Żółwie aż do końca - John Green - ebook + książka

Żółwie aż do końca ebook

John Green

4,1

Opis

Od 2 maja na platformie MAX ekranizacja megabestsellera Johna Greena pt. „Żółwie aż do końca”!

Reżyserii podjęła się Hannah Marks. W rolach głównych: Isabela Merced, Cree Cicchino i Felix Mallard. Autor uczestniczył także w tworzeniu scenariusza do filmu.

Szesnastoletniej Azie nawet przez myśl nie przeszło, że poprowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego zniknięcia miliardera Russella Picketta. Jest jednak sto tysięcy dolarów nagrody do zgarnięcia, a jej Najlepsza i Najbardziej Nieustraszona Przyjaciółka Daisy bardzo chce rozwiązać tę zagadkę! Dziewczyny próbują dotrzeć do Davisa, syna miliardera, którego Aza poznała kiedyś na letnim obozie. Na pozór tak niewiele ich dzieli… ? Aza bardzo się stara być dobrą przyjaciółką, świetną uczennicą, a nawet detektywem, jednocześnie zmagając się z obezwładniającymi lękami i dręczącymi myślami, których spirala coraz bardziej się zacieśnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (135 ocen)
53
50
25
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weatherwax83

Całkiem niezła

„Żółwie aż do końca” to książka, której absolutnie nie miałam w planach. Jakoś mi nie po drodze z twórczością Johna Greena. Ale udało mi się ją kupić za śmiesznie niską cenę, więc już musiałam przeczytać. Mój stosunek do niej jest dość obojętny. Na pewno książka nie urzekła mnie specjalnie, ale też nie mogę powiedzieć, że jest zła. To dość ciekawa historia, ale nie poruszyła żadnej struny w moim sercu. Kolejna książka o nastolatce z problemami psychicznymi, tym razem absurdalna fobia przed mikroorganizmami żyjącymi w jej ciele… co nie powiem dość mocno zakłócało jej nastoletnie życie. Do tego dziwna dość przyjaźń między nią a Daisy (momentami myślałam, że jest ona wyimaginowana) i jeszcze romantyczne uczucie z bogatym, ale też poranionym Davisem, choć ani to uczucie nie było tu wyeksponowane ani Davis przedstawiony w ciekawy sposób. Miałam wrażenie, że i tak wszystko się kręci wokół lęków i stanu psychicznego Azy. No i te ciągłe wywody filozoficzne nastolatków, z których wychodzi na to...
00
larifery

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam czytać teorie i złote myśli John'a Green'a, a ta książka przepełniona jest właśnie takimi mądrościami!
00
Kimieaton28

Dobrze spędzony czas

takie 3.5
00

Popularność




Rozdział 1

1

Po raz pierw­szy przy­szło mi do głowy, że mogę być fik­cją, pod­czas mono­ton­nych dni spę­dza­nych w publicz­nej insty­tu­cji zna­nej jako liceum White River na pół­nocy India­na­po­lis, gdzie siły o tyle więk­sze ode mnie, że nie jestem w sta­nie nawet spró­bo­wać ich ziden­ty­fi­ko­wać, kazały nam jeść lunch w okre­ślo­nym okienku cza­so­wym – mię­dzy 12:37 a 13:14. Gdyby te same siły wyzna­czyły mi inny czas na lunch albo gdyby towa­rzy­sze lun­chu, któ­rzy stali się współ­twór­cami mojego losu, tam­tego wrze­śnio­wego dnia wybrali inny temat roz­mowy, cze­kałby mnie cał­kiem inny koniec, a przy­naj­mniej inny śro­dek. Zaczy­na­łam jed­nak rozu­mieć, że życie to nie tyle twoja opo­wieść, co opo­wieść o tobie.

Oczy­wi­ście uda­jesz, że jesteś jej auto­rem. Musisz. Myślisz: „Teraz pójdę na lunch”, gdy o 12:37 z góry dobiega ten mono­tonny dzwo­nek. Ale to on decy­duje. Łudzisz się, że jesteś mala­rzem, a w rze­czy­wi­sto­ści jesteś płót­nem.

W sto­łówce prze­krzy­ki­wały się setki gło­sów, zmie­nia­jąc roz­mowy w jed­no­stajny szum przy­po­mi­na­jący łoskot rwą­cej rzeki prze­wa­la­ją­cej się przez kamie­nie. W obrzy­dli­wie sztucz­nym świe­tle jarze­nió­wek myśla­łam o tym, że choć każde z nas uważa się za boha­tera oso­bi­stej epo­pei, w isto­cie jeste­śmy nie­mal iden­tycz­nymi orga­ni­zmami zasie­dla­ją­cymi wielką, pozba­wioną okien salę cuch­nącą lizo­lem i smal­cem.

Jadłam kanapkę z masłem orze­cho­wym i mio­dem. Piłam dra pep­pera. Szcze­rze mówiąc, cały pro­ces prze­żu­wa­nia zwie­rząt i roślin, a potem prze­py­cha­nia ich przez prze­łyk wydaje mi się nieco obrzy­dliwy, więc sta­ra­łam się nie myśleć o tym, że jem, co oczy­wi­ście także jest formą myśle­nia o tym.

Nasz sto­lik przy­po­mi­nał sztukę nie­scho­dzącą z afi­sza na Broad­wayu: akto­rzy z bie­giem czasu się zmie­niali, ale role ni­gdy. Naprze­ciwko mnie Mychal Tur­ner bazgrał coś w note­sie z żół­tymi kart­kami. Mychal był typem arty­sty, a Daisy Rami­rez, usi­łu­jąca pro­wa­dzić z nim roz­mowę, od czasu pod­sta­wówki wcie­lała się w rolę mojej Naj­lep­szej i Naj­bar­dziej Nie­ustra­szo­nej Przy­ja­ciółki. Nie­stety z powodu hałasu nie sły­sza­łam ani słowa z ich kon­wer­sa­cji.

Kim byłam w tym przed­sta­wie­niu ja? Posta­cią dru­go­pla­nową. Kole­żanką Daisy, córką pani Hol­mes. Czy­imś kimś.

Czu­łam, jak mój żołą­dek zaczyna tra­wić poży­wie­nie, i mimo panu­ją­cego wokół hałasu sły­szałam, jak pra­cuje. Bak­te­rie prze­żu­wały maź masła orze­cho­wego niczym ucznio­wie w mojej wewnętrz­nej sto­łówce. Wstrzą­snął mną dreszcz.

– Czy ty cza­sem nie byłaś z nim na obo­zie? – ode­zwała się Daisy.

– Z kim? – zdzi­wi­łam się.

– Z Davi­sem Pic­ket­tem.

– Ow­szem – odpar­łam. – A co?

– Nie sły­sza­łaś? – zapy­tała.

Ależ sły­sza­łam. Kako­fo­nię moich narzą­dów. Oczy­wi­ście od dawna wie­dzia­łam, że jestem gospo­dy­nią legionu paso­żyt­ni­czych orga­ni­zmów, ale nie lubi­łam, gdy mi o tym przy­po­mi­nano. W prze­li­cze­niu na liczbę komó­rek ludzie skła­dają się w pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tach z mikro­bów, co ozna­cza, że mniej wię­cej połowa two­rzą­cych cię komó­rek w ogóle nie jest twoja. Liczba mikro­bów w moim bio­mie jakieś tysiąc razy prze­wyż­sza liczbę ludzi na całej Ziemi, a ja cza­sem mam wra­że­nie, że czuję, jak we mnie żyją, mnożą się i umie­rają. Wytar­łam o dżinsy spo­cone dło­nie i sta­ra­łam się sku­pić na odde­chu. Przy­znaję, że mam pewien pro­blem lękowy, ale z dru­giej strony, cóż jest nie­ra­cjo­nal­nego w przej­mo­wa­niu się fak­tem, że jest się wielką kolo­nią bak­te­rii oble­czoną w skórę?

– Jego ojciec miał iść do wię­zie­nia za łapówki – wyja­śnił Mychal – ale kiedy po niego przy­szli nad ranem, oka­zało się, że znik­nął. Wyzna­czyli nagrodę stu tysięcy dola­rów za jego odna­le­zie­nie.

– A ty znasz jego syna! – pod­nie­cała się Daisy.

– Zna­łam – popra­wi­łam ją.

Daisy ata­ko­wała widel­cem pro­sto­kątną sto­łów­kową pizzę z zie­loną fasolką, raz po raz zer­ka­jąc na mnie wzro­kiem mówią­cym: „No dalej!”. Czu­łam, że powin­nam ją o coś zapy­tać, ale nie wie­dzia­łam o co, bo mój żołą­dek nie chciał się zamknąć, a głową zawład­nął strach, że mogłam się zara­zić paso­ży­tem.

Mychal nawi­jał o jakimś nowym pro­jek­cie, w któ­rym wyko­rzy­stuje Pho­to­shop do wycią­gnię­cia śred­niej z setki zdjęć twa­rzy ludzi o imie­niu Mychal, by w ten spo­sób stwo­rzyć nowego, sto pierw­szego Mychala. Pomysł wydał mi się cie­kawy i chcia­łam o nim posłu­chać, ale w sto­łówce było za gło­śno, a poza tym nie mogłam prze­stać myśleć o tym, że coś nie­do­brego dzieje się z mikro­bio­tyczną rów­no­wagą sił w moim orga­ni­zmie.

Nad­mierne bur­cze­nie w brzu­chu jest rzadko spo­ty­ka­nym, lecz noto­wa­nym obja­wem zara­że­nia bak­te­rią Clo­stri­dium dif­fi­cile, które może dopro­wa­dzić do śmierci. Wyję­łam komórkę i wpi­sa­łam w wyszu­ki­warkę „Flora fizjo­lo­giczna czło­wieka”, by jesz­cze raz prze­czy­tać w Wiki­pe­dii cha­rak­te­ry­stykę bilio­nów zamiesz­ku­ją­cych mnie mikro­or­ga­ni­zmów. Prze­szłam do arty­kułu o Clo­stri­dium dif­fi­cile i prze­wi­nę­łam do frag­mentu o tym, że więk­szość zara­żeń nastę­puje w szpi­ta­lach. Zna­la­złam listę obja­wów, z któ­rych nie mia­łam żad­nego oprócz nad­mier­nego bur­cze­nia w brzu­chu, choć wie­dzia­łam z poprzed­nich wyszu­ki­wań, że w kli­nice w Cle­ve­land zmarła przy­naj­mniej jedna pacjentka uskar­ża­jąca się wyłącz­nie na bur­cze­nie i gorączkę. Powta­rza­łam sobie, że prze­cież nie mam gorączki, a moje „ja” doda­wało: „…jesz­cze”.

W sto­łówce, gdzie wciąż prze­by­wał kur­czący się skra­wek mojej świa­do­mo­ści, Daisy pero­ro­wała, że pro­jekt nie powi­nien doty­czyć ludzi o imie­niu Mychal, lecz więź­niów, któ­rzy po fak­cie zostali oczysz­czeni z zarzu­tów.

– Zresztą byłoby pro­ściej – mówiła – bo wszyst­kim robi się w wię­zie­niu zdję­cia pod tym samym kątem, a poza tym nie cho­dzi o coś tak pro­stego jak imię, tylko o rasę, klasę i masowe aresz­to­wa­nia.

– Jesteś genialna – odparł Mychal, a ona mu na to:

– Nie wie­dzia­łeś?

Ja tym­cza­sem zasta­na­wia­łam się, czy skoro połowa komó­rek we mnie nie jest moja, całe poję­cie jed­nostki, zwłasz­cza w zna­cze­niu kogoś, kto ste­ruje swoim życiem, nie jest prze­re­kla­mo­wane. Tak głę­boko wpa­da­łam w ten wir roz­my­ślań, aż kom­plet­nie odpły­nę­łam ze sto­łówki liceum White River w jakieś nie­uchwytne miej­sce, które odwie­dzają jedy­nie osoby naprawdę stuk­nięte.

Od dzie­ciń­stwa mam zwy­czaj wbi­ja­nia paznok­cia pra­wego kciuka w opu­szek środ­ko­wego palca, co zaowo­co­wało oso­bli­wym zgru­bie­niem. Po wielu latach takich prak­tyk skóra w tym miej­scu łatwo pęka, więc przy­kle­jam pla­ster, żeby zapo­biec infek­cjom. Cza­sem jed­nak dopada mnie lęk, że infek­cja już się roz­wija, więc muszę ją usu­nąć – a jedyny spo­sób to otwar­cie rany i przy­ci­ska­nie jej, by upu­ścić tro­chę krwi. Kiedy już zaczy­nam myśleć o upusz­cze­niu krwi, po pro­stu nie mogę tego nie zro­bić. Wybacz­cie podwójne prze­cze­nie, ale ta sytu­acja sama w sobie jest takim prze­cze­niem – zauł­kiem, z któ­rego można się wydo­stać jedy­nie poprzez zane­go­wa­nie nega­cji. Tak czy owak, poczu­łam, jak mój pazno­kieć wbija się w skórę palca, i wie­dzia­łam, że wszelki opór jest zasad­ni­czo bez­ce­lowy, więc pod sto­łem zsu­nę­łam pla­ster i naci­ska­łam zgru­białą skórę, póki nie pękła.

– Hol­mesy – ode­zwała się Daisy. Pod­nio­słam na nią wzrok. – Lunch się koń­czy, a ty ani sło­wem nie wspo­mnia­łaś o moich wło­sach. – Potrzą­snęła głową i zoba­czy­łam jaskra­wo­ró­żowe pasemka.

O. Pofar­bo­wała.

– Odważne – powie­dzia­łam, wynu­rza­jąc się z głę­bin.

– Prawda? Jakby mówiły: „Panie i pano­wie, a także osoby nie­iden­ty­fi­ku­jące się jako panie czy pano­wie, Daisy Rami­rez nie łamie obiet­nic, ale za to potrafi zła­mać wam serca”.

„Łam serca, nie obiet­nice” było życio­wym mot­tem Daisy. Odgra­żała się, że wyta­tu­uje to sobie wokół kostki, gdy skoń­czy osiem­na­ście lat.

Tym­cza­sem prze­nio­sła uwagę na Mychala, a ja wró­ci­łam do swo­ich myśli. Bur­cze­nie w brzu­chu się wzmo­gło i mia­łam wra­że­nie, że zwy­mio­tuję. Jak na kogoś, kto obse­syj­nie nie­na­wi­dzi pły­nów ustro­jo­wych, rzy­gam cał­kiem sporo.

– Wszystko OK, Hol­mesy? – zapy­tała Daisy. Poki­wa­łam głową. Cza­sem się zasta­na­wia­łam, dla­czego mnie lubi, a przy­naj­mniej tole­ruje. Dla­czego kto­kol­wiek mnie znosi, skoro wku­rzam nawet samą sie­bie?

Czu­łam, jak pot wystę­puje mi na czoło – a kiedy już zaczy­nam się pocić, to na całego. Pocę się godzi­nami, nie tylko na twa­rzy czy pod pachami. Pocą mi się łydki, piersi, szyja.

Do licha, może fak­tycz­nie mam gorączkę.

Pod sto­łem wsu­nę­łam do kie­szeni stary pla­ster i bez patrze­nia wyję­łam nowy, roz­wi­nę­łam i dopiero wtedy na chwilę spoj­rza­łam w dół, by przy­kleić. Przez cały czas wdy­cha­łam powie­trze nosem i wydy­cha­łam ustami, tak jak zale­cała dok­tor Karen Singh: „Wydmu­chuj tak, żeby twój oddech zachwiał pło­my­kiem świecy, ale jej nie zga­sił. Wyobraź sobie tę świecę, Azo, dmu­chaj na nią i patrz, jak pło­myk migo­cze, lecz trwa”. Pró­bo­wa­łam, ale spi­rala myśli i tak się zacie­śniała. Sły­sza­łam, jak dok­tor Singh mówi, żebym nie wyj­mo­wała tele­fonu i nie spraw­dzała po raz kolejny tych samych haseł, ale i tak wyję­łam komórkę i wkle­pa­łam w Wiki­pe­dii „Flora fizjo­lo­giczna czło­wieka”.

Pro­blem ze spi­ralą myślową jest taki, że kiedy ruszasz nią do wewnątrz, ni­gdy się nie koń­czy – po pro­stu zacie­śnia się w nie­skoń­czo­ność.

Zamknę­łam ostat­nią ćwiartkę kanapki w her­me­tycz­nym woreczku, wsta­łam i wyrzu­ci­łam ją do prze­peł­nio­nego kubła na śmieci.

– Jak bar­dzo powin­nam się mar­twić tym, że nie wypo­wie­dzia­łaś przez cały dzień wię­cej niż dwóch słów z rzędu? – zapy­tał głos za mną.

– Spi­rala myślowa – wymam­ro­ta­łam w odpo­wie­dzi. Daisy znała mnie od szó­stego roku życia. Nie musia­łam jej nic tłu­ma­czyć.

– Tak myśla­łam. Kur­czę. Spo­tkajmy się po lek­cjach.

Pode­szła do nas nie­jaka Molly, cała w skow­ron­kach.

– Pew­nie cię zain­te­re­suje, że twoje lemo­nia­dowe włosy pobru­dziły ci bluzkę – oświad­czyła z satys­fak­cją, patrząc na Daisy.

Daisy zer­k­nęła przez ramię – i rze­czy­wi­ście, na pasia­stej koszulce wid­niały różowe smugi. Zmarsz­czyła brwi, ale zaraz wypro­sto­wała się dum­nie.

– To część mojego wize­runku, Molly. Popla­mione bluzki są naj­now­szym krzy­kiem mody w Paryżu. – Obró­ciła się do mnie. – To co? Jedziemy do cie­bie i oglą­damy Rebe­lian­tów? – Miała fioła na punk­cie Gwiezd­nych wojen. Nie tylko fil­mów, ale ksią­żek, ani­ma­cji i tego serialu dla dzieci, w któ­rym wszyst­kie posta­cie zro­bione są z lego. Pisała nawet fan­fiki o pery­pe­tiach miło­snych Chew­bakki. – I będziemy popra­wiać ci nastrój, aż zdo­łasz wypo­wie­dzieć trzy albo i cztery słowa z rzędu, dobra?

– Brzmi nie­źle.

– A potem możesz mnie pod­rzu­cić do pracy. Wybacz, ale potrze­buję pod­wózki.

– Spoko. – Chcia­łam powie­dzieć wię­cej, ale myśli wciąż nacie­rały. Nie­pro­szone, nie­chciane. Gdy­bym była kre­atorką swego życia, prze­sta­ła­bym myśleć o swo­jej flo­rze fizjo­lo­gicz­nej. Powie­dzia­ła­bym Daisy, jak bar­dzo podoba mi się pro­jekt zdję­ciowy Mychala oraz że ow­szem, pamię­tam Davisa Pic­ketta. Pamię­tam, jak mia­łam jede­na­ście lat i już wtedy dźwi­ga­łam na swo­ich bar­kach nie­okre­ślony lęk. Opo­wie­dzia­ła­bym, jak pew­nego razu na obo­zie leża­łam obok Davisa na skraju pomo­stu, zwie­sza­jąc nogi nad wodą i czu­jąc pod ple­cami nie­he­blo­wane deski. Gapi­li­śmy się na bez­chmurne let­nie niebo. Powie­dzia­ła­bym jej, że ni­gdy wiele nie roz­ma­wia­li­śmy ani nawet nie patrzy­li­śmy na sie­bie, ale to nie­ważne, bo patrzy­li­śmy razem na to samo niebo, co może nawet jest rze­czą bar­dziej intymną niż patrze­nie sobie w oczy. Każdy może na cie­bie spoj­rzeć, lecz spo­tka­nie kogoś, kto widzi ten sam świat co ty, jest zja­wi­skiem dość rzad­kim.

Rozdział 2

2

Więk­szość stra­chu udało mi się wypo­cić, ale wycho­dząc ze sto­łówki na lek­cję histo­rii, mimo wszystko wyło­wi­łam komórkę z kie­szeni i raz jesz­cze wyszu­ka­łam arty­kuł „Flora fizjo­lo­giczna czło­wieka”, który powi­nien się znaj­do­wać w kate­go­rii „hor­rory”. Kiedy tak szłam i czy­ta­łam, usły­sza­łam głos mamy woła­ją­cej mnie przez otwarte drzwi swo­jej sali. Sie­działa za meta­lo­wym biur­kiem, pochy­lona nad książką. Uczyła matmy, ale jej wielką pasją było czy­ta­nie.

– Nie uży­wamy tele­fo­nów na kory­ta­rzu, Azo! – zawo­łała.

Scho­wa­łam komórkę i weszłam do sali. Do końca prze­rwy na lunch zostały cztery minuty – w sam raz na rodzinną poga­wędkę.

Mama zer­k­nęła na mnie i chyba zoba­czyła coś w moich oczach.

– Wszystko OK? – zapy­tała.

– Taa, wpo­rzo – odmruk­nę­łam.

– Nie masz lęków – powie­działa.

Dok­tor Singh popro­siła ją kie­dyś, żeby prze­stała mnie pytać, czy czuję lęk, więc teraz zamiast pytać, mama nego­wała.

– Nic mi nie jest.

– I bie­rzesz lekar­stwa. – Zapa­mię­tała też, żeby nie oka­zy­wać mi braku zaufa­nia.

– Taaa… – odpar­łam, co zasad­ni­czo nie było kłam­stwem. Gdy w pierw­szej kla­sie prze­ży­łam coś w rodzaju zała­ma­nia ner­wo­wego, zapi­sali mi okrą­głe białe tabletki. Codzien­nie mia­łam łykać jedną. Bra­łam je śred­nio trzy razy w tygo­dniu.

– Chyba się tro­chę…

Dobrze wie­dzia­łam, że chce powie­dzieć „spo­ci­łaś”.

– Kto decy­duje o tym, kiedy dzwoni dzwo­nek? – zapy­ta­łam. – Na przy­kład w szkole?

– A wiesz, że nie mam poję­cia? Chyba ktoś z kura­to­rium.

– Kto wymy­śla to, że prze­rwa na lunch trwa trzy­dzie­ści sie­dem minut, a nie pięć­dzie­siąt? Albo dwa­dzie­ścia dwie? Albo ileś?

– Twój mózg wydaje się pra­co­wać na bar­dzo szyb­kich obro­tach – zauwa­żyła mama.

– Po pro­stu się zasta­na­wiam. Nie wiem tych wszyst­kich rze­czy i muszę z tym żyć. To tro­chę tak, jak­bym żyła na pod­sta­wie czy­je­goś planu i ni­gdy nawet nie spo­tkała tej osoby.

– Cóż, pod tym wzglę­dem i wie­loma innymi ame­ry­kań­skie licea tro­chę przy­po­mi­nają wię­zie­nia.

Zro­bi­łam wiel­kie oczy.

– Kur­czę, mamo, tra­fi­łaś w sedno! Te wykry­wa­cze metalu i ściany z pusta­ków…

– Jedne i dru­gie są prze­peł­nione i nie­do­fi­nan­so­wane – weszła mi w słowo. – I ludzie poru­szają się w nich na dzwo­nek.

– I nie wolno samemu decy­do­wać, kiedy się je lunch – doda­łam. – Poza tym w wię­zie­niach pra­cują żądni wła­dzy, sko­rum­po­wani straż­nicy, zupeł­nie tacy jak nauczy­ciele w szko­łach.

Zer­k­nęła na mnie z ukosa, ale zaraz wybuch­nęła śmie­chem.

– Wra­casz po lek­cjach pro­sto do domu?

– Tak. Potem muszę zawieźć Daisy do pracy.

Ski­nęła głową.

– Cza­sem żałuję, że nie jesteś już dziec­kiem, ale potem przed oczami staje mi Chuck E. Che­ese1 i docho­dzę do wnio­sku, że mogłoby być gorzej.

– Daisy pró­buje zaro­bić na stu­dia.

Mama spu­ściła wzrok na książkę.

– Gdy­by­śmy miesz­kali w Euro­pie, stu­dio­wa­nie byłoby znacz­nie tań­sze. – Przy­go­to­wa­łam się na jej tra­dy­cyjną gadkę na temat kosz­tów stu­dio­wa­nia. – W Bra­zy­lii stu­dia są dar­mowe. W więk­szo­ści euro­pej­skich kra­jów też. I w Chi­nach. A tu za naukę na pań­stwowej uczelni żądają dwu­dzie­stu pię­ciu tysięcy dola­rów rocz­nie! Parę lat temu skoń­czy­łam spła­cać wła­sne kre­dyty, a za chwilę będziemy musiały wziąć kolejne na cie­bie!

– Dopiero zaczy­nam jede­na­stą klasę. Mam mnó­stwo czasu na wygra­nie na lote­rii. A jak się nie uda, zacznę han­dlo­wać amfą.

Uśmiech­nęła się posęp­nie. Naprawdę przej­mo­wała się kosz­tami moich przy­szłych stu­diów.

– Na pewno wszystko gra? – zapy­tała.

Ski­nę­łam głową. Dobie­ga­jący z góry dzwo­nek dawał mi sygnał, że czas udać się na histo­rię.

Gdy po lek­cjach dotar­łam do samo­chodu, Daisy sie­działa już w fotelu pasa­żera. Zdjęła popla­mioną koszulkę i wło­żyła swoje czer­wone polo Chuck E. Che­ese. Trzy­mała ple­cak na kola­nach, pijąc szkolne mleko z kar­to­nika. Była jedyną osobą, któ­rej ufa­łam na tyle, by dać jej klu­czyki do Harolda. Nawet moja mama ich nie miała.

– Nie pij nie­czy­stych pły­nów w moim samo­cho­dzie – powie­dzia­łam.

– Mleko jest czy­ste!

– Bzdura – oświad­czy­łam. Pod­je­cha­łam do drzwi szkoły i zacze­ka­łam, aż Daisy wyrzuci mleko do kubła.

Może byli­ście kie­dyś zako­chani. Cho­dzi mi o praw­dziwą miłość, którą moja bab­cia opi­sy­wała cyta­tem z pierw­szego listu św. Pawła do Koryn­tian – taką, co to jest cier­pliwa i łaskawa, nie zna zazdro­ści, nie szuka pokla­sku, wszystko znosi, wszyst­kiemu wie­rzy, wszystko prze­trzyma. Nie lubię sza­stać sło­wem na „m”, bo to, co się pod nim kryje, jest zbyt dobre i zbyt rzad­kie, by go nad­uży­wać. Można mieć dobre życie, nie zna­jąc w ogóle praw­dzi­wej miło­ści, tej z listu do Koryn­tian, ale ja mia­łam szczę­ście. Zna­la­złam Harolda.

Był szes­na­sto­let­nią toyotą corollą w kolo­rze mystic teal mica, z sil­ni­kiem war­czą­cym w jed­no­staj­nym ryt­mie, jakby to było bicie jego nie­po­ka­la­nego meta­lo­wego serca. Kie­dyś nale­żał do mojego taty i szcze­rze mówiąc, to tata nadał mu imię. Mama nie chciała sprze­dać auta, więc stało w garażu przez osiem lat aż do moich szes­na­stych uro­dzin.

Zmu­sze­nie sil­nika Harolda do współ­pracy po tak dłu­giej prze­rwie pozba­wiło mnie całych czte­ry­stu dola­rów, które zaosz­czę­dzi­łam do tam­tego momentu – kie­szon­ko­wego, reszty cho­mi­ko­wa­nej od czasu do czasu, gdy mama wysy­łała mnie po zakupy do Circle K, zarob­ków z pracy sezo­no­wej w Sub­wayu, pre­zen­tów gwiazd­ko­wych od dziad­ków – więc w pew­nym sen­sie Harold sta­no­wił zwień­cze­nie całego mojego życia, przy­naj­mniej w sen­sie finan­so­wym. Kocha­łam go. Czę­sto o nim śni­łam. Miał wyjąt­kowo prze­stronny bagaż­nik, zro­bioną na zamó­wie­nie wielką białą kie­row­nicę i tylne sie­dze­nie obite jasno­be­żową skórą. Przy­spie­szał z łagod­nym spo­ko­jem mistrza zen, który wie, że z niczym nie trzeba się spie­szyć, a jego hamulce poję­ki­wały jak meta­liczna muzyka. Kocha­łam go.

Nie­stety Harold nie miał Blu­eto­otha ani nawet odtwa­rza­cza CD, co ozna­czało, że decy­du­jąc się na jego towa­rzy­stwo, miało się trzy wyj­ścia: 1. Jechać w ciszy; 2. Słu­chać radia; 3. Słu­chać strony B kasety mojego taty z dosko­na­łym albu­mem Missy Elliott So Addic­tive, którą – ponie­waż kie­szeń w magne­to­fo­nie nie chciała się otwo­rzyć – prze­słu­cha­łam już w życiu setki razy.

Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że nie­do­sko­nały sys­tem audio uko­cha­nego samo­chodu będzie ostat­nią nutą w melo­dii przy­pad­ków, które zmie­niły moje życie.

Ska­ka­ły­śmy po sta­cjach radio­wych w poszu­ki­wa­niu pio­senki pew­nego cudow­nego i nie­do­ce­nia­nego boys­bandu, gdy zamiast tego natknę­ły­śmy się na frag­ment wia­do­mo­ści:

„…Pic­kett Engi­ne­ering, firma budow­lana z sie­dzibą w India­na­po­lis, zatrud­nia­jąca ponad dzie­sięć tysięcy ludzi na świe­cie, dziś…”

Wycią­gnę­łam rękę, by prze­łą­czyć sta­cję, ale Daisy mnie powstrzy­mała.

– To jest ta sprawa, o któ­rej ci mówi­łam!

„…sto tysięcy dola­rów nagrody za infor­ma­cje mogące dopro­wa­dzić do ujaw­nie­nia miej­sca pobytu dyrek­tora gene­ral­nego przed­się­bior­stwa, Rus­sella Pic­ketta. Pic­kett, który zagi­nął w noc poprze­dza­jącą szturm poli­cji na jego dom w związku ze śledz­twem doty­czą­cym oszu­stwa i łapów­kar­stwa, po raz ostatni widziany był ósmego wrze­śnia w swo­jej posia­dło­ści nad rzeką. Każdy, kto posiada infor­ma­cje doty­czące aktu­al­nego miej­sca jego pobytu, pro­szony jest o kon­takt z komendą poli­cji w India­na­po­lis”.

– Sto tysięcy dolców! – wykrzyk­nęła Daisy. – A ty znasz jego syna!

– Zna­łam – popra­wi­łam ją. Przez dwa lata, po pią­tej i szó­stej kla­sie, Davis i ja jeź­dzi­li­śmy razem na obóz Smu­tas w hrab­stwie Brown. Obóz w rze­czy­wi­sto­ści nazy­wał się Spero i był prze­zna­czony dla dzieci, które stra­ciły jedno z rodzi­ców.

Oprócz trzy­ma­nia się razem na obo­zie od czasu do czasu widy­wa­li­śmy się w trak­cie roku szkol­nego. Davis miesz­kał kawa­łek w dół rzeki ode mnie, ale na prze­ciw­le­głym brzegu. Ja z mamą miesz­kałam tam, gdzie zda­rzały się powo­dzie. Pic­ket­to­wie zamiesz­ki­wali na brzegu z kamien­nym murem, który odbi­jał pod­no­szącą się wodę w naszym kie­runku.

– Pew­nie nawet mnie nie pamięta – doda­łam.

– Wszy­scy cię pamię­tają, Hol­mesy – powie­działa Daisy.

– Prze­stań bre…

– Nie oce­niam two­jej war­to­ści, Hol­mesy. Nie mówię, że jesteś dobra, wiel­ko­duszna, życz­liwa czy coś. Mówię tylko, że się cie­bie pamięta.

– Nie widzia­łam go od lat – mruk­nę­łam.

Tyle że nie zapo­mina się zabaw w posia­dło­ści z polem gol­fo­wym oraz base­nem z wyspą i pię­cioma zjeż­dżal­niami. Davis był naj­bliż­szym odpo­wied­ni­kiem cele­bryty, jakiego spo­tka­łam w życiu.

– Sto tysięcy dolców! – powtó­rzyła Daisy. Zje­cha­ły­śmy na I-465, obwod­nicę India­na­po­lis. – Ja napra­wiam auto­maty do gry za osiem czter­dzie­ści na godzinę, a sto kawał­ków leży i czeka na nas!

– „Czeka” to chyba nie­wła­ściwe okre­śle­nie. Poza tym muszę dziś poczy­tać o skut­kach zara­że­nia rdzen­nych Ame­ry­ka­nów czarną ospą, więc nie mam czasu zaj­mo­wać się Sprawą Zbie­głego Milio­nera. – Popu­ści­łam pedał gazu. Ni­gdy nie prze­kra­cza­łam dozwo­lo­nej pręd­ko­ści. Zbyt mocno kocha­łam Harolda.

– Cóż, znasz go lepiej niż ja, więc, cytu­jąc wszech­wie­dzą­cych chłop­ców z naj­lep­szego zespołu na świe­cie, jeśli ktoś coś tu może zro­bić, to „Tylko ty”.

Taki tytuł nosiła potwor­nie kiczo­wata pio­senka, na którą byłam sta­now­czo za stara, lecz i tak ją uwiel­bia­łam.

– Chęt­nie bym się z tobą pokłó­ciła, ale przy­znaję, że pio­senka jest super.

– „Tylko tyyy… Tylko z tobą chcę żyyyć… Z tobą wciąż razem byyyć… Moje gwiazdy to tyyy… Moje niebo to tyyy… Tobą oddy­chać chceeę… po kres swych dniii”.

Roze­śmia­ły­śmy się. Zmie­ni­łam sta­cję i myśla­łam, że to koniec, ale Daisy zaczęła mi czy­tać z komórki arty­kuł zamiesz­czony w „India­na­po­lis Star”.

– „Rus­sella Pic­ketta, kon­tro­wer­syj­nego dyrek­tora gene­ral­nego i zało­ży­ciela Pic­kett Engi­ne­ering, nie było, gdy w pią­tek wcze­snym ran­kiem poli­cja odwie­dziła jego dom z naka­zem rewi­zji, i od tej pory nikt go nie widział. Adwo­kat Pic­ketta, Simon Mor­ris, utrzy­muje, że nie wie, gdzie może prze­by­wać jego klient, a pod­czas dzi­siej­szej kon­fe­ren­cji pra­so­wej detek­tyw Dwi­ght Allen poin­for­mo­wał, że od wie­czoru poprze­dza­ją­cego rewi­zję nie odno­to­wano żad­nej aktyw­no­ści kart kre­dy­to­wych ani kont ban­ko­wych Pic­ketta”. Coś tam, coś tam, „Allen zapew­nia rów­nież, że jedyną kamerą na tere­nie posia­dło­ści była ta przy głów­nej bra­mie. W kopii raportu poli­cyj­nego uzy­ska­nej przez naszych repor­te­rów czy­tamy, że Pic­ketta ostatni raz widzieli jego dwaj syno­wie, Davis i Noah, w czwart­kowy wie­czór”. Coś tam, coś tam, „…zawia­do­mie­nie poli­cji o wszyst­kim, co mogłoby…”. Cze­kaj, jak to nie ma kamer? Który miliar­der nie insta­luje kamer?

– Ten, który nie chce, żeby się nagrały jego lewe inte­resy – pod­su­nę­łam.

Jecha­ły­śmy dalej, a ja mie­li­łam tę histo­rię w gło­wie. Wie­dzia­łam, że coś mi w niej nie gra, ale nie mia­łam poję­cia co, póki pamięć nie pod­su­nęła mi wspo­mnie­nia dziw­nych zie­lo­nych kojo­tów z bia­łymi oczami.

– Hej, tam była kamera. Ale nie moni­to­ringu. Davis i jego brat mieli w lesie nad rzeką urzą­dze­nie reje­stru­jące ruch. To była taka kamera nok­to­wi­zyjna, która robiła zdję­cie, ile­kroć ktoś albo coś prze­cho­dziło przed nią. Jele­nie, kojoty i tak dalej.

– Hol­me­sik! – eks­cy­to­wała się Daisy. – Mamy punkt zacze­pie­nia!

– A skoro kamera przy bra­mie nic nie zare­je­stro­wała, to nie mógł po pro­stu wyje­chać – kon­ty­nu­owa­łam. – Albo prze­szedł przez mur, albo poszedł przez las w stronę rzeki i ulot­nił się tam­tędy. Zga­dza się?

– Tak.

– Więc mógł uru­cho­mić tamtą kamerę. O ile ona tam jesz­cze jest, bo minęło parę lat.

– Ale może być! – powie­działa Daisy. – Może być! Zjedź tutaj – rzu­ciła nagle, a ja wyko­na­łem jej pole­ce­nie posłusz­nie, choć wie­dzia­łam, że to nie nasza droga.

Potem, już bez zachęty z jej strony, wje­cha­łam na pas pro­wa­dzący z powro­tem do mia­sta. Do mojego domu. I do domu Davisa.

Daisy wyjęła tele­fon i przy­ło­żyła go do ucha.

– Cześć, Eric, tu Daisy. Słu­chaj, strasz­nie prze­pra­szam, ale dopa­dła mnie grypa żołąd­kowa. To może być noro­wi­rus.

Przez chwilę słu­chała odpo­wie­dzi.

– Jasne, nie ma sprawy. Jesz­cze raz prze­pra­szam. – Roz­łą­czyła się i wło­żyła tele­fon do torby. – Wystar­czy deli­kat­nie zasu­ge­ro­wać bie­gunkę, a już każą ci zostać w domu, tak się boją epi­de­mii. Do roboty więc! Masz jesz­cze ten kajak?

Rozdział 3

3

Przed laty cza­sem pły­wa­ły­śmy z mamą po White River – do parku za muzeum sztuki, mija­jąc po dro­dze dom Davisa. Wycią­ga­ły­śmy kajak na plażę, spa­ce­ro­wa­ły­śmy tro­chę, a potem wio­sło­wa­ły­śmy z powro­tem pod leniwy prąd. Od dawna jed­nak tego nie robi­łam. Nasza rzeka niby jest piękna – można nad nią spo­tkać cza­ple modre, gęsi, jele­nie i tak dalej – ale sama woda śmier­dzi jak ścieki. A raczej – śmier­dzi ście­kami, bo ile­kroć pada, stu­dzienki wybi­jają i wszyst­kie nie­czy­sto­ści środ­ko­wej Indiany tra­fiają pro­sto do White River.

Wje­cha­łam na nasz pod­jazd, wysia­dłam, pode­szłam do drzwi garażu, przy­kuc­nę­łam, wsu­nę­łam palce pod bramę i pod­nio­słam ją. Wsia­dłam z powro­tem i zapar­ko­wa­łam, słu­cha­jąc traj­ko­ta­nia Daisy o tym, jakie będziemy bogate.

Pod­no­sze­nie bramy wyci­snęło ze mnie tro­chę potów, więc po wej­ściu do domu ruszy­łam pro­sto do swo­jego pokoju, włą­czy­łam kli­ma­ty­za­tor okienny i usia­dłam na łóżku ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, żeby ochło­dzić sobie plecy. W pokoju pano­wał kom­pletny bała­gan. Wszę­dzie walały się brudne ciu­chy i wszel­kiego rodzaju papiery – wypra­co­wa­nia, stare spraw­dziany, bro­szury z col­lege’ów przy­nie­sione przez mamę – na które zabra­kło miej­sca na biurku. Daisy sta­nęła w drzwiach.

– Masz tu jakieś ciu­chy, które by na mnie paso­wały? – zapy­tała. – Czuję, że nie powinno się iść na spo­tka­nie z miliar­de­rem w mun­durku Chuck E. Che­ese ani w koszulce pofar­bo­wa­nej na różowo od wło­sów, a niczym innym chwi­lowo nie dys­po­nuję.

Miała mniej wię­cej taką figurę jak moja mama, więc posta­no­wi­ły­śmy zro­bić nalot na maminą szafę. Szu­ka­ły­śmy jak naj­mniej­szych dżin­sów i bluzki, a mojej przy­ja­ciółce nie zamy­kały się usta.

– Mam teo­rię na temat mun­dur­ków. Myślę, że pro­jek­tują je po to, żeby zro­bić z czło­wieka, no, nieczło­wieka. Żebym nie była już Daisy Rami­rez, Istotą Ludzką, tylko jakąś rze­czą, która przy­nosi ludziom pizzę i wymie­nia kupony na pla­sti­kowe dino­zaury. Tak jakby rolą mun­durka było ukry­cie mnie.

– Coś w tym stylu – przy­tak­nę­łam.

– Pie­przony opre­syjny sys­tem – mruk­nęła Daisy i wyjęła z szafy kosz­marną fio­le­tową bluzkę. – Twoja matka ubiera się jak mate­ma­tyczka z dzie­wią­tej klasy.

– Tak się składa, że jest mate­ma­tyczką z dzie­wią­tej klasy.

– To jej nie uspra­wie­dli­wia.

– Może poszpe­ramy w kiec­kach? – Wyję­łam się­ga­jącą do połowy łydki czarną sukienkę z różo­wymi wzor­kami. Ohyda.

– Chyba pozo­stanę przy mun­durku – wes­tchnęła z rezy­gna­cją Daisy.

– Chyba tak. – Usły­sza­łam, jak pod­jeż­dża samo­chód mamy, i choć wie­dzia­łam, że nie mia­łaby nic prze­ciwko poży­cze­niu nam ciu­chów, lekko się zde­ner­wo­wa­łam.

Daisy to zauwa­żyła i schwy­ciła mnie za prze­gub dłoni. Wymknę­ły­śmy się na tyły domu, nim mama zdą­żyła wejść, po czym przedar­ły­śmy się przez kępę wicio­krzewu na obrze­żach ogródka.

Oka­zało się, że wciąż mamy kajak. Leżał prze­wró­cony do góry dnem w gęstwi­nie paję­czyn. Daisy go obró­ciła, po czym wyjęła wio­sła i dwie nie­gdyś poma­rań­czowe kami­zelki ratun­kowe spod blusz­czu, któ­rym zdą­żyły obro­snąć. Omio­tła kajak ręką, wrzu­ciła do środka wio­sła i kami­zelki, po czym pocią­gnęła go w stronę rzeki. Była niska i nie spra­wiała wra­że­nia wyspor­to­wa­nej, ale miała nie­sa­mo­witą krzepę.

– White River jest strasz­nie zanie­czysz­czona – powie­dzia­łam.

– Zacho­wu­jesz się nie­ra­cjo­nal­nie, Hol­mes. Lepiej mi pomóż go przy­tar­gać.

Chwy­ci­łam tył kajaka.

– Składa się w pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tach z moczu. I to jest to lep­sze pięć­dzie­siąt pro­cent.

– Tylko ty – przy­po­mniała mi, po czym spu­ściła kajak na wodę, a sama zesko­czyła na mały błot­ni­sty cypel, zawią­zała sobie wokół szyi sta­now­czo za małą kami­zelkę ratun­kową i wdra­pała się do kajaka od przodu.

Poszłam w jej ślady, usia­dłam na tyl­nej ławce i wio­słem ode­pchnę­łam nas od brzegu. Minęło parę lat, odkąd ostat­nio ste­ro­wa­łam kaja­kiem, ale stan wody był niski, a rzeka tak sze­roka, że nie musia­łam się wysi­lać. Daisy obró­ciła się do mnie i uśmiech­nęła, nie poka­zu­jąc zębów. Bli­skość rzeki spra­wiła, że znów poczu­łam się jak mała dziew­czynka.

W dzie­ciń­stwie obie z Daisy spę­dza­ły­śmy nad White River mnó­stwo czasu. Kiedy poziom wody był tak niski jak teraz, bawi­ły­śmy się w „rzeczne dzieci”: uda­wa­ły­śmy, że żyjemy samot­nie nad jej brze­giem, żywiąc się odpad­kami i ucie­ka­jąc przed doro­słymi, któ­rzy chcą nas umie­ścić w domu dziecka. Pamię­ta­łam, że Daisy rzu­cała we mnie kosa­rzami, bo wie­działa, że ich nie­na­wi­dzę, a ja wrzesz­cza­łam i ucie­ka­łam, wyma­chu­jąc rękami, ale w rze­czy­wi­sto­ści wcale się nie bałam, bo w tam­tych cza­sach emo­cje wyda­wały się grą, bar­dziej eks­pe­ry­men­to­wa­niem z uczu­ciami niż czymś, co zosta­nie ze mną na zawsze. Praw­dziwa groza nie polega na tym, że się boisz, lecz na tym, że nie masz w tej spra­wie wyboru.

– Wiesz, że gdyby nie ta rzeka, India­na­po­lis w ogóle by nie ist­niało? – zapy­tała Daisy, znów obra­ca­jąc się do mnie. – Indiana wła­śnie została sta­nem i ludzie deba­to­wali, gdzie powinno się wybu­do­wać nowe mia­sto, które zosta­nie jego sto­licą. Naj­prost­szy wyda­wał się kom­pro­mis w postaci posta­wie­nia go pośrodku. Popa­trzyli na mapę nowego stanu, zauwa­żyli, że samym jego środ­kiem pły­nie rzeka, i uznali, że to ide­alne miej­sce, bo w 1819 roku, czy jakoś tak, każde mia­sto musiało leżeć nad wodą, żeby spła­wiać towar i tak dalej. Więc ogło­sili: „Budu­jemy nowe mia­sto! Nad rzeką! A ponie­waż jeste­śmy tacy pomy­słowi, nazwiemy je Indiana-Polis!”. Dopiero potem zauwa­żyli, że White River ma jakieś, hm, pięt­na­ście cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści i nie da się po niej pły­nąć kaja­kiem, a co dopiero parow­cem. Przez jakiś czas India­na­po­lis było naj­więk­szym mia­stem na świe­cie bez drogi wod­nej.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapy­ta­łam.

– Mój ojciec ma fioła na punk­cie histo­rii. – W tym momen­cie roz­dzwo­nił się jej tele­fon. – Jezu. Przy­wo­ła­łam go tele­pa­tycz­nie. – Unio­sła tele­fon do ucha. – Cześć, tato. – Ttak, jasne. Nie, na pewno się zgo­dzi. Super. Będę o szó­stej. – Wło­żyła komórkę do kie­szeni i obró­ciła się do mnie, mru­żąc oczy przed słoń­cem. – Pytał, czy może się ze mną zamie­nić na dyżur przy Ele­nie, bo mama ma nad­go­dziny. Dzięki temu nie musia­łam kła­mać, że nie jestem w pracy, a w dodatku tata pomy­ślał, że trosz­czę się o sio­strę. Wszystko nam sprzyja, Hol­me­sik. Nasze prze­zna­cze­nie zaczyna się kry­sta­li­zo­wać. Wkrótce zre­ali­zu­jemy swój Ame­ry­kań­ski Sen, który, rzecz jasna, polega na odno­sze­niu korzy­ści z cudzych nie­szczęść.

Roze­śmia­łam się. Na pustej rzece mój śmiech zabrzmiał dziw­nie gło­śno. Sie­dzący na czę­ściowo zanu­rzo­nym drze­wie w pobliżu brzegu żół­wiak zauwa­żył nas i z plu­skiem zsu­nął się do wody. W tej rzece miesz­kał pew­nie legion żółwi.

Za pierw­szym zakrę­tem minę­ły­śmy niską wysepkę usy­paną z milio­nów bia­łych kamy­ków. Sto­jąca na spło­wia­łej sta­rej opo­nie cza­pla modra na nasz widok roz­po­starła skrzy­dła i odle­ciała, maje­sta­tycz­nie poru­sza­jąc skrzy­dłami niczym pte­ro­dak­tyl. By omi­nąć wysepkę, wpły­nę­ły­śmy w wąski tunel po wschod­niej stro­nie rzeki i prze­pły­wa­ły­śmy pod pla­ta­nami, które pochy­liły się w stronę wody, by zła­pać wię­cej świa­tła.

Więk­szość była pokryta liśćmi, tu i ówdzie poja­wiały się na nich różowe pasemka, zapo­wiedź jesieni. Minę­ły­śmy rów­nież mar­twe drzewo, bez­listne, ale wciąż sto­jące. Spoj­rza­łam w górę mię­dzy gałę­ziami, które krzy­żo­wały się i dzie­liły bez­chmurne błę­kitne niebo na nie­re­gu­larne wie­lo­kąty.

Wciąż mia­łam komórkę taty. Trzy­ma­łam ją wraz z zasi­la­czem w bagaż­niku Harolda obok zapa­so­wej opony. Było w niej mnó­stwo zdjęć nagich gałęzi szat­ku­ją­cych niebo jak gałę­zie tego pla­tana. Zawsze się zasta­na­wia­łam, co tata widział w tym posie­ka­nym nie­bie.

Tak czy owak, dzień był naprawdę piękny. Złote słońce grzało, ale nie paliło. Nie prze­pa­dam za spę­dza­niem czasu na dwo­rze, więc nie­czę­sto myślę o pogo­dzie, ale India­na­po­lis ma osiem do dzie­się­ciu naprawdę ład­nych dni w roku i to był jeden z nich. Rzeka skrę­ciła na zachód. Pra­wie nie musia­łam wio­sło­wać. Powierzch­nia wody marsz­czyła się w słońcu. Dwie kaczki karo­linki zauwa­żyły nas i odle­ciały, roz­pacz­li­wie macha­jąc skrzy­deł­kami.

W końcu dopły­nę­ły­śmy do kawałka lądu, który w dzie­ciń­stwie nazy­wa­ły­śmy Wyspą Pira­tów. Była to praw­dziwa wyspa na rzece, a nie taka usy­pana z kamy­ków. Pora­stały ją gęste kępy wicio­krzewu i wyso­kie drzewa o pniach powy­gi­na­nych od corocz­nych wio­sen­nych powo­dzi. Ponie­waż do rzeki spływa mnó­stwo wody z pól, rosły tam też rośliny uprawne. Gdzie się spoj­rzało, widać było małe krzaczki pomi­do­rów i soi, bogato nawo­żone przez ścieki.

Wma­new­ro­wa­łam kajak na zaście­loną wodo­ro­stami plażę. Wysia­dły­śmy i ruszy­ły­śmy na spa­cer. Rzeka miała w sobie coś, co zmu­szało nas do mil­cze­nia. Pra­wie zapo­mi­na­jąc nawza­jem o swo­jej obec­no­ści, roze­szły­śmy się w róż­nych kie­run­kach.

W tym miej­scu spę­dzi­łam jede­na­ste uro­dziny. Mama spo­rzą­dziła mapę z loka­li­za­cją ukry­tego skarbu i po zje­dze­niu cia­sta w domu wsia­dły­śmy we trójkę – mama, Daisy i ja – do kajaka i powio­sło­wa­ły­śmy na Wyspę Pira­tów. Po krót­kim kopa­niu u pod­nóża drzewa wyko­pa­ły­śmy pudełko pełne cze­ko­la­do­wych monet opa­ko­wa­nych w złotą folię. Spo­tka­ły­śmy wtedy Davisa i jego młod­szego brata Noaha. Pamię­tam, jak moja łopata ude­rzyła w pla­stik, i choć wie­dzia­łam, że to nie jest praw­dziwy skarb, pozwa­la­łam sobie wie­rzyć, że jed­nak jest. Bycie dziec­kiem wycho­dziło mi świet­nie. Bycie lice­alistką – fatal­nie.

Obe­szłam całą wyspę dookoła. Daisy cze­kała na mnie na wyrwa­nym z korze­niami, pozba­wio­nym kory drze­wie, które jakiś czas temu przy­nio­sła tu powódź. Usia­dłam obok niej i wpa­try­wa­łam się w sadzawkę u naszych stóp, w któ­rej śmi­gały raki. Wyda­wała się mniej­sza niż w prze­szło­ści – ostat­nie lato było goręt­sze i such­sze niż poprzed­nie.

– Pamię­tasz, jak obcho­dzi­ły­śmy tu twoje uro­dziny? – Daisy chyba czy­tała mi w myślach.

– Pamię­tam – odpar­łam.

Davis zgu­bił wtedy figurkę Iron Mana, którą zawsze ze sobą nosił. Miał ją tak długo, że była cała powy­cie­rana, został wła­ści­wie tylko czer­wony tułów z żół­tymi koń­czy­nami. Strasz­nie się prze­jął zgubą, ale chwilę póź­niej moja mama zna­la­zła figurkę.

– Wszystko OK, Hol­mesy? – zapy­tała Daisy.

– Taaa…

– Umiesz powie­dzieć coś wię­cej niż „taaa”?

– Taaa… – powie­dzia­łam i uśmiech­nę­łam się lekko.

Chwilę posie­dzia­ły­śmy, po czym wsta­ły­śmy bez słowa i bro­dzi­ły­śmy w się­ga­ją­cej po kolana wodzie, aż dotar­ły­śmy do brzegu. Dla­czego nie prze­szka­dzało mi bro­dze­nie w brud­nej wodzie rzeki, skoro kilka godzin wcze­śniej nie mogłam znieść bur­cze­nia we wła­snym brzu­chu? Sama chcia­ła­bym to wie­dzieć.

Wspię­łam się na dru­cianą siatkę zabez­pie­cza­jącą nie­wy­soki mur opo­rowy, po czym poda­łam Daisy rękę i pomo­głam jej wejść. Zna­la­zły­śmy się w lesie peł­nym pla­ta­nów i klo­nów. W oddali widzia­łam wypie­lę­gno­wane traw­niki pola gol­fo­wego Pic­ket­tów, a jesz­cze dalej ich posia­dłość zbu­do­waną ze szkła i stali, dzieło jakie­goś sław­nego archi­tekta.

Chwilę krę­ci­ły­śmy się tu i tam. Pró­bo­wa­łam się zorien­to­wać w tere­nie, gdy nagle usły­sza­łam szept Daisy:

– Hol­mes!

Przedar­łam się do niej. Oka­zało się, że zna­la­zła kamerę nok­to­wi­zyjną zamon­to­waną na drze­wie nieco ponad metr nad zie­mią. Był to czarny okrąg o śred­nicy dwóch, może trzech cen­ty­me­trów, któ­rego ni­gdy by się nie zauwa­żyło, gdyby się go nie szu­kało.

Włą­czy­łam komórkę i połą­czy­łam się z kamerą. Nie była zabez­pie­czona hasłem. Po kilku sekun­dach tele­fon zaczął prze­glą­dać zdję­cia. Ska­so­wa­łam dwa pierw­sze, które kamera zro­biła nam, i przej­rza­łam kil­ka­na­ście z ostat­niego tygo­dnia. Były na nich jele­nie, kojoty, szopy i oposy, jedne sfo­to­gra­fo­wane w dzień, inne jako zie­lone syl­wetki z błysz­czą­cymi na biało oczami.

– Nie chcę cię stra­szyć, ale w naszą stronę jedzie wózek gol­fowy – powie­działa cicho Daisy. Pod­nio­słam głowę. Wózek był jesz­cze daleko. Kon­ty­nu­owa­łam prze­glą­da­nie zdjęć, aż doszłam do 9 wrze­śnia. I rze­czy­wi­ście – w odcie­niach zie­leni poka­zała się krępa męska syl­wetka w pasia­stej piża­mie. Stopka czasu gło­siła, że zdję­cie zro­biono o 1:01:03. Zrzu­ci­łam je na komórkę.

– On nas widzi – pona­glała mnie ner­wowo Daisy.

Znów pod­nio­słam wzrok.

– Zaraz koń­czę. – Chcia­łam zoba­czyć wcze­śniej­sze zdję­cie, które strasz­nie długo się łado­wało. Sły­sza­łam, jak Daisy ucieka, a sama sta­łam i cze­ka­łam. Dziwne, że zacho­wy­wa­łam taki spo­kój, choć ona spa­ni­ko­wała. Ale jakoś ni­gdy nie prze­ra­żało mnie to samo co innych. Nie bałam się face­tów w wóz­kach gol­fo­wych, hor­ro­rów ani kole­jek gór­skich. Trudno mi było dokład­nie okre­ślić, co wzbu­dza mój strach. Wie­dzia­łam tylko, że nie to. Zdję­cie odsła­niało się powoli, frag­ment po frag­men­cie. Kojot. Pod­nio­słam wzrok, zauwa­ży­łam, że facet w wózku patrzy na mnie, i dałam nogę.

Przedar­łam się z powro­tem do rzeki, prze­szłam przez murek i ujrza­łam Daisy sto­jącą na prze­wró­co­nym kajaku i trzy­ma­jącą nad głową ostro zakoń­czony kamień.

– Co ty wypra­wiasz?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Chuck E. Che­ese’s – ame­ry­kań­ska sieć restau­ra­cji połą­czo­nych z małymi cen­trami roz­rywki. Jej sym­bo­lem jest myszka o imie­niu Chuck E. Che­ese (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]