Zrozum to, Dani Brown - Talia Hibbert - ebook

Zrozum to, Dani Brown ebook

Hibbert Talia

4,1

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Danika Brown dobrze wie, czego chce: sukcesu zawodowego, renomy w akademickich kręgach i raz na jakiś czas udanego seksu, żeby odrobinę się odstresować. Ale miłość? Już to przerabiała i wystarczy. Bycie z kimś parą w najlepszym wypadku pochłania zbyt wiele uwagi, w najgorszym zaś jest prawdziwym utrapieniem. Gdy potężny, tajemniczy ochroniarz Zafir Ansari ratuje Dani z opresji podczas nieudanych ćwiczeń przeciwpożarowych, jest to dla niej wyraźny znak: doktorantce Dani i byłemu rugbiście Zafowi pisane jest przespanie się ze sobą.
Jednak nim zdąży mu to wyjaśnić, nagranie z heroicznej akcji ratunkowej staje się viralem. Nagle pół internetu żyje hasztagiem #DoktorkaRugbisty, a Zaf błaga Dani, żeby zaczęła trochę udawać dla dobra sprawy. Okazuje się bowiem, że prowadzonym przez niego charytatywnym zajęciom sportowym dla dzieciaków przydałoby się trochę rozgłosu. Kłamać, żeby pomagać dzieciom? Żaden problem! Plan Dani jest prosty: udawać związek, gdy inni patrzą, a za kulisami uwieść Zafa. Kłopot w tym, że naburmuszony Zaf jest niepoprawnym romantykiem. W dodatku obrał sobie za cel skruszenie chłodnego realizmu Dani.

Czy Dani w końcu zrozumie, co wszechświat chce jej powiedzieć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (20 ocen)
9
4
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
_book_kate

Całkiem niezła

oh nie. ilość wulgaryzmów mnie przerosła. większość związku oparta na zabawianiu się ze sobą. masakra.
00
Goszaczyta98

Dobrze spędzony czas

💛 „ℤ𝕣𝕠𝕫𝕦𝕞 𝕥𝕠, 𝔻𝕒𝕟𝕚 𝔹𝕣𝕠𝕨𝕟” 𝕋𝕒𝕝𝕚𝕒 ℍ𝕚𝕓𝕓𝕖𝕣𝕥💛 •• Danika Brown dobrze wie, czego chce: sukcesu zawodowego, renomy w akademickich kręgach i raz na jakiś czas udanego seksu, żeby odrobinę się odstresować. Ale miłość? Już to przerabiała i wystarczy. •• ▪️𝗥𝗘𝗖𝗘𝗡𝗭𝗝𝗔 ▪️ Twórczość Tali Hibbert polubiłam za historię Chloe w książce "Zacznij żyć, Chloe Brown", która wciągnęła mnie do swojego świata na kilka godzin i nie puściła póki nie przewróciłam ostatniej strony. Do dziś pamiętam emocje, jakie towarzyszyły mi podczas czytania tej książki. Dlatego nie mogłam odpuścić sobie lektury kolejnej książki autorki o siostrze Dani Brown. Przypadkowo nagrany filmik staje się viralem, a Danika i Zafir zyskują popularność. To niespodziewane zajście w windzie odmieni ich życie. Para postanawia poudawać parę, widząc zaangażowanie innych ludzi pod ich postem, tym samym wspierają fundacje Zafira. Kłamać, żeby pomagać dzieciom? Żaden problem! Plan Dani jest prosty: udawać z...
00
feelfeel

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka i przyjemna książka. Fajnie napisana.
00
Ulatam

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła, warta przeczytania. polecam
00
patrycjakolakowska

Nie oderwiesz się od lektury

druga ksiazka z serii o siostrach Brown zrobiła na mnie tak samo dobre wrażenie i napełniła tymi samymi, ciepłymi uczuciami. czekam na trzeci tom 💛
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Take a Hint, Dani Brown

Copyright © Talia Hibbert, 2020

Copyright © for the Polish translation by Michał Kramarz, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorki prowadzące: Zuzanna Sołtysiak, Andżelika Stasiłowicz

Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

Redakcja: Aleksandra Deskur

Korekta: Joanna Pawłowska, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: © Ashley Caswell

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-90-5

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo

do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla beznadziejnych romantyków, takich jak ja

 

 

 

 

 

 

OD AUTORKI

 

 

 

 

W opowiedzianej tu historii poruszone zostają delikatne tematy, takie jak radzenie sobie ze śmiercią bliskiej osoby czy zmaganie się z uogólnionymi zaburzeniami lękowymi. Dołożyłam wszelkich starań, aby potraktować te kwestie z należytą dbałością.

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

Księżyc w pełni wisiał wysoko na niebie, czyniąc tę noc idealną do uprawiania czarnoksięstwa. Tymczasem po piersi Daniki Brown spływał miód. Po lewej, gwoli ścisłości.

– Noż kurwa – wymamrotała pod nosem i starła z siebie lepką substancję.

– Oddajesz się fantazjom przy modlitwie? Nieładnie. – Sorcha, najlepsza przyjaciółka Dani, kobieta o jasnobrązowych oczach, gęstych ciemnych włosach i krzywym uśmieszku, siedziała po przeciwnej stronie niewielkiego stolika pełniącego funkcję ołtarza.

– Wcale nie – zaprzeczyła Dani, mimo że właśnie została przejrzana na wylot. – Po prostu moje cycki we wszystko się ładują.

– I znowu to samo… – Sorcha przewróciła oczami, po czym z denerwującą wręcz precyzją naśladując drętwy w jej mniemaniu akcent Dani, dodała: – „Och, biedna ja i moje zajebiste cycki. Tyle z nimi kłopotu! Gdybym tylko nie była taką egoistką, obdzieliłabym nimi innych…”

– Oddanie komuś kawałka cycka jest chyba niemożliwe, Sorch.

– Ale gdyby było, odstąpiłabyś mi trochę? – spytała Sorcha, wbijając wzrok w Dani.

– Wykluczone. Są zbyt zajebiste, jak sama zauważyłaś. A teraz bądź już cicho i skup się.

– Samolubna, okrutna baba. Próżna, narcystyczna…

Sorcha nigdy nie zawodziła w kwestii kreatywnego rzucania obelg. Teraz jednak jej radosne szemranie coraz słabiej docierało do uszu Dani, która odsunęła na bok słoik z miodem, a wypełnione nim naczynie ustawiła niemalże na środku stołu. Tuż za naczyniem, odwrócona plecami do należącej do Sorchy figurki Czarnej Madonny, stała mała złota statuetka bogini Oszun.

Jak każde szanujące się bóstwo miłości, piękna i obfitości, Oszun miała na sobie biżuterię i niewiele więcej, nie licząc imponującej objętością fryzury i częściowo zakrywającego ją roju pszczół. Dani włosów nie miała prawie wcale, pszczoły ani jednej, a do tego nie zwykła obnażać się w miejscach publicznych. Nie poświęcała też większej uwagi miłosnym uniesieniom, tym bardziej że ze zgromadzonych przez nią dowodów empirycznych niezbicie wynikało, że to jedynie strata czasu i energii, która odciągałaby ją od rozwoju zawodowego. Niemniej fakt, że Dani i orisza miały odmienne zdanie na ten konkretny temat, nie miał szczególnego znaczenia. Złota figurka była pamiątką po ukochanej babuni, która pewnego razu powiedziała Dani: „W mądrości przekazywanej z pokolenie na pokolenie drzemie wielka siła i nie ma znaczenia, czy wyczytasz to w książkach, czy usłyszysz z ust staruszki”.

Danika całkowicie się z nią zgadzała. W dodatku podążanie śladami babci czarownicy sprawiało jej frajdę i przychodziło dość naturalnie. Coś musiało być w zawiłych nocnych obrządkach i sięgającej daleko w przeszłość historii zawziętego oporu kobiet walczących o swoje.

– No, to do dzieła – zachęciła Sorcha, najwyraźniej skończywszy już wyliczanie negatywnych cech charakteru Dani.

Wobec tego, siedząc przy stole dzielonym przez dwie różne boginie, w ciemnym pokoju tylko częściowo rozświetlonym blaskiem świecy i poświatą pełnego księżyca, Danika chwyciła dłonie przyjaciółki, żeby zamknąć krąg.

– Ty pierwsza – wyszeptała Sorcha.

– Och, kochana, jesteś pewna?

– Daj spokój. Przecież widzę, że aż się trzęsiesz, żeby wreszcie coś tam sobie przywołać.

Słuszne spostrzeżenie. Przez miniony miesiąc, odkąd zakończył się ostatni niby-związek Dani, jej wagina zdążyła pokryć się pajęczynami (Dani, a w zasadzie jej wagina, od zawsze miała skłonność do zbędnego dramatyzmu). Jeśli rytuał się powiedzie, ta paskudna sytuacja powinna ulec zmianie.

Wzięła głęboki wdech i zaczęła:

– Witaj, Oszun. Mam nadzieję, że u bliźniaków wszystko w porządku. W tym miesiącu zwracam się do ciebie z intencją, która powinna spotkać się z twoją aprobatą. Potrzebuję kogoś nowego do bzykania.

Sorcha zrobiła wielkie oczy.

– Zaczekaj. Czy to na pewno dobry pomysł?

– Cicho bądź – odparła surowo Dani. – Jestem zajęta.

Sorcha, jak to miała w zwyczaju, ciągnęła niewzruszona:

– Myślałam, że zbierasz się jeszcze po związku z Jo.

Dani spiorunowała ją spojrzeniem.

– Nie muszę się po niczym zbierać. Takie cyrki są jedynie marnowaniem czasu, dlatego za wszelką cenę staram się ich unikać.

– Co ty nie powiesz. – Wypowiedziane przez Sorchę słowa ociekały sceptycyzmem, jak ustawione wokół świece roztopionym woskiem. – Bo dałabym sobie rękę uciąć, że kiedy cię rzuciła…

– Nie rzuciła mnie. Nie mogła, bo nie byłyśmy parą. I właśnie to chciała zmienić, w przeciwieństwie do mnie.

– Kiedy cię rzuciła – podjęła Sorcha, ponieważ była upartą cipą – kupiłaś kartonik ciasta w proszku, dodałaś do niego jajko i zjadłaś na surowo prosto z wielkiej miski…

– Lubię słodycze – skwitowała chłodno Dani, co zresztą było całkowitą prawdą.

Sorcha westchnęła.

– Ale zdajesz sobie sprawę, że takie oderwanie od własnych uczuć raczej nie pomaga w byciu czarownicą?

– Bzdura. Od niczego nie jestem oderwana. Wypraszam sobie.

– Z wyjątkiem sytuacji, kiedy nie umiesz poradzić sobie z faktem, że osoba, z którą sypiasz, zakochuje się w tobie, więc zapychasz się ciastami w proszku od Betty Crocker.

– Wcale nie chodziło o Josephine – powiedziała Dani. – Musiałam być przed miesiączką albo coś w tym stylu.

Była o tym absolutnie przekonana, ponieważ Danika Brown nie rozczulała się nad sobą, a przynajmniej nie z powodu stosunków międzyludzkich. Nie zdarzyło jej się to ani razu, odkąd zastała swoją pierwszą miłość radośnie kopulującą z kimś innym.

Jo liczyła na głębokie uczucie, a Dani nie potrafiła wyobrazić sobie czegoś bardziej sprzecznego z własnymi oczekiwaniami. W tej sytuacji nie mogły dłużej ciągnąć tej niezobowiązującej relacji. Każda poszła w swoją stronę i wszystko było w porządku.

Poza jednym drobnym szczegółem. Takim, że już ze sobą nie rozmawiały.

– Przestań mnie rozpraszać – zakomunikowała Dani stanowczo, uznając, że najwyraźniej nie ma innego sposobu na zakończenie tej durnej rozmowy jak nieugięta postawa. – Wiem, co robię, i wiem, czego chcę. Jestem dorosłą, w miarę inteligentną kobietą, z perspektywą dołączenia do grona profesorskiego w ciągu najbliższych piętnastu lat, do tego z ogromnym zapotrzebowaniem na seks oralny i nic ponadto. Więc bądź łaskawa się zamknąć i pozwól, że właśnie o to poproszę teraz bóstwa.

– Niech ci będzie – stwierdziła Sorcha z wymownym mlaś­nięciem. – Rób swoje. Proś, o co tam chcesz. – I wtedy zdarzył się cud. Co prawda przewróciła oczami, westchnęła z teatralną dezaprobatą, ale wreszcie zamilkła.

Cóż, lepiej kuć żelazo, póki gorące. Dani przymknęła oczy i zaczęła od początku.

– Oszun, potrzebuję źródła regularnych orgazmów. – Pomyślała o Jo i sprecyzowała swoją prośbę: – Kogoś, kto nie będzie oczekiwał ode mnie więcej, niż mogę zaoferować. Najlepiej kogoś rozsądnego, ze zgrabnym tyłkiem, skupionego na swoich sprawach. Do tej pory średnio mi szło, więc jeżeli znasz osobę, która spełnia te kryteria… Może po prostu… Pokieruj mnie we właściwą stronę. Daj mi jakąś podpowiedź. – Gdy Dani skończyła, poczuła niezwykły spokój, jak gdyby zanurzyła się w ciepłym nurcie skąpanej w słońcu rzeki. Może to znak, że bogini jej wysłuchała i obiecała zrobić, co w jej mocy. Dani pozwoliła, żeby jej usta wykrzywił niepewny uśmiech, i delektowała się spowijającą wszystko ciszą.

Chwilą, którą Sorcha niemal od razu zrujnowała.

– Chryste Panie, jesteś Strzelcem pełną gębą.

– Zabiję. Jeszcze chwila, a popełnię morderstwo. – Dani otworzyła oczy i podniosła się na kolanach, uważnie przyglądając się rzeczom na stole. Czy powinna rąbnąć swoją najlepszą przyjaciółkę w głowę przedmiotem kultu religijnego, co może grozić obrazą bóstwa, czy jednak lepiej zdecydować się na masywną świecę? Tyle że świeca była zapalona, co ograniczało wybór do figurki. Właśnie po nią sięgała, gdy coś wypadło z jednej z licznych kieszonek ukrytych w jej sukience, lądując z głuchym pacnięciem na ich prowizorycznym ołtarzu. A dokładnie u stóp Oszun, opierając się na krawędziach naczynia z miodem.

Dani uznała to za znak z niebios. Najwyraźniej bogowie próbowali ją odwieść od tego, co zamierzała zrobić. „Daruj jej życie. Będziesz tego żałować, a w więzieniu raczej by ci się nie spodobało”.

Sorcha zmrużyła oczy w blasku migoczącej świecy, ani trochę nie przejmując się tym, że naprawdę mało brakowało, a pożegnałaby się ze znanym jej światem.

– Chwilunia, czy to batonik zbożowy? Umieram z głodu!

– Proteinowy – sprostowała Dani, podnosząc go i podając przyjaciółce.

– Od kiedy jesz takie rzeczy? – Okruchy sypały się na wszystkie strony, kiedy Sorcha po barbarzyńsku odłamywała palcami kawałki batonika.

– Nie jem. Od kogoś to dostałam. Na Boga, Sorch, niemiłosiernie tu syfisz, a jeszcze nie skończyłyśmy rytuału. Nie chciałaś prosić o coś w sprawie tego konkursu literackiego, do którego się zgłosiłaś?

– Wątpię, żeby to cokolwiek pomogło. – Sorcha zachichotała. – Gówniane z nas czarownice.

Dani prychnęła.

– Mów za siebie. Ja jestem skoncentrowana na teraźniejszości i żyję w harmonii ze swoją magią.

– Niby od kiedy?

– Od chwili, kiedy przekazałam swoją prośbę. Pozostaje mi tylko czekać na znak!

Sorcha cisnęła papierek po batoniku na stół.

– Jak nas znam, pewnie i tak go przegapisz.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

Pięć miesięcy później

 

Kawiarnia samorządu studenckiego przypominała nie najwyższych lotów popową piosenkę: do bólu powtarzalną i nienaturalnie optymistyczną. Syczące i wypuszczające gorącą parę dysze spieniały mleko, klienci byli radosnym głosem wywoływani po imieniu, a bariści uśmiechali się promiennie, jak gdyby istniał jakiś konkretny powód do tak okropnie entuzjastycznego nastawienia do życia. Dani z całą pewnością go nie dostrzegała. Była spóźniona do pracy, a chrzęst mielonych ziaren kawy tworzył osobliwe tło dźwiękowe dla jej fantazji, w której mordowała wszystkich wokół.

Musiała przyznać, że w ostatnim czasie dość często nachodziły ją tego typu myśli. Być może powinna zwrócić się do kogoś o pomoc i to przepracować, a może była to jedynie naturalna konsekwencja życia na planecie Ziemia.

– Chryste – wymruczała Sorcha, wsypując dobre pół kilo cukru do swojej latte. – Czy tu zawsze jest tak głośno?

– Jest marzec. Zostało niewiele czasu do końca roku akademickiego. Studenci są… – Dani przesunęła wzrokiem po zdecydowanie zbyt wesołych ludziach wypełniających lokal. – Pełni nadziei.

– Ktoś powinien ich z tego wyleczyć. Niegrzecznie się tak zachowywać w poniedziałek rano.

Nim jednak Dani zdążyła z całego serca zgodzić się z przyjaciółką, barista energicznym ruchem ustawił na kontuarze dwa papierowe kubki, wołając:

– Zielona herbata i czarna kawa dla Daniki!

– Dzięki – odparła, po czym szybko chwyciła napoje i uciekła z pola rażenia personelu kawiarni i jego pogody ducha.

– Czarna kawa – mruknęła Sorcha, gdy przeciskały się przez masę stłoczonych ludzi. – Obstawiam, że to dla twojego ślicznego przyjaciela z ochrony. Mam rację?

– On ma imię, wiesz?

– Wiem i miałabym ochotę je wykrzyknąć!

Dani niemal zakrztusiła się ze śmiechu.

– Sorcha, jesteś lesbijką.

– Fajnie, że zauważyłaś. Ale serio, Dan, to tylko takie kawiarniane pogaduchy. Babskie przekomarzanie się! Swoją drogą, to jest ten moment, w którym przyznajesz mi się do wszystkich sprośnych rzeczy, które chciałabyś zrobić ze swoim tak zwanym kumplem Zafirem.

Na dźwięk jego imienia Dani zmarszczyła brwi w grymasie, choć głównie po to, żeby się nie uśmiechnąć, co Sorcha z pewnością błędnie by zinterpretowała.

– W życiu nie robiłabym z Zafirem niczego sprośnego. To miły chłopak.

– Miły? – zaskrzeczała Sorcha z niedowierzaniem. – Zaf? Zafir Ansari? Ten kawał wielkiego, naburmuszonego skurczybyka, który napawa grozą połowę ludzi w twoim budynku?

Dani wzięła łyk zielonej herbaty.

– Okazuje się całkiem słodkim gościem, kiedy trochę lepiej się go pozna.

– Słodkim? – Tym razem Sorcha niebezpiecznie zbliżała się do tonacji zdolnej tłuc szkło.

I być może miała słuszność. „Słodki” mogło być przesadzonym określeniem. Tyle że Zaf rzeczywiście był uprzejmy i życzliwy, a Dani od zawsze miała słabość do facetów o takich cechach – stanowili dużą rzadkość. Niestety Zaf ani razu nie dał się przyłapać na zerkaniu w dekolt Dani, co sugerowało albo kompletny brak zainteresowania z jego strony, albo przesadną rycerskość, a akurat tej cnoty w mężczyznach nie tolerowała. Często sprawiała, że wpadali na bzdurne pomysły, takie jak zaproszenie jej na kolację przed pójściem do łóżka czy spędzanie ze sobą czasu i gadanie po wyjściu z łóżka.

– Zaf, jakkolwiek cudowny by nie był, nie jest brany pod uwagę. Wciąż czekam na znak – przypomniała Sorchy. – Dopóki nie zmaterializuje się ktoś w sam raz do bzykanka, będę się brandzlować, fantazjując o jego brodzie.

Sorcha przetwarzała przez chwilę słowa przyjaciółki, po czym wzruszyła ramionami.

– Niech ci będzie. A skoro mowa o apetycznych zakazanych owocach, to może skoczymy później na lunch do tej pizzerii z ponętną, ku mojej rozpaczy hetero kelnerką?

– Nie mogę. Pracuję.

– Zawsze, kurwa…

Ale zanim Sorcha dokończyła wyrażanie swojego niewątp­liwie trafnego spostrzeżenia, tuż przed nimi, wyłaniając się niczym kret spod ziemi, wyrósł mężczyzna. Dani zamrugała z zaskoczeniem, gwałtownie się zatrzymawszy.

– Och, przepraszam – rzuciła, jednak mężczyzna zdawał się jej nie słyszeć.

Był słusznego wzrostu, miał jasne włosy, a jego twarz zdobił niewymuszony, przystojny uśmiech, wyraźnie dający do zrozumienia, że jego właściciel jak dotąd nie napotkał jeszcze przeszkody nie do pokonania. Jak się po chwili okazało, Dani ani trochę się nie pomyliła.

– Dzień dobry – zamruczał zmysłowo, oblepiając wzrokiem biust Dani, jakby zaprogramowano go do automatycznego wyszukiwania kobiecych piersi. – Nie chciałbym wchodzić paniom w drogę…

– A mimo to tarasujesz nam przejście – westchnęła Sorcha.

Wysoki i chyba dość słabo jarzący blondyn bohatersko zignorował tę uwagę i uparcie parł do przodu:

– Ale kiedy przed dziewiątą rano spotykam kobietę z czerwoną szminką na ustach… – Na chwilę przerwał i puścił do Dani oko. – Cóż, po prostu muszę ją za to wynagrodzić.

Dani wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.

– Nagrodzić mnie? Czym? Bo w grę wchodzą tylko książki i jedzenie.

Słaby cień irytacji przemykający po twarzy natręta zdradzał, że jego genialny scenariusz podrywu nie przewidywał jakiejkolwiek wymiany zdań. Mimo to dość gładko z tego wybrnął.

– Jedzenie się znajdzie – oznajmił z uśmiechem. – Jeśli tylko pozwoli się pani zaprosić na kolację.

Dani pokręciła smutno głową i odwróciła się do Sorchy.

– Myślisz, że to działa? Chyba musi, skoro podejmują kolejne próby, prawda?

Sorcha sobie tylko znanym sposobem zdołała pojedynczym sapnięciem wyrazić nieopisane wręcz obrzydzenie. Dani zawsze zazdrościła przyjaciółce tej umiejętności.

– Możliwe. Chyba że nie są wystarczająco bystrzy, żeby pojąć, że po takim zagraniu żadna kobieta z własnej woli nie tknie ich nawet kijem.

Mężczyzną aż szarpnęło, a jego perfekcyjna brew zmarszczyła się w grymasie niezadowolenia.

– Chwileczkę – warknął. – Czy wy mówicie o mnie?

– Myślałyśmy, że to oczywiste – odpowiedziała mu łagodnie Dani.

Oburzony blondas jąkał się przez moment, by wreszcie rzucić jakże imponujące „gruba pizda” i odmaszerować szybkim krokiem.

– O rany – westchnęła Dani. – Uważa mnie za grubą pizdę. Będę teraz musiała umrzeć z rozpaczy.

Sorcha tylko przewróciła oczami.

 

 

Głosy w uchu Zafira Ansariego szeptały:

– O czym teraz myślisz?

– O tym, jak bardzo cię pragnę.

– W takim razie na co…

Zaf zatrzymał odtwarzanie audiobooka, a dźwięk z pojedynczej słuchawki wciśniętej do ucha nagle ucichł. Czasem udawało mu się poczytać w pracy, ale tym razem nie było mu to dane. Odłączył słuchawki, owinął przewód wokół telefonu, a ten wsunął do kieszeni. Przez cały ten czas bacznie obserwował drzwi wejściowe budynku Echo. Zmarszczył brwi na widok chudego jak szczapa chłopaka, ubranego w coś przypominającego piżamę i narzuconą na to bluzę z kapturem, próbującego przemknąć ukradkiem bez okazywania identyfikatora tak jak wszyscy inni.

– Ej, ty! – Słowa te, podobnie jak większość wypowiedzi Zafa, przypominały pełne irytacji dudnienie. – Chodź no tutaj!

Młodzieniec zatrzymał się i uniósł w górę obie ręce. W jednej trzymał komórkę, a w drugiej… bajgla.

– Nie mam wolnej ręki, żeby wyjąć kartę – wyjaśnił przepraszającym tonem i ruszył przed siebie, najpewniej uznając, że nie ma o czym gadać.

– Chodź. No. Tutaj – powtórzył Zaf. Następnie wstał, co zwykle przekonywało ludzi, żeby jednak wysłuchać tego, co ma im do powiedzenia. To niewątpliwie jedna z zalet bycia byłym rugbistą, grającym niegdyś na pozycji rwacza.

Z oczami jak spodki, chłopak przełknął głośno ślinę i potulnie pomaszerował w stronę ochroniarza niczym skarcony szczeniak.

– No dobra – oznajmił Zaf cierpliwie. – Odłóż cały ten szajs na biurko.

W tej ponurej atmosferze na blacie wylądowały zarówno tele­fon, jak i bajgiel.

– I proszę, nie może być! Masz teraz wolne ręce! – Jednym okiem wciąż wpatrując się w drzwi, gdzie po porannym niekończącym się sznurze ludzi nie było już niemal śladu, Zaf zażądał: – Karta.

Z ciężkim posapywaniem chłopak przejrzał każdą z chyba tysiąca kieszeni, zanim wreszcie wydobył identyfikator studenta, który miał dowodzić tego, że nie zjawił się tutaj, żeby zwinąć butlę z wybuchowym gazem czy podprowadzić nieboszczyka.

– Spóźnię się – wymamrotał pod nosem, podając kartę ochroniarzowi.

– Nie mój problem. – Zaf wziął od niego identyfikator i przyłożył go do automatycznego skanera na swoim biurku. – Wiesz, co mógłbym zrobić? Mógłbym ustawić was wszystkich w długim wężyku i kolejno przepuszczać wasze karty przez system. Na szczęście miły ze mnie gość. – To akurat nie do końca było prawdą, ale nie wydawał się znowu aż takim kutasem. – Dlatego tylko się wam przyglądam. Tak jest łatwiej i dla was, i dla mnie. Chyba że ktoś nie wyciągnie identyfikatora. Wtedy sprawa się komplikuje, bo nie mam rentgena w oczach. A teraz coś ci pokażę. – Po zweryfikowaniu karty Zaf uniósł ją w górę, trzymając za niebieską smycz z nadrukowanym logo uniwersytetu. – Wiesz, co się z tym robi? Zakłada na szyję. Wtedy nie musisz decydować między żarciem bajgla a wkurwianiem mnie z samego rana. Co ty na to?

– Ale ja nie mogę nosić tego na szyi – wyjąkał chłopak. – Będę wyglądał jak dureń.

– Koleś, na zajęcia w laboratorium włożyłeś piżamę z bohaterami Czasu na przygodę. Już wyglądasz jak dureń, co za jakieś pięć minut potwierdzi twój wykładowca.

– Jak… co?! – Chłopak spojrzał w dół. – O ja pierdolę!

– Chodź tu. – Zaf zarzucił mu smycz na jego rozczochrane włosy. – A teraz spieprzaj.

Po kilku gniewnych spojrzeniach i niezrozumiałych pomrukach student dokładnie tak zrobił. W tym momencie gdzieś z prawej do uszu Zafa dobiegło powolne, sarkastyczne klaskanie. Tyle wystarczyło, żeby zdał sobie sprawę, że do budynku weszła jego bratanica. Odwrócił się w jej stronę, a towarzyszący mu niemal przez cały czas zły nastrój natychmiast wyparował.

– Flafcia! Co ty tu robisz?

Dziewczyna szerzej otworzyła pociągnięte czarną kredką oczy i rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, wskazując gwałtownym szarpnięciem głowy w stronę stojącej za nią grupki koleżanek. Zaf odchrząknął i uspokoił swoje drgające z rozbawienia usta.

– Wybacz, Fatima. Przejęzyczyłem się. – Pomachał lekko dziewczynom. – Cześć, przyjaciółki Fatimy!

– Opanuj się – szepnęła do niego. – Wprawiasz mnie w zakłopotanie.

– Celowałem w zażenowanie. Następnym razem muszę się bardziej postarać.

Warknęła na niego niczym mała lwica, a następnie obróciła się na pięcie i rzuciła do koleżanek:

– Dogonię was na górze, okej? – Gdy skinęły głowami i ruszyły przed siebie, Fatima odwróciła się z powrotem do swojego wujka. – Teraz rozumiem, czemu się tu zatrudniłeś. Dzięki temu możesz maltretować ludzi w godzinach pracy.

– Spełnienie moich marzeń – odparł Zaf oschle, po czym usiadł. Za wysokim kontuarem stanowiska ochrony skrywało się biurko, przy którym pracował. Pacnął jeden z klawiszy na klawiaturze, żeby wyświetlić na ekranie komputera zegar. Nie żeby sprawdzał godzinę, bo na kogoś czekał. Nic z tych rzeczy. Niby dlaczego miałby to robić.

– Wyglądasz na zmęczonego – zaczęła Flafcia. – Mama uważa, że się zajeżdżasz i na starość będziesz tego żałował.

– Dopiszę to do księgi skarg i zażaleń. I wcale nie jestem przemęczony. Po prostu wyglądam tajemniczo.

– Jak umarlak – skwitowała Fatima.

– Co za niewychowane dziewuszysko. Nie wiesz, że do starszych trzeba odnosić się z szacunkiem?

W odpowiedzi utkwiła w nim zmrużone oczy, przechyliła kpiąco głowę i uśmiechnęła się głupkowato.

– Proszę cię, mój drogi chacha, sypiaj osiem godzin na dobę, zamiast wypisywać do późna listy z prośbami o wpłaty na cele charytatywne czy czym tam się zajmujesz po nocach. Może nie będziesz wtedy wyglądał w pracy jak żywy trup, inshallah.

Była niesamowicie podobna do swojego ojca. To spostrzeżenie miało dla Zafa słodko-gorzki posmak.

– Pomyślę nad tym. Ale co tu w ogóle robisz? Chyba nic się nie stało?

Fatima studiowała na uczelni już od kilku miesięcy, ale do tej pory Zaf widywał ją tylko na kampusie, i to jedynie z daleka. W takich sytuacjach zwykle odgrywał pantomimę pod tytułem Obciachowy wujek, w reakcji na co dziewczyna starała się wymknąć z pola jego widzenia, sztyletując go przy tym wzrokiem. A teraz zjawiła się w budynku, w którym pracował. To zasiało w nim ziarenko niepewności, które w jego przypadku zawsze trafiało na bardzo podatny grunt. W rolę opiekuńczego wujka wcielał się z jeszcze większym zapałem niż w tego obciachowego.

Ale Fatima jedynie przewróciła oczami, w czym była prawdziwą mistrzynią, tyle że nie znała w tym umiaru, i z westchnięciem dodała:

– Nie, chacha. Nic się nie stało. Zmienił mi się plan, bo zapisałam się na zaawansowany pendżabski.

Zaskoczony Zaf uniósł brwi.

– Twój pendżabski już jest zaawansowany.

– Otóż to. Spodziewam się jakiegoś wyróżnienia. Nie sądziłam tylko, że po tej zmianie na zajęcia z literatury będę musiała przychodzić… – zmarszczyła nos, rozglądając się wokół z nieskrywaną odrazą – tutaj.

Budynek Echo był szarym, przysadzistym i mocno nadgryzionym zębem czasu klocem, usytuowanym w połowie University Road. W jego wnętrzach studenci nauk medycznych zajmowali się robieniem paskudnych rzeczy z martwymi ciałami i zwierzęcymi organami.

– Daj spokój, tu wcale nie jest tak źle – odparł radośnie. – Przynajmniej będziesz częściej widywać swojego ulubionego wujka.

– Widuję cię prawie każdego dnia, no i jesteś moim jedynym wujkiem – zripostowała, po czym przerzuciła torbę z lewego ramienia na prawe. Zaf wielokrotnie upominał ją, żeby z uwagi na równomierne obciążenie kręgosłupa nosiła plecak, ale dziew­czyna na pierwszym miejscu stawiała modny wygląd, zupełnie jak jej mama.

– Możesz zrzędzić, ile tylko chcesz, Flafciu. Wiem, że mnie uwielbiasz. A teraz zasuwaj na zajęcia, bo się spóźnisz.

– Bla, bla, bla. Tak mi się odpłacasz za to, że się o ciebie martwię? – Zanim się odwróciła, żeby odejść, wykonała jeszcze jeden epicki przewrót oczami.

– Bratanico! – zawołał za nią. – Bądź tak dobra i następnym razem przynieś mi jakieś śniadanie.

Zignorowała go i przyspieszyła kroku.

– Chociaż małą przekąskę! Flafuniu! Słyszysz?

Powiewająca nad jej ramieniem chusta na głowę zdawała się bezgłośnie mówić: „Pierdol się”.

Gdy Fatima zniknęła mu z oczu, Zaf został sam. W chwili, gdy zdał sobie z tego sprawę, znów pacnął klawiaturę, żeby wybudzić ekran komputera. Gdyby był typem faceta popadającego w obsesję na punkcie kobiet, być może zauważyłby, że pewna osoba się spóźnia, ale ponieważ to nie w jego stylu, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

Zamiast tego potarł swoją krótką brodę, mlasnął językiem i sprawdził pocztę. Wśród e-maili dostrzegł przypomnienie od kierownika zespołu o zaplanowanej na ten dzień próbnej ewakuacji. Jej przeprowadzenie było konieczne ze względu na całą masę niebezpiecznych gazów i obleśnych wnętrzności trzymanych w Echo. Kolejna wiadomość została wysłana z konta pracowniczej drużyny rugby – zachęcano go, żeby do niej dołączył. Ale choć nawet miał ochotę wrócić do gry, byłoby to niepotrzebne proszenie się o kłopoty. Zapuszczona nieprzypadkowo broda i fakt, że minęła prawie dekada, odkąd ostatnim razem grał zawodowo, zapewniały mu niemal całkowitą anonimowość. Wyjście na boisko z miejscowymi kibicami na trybunach mogłoby niepotrzebnie odświeżyć komuś pamięć. A gdyby ktoś palnął: „Hej, to ty jesteś tym kolesiem, którego rodzina zginęła w wypadku samochodowym?”, Zaf mógłby niechcący temu komuś porządnie przyłożyć.

Skasował tę wiadomość z głębokim westchnięciem i właś­nie wtedy powoli i ociężale otworzyły się automatyczne drzwi budynku Echo. Zaf kątem oka dostrzegł znajomą postać, a w jego myślach nagle zapadła cisza. Jego wzrok stał się czujny. Głodny.

Odwrócił się i zobaczył Danikę Brown. Szła przed siebie z taką pewnością, jakby nigdy nie zdarzyło jej się potknąć. Rozglądała się po pustym o tej porze lobby swoimi kocimi oczami, które działały na Zafa hipnotyzująco. Jej ciemna skóra cudownie połyskiwała w świetle jarzeniówek, pod którymi wszyscy inni wyglądali jak martwi, cierpiący na żółtaczkę lub poszarzali. I choć tysiące razy powtarzał sobie, że wzdychanie do koleżanki z pracy – która na dodatek mogła być lesbijką – było w najlepszym wypadku niestosowne, a w najgorszym wręcz perwersyjne, pożądanie zwaliło go z nóg niczym nieczysto grający zawodnik przeciwnej drużyny.

– Jestem spóźniona – oznajmiła Danika, ponieważ nie miała w zwyczaju witać się lub żegnać zgodnie z przyjętą normą społeczną. Jej długa czarna sukienka wirowała, gdy Dani zbliżała się do Zafa szybkim krokiem. Luźna tkanina co chwila opinała jej biodra, talię lub uda. Oczywiście wcale nie zwracał na to uwagi, bo przecież byłoby to niewłaściwe. – To dla ciebie – odezwała się, przesuwając kubek po dzielącym ich kontuarze. – Jedna bardzo gorąca, bardzo czarna i bardzo gorzka kawa dla naszego księcia ciemności.

– Dzięki, Księżniczko – odrzekł, za co spotkała go nagroda w postaci wartego milion dolarów uśmiechu, w który ułożyły się jej miękkie jasnoczerwone usta. Widok ten wywołał elektryczne iskrzenie, które Zaf poczuł w całym ciele. Zachęcony, ciągnął dalej: – Zgnoiłaś ostatnio jakichś nastolatków?

– A czy ty napędziłeś stracha jakimś starszym paniom? – odpowiedziała słodko.

– Starsze panie mnie kochają.

– Wow, ktoś tu nie próżnuje!

Zaf się zaczerwienił, mając ogromną nadzieję, że jego ciemna karnacja i broda skutecznie ten fakt ukryją.

– Eee… dlatego, że koszę im trawniki i różne takie. To miałem na myśli.

– Robi się coraz ciekawiej – dodała Dani, szczerząc zęby.

– Odwal się.

W tym momencie powinna była złośliwie się uśmiechnąć i postąpić zgodnie z sugestią, jak zwykle, gdy spieszyła się do pracy. Zamiast tego roześmiała się donośnie i przesunęła dłonią po swoich krótkich różowych włosach, od mocno podciętych boków po nieco dłuższe kędziory na górze. W ubiegły piątek były czarne, miesiąc temu niebieskie, a kiedy Zaf ją poznał, czerwone.

Zdecydowanie powinien poświęcać mniej energii na katalogowanie koloru włosów tej kobiety, a bardziej skupić się na… różnych ważnych gównach. Przecież miał na głowie dosyć włas­nych spraw – warsztaty do opracowania, cele do zrealizowania i organizację non-profit do rozkręcenia.

Wystarczyło jednak, że Dani westchnęła, a znów rozminął się ze zdrowym rozsądkiem.

– Imponujące westchnięcie – wymamrotał, bo rzeczywiście zrobiło na nim wrażenie.

– Trudno, żeby było inaczej – odpowiedziała, nieobecna duchem. – Bo imponująca ze mnie kobieta.

Co prawda, to prawda – zresztą Danika słynęła z wygłaszania takich uwag – niemniej jej spojrzenie było dziwnie pozbawione wyrazu. Z jakiegoś powodu nie była sobą. Zmrużone oczy i zaciśnięte usta sprawiały, że wydawała się niecodziennie… poruszona, co gryzło Zafa dużo bardziej, niż powinno.

Gdyby była wściekła na „pełne uprzedzeń kulturowych badania naukowe” czy też „obłudne obnoszenie się z feminizmem”, dowiedziałby się o tym w momencie, kiedy postawiła stopę po tej stronie drzwi. A to oznaczało, że musiało ją niepokoić coś innego, być może coś poważnego. Ale skoro nie wspomniała o tym ani słowem, najwyraźniej nie był to jego interes.

Nie będzie o nic dopytywać. Nie będzie wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Nie będzie…

– Wszystko w porządku? – palnął, otwierając tę swoją kurewsko niewyparzoną gębę.

Dani niemal podskoczyła, jakby właśnie wyrwał ją z głębokiego zamyślenia.

– W sumie… to po prostu… – zawahała się. – Powinnam już iść na górę. Wiesz, że lubię zjawiać się na zajęciach przed czasem, żeby uchodzić za wszechobecną.

Jak zawsze niepoważna i nieświadoma wywoływanego przez siebie wrażenia. Jak zawsze w jej obecności Zaf miał ochotę szeroko się uśmiechać.

A jednak oparł się tej pokusie. Jak zawsze.

– Się rozumie – powiedział. – To do zoba…

Wydała z siebie kolejne teatralne westchnięcie, po czym oznajmiła:

– Dobra, niech już będzie, skoro nalegasz.

– Nalegam? – odparł Zaf, całkiem zbity z tropu.

– Powiedziałabym, żebyś odpuścił sobie ten sarkazm, ale coś mi mówi, że nie masz na to większego wpływu. A teraz bądź cicho, paskudo jedna, i posłuchaj, jak jęczę. Chciałeś, to masz.

– Skoro nalegałem… – Jasna dupa, ależ on uwielbiał tę kobietę.

– Nie uwierzysz, co mi się przytrafiło przed kawiarnią.

Zaf od niechcenia popijał kawę małymi łykami, jakby wcale nie umierał z ciekawości.

– Skoro musisz się komuś wygadać, to śmiało. Wcale nie minęły całe wieki, odkąd podjęliśmy tę rozmowę.

Musiał zasłużyć sobie na przelotny uśmiech, bo Dani poprzedziła nim swoje wyznanie.

– Jakiś dupek zaprosił mnie na kolację.

Następny łyk nieomalże wypalił mu gardło.

– Mam nadzieję, że kazałaś mu spierdalać.

– Owszem. – Jego odpowiedź najwyraźniej przypadła jej do gustu, ponieważ spojrzenie Dani nagle stało się ciepłe i słodkie jak melasa. – Tak właśnie zrobiłam.

– I bardzo dobrze.

Stwierdzenie to miało wyrażać przekonanie Zafa, że kobiety mają prawo swobodnie poruszać się po świecie i zajmować swoimi sprawami bez facetów śliniących się na ich widok od pieprzonego świtu do zmierzchu. W żadnym wypadku nie miało to oznaczać, że nie chciałby, żeby jakiś kutas stawiał Danice kolację. To byłoby nieprzyzwoite, zaborcze i przede wszystkim bezcelowe, bo przecież tylko się kumplowali. Co prawda czasem dopadała go przemożna potrzeba, żeby z tego kumplowania urodziło się coś więcej, ale na szczęście całkiem nieźle radził sobie z duszeniem takich pragnień w zarodku, jeszcze zanim wymknęły mu się spod kontroli.

Zaf chciał być po prostu szczęśliwy, a że przeczytał niejedną powieść obyczajową, doskonale wiedział, jakie kroki musi w tym kierunku podjąć. Najpierw trzeba osiągnąć postawione przed sobą cele i zająć się resztą bzdetów, nad czym aktualnie pracował. Potem pozostaje tylko znalezienie dobrej kobiety, która będzie wywoływać u niego sprośne myśli, a następnie żyć z nią długo i szczęśliwie.

Dani zdecydowanie była dobrą kobietą, a wyobraźnia podsuwała Zafirowi bezwstydne obrazy z jej udziałem, jednak znał ją wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że w jej przypadku nie miał co liczyć na „I żyli długo i szczęśliwie”. Z pewnością nie dotarliby nawet do „Dawno, dawno temu”. Przede wszystkim dlatego, że Danika niejednokrotnie sugerowała, że chętnie bzyknęłaby Janelle Monáe, a kiedy Zaf zapytał ją, co sądzi o Idrisie Elbie (który przecież podobał się każdemu, kogo pociągali faceci, prawda?), w odpowiedzi usłyszał jedynie: „Świetny gość, w Lutherze był naprawdę niezły”. Do tego dochodziły powtarzane na zapleczu plotki – zasłyszane przez Zafa mimochodem, bo w żadnym wypadku nie pochwalał ich rozsiewania – z których wynikało, że Danika Brown była królową przygód na jedną noc. Zaf nie wiedziałby, jak się odnaleźć w takiej jednorazowej sytuacji, nawet gdyby ktoś trzepnął go po fiucie pięćdziesięciostronicową instrukcją obsługi wyjaśniającą wszystko krok po kroku.

Wniosek był taki, że do siebie nie pasowali. Byli za to przyjaciółmi i nie powinien nawet myśleć o czymkolwiek więcej. Wobec tego przełknął gulę absurdalnej zazdrości i zażartował:

– Mam nadzieję, że koleś wpadnie do studzienki kanalizacyjnej albo coś.

– W łaskawym losie cała nadzieja – zamruczała, a jej oczy zalśniły. Nie dało się tego inaczej opisać. Spojrzała na niego i błys­nęła oczami. Po prostu nimi, kurwa, zaświeciła.

Zaf nagle poczuł ogarniające go ciepło i odrobinę zakręciło mu się w głowie. Uznał, że jest zdecydowanie zbyt nagrzany jak na poniedziałkowy poranek w pracy.

Odchrząknął i wziął się w garść. Bez wątpienia przyjął już zbyt dużą dawkę Daniki Brown jak na jeden dzień.

– Nie jesteś przypadkiem spóźniona?

Jej oczy rozszerzyły się jak u zaspanego kocięcia.

– Oż w dupę! No tak! Jestem!

– Zaczekaj. – Sięgnął do kieszeni po przygotowany dla niej poranny batonik proteinowy, tak jak każdego dnia, odkąd parę miesięcy wcześniej zaczęła pracę w budynku Echo. W zamian zawsze przynosiła mu kawę, więc transakcja była uczciwa. Nigdy nie miała czasu, żeby zjeść śniadanie, o czym się dowiedział, gdy pewnego razu zobaczył, jak o dziewiątej rano pochłania paczkę skittlesów. W dodatku była zdeklarowaną wegetarianką i kto wie, czy nie umarłaby z niedożywienia, gdyby nie Zaf ze swoimi batonikami.

– Dzięki, tato – skwitowała i zachichotała, wyciągając przed siebie rękę, bo doskonale znała ten rytuał.

Zaf parsknął. Tyle że jego palce zamiast na batonika natrafiły na coś twardego, zimnego i bez jakiejkolwiek zawartości białka – na telefon. Nie ta kieszeń. Już miał wycofać dłoń, gdy panującą wokół ciszę niespodziewanie przerwał głos lektora: „W takim razie na co czekasz? Pragnę cię i dobrze o tym wiesz”.

O cholera! Kurwa, kurwa, kurwa!

Musiał trafić paluchem w przycisk odtwarzania audio­booka. Oczywiście! Jakżeby inaczej! Zaf chwycił telefon i zaczął gorączkowo rozplątywać owinięte wokół niego słuchawki – te same, które nie powstrzymały go przed naciśnięciem Play, a teraz uparcie broniły dostępu do przycisku pauzy. Zupełnie jak w sennych koszmarach z okresu dojrzewania, ręce Zafa poruszały się nienaturalnie wolno i niezgrabnie. Tymczasem lektor czytający powieść przestrzegał: „Jeśli dotknę cię tej nocy, będziesz moja”. Po drugiej stronie biurka Danika wydała z siebie zduszony okrzyk. Chyba przerażenia. Tak, najprawdopodobniej tak, po czym zakryła usta dłonią.

– Zaf – prawie zapiszczała. – Słuchasz porno?!

– Nie! – odpowiedział odrobinę zbyt głośno, żeby zabrzmiało to przekonująco. – Nie – powtórzył, tym razem przez zaciśnięte zęby, siląc się na spokojny ton rozsądnego faceta, a nie napalonego zboczeńca.

Kiedy udało mu się wreszcie zatrzymać audiobooka, otworzył szufladę biurka, wrzucił do niej zdradzieckie urządzenie (technologii, tak jak większości z pozoru ułatwiających życie rozwiązaniom, najwyraźniej nie wolno było ufać) i zasunął ją z trzaskiem.

– Jestem pewna, że to było porno – oznajmiła Dani.

Zafowi, zaabsorbowanemu myślami o rzuceniu się z najbliższego mostu, chwilę zajęło, nim się zorientował, że powiedziała to ze śmiechem. Mimo że usta w dalszym ciągu zakrywała dłonią, między słowami dało się słyszeć chichotanie, a skóra w kącikach jej oczu zmarszczyła się, zdradzając rysujący się na jej twarzy uśmiech. Ulga, którą poczuł na ten widok, była tak kurewsko wielka, że mało brakowało, a padłby nieprzytomny na podłogę. Wraz z każdym życzliwym chichotem przygasała odrobina jego instynktownej skłonności do zakładania najgorszego.

– To nie było żadne porno – zapewnił jeszcze raz, teraz już bez potrzeby przekrzykiwania wybijającego szaleńczy rytm serca ani coraz intensywniejszego pojękiwania wydobywającego się z głośnika w telefonie. – Słucham audiobooka.

– Ale co to, do cholery, za audiobook? – zapytała Dani z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Nieważne – wymamrotał. Nie dlatego, że czuł zakłopotanie z powodu czytania romansów. Uznał po prostu, że to nie najlepsza pora na wyjaśnienia. – Słuchaj, naprawdę nie chciałem, żeby to…

– Wiem – odparła bez wahania, co było dobrym znakiem. Bo gdyby uznała tę wpadkę za obleśny niby-przypadek, Zaf musiałby wiać do Gwatemali i przez resztę życia utrzymywać się z wypasania kóz. A nigdy nie miał ręki do zwierząt.

Z policzkami wciąż pokrytymi rumieńcami, na całe szczęście niewidocznymi spod gęstej brody i na brązowej skórze, Zaf wsadził rękę do drugiej kieszeni, wyciągnął z niej batonika proteinowego i podał go Dani.

– Proszę. A teraz zjeżdżaj.

– To było niegrzeczne – rzuciła z uśmiechem na odchodnym.

– Lepiej, żebyś to zjadła – burknął.

– Podniecającej lektury! – zawołała przez ramię, a następnie otworzyła szeroko drzwi prowadzące na klatkę schodową i zniknęła za nimi.

Zaf głośno wypuścił powietrze i ukrył twarz w dłoniach.

– Niech mnie ktoś zabije – wymruczał pod nosem, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Najlepiej od razu.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

Jak zwykle w życiu Dani przewrotny los musiał dodać łyżkę dziegciu do beczki miodu. Jej pierwszy rok pracy na stanowisku nauczycielki akademickiej zakłóciły niechciane przenosiny do paskudnego gmachu, jakim był Echo. Jako doktorantka powinna prowadzić teraz zajęcia w sali sąsiadującej z pokojem jednego ze swoich opiekunów naukowych w zupełnie innej części kampusu, w niedużym i przytulnym budynku zajmowanym przez katedry literatury i studiów kobiecych. Jednak z powodu niefortunnego wypadku, do którego doszło jeszcze w październiku, stało się zupełnie inaczej. W ten zgubny w skutkach incydent zamieszana była grupka przebranych za klauny pierwszoroczniaków, a także piniata urodzinowa i zaskakująco duża ilość azbestu. W chaosie związanym z pospieszną relokacją Dani naiwnie zadeklarowała, że zajmie salę, na którą żadni z pozostałych wykładowców nie chcieli nawet spojrzeć. W końcu w Echo pracowała Jo, więc nie mogło być tam aż tak źle, prawda?

Biorąc jednak pod uwagę, że Jo nie była już jej dobrą przyjaciółką i przestały regularnie dzielić łoże, odpowiedź brzmiała: nie było źle, lecz fatalnie. Co gorsza, najciekawszy aspekt pracy w Echo, a mianowicie pewien dość interesujący ochroniarz, doprowadzał do tego, że spóźniała się na własne zajęcia. I to bardziej niż zwykle.

– No dobra! – Dani klasnęła głośno, wmaszerowując do swojej tymczasowej sali zajęciowej. – Już jestem, możecie przestać kłapać dziobami. Mam nadzieję, że przeczytaliście, co trzeba, bo jeśli nie, to jesteście w dupie.

Ostrożnie wyjęła ze swojego plecaka laptopa, ustawiła go na biurku, a następnie bezceremonialnie rzuciła torbę na zimną, twardą podłogę. Zdjęła nasadkę z pisaka do tablicy suchościeralnej, po czym wymierzyła nim w stronę studentów czekających na rozwój wydarzeń. Wszyscy wyglądali na lekko podenerwowanych. Właśnie taką atmosferę lubiła najbardziej.

– Christina Rossetti i Goblin Market. Macie jakieś przemyślenia? Emily, możesz zacząć.

Zaspana nastolatka owinęła sobie wokół palca kosmyk długich niebieskich włosów i rzuciła bez dłuższego namysłu:

– To jest totalnie o grzmoceniu się.

Dani podeszła do tablicy, zapisała na niej tytuł Goblin Market i narysowała wokół niego chmurkę. Tradycjonaliści mogliby uznać pisanie na tablicy za niepotrzebne, ale nie wszyscy potrafili przyswajać wiedzę wyłącznie ze słuchu, i to bez względu na etap edukacji, na którym się znajdowali. Wobec tego dodała wychodzącą z chmurki strzałkę, a na jej drugim końcu dopisała: „Grzmocenie się”. Następnie odwróciła się z powrotem do Emily i pogodnym głosem powiedziała:

– Rozwiń, proszę.

– W zasadzie… – studentka na chwilę się zawahała – może chodzić o grzmocenie się albo o chrześcijaństwo. Jedno z dwóch. A może i to, i to.

– Myślę, że jedno i drugie – dodał siedzący obok niej chłopak o imieniu Will.

Dani potaknęła ruchem głowy, pociągnęła kolejną strzałkę i zanotowała: „Gołe cycki dla Chrystusa?”.

– A trochę konkretniej? – dopytała.

– Gołe cycki w rękach Chrystusa – poprawił ją Will.

– W czyich rękach tylko chcesz, byle dla Jezusa – odparła stanowczo Emily. – Bo przecież on totalnie wszystko wybaczy. To jest alegoria. Lizzie cierpi za grzechy Laury, prawda?

– Wreszcie do czegoś dochodzimy. – Dani uśmiechnęła się szeroko, sięgnęła po szmatkę do wycierania tablicy i w miejscu „Gołych cycków dla Chrystusa” zapisała: „Alegoria: grzech pierwo­rodny, cierpienie zbawiciela”. – Okej, może teraz ktoś inny… – Jej spojrzenie zatrzymało się na twarzy nieznajomej studentki, która dopiero co przeniosła się do jej grupy. Dostała w tej sprawie e-maila z dziekanatu. – Fatima, tak?

Dziewczyna pokiwała głową. Miała drobną budowę, wyglądała poważnie i była niepokojąco dobrze ubrana.

– Zgadza się.

– Zdążyłaś przeczytać?

– Tak.

– W takim razie słucham.

Fatima odchrząknęła.

– Też zwróciłam uwagę na Chrystusa. I wydaje mi się, że gobliny są antysemitami.

Siedząca obok niej Pelumi pstryknęła palcami i rzuciła:

– Jak w Harrym Potterze.

– Hej! – wtrącił ktoś z drugiego końca stołu. – Tylko bez opluwania Harry’ego Pottera.

– To żadne opluwanie, tylko sama prawda.

Dani klasnęła w dłonie.

– Zagorzała dyskusja jest dokładnie tym, czego od was oczekuję, ale jeśli nie uzasadnicie w logiczny sposób powiązania uniwersum Harry’ego Pottera z twórczością Rossetti, uprzejmie poproszę o wykluczenie go z dalszych rozważań.

Nastąpiła krótka pauza, po której Pelumi wyjaśniła:

– Nadmierna zmysłowość i ponoszenie konsekwencji. Samo­nakrywające się stoły w Hogwarcie działają nie dzięki magii, tylko dzięki pracy podziemnych niewolników, a dziewczyna z poematu umiera z powodu zbyt wielu orgazmów lub czegoś tam, bo sięgnęła po zakazanego kutasa. To znaczy: po zakazany owoc.

Dani skinęła poważnie głową.

– Doceniam pomysłowość, więc niech będzie.

Od tego momentu dyskusja zdecydowanie nabrała kolorów. Reszta zajęć upłynęła Dani na słuchaniu mieszanki ostrych jak brzytwa spostrzeżeń i durnych żartów zaczerpniętych wprost z internetowych memów, naprowadzaniu rozmowy w odpowiednim kierunku, gdy było to konieczne, i nieodzywaniu się, kiedy było to wskazane. Ani się obejrzała, a seminarium dobiegło końca, studenci zaczęli pakować zeszyty do toreb, a Dani usłyszała, jak babeczki w uczelnianej kawiarni wołają ją po imieniu.

Gdy studenci wychodzili z sali jeden za drugim, żegnając się z wykładowczynią, Dani jeszcze raz otworzyła komputer, żeby szybko rzucić okiem na e-maile. Lepiej być na bieżąco z korespondencją. Na wypadek gdyby ktoś potrzebował…

No i proszę.

Na samej górze ekranu czekała na nią nowa wiadomość z wytłuszczonym tytułem, na którego widok dostała skrętu kiszek. Trudno natomiast powiedzieć, czy było to spowodowane radością, czy może zapowiadało biegunkę na tle nerwowym. W gruncie rzeczy przyczyną takiej reakcji mogło być jedno i drugie.

 

CÓRKI DEKADENCJI DAWNIEJ I DZIŚ:

SYMPOZJUM NAUKOWE

 

„Cześć, Dani…” – zdradzał podgląd e-maila, po czym niewątpliwie następowało coś w stylu: „Potrzebujemy jedynie ostatecznego potwierdzenia tematów do panelu dyskusyjnego z Inez i całą resztą!”.

Wspomniany panel dyskusyjny miał być wystąpieniem publicznym, na udział w którym Dani nierozważnie wyraziła zgodę w minionym roku, przypuszczalnie nawdychawszy się w ówczesnym miejscu pracy (wtedy jeszcze niewykrytego) pyłu azbestowego.

Choć przyznać trzeba, że decyzja ta nie była tak do końca lekkomyślna. Wystąpienie na sympozjum pozwoliłoby jej zaistnieć w świadomości szerszego grona akademickiego, nabrać doświadczenia i umocnić swoją pozycję jako głos godnego zaufania autorytetu w interesującej ją dziedzinie. Uczestnictwo w takim przedsięwzięciu to prawdziwy zaszczyt, co doskonale wpisałoby się w jej starannie opracowane plany związane z zamiarem zdobycia tytułu profesora przed czterdziestymi drugimi urodzinami (ewentualnie czterdziestymi piątymi, jeśli nie udałoby jej się upchnąć wszystkiego w najbliższych piętnastu latach).

Tak naprawdę jedynym powodem, dla którego srała w gacie ze strachu na samą myśl o udziale w panelu, było to, że będzie w nim zasiadać nie kto inny jak, o ja pierdolę, Inez Holly. Jedna z niespełna trzydziestu czarnoskórych profesorek w Wielkiej Brytanii. Kobieta, która uczyniła teorię literatury feministycznej swoją suką. Najprawdziwszy autorytet i babka zajmująca sam szczyt rankingu odwiecznych idolek Dani. Pierwsze miejsce ex aequo z Beyoncé. Wolałaby umrzeć – dosłownie pożegnać się z życiem – niż zrobić z siebie kretynkę przed Inez Holly.

Oczywiście Dani nie zamierzała wystawiać się w pracy na pośmiewisko. Jej profesja nie skrywała żadnych pułapek, nad wszystkim można było z łatwością sprawować kontrolę, a do tego wymagała umiejętności, które dla Dani były czymś naturalnym – imponującej zdolności do koncentracji i entuzjastycznego podejścia do uważnego czytania i analizowania tekstu – zamiast takich, którymi akurat nie mogła się pochwalić, jak choćby bieg­łość w przetwarzaniu i wyrażaniu nikomu niepotrzebnych pierdół, na przykład własnych emocji. Przysporzenie sobie wstydu w sprawach zawodowych było zatem mało prawdopodobne. Mimo to trzeba było zachować czujność. Zdarzały się już bardziej niebywałe rzeczy.

Przycisnęła dłoń do piersi i wymacała pod materiałem sukienki zawieszkę z kamienia księżycowego, pozwalając, by emanujący od niego spokój falami obmył jej umysł. Następnie wypuściła powietrze z płuc, napisała skrupulatnie zredagowaną odpowiedź na maila, po czym zatrzasnęła pokrywę laptopa.

– Wszystko jest pod kontrolą – zapewniła samą siebie. – To twoja praca. Twój konik. Z taką motywacją bez trudu sobie poradzisz.

Parę minut później, gdy lekkim krokiem opuszczała salę zajęć, wciąż powtarzając w myślach te słowa niczym mantrę, niespodziewanie stanęła twarzą w twarz ze swoją byłą kumpelą od kwestii łóżkowych.

Zajebiście, nie ma co.

– Dani – palnęła Jo, zatrzymując się dosłownie w ostatniej chwili, po której niechybnie nastąpiłaby upokarzająca kolizja obu kobiet.

– Jo – wymusiła z siebie Dani, pochylając delikatnie głowę w nadziei, że będzie wyglądać na kogoś niesamowicie wyluzowanego, na kim ta niezręczna sytuacja nie zrobiła większego wrażenia. Gdy jednak rzuciła na samą siebie szybkie kontrol­ne spojrzenie, uświadomiła sobie, że kurczowo ściska trzy kryształowe wisiorki ukryte pod sukienką, co raczej sugerowało coś zgoła odmiennego. Natychmiast je puściła.

Nadal jednak czuła ich ciepły, rozgrzany dłońmi dotyk na skórze dekoltu: decydującego o przeznaczeniu kamienia księżycowego, odpowiedzialnego za sukces granatu i powiązanego z determinacją różowego kwarcu.

Ten ostatni miał też rzekomo pomagać w sprawach miłos­nych, ale Dani już dawno doszła do wniosku, że musiał jej się trafić felerny egzemplarz, który nie działał tak, jak powinien.

– Jak leci? – zapytała Jo sztywno, przyklepując jedną ręką swoje ciemne, aksamitnie gładkie włosy obcięte na pazia.

Dani zamrugała, zupełnie zaskoczona.

– Jak leci? Naprawdę mnie o to pytasz?

Z twarzy Jo zniknął wymuszony uśmiech.

– Ludzie nazywają to uprzejmością.

– Uprzejmością, mówisz? Kiedy rozmawiałyśmy ostatnim razem, usłyszałam od ciebie, że jestem emocjonalnym karłem, a moim życiem rządzi strach. – Oba te stwierdzenia były absolutnie idiotycznymi zarzutami, a w dodatku jawną impertynencją. – Szczerze mówiąc, to nieprzyzwoite z twojej strony oczekiwać jakiejkolwiek konwersacji po tym, jak poobijałaś moje serce. – Choć, uznała Dani, to mogło niepotrzebnie wyolbrzymiać sprawę. – Po tym, jak podrażniłaś moją śledzionę – poprawiła się po chwili.

Jo przyglądała się jej w zdumieniu.

– Twoją śledzionę?

– Tak. Śledziona jest drugorzędnym ośrodkiem emocjonalnym.

– Nie, nie jest. Śledziona wytwarza immuno… Och, na miłość boską, po co ja to mówię! – Włosy Jo prezentowały się odrobinę mniej imponująco niż chwilę wcześniej, na policzkach pojawiły się wypieki, a zmarszczone brwi wyrażały zawziętość. – Przestań udawać wielce zranioną i rozpamiętującą to, co było między nami – wyszeptała ostrym tonem, jakby się obawiała, że ściany rzeczywiście mają uszy. – Według ciebie nasza relacja nie była nawet związkiem.

– Według nas obu – warknęła Dani. – Ustaliłyśmy to na dzień dobry. To ty zmieniłaś potem zdanie. – Po jakimś czasie Jo zaczęła się domagać randek, czułości i zaangażowania, a więc rzeczy, którymi Dani wolała nie zawracać sobie głowy, ponieważ, jak dobrze wiedziała, prędzej czy później coś by zepsuła. Ani trochę jej to nie przeszkadzało. Tym sposobem mogła sprawniej działać w codziennym życiu.

Ale nawet gdyby spróbowała dać Jo to, czego ta od niej oczekiwała, uporządkowane podejście Dani z pewnością stałoby się pierwszą kością niezgody między nimi. „Naprawdę wpisujesz mnie do terminarza? Jestem dla ciebie kolejnym zadaniem do odhaczenia?”

Dobrze wiedziała, jak by się to skończyło. I właśnie dlatego unikała pójścia tą drogą jak ognia. Lub jak dentysty. Albo jak dentysty w ogniu.

– Posłuchaj – zaczęła Dani, nawiązując kontakt wzrokowy ze stalowoszarymi oczami Jo i starając się przybrać lekki, przyjacielski ton, który do niedawna z powodzeniem łagodził ich spojrzenie. Ton przyjaźni, która nie powinna była się zakończyć. – Wiesz, że nie nadaję się do takich spraw. I zapewniam cię, że nie chciałabyś nawet, żebym próbowała cokolwiek w tej kwestii zmienić. To byłaby strata czasu. Twojego i mojego.

Wyrażający frustrację grymas Jo drgnął, a po chwili zniknął, zastąpiony wyrazem twarzy, który w dość niepokojący sposób kojarzył się ze współczuciem.

– Ty na serio w to wierzysz, prawda?

Dani przełknęła ślinę.

– Czy nie możemy po prostu wrócić do tego, co było? Ja… – Brakuje mi naszej przyjaźni, chciała dodać. Ale nie posunęłaby się do czegoś tak uwłaczającego.

Jo zaczekała, aż pauza Dani urośnie do rozmiarów pokaźnej wyrwy w ich rozmowie, po czym wolno pokręciła głową i odpowiedziała:

– Nie. Nie sądzę.

Niech będzie. Co zrobić.

– W porządku – skwitowała Dani. To by było na tyle.

Dani pozbierała swoją nadszarpniętą godność i ruszyła wzdłuż korytarza, zdobywając się na najbardziej pogardliwą mowę ciała, na jaką było ją stać. W swoim wyobrażeniu wspięła się na wyżyny dramatyzmu. A ponieważ Jo kierowała się w stronę odległej klatki schodowej, próba ucieczki z zasięgu jej wzroku zaprowadziła Dani aż do wind, gdzie kobieta zaczęła gorączkowo wciskać przycisk przywołujący kabinę, wciąż powstrzymując się od odwrócenia głowy. W oczekiwaniu na windę utkwiła wzrok w niewielkim wgnieceniu widocznym na srebrnych rozsuwanych drzwiach, a słowa Jo obracały się w jej głowie niczym karuzela dla dzieci. Winą za odczuwane przez siebie delikatne mdłości obarczała właśnie ten jednostajny, wirujący ruch.

Gdy stara, poobijana kabina wreszcie się zjawiła, zatrzymując się z donośnym jękiem, Dani z wdzięcznością wsunęła się do środka. Słysząc zamykające się za sobą drzwi, wypuściła głośno powietrze. Co za pieprzony bałagan. Jeśli tak dalej pójdzie, do babeczki będzie musiała dorzucić trochę skittlesów dla ukojenia nerwów.

– W zasadzie… – powiedziała pod nosem, kierując gorzkie spojrzenie na sufit – wiesz, co pozwoliłoby mi się odprężyć? Seks. Oczywiście nie chciałabym cię poganiać, kochana, ale wciąż czekam na ten znak.

Jak na zawołanie blade światło jarzeniówek nagle zgasło, a kabinę windy wypełnił świdrujący w uszach pisk.

– Jasna cholera! – wykrzyknęła Dani, zakrywając uszy dłońmi. – W porządku! Nie wiem, dlaczego jakiekolwiek rozsądne bóstwo miałoby się spodziewać, że wytrzymam tak długo bez seksu oralnego, ale skoro to dla ciebie aż takie ważne, uzbroję się w cierpliwość.

Najwidoczniej wypowiedziane przez nią słowa nie dotarły do metafizycznej adresatki, ponieważ wszystko wokół w dalszym ciągu spowijała ciemność, syrena nie przestawała wyć, a Dani wciąż miała ochotę coś zjeść, choć w zaistniałej sytuacji nie bardzo miała skąd wytrzasnąć odpowiednio słodką przekąskę. To tylko pogarszało obecny stan rzeczy.

– No dobra – wymamrotała pod nosem. – Nie ma światła, ta wstrętna i nie wiadomo dlaczego aż tak piskliwa syrena nie milknie, winda przestała działać, ale… – Wyciągnęła telefon, oczywiście bez zasięgu, i wykorzystując go jako latarkę, odnalazła panel z guzikami sterującymi windą. Nacisnęła ten z napisem ALARM, ale nie przyniosło to żadnego skutku. – Winda przestała działać – powtórzyła ze spokojem – a razem z nią przycisk alarmowy. Wygląda na to, że sytuacja jest co najmniej nieciekawa.

Co mógł oznaczać taki alarm w budynku Echo? Pożar? A może wyciek gazu? Żaden z tych wariantów nie brzmiał szczególnie zachęcająco.

Dani przez chwilę stała nieruchomo, przygryzając wargę i starając się nie myśleć o tragicznej śmierci, bo zgodnie z tym, co zawsze powtarzała jej babcia, myśli człowieka decydują o jego losie. A tak się składało, że Dani uważała się za zbyt nietuzinkową osobę, żeby umierać z powodu zatrucia toksycznymi oparami w jakiejś cholernej windzie.

Wobec tego po kilku minutach spędzonych na rozważaniu dostępnych opcji postanowiła wdrożyć w życie skomplikowany, dwuetapowy plan działania. Jego pierwsza część miała polegać na wsunięciu opuszków palców w wąską szczelinę między dwiema połówkami zamkniętych drzwi kabiny i pociągnięciu ich z całej siły w przeciwne strony. Etap drugi zakładał zaangażowanie przepony, wzięcie głębokiego wdechu i wrzaśnięcie na całe gardło przez poszerzoną chwilę wcześniej szczelinę: „Pomocy!”.

 

 

Przeszywający powietrze wrzask sygnału alarmowego bez trudu roztrzaskał szkiełko broniące w umyśle Zafira dostępu do przycisku wyzwalającego awaryjny dopływ adrenaliny. Dawniej doświadczał takiej eksplozji dopingu przed każdym meczem, kiedy wrzawa dobiegająca z trybun napierała na jego uszy, w których czuł rytmicznie pulsujący szum. Ale te czasy należały już do przeszłości, dlatego dreszczyku emocji musiał szukać gdzie indziej, nawet jeśli miało to oznaczać nadmierne wczuwanie się w rutynowe, powtarzane co pół roku ćwiczenia z ewakuacji budynku, jakby był cholernym Jasonem Bournem.

Z pobliskiego korytarza wyłonił się George, zastępca szefa ochrony w Echo, rzucił Zafowi krótkie spojrzenie i parsknął.

– Wiesz, że to tylko ćwiczenia, prawda? A czuję się, jakby stał przede mną Terminator.

Zaf podniósł się zza biurka, czym tylko podkreślił to wrażenie, i odparł ponurym głosem:

– Zamknij się, George.

George nie zamierzał dyskutować.

– No dobra. Każdy wie, co robić, czas leci, zaczynamy.

Rozdzielili się i ruszyli do akcji. Gdy George przeczesywał korytarze, Zaf pootwierał wszystkie wyjścia z budynku, zanim przystąpił do polowania na osoby z niezgłoszonymi trudnościami z poruszaniem się. Dysponował wykazem pracowników i studentów, którzy mogą potrzebować wsparcia w przypadku zagrożenia, ale żadnej z tych osób nie było w tym momencie w Echo. Ale zawsze mógł trafić się ktoś, kto parę dni wcześniej złamał nogę albo komu w deszczową pogodę wysiada kolano lub dokucza coś równie popieprzonego. Zadaniem Zafa było wypatrywanie takich osób, ponieważ, jak stwierdził jego bezpośredni przełożony: „Wyglądasz mi na gościa, który wyniesie stąd każdego, jeśli zajdzie taka potrzeba”.

Powiedziane trochę na wyrost, ale nie aż tak znowu dalekie od prawdy. Zaf rzeczywiście był w stanie zrobić dosłownie wszystko, jeżeli tylko musiał. Był nawet gotów nosić w pracy marynarkę z przykrótkimi rękawami, które kończyły się jeszcze przed jego nadgarstkami.

Po przeszukaniu całego budynku, kiedy uznał, że ewakuacja personelu i studentów przebiega bez większych zakłóceń, Zaf zszedł z powrotem na dół, gdzie wykładowcy sprawdzali listy swoich seminarzystów. Na chodniku przed Echo zastał go istny chaos, bo mimo że były to jedynie rutynowe ćwiczenia, ludzie uwielbiali robić niepotrzebne zamieszanie, tym bardziej że – o czym Zaf właśnie się przekonywał – niezbyt często zaglądali na swoje cholerne skrzynki mailowe. Studenci przekrzykiwali się, rzucając na lewo i prawo bezużytecznymi pytaniami i pchając się jeden na drugiego niczym uwięzione w pułapce zwierzęta, czym tylko podsycali wiecznie żarzący się w głowie Zafa węgielek niepokoju.

Choć za to ostatnie nie do końca mógł winić studentów. Być może odpowiadał za to fakt, że jak do tej pory nigdzie nie dostrzegł Daniki, a przecież doskonale wiedział, że nie opuściła budynku razem ze swoją grupą, która skończyła poprzednie zajęcia pół godziny wcześniej.

W oczekiwaniu na powrót George’a Zaf przeczesywał wzrokiem zgromadzony przed gmachem tłum, próbując wypatrzeć w nim głowę z krótko ostrzyżonymi różowymi włosami, jednocześnie informując wszystkich swoim donośnym rykiem, wyćwiczonym na boisku do rugby, o naturze zaistniałej sytuacji:

– To tylko ćwiczenia! Jesteście bezpieczni i nie ma powodu do paniki. W środku nic wam nie zagraża, ale nie możemy wpuścić was z powrotem, dopóki nie zabezpieczymy całego budynku.

– Ale właśnie powiedział pan, że w środku jest bezpiecznie! – rzucił z niezadowoleniem stojący nieopodal chłopak, ewidentnie jeden z e-mailowych ignorantów.

Boże, dodaj mi sił. Zaf westchnął.

– Wiem. To część ćwiczeń.

– No, ale skoro tylko udajemy, nie rozumiem, dlaczego…

Zaf spojrzał na upierdliwca całkowicie pozbawionym wyrazu wzrokiem rekina, za który nieraz obrywał od mamy przez łeb.

– Kolego, wiesz, co znaczy słowo „ćwiczenia”?

Chłopak głośno przełknął ślinę, wzruszył ramionami i odwrócił się w przeciwną stronę.

Nad swoim ramieniem Zaf usłyszał wymamrotaną pod nosem uwagę:

– Czy ktoś ci już mówił, że mógłbyś zagrać czarny charakter?

– Cicho bądź. Wszystko sprawdzone?

– Wszędzie czysto.

Zaf ponownie przesunął wzrokiem po zbiegowisku.

– Widziałeś gdzieś Danikę? Bo ja nie.

– Eee… nie. – George podrapał się po uchu i zmarszczył brew. – Musiała wyjść którymś z bocznych wyjść.

„Musiała” zasadniczo powinno wystarczyć w takiej sytuacji. Z całą pewnością tak właśnie uważał George, który miał irytująco beztroski wyraz twarzy. Na dobrą sprawę Dani mogła zostać zatrzaśnięta w schowku na szczotki przez głodnego zemsty profesora, którego teorie nazwała kiedyś „żałosnym festiwalem niewiedzy”. Równie dobrze wielbiąca ją sekta mogła wykorzystać zamieszanie i wkraść się do budynku, żeby ją uprowadzić. Niczego nie można było wykluczyć.

– W porządku – zaczął George. – Chyba poszło całkiem nieźle. Kończmy tę zabawę.

– Nie.

George, kompletnie zaskoczony, mrugnął jakby w zwolnionym tempie.

– Że co, proszę?

– Nie – powtórzył Zaf. – Wracam do środka.

Tak, miał paranoję na punkcie bezpieczeństwa. I tak, miał wszystko w dupie. Może gdyby wszyscy byli tak ostrożni, jego tata i starszy brat nie zginęliby w wypadku samochodowym przed siedmioma laty. A że wyglądało to na nieźle pochrzaniony proces myślowy? Miał do tego, kurwa, pełne prawo. Wciąż czekało go sporo do przepracowania.

– Do środka? Niby po co?

Zaf przepchnął się przez tłum, ignorując oczywistą dezorientację George’a.

– Danika Brown! – zawołał, przekrzykując gwar rozmów i szum ruchu ulicznego. – Czy ktoś ją widział? Różowe włosy, uczy literatury angielskiej, jest mniej więcej takiego wzrostu…

– Ja znam Dani! – zaświergotała stojąca niecały metr dalej dziewczyna z pofarbowanymi na niebiesko włosami, odwracając się w stronę Zafa. – Miałam z nią zajęcia na poprzedniej godzinie.

Czuł, jak ogromny kamień spada mu z serca.

– Wychodziła razem z tobą?

– No nie – odpowiedziała studentka, owijając wokół palca koniec końskiego ogona. – Wydaje mi się, że została w sali. Sprawdzała coś na laptopie. Ale przecież nic jej się nie stało. To w końcu tylko ćwiczenia, prawda?

– Tak – przytaknął Zaf spokojnie. – To tylko ćwiczenia. Które piętro?

– Trzecie. Wszystko okej? Wygląda pan…

– Wyglądam świetnie – rzucił przez ramię, zrywając się do biegu. – Zachowajcie spokój! – krzyknął za siebie, gdy pędził już w stronę budynku. Szarpnął za wyposażone w samozamykacz drzwi z taką siłą, że uderzyły o ścianę. Kurwa mać! Czy właśnie zniszczył ich mechanizm? Mniejsza z tym. Odwrócił się do tłumu zgromadzonego na zewnątrz i jeszcze raz wszystkim przypomniał: – To tylko ćwiczenia!

Następnie wpadł do środka, dopadł do schodów i wbiegł po nich, pokonując po trzy stopnie naraz.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3