Żuławiacy - Józef Pawlik (oprac.) - ebook

Żuławiacy ebook

Józef Pawlik (oprac.)

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Nowym Dworze Gdańskim

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 760

Rok wydania: 1973

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

ŻUŁAWIACY

 

WSPOMNIENIA

OSADNIKÓW

ŻUŁAWSKICH

Zebrał, opracował i wstępem opatrzył

JÓZEF PAWLIK

 

WYDAWNICTWO MORSKIE • GDAŃSK 1973

 

Okładkę projektował

CZESŁAW TUMIELEWICZ

 

Reprodukcje fotografii i dokumentów

Józef [nieczytelne]

Zbigniew [nieczytelne]

 

Redaktor

Eugenia Kochanowska

 

Redaktor techniczny

Władysław Kawecka

 

Korekta

Teresa Englert

 

WYDAWNICTWO MORSKIE • GDAŃSK 1973

Wydanie pierwsze. Nakład 3000+250 egz. Ark. wyd. 31,87. Ark. druk. 26,75 + 1,25 ark. wkładek.

Papier druk. sat. III kl. 70 g z fabryki papieru w Kostrzyniu. Oddano do składania [nieczytelne]

1972 r. Podpisano do druku i druk ukończono w lutym 1973 r.

Zam. nr 2219 W-3 Cena zł 60

Skład, druk tekstu i oprawa Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23

Druk wkładek ilustracyjnych Wojskowa Drukarnia w Gdyni. ul. Św. Piotra 12

PRZEDMOWA

 

Pionierzy żuławskiej ziemi

 

Myśl odtworzenia dziejów współczesnego pokolenia Żuławian, tego pokolenia, które przeżyło część swego życia w ustroju kapitalistycznym, doznało wszystkich konsekwencji potwornej drugiej wojny światowej i przetrwało trudne lata powojennego okresu, nasunęła mi się w 1965 roku.

Pracując od pierwszych dni wyzwolenia kraju w ruchu ludowym, stykając się niemal codziennie ze środowiskiem wiejskim, obserwując jego powojenne trudności, a równocześnie dokonujący się postęp, dostrzegając zmiany zachodzące zarówno w warunkach bytowych ludzi wsi, jak i zmiany w procesie myślenia i pojmowania otaczających ich zjawisk, postanowiłem w miarę swoich skromnych możliwości przedstawić dzieje współczesnego pokolenia chłopów. Chcę w ten sposób utrwalić pamięć czasów, w których żyjemy, są one bowiem tak wielkie, przemiany i postęp są tak niezwykłe, że w historii naszego narodu chyba nie ma podobnych. Nasze czasy są absolutnie nieporównywalne.

Wszystko to, co się na wsi działo, wymagało pióra; wprost z natarczywością narzucało się jako temat do pisania, by po latach służyć za materiał źródłowy dla historyka i socjologa, a być może nawet inspirujący literata.

Po udanej próbie opisania dziejów mojej rodzinnej wsi Ziębów i okolicy podczas okupacji, próbie nagrodzonej i drukowanej w książce pt. „Chleb i krew” — (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1968), opracowałem w następnym roku dzieje ruchu ludowego w powiecie opoczyńskim po drugiej wojnie światowej. Praca też została nagrodzona, co stało się bodźcem do opracowania z kolei udziału młodego pokolenia powiatu opoczyńskiego w budowie Polski Ludowej, a później nasunęło potrzebę dalszych poszukiwań tematów z powojennego życia wsi.

Tylko ci, którzy pracowali w środowisku wiejskim, wiedzą, ile trudu kosztowało zakładanie spółdzielni produkcyjnych i ile toczyło się nie kończących dyskusji, nim dzieło zostało uwieńczone powodzeniem.

Postanowiłem odtworzyć dzieje jednej z takich spółdzielni produkcyjnych, by na jej tle ukazać, jakie nastąpiły tam przemiany, co nowego zaszło w życiu spółdzielców, ile sprawdziło się naszych argumentów wyższości gospodarki spółdzielczej nad indywidualną. Wybór mój padł na Kulice, spółdzielnię produkcyjną położoną w powiecie tczewskim.

Dwa lata pracowałem nad niewielką książką, wertując protokół po protokole, wypowiedź po wypowiedzi, uchwałę po uchwale, bilans po bilansie. Konsultowałem dogłębnie swoją pracę ze spółdzielcami, by nie popełnić jakiegoś błędu. Ukazał się wreszcie w druku zarys siedemnastoletniego dorobku spółdzielni, z którego wynika, że prowadzona konsekwentnie praca agitacyjna i przedstawione argumenty potwierdziły się w praktyce, a w licznych wypadkach spółdzielnie poszły jeszcze dalej rozwiązały takie problemy, o których nam się nawet nie mogło śnić w naszej pracy propagandowej.

Teraz zaabsorbowały mnie Żuławy, losy ludzi, którzy tu przybyli i związali z nimi swoje życie.

Z różnych opracowań, jakie ukazały się dotychczas, sporo już wiemy o gospodarce żuławskiej, mniej natomiast wiemy o samej ludności, która się tu osiedliła, o pionierach, którzy o chłodzie i głodzie przywrócili narodowi ciekawy i bogaty żuławski region.

W pogoni za materiałem dokumentalnym podjąłem pracę z osiemdziesięciu siedmioma osobami z różnych środowisk żuławskich, zachęcając je do opisania swoich przeżyć i możliwie tego wszystkiego, co ich otaczało. Podjęte zadanie okazało się dość trudne, o wiele trudniejsze, niż mi się początkowo wydawało. Nie mając żadnych materialnych środków, które byłyby bodźcem zachęcającym ludzi do pisania, musiałem przedsiębrać wiele starań i zabiegów, by wykonać swoje zamierzenie. Poświęciłem mu w ciągu pięciu lat każdą wolną chwilę, każdy pobyt w terenie, dyskutowałem z ludźmi, radziłem i zachęcałem, przedstawiając po prostu patriotyczną konieczność podjęcia tego trudu.

Gdyby upatrzeni przeze mnie ludzie byli bez zajęcia, sprawa byłaby na pewno daleko prostsza, ale ja sięgnąłem do działaczy zaangażowanych zarówno w pracy społecznej, jak i zawodowej, a więc do tej grupy osób, która miała dużo do powiedzenia, ale niewiele czasu, by swoje przeżycia przelać na papier. Dlatego też zbieranie i opracowywanie wspomnień szło bardzo powoli. Często tygodniami, a nawet miesiącami, nie posuwało się naprzód mimo moich usilnych zabiegów i starań.

A jednak wbrew wszelkim trudnościom ani na chwilę nie pomyślałem o odstąpieniu od zamierzenia. Wierzyłem, że wcześniej czy później uwieńczy je powodzenie, że uzyskam materiał wzbogacający naszą wiedzę o Żuławach, o osadnikach żuławskich.

W ostatecznym efekcie mozolnej współpracy z ludźmi z osiemdziesięciu siedmiu osób pozyskanych dla tej idei — napisało swoje wspomnienia tylko dwadzieścia pięć osób. Szereg osób rozpoczęło je, lecz nie miało siły dokończyć. Duże trudności mieli szczególnie rolnicy. Tłumaczyli, że łatwiej by im było obrobić jeszcze kilka hektarów ziemi, niż siedzieć wieczorami i zdanie po zdaniu, wiersz po wierszu, odtwarzać dzieje swojego życia.

Z dwudziestu pięciu otrzymanych wspomnień zmuszony byłem zrezygnować z pięciu, jako zbyt ogólnych, i jedno odrzucić, jakkolwiek ciekawe, ale wybiegające daleko poza Żuławy.

Z dziewiętnastu zakwalifikowanych pamiętników — dziewięć napisali chłopi, w tym siedmiu prowadzących nadal swoje gospodarstwa, jeden rolnik w wieku starczym, będący na rencie państwowej za zdane gospodarstwo, i jeden ciężko chory na serce, będący aktualnie na utrzymaniu rodziny.

Z pozostałych osób wspomnienia napisali: czterech dyrektorów państwowych gospodarstw rolnych (w tym dyrektor przodującego PGR Bystra) zasłużony działacz-spółdzielca, przewodniczący pierwszej w województwie gdańskim spółdzielni produkcyjnej, mechanik, który uruchamiał pierwsze pompy odwadniające Żuławy, agronom gromadzki, jeden z pierwszych pracowników państwowego ośrodka maszynowego i jeden pracownik umysłowy.

Wśród owych dziewiętnastu osób znajduje się były poseł do Sejmu PRL, dwóch aktualnych radnych Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku, dwóch pierwszych wójtów na Żuławach z ówczesnych gmin: Miłoradz w powiecie malborskim i Lubiszewo w powiecie Nowy Dwór Gdański, pięciu radnych powiatowych rad narodowych i jeden założyciel Związku Samopomocy Chłopskiej w powiecie elbląskim.

Niemal wszyscy piszący wspomnienia pochodzą ze wsi. Jest też wśród nich syn nauczyciela z białoruskiej wsi. Sam został nauczycielem w Polsce Ludowej. Czterech piszących można zakwalifikować do grupy średniorolnych, jakkolwiek jeden z nich, wywodząc się z licznej rodziny, już jako chłopiec chodził do pracy zarobkowej do pobliskiego dworu. Jest też robotnik folwarczny poszukujący od dworu do dworu pracy i często jej nie znajdujący. Jest tu dwóch robotników, są wyrobnicy wiejscy, znający co to głód ziemi, brak pracy, brak chleba. Gdyby nie zmiana ustroju w Polsce, ludzie ci żyliby z rodzinami na zarobkowym chlebie, o ile ten zarobek byłby osiągalny wobec braku odpływu ludzi ze wsi do pracy w miastach, w których też rosło z dnia na dzień bezrobocie.

Wspomnienia osadników żuławskich często wybiegają daleko poza ramy, które sobie zakreśliłem rozpoczynając pracę nad ich zebraniem. Obraz dziejów pokolenia, któremu przypadła historyczna misja zasiedlenia i zagospodarowania Żuław, pozwala nam równocześnie zapoznać się z sytuacją, w jakiej znalazło się to pokolenie w okresie Polski kapitalistycznej i, w niektórych wypadkach, w czasie okupacji.

Z pamiętników tych wynikają motywy, które kierowały ludzi tutaj; uwidacznia się w nich głęboki patriotyzm, przywiązanie do partii, do jej mądrej polityki. Jest w nich równocześnie wielkie zrozumienie zachodzących przemian, radość z tego, co zostało dokonane w dwudziestopięcioleciu Polski Ludowej.

Piszący cieszą się z faktu, że ich dzieci, którym groziła nędza wyrobniczego życia, albo są gospodarzami iv całym tego słowa znaczeniu, albo podjęły pracę w zakładach przemysłowych czaj też objęły stanowiska w urzędach.

Nie ma w tych pamiętnikach tęsknoty za rodzinnymi stronami autorów. Zbyt dużo piszący przeżyli tam złych dni, by tęsknić za tamtejszym środowiskiem, za minionym życiem. Wprost przeciwnie: we wspomnieniach tych ujawnia się wielkie umiłowanie nowego środowiska, umiłowanie ziemi odzyskanej, która stała się dla nich matką-żywicielką. Jej oddali cały swój trud, wszystkie swoje umiejętności.

Piszący, to w większości ludzie prości. Dlatego też teksty ich ujawniają całą prostotę myśli, są zwięzłe, oszczędne w słowach. Za to obfitują w wydarzenia, które w tego typu pracach mają podstawowe znaczenie.

Z żenującą wprost szczerością piszący ujawniają swoje błędy i błędy popełniane przez innych. Rozumieją jednak, że te błędy zrodziły się w określonych warunkach bujnego i złożonego powojennego życia, że błądzący nie zawsze zdawali sobie sprawę z tego, co robią, bo byli najczęściej nie przygotowani do pełnienia tych czy innych funkcji.

Oddając ten zbiór wspomnień w ręce czytelnika sądzę, że będą one całkiem niezłą lekturą dla tych, którzy pragnęliby poznać bliżej życie osadników na Żuławach, a przede wszystkim jego początki, że ta książka bardzo przyda się szczególnie naszym następcom. Im na pewno będzie trudno uwierzyć, że na tej pięknej, dobrze zagospodarowanej depresyjnej równinie było tyle kłopotów i tyle trudności, które musieli pokonać ich przodkowie, aby Żuławy stały się tym, czym są dzisiaj i czym będą w przyszłości.

WSTĘP

 

Giną Niemcy niech ginie wszystko!

 

Zanim osadnicy postawili stopę na żyznej żuławskiej ziemi wydartej ponownie wszechwładnej wodzie, rozegrał się tu dramat.

Druga wojna światowa trwająca ponad pięć lat zbliżała się ku końcowi.

Naciskana z lądu, powietrza i morza armia hitlerowska, kiedyś butna i wydawałoby się nie do pokonania, cofała się teraz w granice swego kraju, atakowana przez tysiące radzieckich samolotów, setki okrętów wojennych, tysiące czołgów, niezliczoną ilość wojennego sprzętu i miliony żołnierzy radzieckich i polskich sprzymierzonych na śmierć i życie przeciwko znienawidzonemu wrogowi.

Armia hitlerowska przegrywała metr po metrze, kilometr po kilometrze, obszar po obszarze.

Historyk na pewno napisze: „Druga wojna światowa nie zna podobnej sobie w dziejach ludzkości pod względem liczby zaangażowanych w nią państw, ani liczby sprzętu i ludzi skierowanych przeciwko sobie, ani też tylu milionów ludzi wojskowych i cywilnych, którzy oddali życie nie tylko na froncie, ale także na jego zapleczu, ratując wolność Ojczyzn i prawa ludzkie, którym zagroził faszyzm niemiecki, dążący do podboju świata. «Świat panów», wydumany przez obłąkanego przywódcę, Hitlera, pchnął Niemców do czynu, który cała ludzkość potępiła jako zbrodnię wymierzoną przeciwko niej”.

Tak na pewno lub podobnie napisze historyk już po wojnie, a tymczasem przez połacie ziem radzieckich, przez ziemie polskie, armia hitlerowska cofała się i cofała nie wytrzymując naporu radzieckich sił zbrojnych i odrodzonego wojska polskiego, nie marząc już o podboju świata, a wręcz o wyniesieniu głów z tego frontowego piekła.

W ogromnym kotle codziennych bitew, w huku dział i jazgocie broni maszynowej, pozostawiając za sobą sprzęt wojenny, całe zgrupowania wojskowe oddając w ręce nieprzyjaciela, znacząc pola wieloma tysiącami trupów, armia niemiecka zbliżała się z każdym dniem do granic swojego kraju w zaciekłych walkach obronnych, łudzona jeszcze przez swoich przywódców, że trzeba walczyć, powstrzymywać przeciwnika, bo bliski już czas, gdy Niemcy użyją nowej strasznej broni, która cały świat rzuci do ich stóp.

Zapowiedź użycia nowej broni, podtrzymująca długo ducha w niemieckiej armii, nie spełniła się, mimo to opór wojsk rósł z każdą chwilą w miarę zbliżania się frontu do granic III Rzeszy, ponieważ już nie tylko generalicji, ale przeciętnemu żołnierzowi wiadome było, że na terenie Niemiec trzeba będzie odpowiadać za bestialstwa dokonane na podbitych narodach, za zniszczone miasta i wsie, za barbarzyńskie mordy popełniane na cywilnej ludności. Rzucili więc Niemcy na szalę wojny wszystko. Nie szczędzili ani sprzętu, ani ludzi, byle tylko powstrzymać atakujących przeciwników.

Przeciwnik był jednak silny i bezwzględny. Nieubłaganie parł do przodu, spychając armię niemiecką coraz bardziej do brzegu Bałtyku. Nie pomagały ani silne zapory obronne, ani rozpaczliwa obrona. 2 Front Białoruski pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego, z udziałem armii polskiej, druzgotały przeciwnika zbliżając się z każdym dniem do Gdańska, miasta, w którym padły pierwsze strzały w drugiej wojnie światowej.

Niemcy czynili wszystko, by odciąć się od przeciwnika, zyskać na czasie dla uformowania obrony, złapać oddech po morderczych bitwach niosących im klęskę za klęską. Przeciwnik okazał się jednak straszny w swej strategii i taktyce wojennej. Nie było dla niego przeszkód, żadnych zaporowych urządzeń, nadludzkiego oporu. Pokonywał wszystko.

Gdy zagłada 2 Armii Hitlerowskiej walczącej na gdańskich ziemiach stała się już nieuchronna, dowództwo jej postanowiło zatopić Żuławy, zniszczyć cały dorobek miejscowej ludności. Ogromna nizina, obejmująca cały obecny powiat Malbork, Nowy Dwór Gdański, część powiatu Elbląg i część powiatu Pruszcz Gdański — miała zostać zalana wodą ze wszystkim, co się na niej znajdowało. Pod wodę miała pójść cała depresyjna równina, a więc: miasta, wsie, przysiółki i rozrzucone gospodarstwa, wszelki sprzęt, rozległe uprawne łany i łąki; wszystko to miało się stać ogromnym zalewiskiem.

W gronie innego dowództwa, w innej armii, odezwałyby się na pewno ludzkie uczucia, choćby ta cząstka humanitaryzmu, którą nawet w trudnych sytuacjach nakazuje rozsądek, ale w faszystowskim dowództwie hitlerowskiej armii nie znano, co to uczucie, co humanitaryzm. Taka postawa w połączeniu z panicznym strachem wobec napierającego przeciwnika sprawiła, że podjęto potworną w skutkach decyzję zalania tej ogromnej niziny.

Wydano rozkaz: „Przerwać wały ochronne Wisły, Nogatu, Starej Raduni, Tugi i Kanału Młyńskiego. Zalać Żuławy!”

Giną Niemcy, niech ginie wszystko!

I natychmiast jednostki saperskie ruszyły do niszczenia wałów ujarzmiających rzeki i kanały. Dzień i noc trwała nieprzerwana praca przy ich rozkopywaniu, aż szesnastoma wielkimi wyrwami popłynęła na nizinny teren woda z rzek i kanałów. Jest ich łącznie 1961 kilometrów. Część otoczona jest wałami ochronnymi o długości 707 kilometrów. Ponadto na Żuławach znajduje się 14 000 kilometrów rowów odwadniających.

Zaborcza woda uwolniona ze swych łożysk zalewała wszystko, co tylko ludzka ręka tu stworzyła.

Trzeba znać Żuławy, by zdać sobie sprawę z ogromnego dzieła spustoszenia, jakie tu z każdą chwilą rosło w zawrotnym tempie. Szła pod wodę ziemia mlekiem i miodem płynąca, o której tyle opowiadali sezonowi robotnicy przyjeżdżający z Polski na zarobek do junkrów pruskich. Oni widzieli całe bogactwo tego urodzajnego obszaru.

Jak okiem sięgnąć ciągnęła się tu wielka równina, po której jabłko mógłbyś toczyć, tyle tylko, że pocięta gęsto siecią rowów i kanałów odprowadzających wciąż gromadzącą się wodę. Nad tymi kanałami wznosiły się liczne budynki z pompami odwadniającymi, zaopatrzonymi w ogromne silniki spalinowe i elektryczne, przerzucające nadmiar gromadzącej się wody do rzek i Wiślanego Zalewu.

Na tej równinie, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się latem każdego roku ogromne połacie wysokotrawnych łąk, całe obszary pastwisk, na których pasły się dorodne stada czarno-białych nizinnych krów i wiele tysięcy koni — własność junkrów — nie licząc innego inwentarza.

Tam, gdzie kończyły się łąki, na wielkich polderach rosły łany złotej pszenicy i jęczmienia o brzemiennych kłosach; tu i tam przetykały te złote łany połacie ciemnozielonych buraków cukrowych; wielkimi stajami ciągnęły się koniczyny i lucerny. Wśród tych upraw tylko od czasu do czasu spotkałeś niewielkie poletka ziemniaków, sadzonych tu jedynie dla własnych potrzeb.

Gdy wiosną zboża odznaczały się jeszcze pyszną, ciemną zielenią, już wzrok ciągnęły obszary ozimego rzepaku, urzekającego pianą żółtego kwiecia.

Gdy przystanąłeś obok tej żółtej piany, słyszałeś jedynie brzęk milionów pszczół przelatujących z kwiatu na kwiat w poszukiwaniu słodkiego nektaru.

Na tej ogromnej równinie, nad rowami i kanałami, stały od niepamiętnych czasów rzędy wierzb, najczęściej na zimę ogołacanych przez właścicieli z gałęzi, o szarych pniach, przypominających jakieś skamieniałe stwory. Wiosną wierzby ożywiały się jasną zielenią pędów i liści, nadając krajobrazowi swoisty, niespotykany urok.

Wśród tych wierzb malowniczo odbijały się czerwone dachy całych wsi, przysiółków i pojedynczych gospodarstw zbudowanych na niewielkich wzniesieniach, najczęściej usypanych ręką człowieka, dla zabezpieczenia się przed nadmiarem wody i lepkiego błota.

W czasie wiosennych roztopów czy jesiennych szarug nie można się tam było poruszyć bez gumowego obuwia. Trzeba było bacznie uważać, bo zaborcza gleba zdejmowała je z nóg nie wiadomo kiedy. Takie jest silne i wszechwładne żuławskie błoto. Te wiosenne roztopy i jesienne szarugi odebrałyby na pewno chęć zamieszkiwania tutaj, gdyby nie ta wszystko rodząca ziemia, która jest trudna, ale wielokroć płaci za każdy włożony w nią wysiłek.

W tę urodzajną nizinę lała się teraz milionami metrów sześciennych zachłanna woda, obejmowała w swoje władanie z każdą godziną całe obszary ziemi i wszystko, co stało na jej drodze.

Po rozległej równinie przebiegały rudle spłoszonych polowych saren, biegały ogłupiałe zające, z wysepki na wysepkę przelatywały rozcierlikane kuropatwy. Inne wygłodzone ptactwo okupowało drzewa.

Żywicielka ziemia stała się teraz ogromnym terenem zagłady. Początkowo na ogromnych obszarach jeszcze przynajmniej było widać nad wodą podwyższone drogi bite, podwórka położonych na wzniesieniach opuszczonych gospodarstw, dających chwilowe schronienie dzikiej zwierzynie i ptactwu. W krótkim jednak czasie i one chowały się pod wodą wśród wycia zapomnianych uwiązanych psów, ryku krów stojących tu i ówdzie w oborze na uwięzi, których gospodarze ratujący się ucieczką nie zdążyli popędzić przed sobą na zachód. Ginęło więc wszystko, co żywe, w mętnej lodowatej wodzie, nie darowującej żadnej żywej istocie. Nad olbrzymimi połaciami wody sterczały teraz tylko szare o tej porze wierzby i zalane budynki.

Dramatyczny był obraz zagłady zgotowanej z potwornym cynizmem przez faszystowskie dowództwo dla odcięcia się chociażby na jakiś czas od nacierającego bez chwili wytchnienia przeciwnika. Na miejscu urodzajnych Żuław widniało teraz ogromne zalewisko. Zginęło wszelkie życie, wszelkie istnienie.

Ale przyroda nie zna próżni i jedno życie zastępuje zaraz innym, na miejscu, ginącego świata — tworzy nowy i w tym leży jej wielkość, nie ujarzmiona i nie zawsze jeszcze poznana. Tak też stało się tutaj.

Mimo artyleryjskiej kanonady niosącej się z odległych okolic, mimo warkotu przelatujących samolotów, to tu to tam pojawiały się nad połaciami wód błotniki stawowe, krążące powoli w poszukiwaniu żeru. Zaraz za nimi nadleciały niezmordowane w poszukiwaniach mewy; bujały całymi godzinami nad tym ogromnym obszarem wodnym, od czasu do czasu zniżały się gwałtownie, dotykały lustra wody, połykały zdobycz, by za chwilę znów podjąć swój leniwy, penetrujący lot.

A żer z każdym dniem stawał się coraz obfitszy, coraz więcej przybywało różnego gatunku ryb, znajdujących tu dobre warunki bytowe.

Za mewami przyciągnęły zaraz całe stada krzyżówek, cyranek, cyraneczek, podgorzałek, pojawiły się wszędobylskie łyski. Ptaki wodne i ryby wzięły Żuławy w swoje władanie, by zastąpić ludzi, zwierzęta i cały świat domowego i powietrznego ptactwa.

Mimo huku dział każdego świtu rozlegały się tu krzyki zielonogłowych kaczorów, różnorodne odgłosy wszelakiego gatunku ptaków, a kiedy nadeszła wiosna, nad obszarami wodnymi zaczęły przeciągać dniem i nocą wielkie klucze dzikich gęsi.

Gdy świat wodnego ptactwa brał w swoje władanie Żuławy, w Gdańsku, Gdyni i niemal na całym obszarze ziemi gdańskiej toczył się dramatyczny bój; ginęły całe zastępy wrogich sobie armii, topniały kompanie, bataliony, pułki, całe dywizje. Nie wytrzymały naporu doborowe niegdyś zastępy niemieckie. Zbyt silny był przeciwnik, zbyt zajadle atakował w każdym dniu, o każdej godzinie, w każdej chwili.

Mimo desperackiego oporu załamywały się te stalowe kompanie, pułki, dywizje; jedne rozbite w strzępy cofały się, inne otoczone przez siły przeciwnika szły w niewolę, jeszcze inne ewakuowały się morzem, byle wycofać się z tego frontowego piekła, wyrwać się z żelaznego pierścienia wciąż zaciskającego się z potworną siłą wokół zgrupowań niemieckich.

Już nie tylko niemieckie sztaby, ale prości żołnierze zrozumieli, że ostateczna przegrana jest nieuchronna, że nie ma już żadnej siły, która zmieniłaby wynik rozgrywającej się tu ogromnej bitwy. Trzeba było zapłacić rachunek za ogromne krzywdy i cierpienia wyrządzone narodom, którym Hitler i jego sztab gotowali biologiczną zagładę.

Rozumieli nadto dobrze swoje winy zbrodniarze, więc nie widząc żadnego wyjścia, żadnego ratunku, całą swoją bezsilność zamienili w rozpaczliwą walkę na śmierć i życie. Zdawali sobie sprawę, że oddanie się do niewoli nie zdejmie z nich odpowiedzialności za morderstwa dokonane na narodach Związku Radzieckiego i na narodzie polskim.

W tym samym czasie, gdy zbrodniarze czynili wszystko, by zmienić losy bitwy na swoją korzyść lub chociaż odwlec ostateczną klęskę pomni rozkazu Hitlera, że Gdańsk ma być broniony do ostatniego żołnierza, w przegrywających szeregach pojawiła się dezercja, najgorszy wróg każdej armii. Przerażeni do najwyższego stopnia żołnierze Wehrmachtu uciekali spod huku pękających granatów i jazgotu broni maszynowej. Rzucali broń, nakrywali rękoma głowy i uciekali przed siebie w szaleńczym obłąkaniu, w panicznej rejteradzie, niepomni na nic, nie zważający na głosy dowódców.

Nie uciekli. Z tego kotła śmierci nie było możliwości ucieczki. Zgrupowane tu silne oddziały esesmanów i sztaby wojskowe miały na dezerterów wypróbowane metody. Rozkaz był jasny: wszystkich dezerterów i podejrzanych o nielojalność wieszać w publicznych miejscach. Bezwzględnie wieszać.

Ciężkie owoce zawisły tego roku na setkach drzew w Gdańsku. Wzdłuż alei ciągnącej się od Gdańska do Oliwy odwieczne lipy, naszpikowane żelazem, o zdruzgotanych pniach i gałęziach, stały się niemymi świadkami rozgrywających się tu co chwila dramatów ludzkiego życia. Nie było przesłuchań, nie było sądów, nie było żadnej obrony skazanych. Podejrzanych wleczono pod najbliższe drzewo, zakładano sznur na szyję i już w chwilę potem świeże ofiary ponuro dekorowały rzędem stojące przyuliczne drzewa.

Im więcej żołnierzy zwisało z drzew, im więcej kul pakowali esesmani w dezerterów i wszystkich posądzonych o niesprzyjanie Hitlerowi i jego armii, tym więcej domów starego Gdańska z każdym dniem, z każdą godziną waliło się w gruzy od bomb. Ginął dorobek pokoleń, wiekowa kultura. Wszystko obracało się w ruinę.

Hitlerowcy zgotowali miastu całkowitą zagładę.

 

Na ziemi ojców

 

Potworny był obraz miasta, gdy objęły go wreszcie w swoje władanie po wielkim zwycięstwie wojska 2 Frontu Białoruskiego i walczące u ich boku wojsko polskie.

Można więc sobie wyobrazić sytuację, w jakiej znaleźli się wysłannicy Rządu Lubelskiego, skierowani tuż zaraz za frontem dla utworzenia tutaj administracji. Miasto leżało w gruzach, ocalałe domy były zaminowane, w piwnicach i schronach ukrywało się jeszcze wielu zbrojnych przywódców hitlerowskiej machiny wojennej, brak było żywności, komunikacji, oświetlenia. Któż by zresztą dziś był w stanie wyliczyć wszystkie przeszkody i trudności piętrzące się w tamte niezapomniane pionierskie dni.

Trzeba było jednak znać siłę woli, hart i odwagę ówczesnego pokolenia, które podjęło trud zaprowadzenia ładu na tej ziemi przywróconej Macierzy. Nie straszył ludzi ani głód, ani piętrzące się obowiązki. Jedynym ich pragnieniem było odzyskanie tego wszystkiego, co przez wieki zagarnęli Niemcy w grabieżczych wojnach, otworzenie Ojczyźnie wielkiego okna na świat...

Dlatego też do Gdańska docierały mimo braku komunikacji coraz nowe grupy, ludzie ściągali dniami i nocami, stawali od razu na wyznaczonych posterunkach: w samym Gdańsku, w województwie, w powiatowych miastach.

A kiedy już zatknięto zwycięskie sztandary na murach Berlina, gdy uruchomiono jaką taką komunikację, gdy rozeszła się po kraju odezwa Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego o zasiedlaniu ziem odzyskanych, zaroiło się w miastach i wsiach. Co bardziej przedsiębiorczy element ludzki, kierowany przez ówczesną Polską Partię Robotniczą i sprzymierzone z nią ówczesne Stronnictwo Ludowe, podążał tu wykorzystując wszystkie dostępne środki lokomocji. Jedni przybywali, by ujmować w swoje ręce władzę, drudzy — łaknący ziemi — by obejmować gospodarstwa opuszczone przez Niemców, inni, by znaleźć zatrudnienie w fabryce, którego tak często brakowało w sanacyjnej Polsce. Była to prawdziwa wędrówka ludów na fali wielkiego powojennego entuzjazmu, radosna wędrówka, bo skończyła się okrutna wojna, a nowy ustrój oparty o władzę robotniczo-chłopską stawiał wprawdzie przed ludźmi wizję ogromu pracy, ale również i horoskopy wielkiego awansu społecznego dla odwiecznie prześladowanych klas społecznych.

Obszary Polski przemierzały więc wciąż nowe pociągi wiozące osadników z różnych województw kraju, wraz z nimi zaś skromny najczęściej dobytek w postaci kilku sztuk drobiu, rzadziej świniaka, jeszcze rzadziej krowy, a już niezwykle rzadko konia, bo przecież jechały tu rodziny najuboższe.

Jadący podziwiali po drodze spotykane miasta i wsie, inne niż te, które dotychczas widzieli. Im dalej na zachód, tym miasta były większe, wsie zamożniejsze; nad polami, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się linie wysokiego napięcia, mało znane w centrum kraju. Świat tutejszy był inny niż ten, który opuścili osadnicy. Więc dziwili się wszystkiemu; całymi godzinami toczyli rozmowy o tych ziemiach odzyskanych, jeszcze niepewni, co im one przyniosą, ale już przeświadczeni, że tam, gdzie jadą, życie ich będzie inne niż to, które dotychczas wiedli w swym trudnym wyrobniczym żywocie.

Jechali tu pokonując wiele trudności i oporów, bo o ziemiach odzyskanych mówiono różnie, najczęściej źle. Mówili ludzie, że podobno jakieś bandy mordują na tych ziemiach, że jeszcze tam pełno hitlerowców, że w ogóle nie wiadomo, czy utrzyma się młody Rząd Ludowy, bo w Londynie znajduje się podobno jeszcze drugi rząd, który rości sobie prawa do reprezentowania narodu polskiego.

Byli i tacy doradcy, którzy mówili: „Nie ma co guza szukać. Jak już zginąć, to na własnych śmieciach, wśród swoich”. Na czynione uwagi, że nie ma tu czego siedzieć, bo tak jak tu jest, gorzej nigdzie nie będzie, „dobrzy” doradcy tłumaczyli: „Kogo Pan Bóg stworzył, głodem go nie umorzy. Żyliście jakoś dotąd, to i teraz będziecie żyli, a będzie wam trudno, to się pomoże, tak jak się do tej pory pomagało”.

Owymi „dobrymi” doradcami byli najczęściej zamożni chłopi, którzy teraz wykazywali dużo niezwykłej troski o życie biedaków, dostrzegając wyrywającą się im z rąk tanią siłę roboczą.

Bywało, że tu i ówdzie dawano posłuch owym namowom, najczęściej jednak wyrobnicy, nie zważając na chlebodawców, ładowali do wagonów rodzinę i skromny dobytek i ruszali na zachód w słusznym przeświadczeniu, że tak, jak im się dotąd żyło, nigdzie gorzej być nie może.

Pisząc dziś o tej wędrówce ludów, po dwudziestu pięciu latach istnienia Polski Ludowej, można bez większej omyłki stwierdzić, że ziemie odzyskane w wielkim stopniu zostały zasiedlone ludźmi najbardziej ideowymi, najbardziej oddanymi naszemu ustrojowi i największą biedotą, której najgorzej się żyło w Polsce przedwrześniowej, i w miastach, i w przeludnionych wsiach.

Utworzone z takich rzesz społeczeństwo ziemi gdańskiej stało się środowiskiem niesłychanie ofiarnym w pracy, dynamicznym, nie znającym, co to lęk przed trudnościami, przed najcięższą nawet pracą.

W tym wielkim mrowisku ludzi przybywających każdego dnia z różnych dzielnic Polski nikt nie pytał, ile będą płacić za pracę, z czego będzie żył; zadowalano się lada jakim posiłkiem i lada jakim pomieszczeniem. Oczywiście obok ludzi uczciwych znaleźli się tu również różnych odcieni kombinatorzy i spekulanci, szabrownicy i handlarze. Byli też ludzie skompromitowani swoją działalnością w czasie okupacji, przeciwnicy nowego ustroju.

Działalność tych ostatnich położyła się cieniem na życiu ludności przybyłej tu w celach osiedleńczych. Gdy jedni w pocie czoła czynili wszystko, by przywrócić życie w miastach i wsiach, drudzy zajmowali się rabunkiem mienia, zagarniali je gdzie się tylko dawało, wywozili do innych dzielnic kraju, sprzedawali i znów powracali po nową zdobycz.

Reakcja nie poprzestawała na grabieżach. Przeciwnicy ustroju zdawali sobie sprawę, że tylko w „mętnej wodzie” łatwo można łowić, więc nie szczędzili wrogiej propagandy o nietrwałości tych ziem, o mającej wybuchnąć nowej wojnie. Gdy zawodziła propaganda, imali się aktów terroru, mordowali aktywniejszych działaczy, ze szczególną zajadłością tępiąc pracowników Bezpieczeństwa Publicznego, Milicji Obywatelskiej, działaczy. Polskiej Partii Robotniczej i Stronnictwa Ludowego.

Jakkolwiek działalność dywersyjna i grabieżcza utrudniała życie młodej administracji państwowej, to jednak nie była w stanie zahamować ludzkiego potoku zalewającego ziemie odzyskane. Zbyt silny był jego prąd, zbyt wartki nurt, zbyt wysoka fala, by mogła je zatrzymać lada przeszkoda. Jeśli czasem zastraszony osadnik uległ naporowi wrogiej propagandy i terrorowi, na jego miejsce pojawiało się kilku innych, by objąć opuszczone stanowisko pracy.

Okres pierwszych powojennych lat zmagań z reakcją i zasiedlania ziem odzyskanych historia na pewno zapisze złotymi zgłoskami, był to bowiem czas tak ogromnego wysiłku i wyrzeczeń, jakich historia nie zna w tysiącletnim istnieniu narodu polskiego. Były to dni niepowtarzalne Wśród wielu problemów w województwie gdańskim, takich, jak odgruzowywanie zniszczonych miast, uruchamianie fabryk, powoływanie do życia instytucji służących ludności, zasiedlanie wsi — wielkie zagadnienie stanowiły zalane Żuławy. Zatopione lub podtopione gospodarstwa albo w ogóle nie nadawały się do zasiedlenia, albo też nie stanowiły atrakcji dla chłopów mających do dyspozycji duży wybór gospodarstw na innych terenach ziem odzyskanych.

Doc. dr Ludwik Zieliński w książce pt. Pomorze Gdańskie pisze, że na Żuławach zostało zniszczonych w miastach 2200 domów, a na wsi zniszczone 2744 zagrody chłopskie, ponadto 1297 zagród zostało doszczętnie spalonych. Uległo także zniszczeniu 1800 izb mieszkalnych na wsi poza gospodarstwami rolnymi. Częściowo zniszczonych zostało 1477 gospodarstw, natomiast pod wodą znalazło się 1600 gospodarstw.

Na podstawie tych liczb można sobie wyobrazić bodaj w przybliżeniu rozmiar zniszczeń, do jakich doprowadziła armia niemiecka w wyniku długotrwałych walk i zalania Żuław.

Żeby Żuławy mogły być zasiedlone, młoda administracja gdańska musiała podjąć ogrom prac nad ich odwodnieniem i doprowadzeniem do stanu używalności. Ówczesny Wojewódzki Urząd Ziemski zaczął od naprawy przerwanych wałów. Do pracy tej przystąpiono już w czerwcu 1945 roku. Były to jednak tylko prace zabezpieczające przed dopływem wody, nie było natomiast rady na tę stojącą na Żuławach, która rozpościerała się przeogromnym zalewiskiem na ziemi żuławskiej. Nie było nadziei na jej odprowadzenie. Przynajmniej w oczach osadników nie znających ani zamierzeń władz, ani możliwości odwodnienia tego rozległego terenu. A tymczasem Niemcy z całym cynizmem głosili w radiu, że „Polacy nawet za sto lat nie potrafią odwodnić Żuław”.

W istocie rzeczy sytuacja była ciężka. Łatwiej było wysadzić w powietrze stację pomp, zniszczyć linie elektryczne, wszelkie urządzenia irygacyjne i odwadniające, niż teraz je naprawić. Była to przecież niebagatelna liczba pomp odwadniających, bo aż 147. Bez uruchomienia ich nie było co marzyć o odwodnieniu depresyjnego terenu.

Pomimo trudnej sytuacji, w jakiej znalazły się Żuławy, władze administracyjne i instytucje zajmujące się osadnictwem czyniły wiele starań, by zasiedlić chociaż te gospodarstwa, które nie zostały całkowicie zalane. Praca agitacyjna przynosiła na razie niewielkie, ale stale zwiększające się rezultaty.

Życie pionierów na Żuławach było niezwykle prymitywne. Ani komunikacji, ani żadnych instytucji usługowych. Brak było siły pociągowej. Nie było też inwentarza i najczęściej brak ziarna na zasiew. Jeśli do tego wszystkiego dodamy jeszcze akcję terrorystów, różnego rodzaju szabrowników i złodziei, a ponadto deprymujące oddziaływanie propagandy niemieckiej, dopiero wtedy zrozumiemy samozaparcie i ogromne poświęcenie osadników, szczególnie tych, którzy obejmowali gospodarstwa wśród rozciągającego się wokół rozlewiska.

Chłopi polscy, szczególnie biedota wiejska, nie mają chyba sobie równych w pracowitości i wytrwałości w całym świecie. Tu na Żuławach w nocy drżeli przed włóczącymi się bandami, w dzień pracowali w polu, «byle tylko uprawić chociażby kawałek suchszej ziemi, obsiać go, nie dać się głodowi.

Znane są z tego okresu liczne wypadki, że z braku koni całe rodziny łopatami skopywały kawał ziemi, później zaprzęgały się do bron i uprawiały zryte pole. Był to heroiczny wysiłek. Ten wysiłek i upór pozwoliły ludziom przeżyć najtrudniejszy czas, gdy młoda władza ludowa nie była jeszcze w stanie, mimo najszczerszych chęci, udzielić większej pomocy osadnikom.

Bywało jednak, że i ten nadludzki wysiłek na nic się nie przydawał. Rolnicy uprawiali ziemię, obsiewali ją, a tu, wskutek złej uprawy, zamiast zboża wyrastały chwasty, a na najbardziej podmokłych gruntach całe połacie trzciny.

I znów całą pracę trzeba było zaczynać od nowa, żeby w tę dobrą, ale zniszczoną wodą glebę „zapuścić korzenie”, trwać tutaj, żywiąc nadzieję, że przecież z czasem Żuławy zostaną odwodnione, że można będzie poprowadzić gospodarstwo.

Woda, w której miejscami można było zwykłym sitem łowić dorodne szczupaki i inne gatunki ryb, nie była jedynym wrogiem osadników. Jakby w sukurs jej na wszystkich suchszych polach pojawiła się w 1946 roku wielka plaga myszy. Te zjadały na polu wszystko, cokolwiek nadawało się do zjedzenia. Nawet bulwy rosnących ziemniaków.

W stodołach, oborach, chlewniach, na strychach — wszędzie myszy i myszy. Szczęśliwcami byli wówczas ci, którzy mieli koty. Przynajmniej w domu był jaki taki spokój. Ci, którzy ich nie mieli, kładli buty na noc pod poduszkę, ponieważ zdarzały się wypadki, że i te w ciągu nocy zostały zjedzone.

Tego pamiętnego roku wolno krążyły nad polami spasione myszołowy. Żeru był tak wielki dostatek, że wystarczyło ptakowi przysiąść na jakimkolwiek kawałku pola, a myszy przychodziły same pod dziób.

Wielka i groźna plaga tych gryzoni zmobilizowała wszystkich. Do szturmu ruszyła administracja państwowa. Rozwożono po gospodarstwach zatrutą pszenicę, rolnicy wkładali ją w pośpiechu do nor nie zważając na porę dnia. Trutka okazała się skuteczna, gdyż do wiosny myszy niemal wyginęły.

Możliwe jednak, że do zagłady gryzoni przyczyniła się nie tylko pszenica. Starzy osadnicy twierdzą, że na zimę tego roku podniósł się bardzo stan wód, powodując podsiąki nawet pól wyższych, potem ścisnął nagle mróz, wreszcie przysypał duży śnieg, który pod wiosnę roztopił się po wierzchu i znów ściśnięty nagłym mrozem utworzył na wierzchu twardą skorupę lodu. Pod tą skorupą w wielu miejscach wyginęło zboże, ale wyginęły też i myszy.

Osadnicy odetchnęli.

Korzystna zmiana w gospodarce rolnej na Żuławach nastąpiła jednak dopiero po ich całkowitym odwodnieniu.

Wbrew propagandzie niemieckich „proroków” nieliczna wprawdzie, ale za to bardzo ofiarna służba wodna uruchamiała systematycznie, chociaż z wielkim trudem, pompę po pompie, osuszając polder za polderem, wspierana pomocą ludności wiejskiej przy porządkowaniu kanałów i rowów odwadniających.

Żuławy zaczęły pulsować pełnym życiem. Ale nastąpiło to dopiero wówczas, gdy kraj wszedł w okres pierwszego planu trzyletniego. Rolnictwo żuławskie zostało wtedy poważnie dofinansowane. Osadnicy otrzymali stosunkowo duże kredyty na zakup inwentarza i ziarna siewnego.

Gdy obeschły całe połacie ziemi, do szturmu na pola ruszyło wojsko wraz ze sporą liczbą traktorów. Oddało ono duże usługi zarówno przy uprawie ziemi, jak i później przy sprzęcie zbóż.

Na osuszone gospodarstwa napływali teraz wciąż nowi osadnicy reprezentujący różne regiony kraju. Ta ludzka zbieranina, przynosząca ze swoich środowisk różne nawyki, przyzwyczajenia i różną kulturę, nie tworzyła w początkowym okresie jednolitego środowiska. Każdy tu sobie „skrobał rzepkę” na swój sposób. Niedotarte grupy ludzkie nie świadczyły sobie pomocy, nie wspierały się w swoim trudzie. Odbijało się to negatywnie na stanie licznych gospodarstw wymagających pomocy sąsiadów, szczególnie w sile pociągowej. Dopiero gdy na zaludnionych jako tako wsiach podjęła pracę ówczesna Polska Partia Robotnicza, a obok niej Stronnictwo Ludowe, został stworzony jakiś pomost, który stał się zalążkiem nowego życia gromad, chociaż w dalszym ciągu nie znikały różnice dzielnicowe między ludźmi.

Z czasem zorganizowane zostały koła Związku Samopomocy Chłopskiej i zaczęły się tworzyć spółdzielnie „Samopomoc Chłopska”. One to w znacznej mierze wpływały na łączenie wysiłków mieszkańców wsi.

Dobrymi ogniwami zespalającymi wieś stały się również koła Związku Walki Młodych i Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, a także powstające Ludowe Zespoły Sportowe.

Zresztą dorastająca młodzież była najbardziej predestynowana do zespolenia środowiska wiejskiego i niewątpliwie spełniła taką rolę. Organizowane przez nią imprezy i zabawy, wzajemne odwiedzanie się, a z czasem i ożenki, stały się rzeczywistą platformą do integracji społeczeństwa wiejskiego.

Właściwy postęp w gospodarce rolnej na Żuławach można odnotować po roku 1948. Dostarczenie na wieś większej liczby koni i bydła i dochowanie się przez gospodarzy sporego inwentarza stworzyły możliwość sprawniejszego wykonywania zadań w rolnictwie. Zadania te w owym czasie nie były skomplikowane. W pierwszym okresie chodziło tylko o zasadniczą rzecz, żeby rolnicy wrośli w nowe dla nich warunki egzystencji.

Gospodarka rolna na Żuławach przedstawiała się w owym czasie zgoła prymitywnie. Wyłączając niewielką grupę autochtonów znających metody gospodarowania na tej ciężkiej glebie, inni rolnicy, ludzie skądinąd pełni zapału i chęci do pracy, nie mieli wyników w swych gospodarstwach. Ze względu na duże obszary łąk i pastwisk hodowla rozwijała się jako tako, ale uprawiane pola rodziły słabo.

Początkowo hodowla była też raczej namiastką hodowli. Zabrane ze sobą przez osadników lada jakie sztuki bydła wprawdzie mnożyły się, ale wartość ich była niewielka. Krowy przywiezione z Kielecczyzny, z Rzeszowskiego czy zza Bugu były małe, o niskiej wydajności mleka.

Podobnie było z produkcją roślinną. Ziemia żuławska wymagała głębokiej orki, dobrej uprawy; tymczasem gospodarze nie mając doświadczenia orali ją w jednego konika, tak jak poprzednie swoje gleby. Stąd też plon był nędzny, a bywało i tak, że gospodarz siał, lecz nie zbierał. W miejsce plantacji żyta czy owsa rosły całe plantacje ostu i trawy. Niesłusznie wysiewano początkowo na tej żyznej ziemi żyto; niektórzy próbowali siać tu proso, a nawet grykę, która wprawdzie wyrastała jak las, ale nie dawała ziarna. Ziemia ta nadawała się jedynie pod uprawę pszenicy, buraka cukrowego, rzepaku ozimego, konopi i innych roślin wymagających dobrej gleby. Żyto wyrastało wprawdzie doskonale, ale wydawało plony dwukrotnie niższe niż pszenica.

Nieznajomość właściwości tej gleby doprowadzała w pierwszych początkach gospodarowania do różnych paradoksalnych sytuacji, kosztujących gospodarzy wiele trudu, nim błąd został dostrzeżony i naprawiony.

Oto dla przykładu wielu rolników z wielkim trudem wyorywało kawałki ziemi i, zająwszy się później innymi pracami w gospodarce, wracało dopiero po jakimś czasie do bronowania zaoranego pola. Tak przecież uprawiano glebę na tamtym, swoim terenie. Jakież było jednak rozczarowanie i zdenerwowanie, gdy brona — puszczona po kilku dniach kilkakrotnie wzdłuż i wszerz pola — nie kruszyła wielkich brył zeskalonych słońcem. Nie było innej rady; szły teraz całe rodziny z młotami, siekierami, drewnianymi maczugami i rozbijały całymi dniami oporne bryły. Tego trudu można byłoby uniknąć, gdyby zaraz zabronowano zaorane pole, ale o tym wielu gospodarzy nie miało pojęcia.

Matka-bieda doświadcza czasem bardzo przykro, ale z każdym dniem uczy, toteż chłopi, jakkolwiek noszą w sobie od całych pokoleń tę „honorowość”, która nie pozwala im na naśladownictwo sąsiada, a tym bardziej na pytanie go o sprawdzone metody gospodarowania — tutaj na Żuławach podglądali skwapliwie jedni drugich; stawiano niejedną butelkę samogonu czy państwowej, byle tylko wyciągnąć z sąsiada tajemnicę dobrych plonów.

Z czasem rolnicy doszli do przekonania, że krowa krowie nie równa, że opłaca się hodować rasy świń szybciej rosnących, że potrzebne są tu do pracy konie ciężkie, że potrzebna jest głęboka orka, że opłaca się w dwójnasób stosowanie nawozów sztucznych, że nie warto siać tutaj żyta czy prosa, a uprawiać rośliny wydajne i dochodowe, dające wysokie plony i wysokie zyski.

Po licznych doświadczeniach rolnicy dochodzili do wniosku, że warto jest pielęgnować łąki i pastwiska, nawozić je, a wówczas użytki zielone opłacają się równie dobrze jak pszenica i burak cukrowy. Może nawet lepiej, bo nie potrzeba poświęcać im tyle pracy.

 

Na drodze gospodarczego rozwoju

 

Jeszcze bez wielkich wzlotów, ale z każdym rokiem widoczniejszy, następował postęp w gospodarce Żuławian. Ze wsi odpłynęli przeróżni kombinatorzy, czasem dawni rządcy majątków, czasem przedwojenni oficerowie, a nawet zegarmistrze, którzy objęli w pierwszych początkach duże gospodarstwa w przekonaniu, że będzie można je obrabiać przy pomocy służby najemnej. Odeszli z gospodarstw ludzie, którzy sądzili, że „chłop śpi, a w polu rośnie”, rozumni gospodarze zaś dorobili się już znacznej ilości inwentarza i całkiem dobrych plonów. Wtedy to szeroką falą przeszła przez żuławską wieś praca nad organizowaniem spółdzielni produkcyjnych. Był to okres napiętej, intensywnej działalności aktywu społecznego; okres długich rozmów z rolnikami o potrzebie tworzenia kolektywnych gospodarstw.

Rozmowy te nie były łatwe, nie były pozbawione konfliktów i często różnych spięć. Chłopi nawykli do indywidualnego gospodarowania wykazywali zdecydowaną niechęć do zespołowej gospodarki. W gospodarce spółdzielczej, która miała doprowadzić do sprawiedliwego podziału dochodu, nie widzieli szczęścia, twierdząc, i to w licznych wypadkach nie bez racji, że w życiu kolektywnym pracowici ludzie będą musieli robić na tych, co się do pracy nie garną, a zyski chcieliby czerpać na równi z innymi.

Dlatego też spółdzielnie powstawały z dużymi oporami. Zarysowało się niebezpieczne zjawisko wyzbywania się inwentarza. Ludzie o słabszych charakterach opuszczali się w obróbce swoich pól.

Powoli jednak, ale wciąż organizowano nowe spółdzielnie produkcyjne. W pierwszej kolejności przystępowali do nich biedniejsi rolnicy, ci niezaradni i wdowy, a więc grupa, która nie miała nic do stracenia.

Do 1956 roku nastąpiło dość duże uspółdzielczenie wsi.

Jak gospodarzyły spółdzielnie? Bardzo różnie. Jeśli zespół spółdzielców składał się z ludzi, którzy wierzyli w perspektywy rozwoju spółdzielczości, dokładali oni wszelkich starań, by gospodarka kolektywna była prowadzona na odpowiednim poziomie, wówczas spółdzielnia prosperowała dobrze, a niektóre z nich, mimo krótkiego jeszcze istnienia, nawet bardzo dobrze; natomiast tam, gdzie spółdzielcy składali się z lada jakiego zespołu ludzi, gdzie nie było osób z autorytetem i rozumem gospodarskim do kierowania innymi, tam spółdzielnie prosperowały słabo, a niektóre wręcz źle, spędzając sen z powiek działaczy i władz zarówno partyjnych, jak i administracyjnych.

Był to okres wielkiego wysiłku ze strony służby rolnej, która całymi tygodniami i miesiącami przebywała w spółdzielniach, by wprowadzić je na drogę prawidłowego rozwoju. Mogę zaryzykować twierdzenie, że chyba nigdy aktyw polityczny w dziejach narodu nie pracował tak dużo i tak ofiarnie, jak właśnie w tym okresie.

Próbowałem ten trud ludzki oddać w mojej książce Kulice (Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne 1969), chociaż odnoszę dziś wrażenie, że za mało napisałem na ten temat. Stało się tak dlatego, że celem Kulic było wydobycie aspektów życia spółdzielczego, a nie organizatorskiego trudu. Widocznie jednak efekty tej pracy organizatorskiej nie wszędzie owocowały wzrostem spółdzielczej świadomości. Widocznie i etap rozwoju naszego kraju był taki, że pomoc młodym spółdzielczym organizmom nie mogła stworzyć nowej jakości na wsi, bo po roku 1956, po znamiennych przemianach politycznych i gospodarczych w naszym kraju, w naszym województwie rozwiązały się niemal wszystkie spółdzielnie produkcyjne. Na 412 gospodarstw spółdzielczych pozostało tylko 41.

Mając możliwość wyboru systemu gospodarowania, rolnicy wybrali gospodarkę indywidualną. Od tego też roku w nowej polityce rolnej, podjętej przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, Żuławy, jak zresztą cały kraj, cechuje pomyślny rozwój gospodarki rolnej, szybko rosną plony zbóż i równocześnie hodowla, następuje też rozwój budownictwa wiejskiego. Na rozwoju gospodarki rolnej pozytywnie zaważyły wzrost kredytów dla rolnictwa, rozwój mechanizacji, wzrost nawozów sztucznych oraz korzystna relacja cen, która z czasem ulegnie znów korekcie.

Dzisiejsze Żuławy to piękna i zamożna kraina. Znów płynie mlekiem i miodem; znów rosną tu ogromne obszary złotej, dorodnej pszenicy, wydającej tak obfite plony, jakich gospodarujący tu do roku 1939 Niemcy nigdy nie osiągali. Znów rosną tu wielkie obszary buraka cukrowego, znów wiosną żółtą pianą nęcą wzrok wielkie połacie ozimego rzepaku, a wszystko to znajduje się w świetnej oprawie zielonych obszarów łąk i pastwisk, na których pasą się ogromne stada wspaniałych czarno-białych nizinnych krów z Państwowych Gospodarstw Rolnych, kilka stad ze spółdzielni produkcyjnych i spore stada świetnie utrzymanego bydła kilku tysięcy indywidualnych rolników.

Pracy tu zawsze dużo, bo na Żuławach zamieszkuje na wsi mniej ludności na kilometrze kwadratowym niż w innych rejonach kraju. Obok Państwowych Gospodarstw Rolnych, zajmujących ponad 50 procent ogólnej powierzchni Żuław, prawie 13 500 gospodarstw chłopskich zamyka się w granicach od 7 do 20 hektarów.

Niedostatek rąk do pracy wypełniają na tych ziemiach maszyny rolnicze, one zastępują młodzież, która dużą falą odpływa ze wsi do miast podejmując tam pracę i naukę.

Żeby zapoznać bliżej czytelnika z tym pięknym i zamożnym regionem, przytoczę według danych ze spisu z czerwca 1969 roku, że obszar Żuław obejmuje 194 830 hektarów. Z tego obszaru 149 państwowych gospodarstw rolnych ma w swym władaniu 110 096 hektarów, spółdzielnie produkcyjne — 2 032 hektary, ośrodki kółek rolniczych uprawiają 1131 hektarów i rolnicy indywidualni gospodarują na 80 966 hektarach. Pod uprawą kłosowych znajduje się obecnie 53,5 procent ogólnego areału, z tego pod uprawą pszenicy 40,8 procent, pod uprawą żyta 1,9 procent. Reszta obszaru objęta jest uprawą jęczmienia i owsa oraz mieszanek kłosowych. Uprawy buraka cukrowego zajmują 8,5 procent gruntów, z tego w państwowych gospodarstwach rolnych, nie dysponujących dostateczną liczbą ludzi do ich obróbki 4,3 procent i 11,6 procent w gospodarce indywidualnej. Rzepak ozimy jest wysiewany na terenie zajmującym 0,5 procent ogólnej powierzchni, z tego w państwowych gospodarstwach rolnych znajduje się 0,9 procent areału i w gospodarstwach indywidualnych 0,2 procent posiadanego areału. Pod uprawą konopi znajduje się aktualnie 1,5 procent areału. Uprawiają je tylko indywidualni rolnicy. Warzywa zajmują 1,1 procent areału, ziemniaki 7,2 procent, z tego w państwowych gospodarstwach rolnych tylko 0,5 procent, natomiast w gospodarstwach indywidualnych rolników, ze względu na hodowlę świń, 11,9 procent chłopskiego areału. Strączkowe jadalne zajmują 1,9 procent, natomiast okopowe pastewne, ze względu, że jest to region hodowlany, zajmują 18,1 procent areału. Państwowe Gospodarstwa Rolne przeznaczyły pod pastewne 29 procent swego areału, natomiast gospodarka chłopska 10,1 procent. Peluszka i wyka zajmują tylko 1 procent ogólnego areału, natomiast strączkowe i zbożowo-strączkowe 7,6 procenta ogólnego areału. Koniczynę uprawia się tu na 1,9 procenta areału, lucernę na 2,1 procenta, saradelę i inne pastewne na 2 procentach areału. Pozostałe uprawy obejmują 3,3 procenta ogólnego areału.

Doprowadzona do odpowiedniej struktury gleba w większości gospodarstw, stałe doświadczalnictwo w rolnictwie, dobór odpowiednich wysokopiennych odmian roślin znoszących wysokie dawki nawozów, stały wzrost nawożenia nawozami naturalnymi i mineralnymi doprowadziły w efekcie do wysokich plonów zbóż i innych roślin.

Plony czterech podstawowych zbóż osiągnęły w roku 1968 z 1 hektara średnio 35,2 kwintala, z czego w gospodarce państwowej 36,2 kwintala i w gospodarce chłopskiej 34,4 kwintala. Plony pszenicy osiągnęły w gospodarce całkowitej 36,6, natomiast w państwowej 37,1 kwintala.

Wyższy plon zbóż w Państwowych Gospodarstwach Rolnych jest wynikiem coraz lepszej gospodarności PGR-ów, a także stosowania przez nie wyższych dawek nawozów mineralnych. Są one też dobrą bazą nasienną dla rozwijającej się gospodarki chłopskiej.

W buraku cukrowym Żuławy osiągnęły za rok 1968 zbiory średnio z 1 hektara 390 kwintali, z czego w gospodarce państwowej 374 kwintale i w gospodarce chłopskiej 394 kwintale. Wyższe nieco plony w buraku w gospodarce chłopskiej wynikają z większej obsady ludzkiej na 100 hektarów użytków rolnych niż w gospodarce państwowej. Jak wiadomo, burak cukrowy jest dość pracochłonny w swej obróbce. Rzepak zimowy przyniósł na Żuławach w 1968 roku plon z 1 hektara 24,6 kwintala, z czego w Państwowych Gospodarstwach Rolnych 26,1 kwintala i w gospodarce chłopskiej 23,5 kwintala.

Wybitnie podniosła się na Żuławach wartość użytków zielonych. Przeciętna z 1 hektara siana wynosiła 57,3 kwintala, z małą przewagą na korzyść gospodarki indywidualnej.

Oczywiście, że w tej dziedzinie jest jeszcze wiele do zrobienia, gdyż taka wydajność na dobrych glebach jest absolutnie za niska.

Obok dobrze rozwiniętej produkcji roślinnej rozwija się także produkcja zwierzęca, szczególnie hodowla bydła, w tym również bydła zarodowego. Województwo gdańskie, a szczególnie Żuławy, dostarcza swój materiał hodowlany do wielu województw kraju, a obok tego wypełnia duże zadania w dziedzinie eksportu. Za wychów materiału hodowlanego rolnicy posiadający wysokomleczne krowy pozostające pod stałą kontrolą, wpisane do ksiąg wojewódzkich i krajowych, otrzymują za odhodowane jałówki i buhaje wysokie ceny. Oto dla przykładu zacielona jałówka z jednostronnym pochodzeniem kosztuje tu w granicach 14 000 złotych, natomiast z obustronnym pochodzeniem ponad 20 000 złotych, zależnie od ciężaru sztuki i czasu zacielenia.

Hodowla na Żuławach pozostawia jeszcze wiele do życzenia, ale osiągnęła już duże rozmiary. Świadczą o tym następujące liczby:

Na całym obszarze Żuław w roku 1969 znajdowało się 113 091 sztuk bydła, 68 074 sztuki trzody chlewnej, 12 878 owiec i 14 614 koni. Na 100 hektarów użytków rolnych przypada 77,1 sztuki bydła, 46,6 sztuki trzody chlewnej, 8,7 sztuki owiec i 9,9 sztuki koni.

Państwowe Gospodarstwa Rolne mają 45 837 sztuk bydła, w tym 17 303 krowy. Trzody chlewnej PGR-y mają 9118 sztuk.

Państwowe Gospodarstwa Rolne są aktualnie nastawione przede wszystkim na chów bydła, z równoczesnym odchowem bydła zarodowego zarówno dla potrzeb miejscowej gospodarki chłopskiej, jak i zasilania innych województw kraju oraz dla odbiorców zagranicznych.

W indywidualnych gospodarstwach chłopskich znajduje się aktualnie 66 883 sztuki bydła, w tym 29 673 krowy, co stanowi obsadę 84,1 sztuki na 100 hektarów użytków rolnych.

Trzody chlewnej w gospodarce chłopskiej jest 54 135 sztuk, co stanowi obsadę 68 sztuk na 100 hektarów.

Owiec w gospodarstwach chłopskich znajduje się 12 483 sztuki, co daje obsadę 15,7 sztuki na 100 hektarów użytków rolnych. Państwowe gospodarstwa rolne owiec nie hodują, ponieważ depresyjny teren nie pozwala na szerszy rozwój tej gałęzi hodowli.

Mimo dużych dostaw sprzętu mechanicznego na teren Żuław utrzymuje się nadal znaczna liczba koni w gospodarstwach chłopskich. Obsada koni w państwowych gospodarstwach rolnych sięga obecnie tylko 2,3 sztuki na 100 hektarów użytków, natomiast w gospodarstwach chłopskich jest wysoka, bo osiąga 16,4 sztuki na 100 hektarów.

Stan ten wynika stąd, że Państwowe Gospodarstwa Rolne są bardziej zmechanizowane niż indywidualne gospodarstwa chłopskie. Ale nie jest to jedyna przyczyna, że indywidualni gospodarze posiadają tak znaczną ilość koni. Wysoka cena na konie rzeźne oraz wysoka cena na odchowane źrebaki stanowi w dalszym ciągu zachętę do ich hodowli. Cena wypracowanego, ale utrzymanego w dobrej kondycji, konia, sięga nawet 15 000 złotych, a cena odchowanego rocznego źrebaka wynosi około 11 000 złotych.

Przedstawiona wysokość plonów i wyników hodowlanych udowadnia, iż Żuławy, mimo że nie osiągnęły jeszcze możliwego dla siebie poziomu gospodarczego, są już regionem zamożnym.

Stopień zamożności rolników w tym regionie jest dość zróżnicowany, mimo że gospodarują na roli mniej więcej jednakowej. Wszędzie ziemia jest tu żyzna.

Największe efekty gospodarcze uzyskują rolnicy mający w swoim posiadaniu około 20 hektarów i stale doskonalący swoją gospodarkę. Taki obszar gospodarstw pozwala na właściwy płodozmian i utrzymanie większego areału łąk i pastwisk, niezbędnego przy rozwiniętej hodowli bydła.

Jako przykład warto tu przytoczyć efekty produkcyjne przodującej wsi Stogi w powiecie malborskim.

Pracując nad pamiętnikami objąłem badaniem osiemnastu gospodarzy na trzydzieści siedem gospodarstw istniejących w Stogach.

Gospodarze pochodzą z różnych regionów kraju, najliczniej reprezentowana jest Kielecczyzna. Tu na Żuławach uczyli się gospodarowania, jak zresztą wszyscy tutejsi rolnicy, lecz w swoich dociekaniach dalece wyprzedzili innych.

Dla ścisłości dokumentu prezentuję nazwiska gospodarzy: Stanisław Kowalczyk, Franciszek Komasara, Piotr Robak, Adam Paluch, Stanisław Komasara, Jan Wotkowski, Jan Cegła, Adam Jabłoński, Władysław Samborski, Władysław Cegła, Feliks Golecki, Jan Marchaj, Stanisław Marchaj, Władysław Pidek, Józef Paprot, Stanisław Gustaw, Bronisław Schab, Józef Kowalczyk.

Po dziesięciu latach funkcjonowania nowej polityki rolnej, podjętej przez Biuro Polityczne KC PZPR i Prezydium NK ZSL w 1957 roku, warto było zbadać efekty produkcyjne skutków tej polityki.

Oto, co zastałem w Stogach. Już w 1967 roku wieś ta wysiewała 207 kilogramów czystego składnika nawozów mineralnych na jeden hektar użytków rolnych i 290 kg czystego składnika nawozów na łąki i pastwiska. Średnia na każdy hektar wynosiła 226 kilogramów. Gospodarze Stogów, obok innych czynników, przede wszystkim w ilości stosowanego nawozu sztucznego upatrują tajemnicę swojej wysokoprodukcyjnej gospodarki. Wieś Stogi w 1967 roku uzyskała przeciętną wydajność z hektara 40 kwintali zbóż, podczas gdy powiat Malbork uzyskał tylko 33 kwintale. Różnica 7 kwintali na każdym hektarze ma niebagatelne znaczenie w gospodarce tego regionu ukazując, jakie jeszcze tkwią rezerwy w gospodarce żuławskiej. W buraku cukrowym powiat uzyskał 392 kwintale z 1 hektara, w Stogach — średnio 480 kwintali. W rzepaku powiat osiągnął 25,3 kwintala, w Stogach — 26,9 kwintala. W zbiorach siana powiat uzyskał średnio 57,6 kwintala, we wsi — 79 kwintali, które rolników ze Stogów nie zadowalają, gdyż w ich przekonaniu żuławskie łąki winny dawać przynajmniej 100 kwintali siana z hektara.

Adam Jabłoński na przykład uzyskał przy dobrej pielęgnacji i nawożeniu 145 kwintali siana z jednego hektara łąki.

Dzięki uzyskiwaniu w Stogach dużo wyższych plonów w zestawieniu z powiatem bardzo korzystnie zarysował się tam rozwój hodowli, jako następstwo wzrostu bazy paszowej.

W powiecie malborskim w 1967 roku obsada bydła na 100 hektarów wynosiła 67,4 sztuki, natomiast we wsi Stogi 108 sztuk. W powiecie na 100 hektarów przypadało 31 krów, w Stogach 46.

Jeszcze większa dysproporcja zarysowała się w tymże roku w hodowli trzody chlewnej. W powiecie spis wykazał na 100 hektarów 47,8 sztuki, w Stogach 101 sztuk.

Duże dysproporcje istnieją także w ilości mleka uzyskiwanego od jednej krowy. O ile powiat uzyskał średnio 2926 litrów od krowy rocznie, to w Stogach wydajność ta wynosiła 4580 litrów. Zwraca się tutaj bardzo dużo uwagi na jakość stada i wysokoprodukcyjnych dójek.

Warto przytoczyć, że z każdego bieżącego hektara rolnicy Stogów sprzedają państwu 229,4 kilograma mięsa i 1567 litrów mleka, a ponadto liczne hodowlane jałówki.

Mimo że rolnicy wsi Stogi mają dużą przewagę w plonach nad uzyskiwanymi przez powiat, niemniej nie są to najwyższe plony, jakie zanotowano na Żuławach. Bywały tu wypadki, że osiągano nawet 60—70 kwintali pszenicy z jednego hektara. Pozwala to na stwierdzenie, że jeszcze nie wiemy, ile przy dobrych zabiegach pielęgnacyjnych, dobrym nawożeniu gleby i doborze wysokopiennego ziarna możemy oczekiwać od żuławskiej ziemi.

Jeśli na początku gospodarowania na Żuławach można było powiedzieć, że tutejsi rolnicy byli w swej masie najuboższymi ludźmi, a ten zamożny i urodzajny region był najbardziej zaniedbany gospodarczo w porównaniu do innych regionów w kraju, dziś sytuacja przedstawia się odwrotnie. Tutejsi rolnicy, to światli gospodarze, zamożni, ufający w swoje siły i umiejętności gospodarowania. Stale pogłębiana wiedza w zakresie rolnictwa i prowadzone doświadczenia w gospodarstwach przyniosły im należny szacunek władz i dobre warunki egzystencji. Rolnicy indywidualni dużo inwestują w budownictwo zagród, w zakup maszyn rolniczych, w wyposażenie mieszkań w różny sprzęt niezbędny w tutejszych warunkach gospodarowania. Motocykl, pralka elektryczna, telewizor stanowią tu przedmioty codziennego użytku. W coraz liczniejszych gospodarstwach znajdują się lodówki i mechaniczne dojarki krów. Te ostatnie są niezbędne, gdyż dojenie kilku, a nawet kilkunastu, krów dziennie, przy dużej ich mleczności, to praca wcale niełatwa i wymagająca znacznej ilości czasu.

Nie znane są wysokości nakładów inwestycyjnych rolników w skali Żuław. Nikt takiej statystyki nie prowadzi, chociaż na pewno byłaby wielce pouczająca.

Nie posiadając danych z tej dziedziny, pragnę przedstawić nakłady inwestycyjne tylko przebadanych przeze mnie rolników połowy wsi Stogi.

Otóż w ciągu 10 lat, od 1957 do 1967 roku, osiemnastu gospodarzy w Stogach wydało na budowę pomieszczeń i remonty budynków 5 milionów 841 tysięcy złotych i na zakup maszyn i narzędzi rolniczych ponad 1 milion 320 tysięcy złotych. Powstało tu kilka nowych domów mieszkalnych, lecz przede wszystkim pobudowane zostały obory, stodoły, chlewnie, garaże i silosy oraz szereg innych obiektów.

W Stogach (trzydziestu siedmiu gospodarzy) znajdują się 23 samochody osobowe, a z osiemnastu badanych gospodarstw w 1967 roku każdy rolnik posiadał pralkę, ośmiu miało lodówki, dziesięciu motocykle i piętnastu samochody osobowe.

Ludność wsi żuławskich dużo uwagi poświęca kształceniu dzieci w różnych zawodach, co w następstwie powoduje duży odpływ młodych do miast.

We wspomnianej wsi Stogi aktualnie uczy się dwadzieścia jeden dzieci w szkołach średnich różnego typu i jedno studiuje w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. Dotychczas szkołę średnią ukończyło czternaście osób, z których część pracuje na gospodarstwach rodziców.

Można założyć w prowadzonych przeze mnie badaniach pewną poprawkę, ale wśród badanych przeze mnie osiemnastu gospodarzy utrzymanie jednego pracującego w rolnictwie w tutejszej wsi kształtuje się miesięcznie w granicach 1344 złotych.

Aktualnie, nawet przy dość dużym zmechanizowaniu prac polowych i dobrej działalności kółka rolniczego w tej wsi, na 100 hektarów użytków rolnych pracuje w Stogach 23,2 osoby.

Ostatnimi laty gospodarze żuławscy wykazali duże zainteresowanie kupnem samochodów. Nieprawdziwe byłoby jednak twierdzenie, że każdego żuławskiego rolnika stać na tak kosztowny środek lokomocji jak samochód. Pierwsza jest snopowiązałka, kosiarka, kopaczka i wiele innego sprzętu. Pierwsze jest zbudowanie dobrej obory, często zmechanizowanej, pierwszy jest dom mieszkalny, obszerny, z piętrem, widny, już coraz częściej z centralnym ogrzewaniem, dość często z łazienką. Dom taki, w którym żyje się wygodnie, kulturalnie.

Dlatego też rolnicy najpierw inwestują w sprzęt i te urządzenia, które są najbardziej potrzebne, a gdy już gospodarstwo zostanie wyposażone we wszystko, co niezbędne do produkcji, wówczas przychodzi czas na kupno drogiego środka lokomocji.

Ostatnimi laty na wsi żuławskiej przybywa coraz więcej samochodów osobowych. Żeby dać obraz rozwoju motoryzacji na terenie powiatów typowo żuławskich, warto przytoczyć, że w powiecie Nowy Dwór Gdański w czerwcu 1969 roku w rękach indywidualnych posiadaczy znajdowały się 54 ciągniki, 2270 motocykli i 229 samochodów osobowych. W drugim powiecie typowo żuławskim, jakim jest Malbork, indywidualni właściciele posiadają 67 ciągników, 3726 motocykli i 714 samochodów osobowych.

W powiecie Elbląg, który ma połowę ziem żuławskich i połowę terenu wyżynnego, w rękach indywidualnych posiadaczy znajduje się 49 ciągników, 2273 motocykle i 195 samochodów osobowych. W powiecie Pruszcz Gdański, obejmującym również część Żuław i część terenu wyżynnego, znajduje się 112 ciągników, 3450 motocykli i 567 samochodów osobowych.

Przytaczając te liczby trzeba tu podkreślić, że liczba ciągników i samochodów osobowych byłaby na pewno niewspółmiernie większa, gdyby były one w sprzedaży dowolnej. Jak wiadomo, produkowane ciągniki kierowane są przede wszystkim do Państwowych Gospodarstw Rolnych, POM-ów i kółek rolniczych, a samochody, których produkcja nie nadąża jeszcze za zapotrzebowaniem, są sprzedawane na talony i trzeba na nie czekać w dość długiej kolejce.

Obserwując dorobek Żuławian nie można ustrzec się refleksji, jak stosunkowo szybko dorobili się oni wysokich plonów w produkcji roślinnej, pięknej hodowli i dobrych warunków egzystencji.

Jest to na pewno wynikiem dobrych gleb, które rolnicy poznali i doprowadzili do odpowiedniej wydajności, ale także rezultatem wielkiej pracowitości ludzi Żuław, dalekowzrocznej polityki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w stosunku do wsi i rolnictwa. Ta słuszna polityka dopomogła państwowym gospodarstwom rolnym osiągnąć wysoką produkcyjność i zachęciła indywidualnych rolników do intensywnego gospodarowania.

Któż by mógł przypuszczać, że tak potoczą się losy jednego pokolenia Żuławian? Przyjechali tu niemal wszyscy bez niczego, przywożąc z sobą jedynie szczery zapał do pracy, chęć stworzenia sobie lepszych warunków, niż je mieli w Polsce przedwrześniowej, i niewątpliwie chęć służenia swojej robotniczo-chłopskiej Ojczyźnie. Wielu osadników w przystępie szczerości mówi bez osłonek: „Narobić się tu trzeba, nachodzić w tych gumowych butach, ale nigdy nie sądziłem, że będę tak bogaty”.

Te ogromne przemiany w życiu społeczeństwa dokonały się w jednym pokoleniu w okresie ludowładztwa.

Droga do odrestaurowania Żuław, do osiągnięcia tego, co zostało zdobyte, nie była prosta ani łatwa. Trzeba było wielkich w7yrzeczeń i samozaparcia, trzeba było pokonać liczne trudności, by region ten stał się jednym z czołowych w kraju, a ludzie tu żyjący czuli się dobrze.

Szczegółowo opowiedzą o tym sami działacze żuławscy. Oni najlepiej przedstawią czytelnikom, skąd tu przyszli, czym byli i czym są dzisiaj, ile ponieśli trudu, ile pokonali przeszkód, nim wypracowali sobie pozycję w środowisku i te efekty, które w licznych wypadkach na pewno zadziwią czytelnika, bo to, co uczynili, jest naprawdę wielkie i będzie wiekopomne.

WSPOMNIENIA OSADNIKÓW ŻUŁAWSKICH

Stefan Andrzejczak

 

Urodził się 27 IX 1916 roku w Hermannshof (Niemcy) jako syn robotnika rolnego przebywającego tam na pracach sezonowych.

Po powrocie do domu i osiągnięciu dojrzałego wieku angażuje się w pracę społeczną. W roku 1938 był organizatorem kółka rolniczego we wsi Leszczyn, powiat Sieradz, i jego prezesem do czasu wybuchu wojny.

Do Sobieszewa przybywa w 1946 roku. Jest organizatorem Związku Samopomocy Chłopskiej w gminie, później spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, w której pracuje długie lata, pełniąc różne funkcje aż do wiceprezesa Wojewódzkiego Związku Gminnych Spółdzielni w Gdańsku włącznie.

W czasie pracy kończy średnią szkołę ekonomiczną.

Przez kilka lat był radnym Gminnej Rady Narodowej w Sobieszewie. Od 1958 roku jest radnym Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku, a zarazem przewodniczącym Komisji Dróg i Komunikacji.

Urodzony społecznik, zasłużony działacz ruchu ludowego, odznaczony wielu medalami, a wśród nich Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, położył duże zasługi w zagospodarowaniu wyspy Sobieszewo, pokonując niejedną trudność.

Napisane przez Stefana Andrzejczaka wspomnienia, to szczegółowa historia zagospodarowania wyspy, odtworzona na podstawie zapisanych przez niego dziesiątków brulionów. Ogólnie mówiąc, piszący te wspomnienia stworzył przyczynek do historii powstania powojennego życia w tym ciekawym, godnym uwagi środowisku.

 

Powojenne warunki rzuciły mnie w 1946 roku na wyspę Sobieszewo, położoną na tak zwanych Żuławach Gdańskich, oddaloną o piętnaście kilometrów na wschód od miasta Gdańska, leżącą na trasie Gdańsk — Stegna—Sztutowo—Krynica Morska.

Jest to wyspa o powierzchni trzech tysięcy trzystu osiemdziesięciu czterech hektarów. Granice jej stanowią: od wschodu Wisła (Leniwka) Przekop Wisły, od zachodu — Śmiała Wisła, od południa — Martwa Wisła, od północy zaś — morze.

Siedzibą Gromadzkiej Rady Narodowej jest Sobieszewo. Ponadto na wyspie znajdują się wioski: Przegalina, Świbno, Komary, Orle, Sobieszewska Pastwa i Górki Wschodnie.

Ludność całej wyspy liczy około trzech tysięcy osób. Mieszkańcy samego Sobieszewa to pracownicy różnych instytucji i zakładów pracy. Część ludności pracuje na miejscu w Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej, w szkole podstawowej, w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, Spółdzielni Oszczędnościowo-Pożyczkowej, w zlewni mleka.. w Centrali Produktów Naftowych, Ośrodku Zdrowia, w ośrodkach wczasowych i kolonijnych, na przeprawie promowej itp. Inni, a jest ich spora liczba, dojeżdżają do pracy w Trójmieście, to jest do Gdańska, Sopotu, Gdyni. Pracują tam w stoczniach i portach, w przedsiębiorstwach budowlanych i innych zakładach pracy.

Wieś Świbno, to miejscowość odległa na wschód od Sobieszewa o siedem kilometrów, położona wzdłuż lewego brzegu Wisły Leniwki, tuż przy samym ujściu do morza, wybudowana na szerokim przeciwpowodziowym wale ochronnym. Jest to wieś typowo rybacka, której mieszkańcy zrzeszeni są w Rybackiej Spółdzielni Pracy „Wyzwolenie”.

Drugą miejscowość rybacką stanowi wieś Górki Wschodnie, odległa o dwa kilometry na zachód od Sobieszewa, położona wzdłuż prawego brzegu Martwej Wisły, tuż przy ujściu Śmiałej Wisły do morza. Rybacy tej wioski zrzeszeni są w Rybackiej Spółdzielni Pracy „Jedność”.

W miejscowości tej, u ujścia Śmiałej Wisły, na obszarze około stu hektarów, znajduje się rezerwat ptactwa, będący pod ochroną Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody w Gdańsku, w samej wiosce zaś jest Stacja Ornitologiczna Polskiej Akademii Nauk, badająca życie i przeloty ptaków wędrownych.

Miejscowości Przegalina, Komary, Orle i Sobieszewska Pastwa mają charakter rolniczy. W Przegalinie, położonej u rozgałęzienia Leniwki i Wisły Martwej, zlokalizowana jest przystań i baza remontowa dla lodołamaczy oraz Ekspozytura Państwowego Zarządu Wodnego w Tczewie.

Wyspa Sobieszewo znana jest obecnie w kraju jako miejscowość wczasowo-turystyczna o wyjątkowo zdrowym klimacie, pięknej plaży i dobrej komunikacji, posiadająca wszystkie warunki wczasowo-turystyczne. Nic też dziwnego, że wiele zakładów pracy z całego kraju pobudowało tu swoje ośrodki wczasowe i kolonijne.

Mało kto z przyjezdnych wczasowiczów czy turystów zna historię wyspy. Jak wyglądała ona zaraz po zakończeniu wojny w 1945 roku, w jakich warunkach żyli tu ludzie, a zwłaszcza rolnicy, nim została doprowadzona do stanu, w jakim się obecnie znajduje.

To, że nasza wyspa jest ładna i stosunkowo dobrze zagospodarowana, że jest tak licznie odwiedzana przez wczasowiczów i turystów krajowych i zagranicznych, zawdzięczamy w dużym stopniu pomocy państwa, ale też nie mniej dużej inicjatywie, ofiarności i pracowitości wielu jej mieszkańców, którzy przybyli tu zaraz po wojnie.

Jestem przekonany, że warto cofnąć się w przeszłość i chociaż pobieżnie odtworzyć powojenną historię tej wyspy, pokazać tych, którzy włożyli swój trud w jej odbudowę.

Chociaż należałem do czołówki ludzi, którzy w okresie początkowym byli tu inicjatorami, a zarazem wykonawcami wielu zadań, nie jestem w stanie przytoczyć wszystkich nazwisk pionierów pracujących tu na licznych odcinkach. Okazuje się, że pamięć ludzka, choćby najlepsza, jednak często zawodzi. Dlatego sądzę, że pominięci będą wyrozumiali, gdy moje wspomnienia ujrzą światło dzienne.

Nie wykluczam również możliwości, że niektóre daty będą miały drobne odchylenia; zwłaszcza te, które zapisywałem na podstawie informacji udzielonych mi przez osoby znające wydarzenia.

Podejmując się opisania dziejów wyspy w latach powojennych czynię to w intencji pokazania młodym, że to, z czego dziś korzystają, nie przyszło samo, ale jest wynikiem wielkiego wysiłku i pracy naszego pokolenia.

Wyspa Sobieszewo po drugiej wojnie światowej stała się miejscowością niejako historyczną, chociażby z tego względu, że stacjonująca tu dobrze uzbrojona i wyposażona część armii hitlerowskiej skapitulowała dopiero w dniu 13 maja 1945 roku, a więc pięć dni po kapitulacji całej armii III Rzeszy.

Dowództwo stacjonujących tu wojsk niemieckich zdając sobie sprawę, że los ich został przesądzony, wydało rozkaz zniszczenia wszystkiego, co stanowiło jakąś większą wartość, by nic użytecznego nie wpadło w ręce zwycięzców.

Nietrudno sobie wyobrazić, w jakim stanie znajdowała się wyspa, gdy w dniu 15 maja 1945 roku, a więc w trzecim dniu po kapitulacji Niemców, armia radziecka przekazała ją częściowo w ręce administracji polskiej.

Sprawy związane z przetransportowaniem jeńców wojennych i likwidacją obiektów wojskowych pozostawały jeszcze przez kilka miesięcy w kompetencji wojsk radzieckich.

Kiedy wiosną 1946 roku przybyłem statkiem Żeglugi Gdańskiej do Sobieszewa i wysiadłem na brzeg, zobaczyłem tu mnóstwo zieleni, a wśród niej dużo zburzonych i spalonych budynków.