Tuberkuloza. Śladami zabójczej infekcji - John Green - ebook + książka

Tuberkuloza. Śladami zabójczej infekcji ebook

John Green

0,0
32,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gruźlica towarzyszy ludzkości od tysiącleci. Niegdyś romantyzowana jako dolegliwość artystów, dziś jest chorobą ubóstwa, kroczącą szlakami niesprawiedliwości i nierówności, które dla niej przetarliśmy.

W 2019 roku John Green spotkał Henry'ego – młodego pacjenta chorego na gruźlicę – z którym szybko się zaprzyjaźnił. Od czasu tego pierwszego spotkania Green stał się głośnym i zaangażowanym orędownikiem lepszego dostępu do leczenia i pogłębiania społecznej świadomości dotyczącej rażących nierówności w opiece zdrowotnej. Niedostatki te sprawiają, że ta uleczalna dziś choroba zakaźna pozostaje wciąż najbardziej śmiertelna – każdego roku zabija 1,5 miliona ludzi.

W książce Tuberkuloza. Śladami zabójczej infekcji John Green opowiada historię Henry'ego, przeplatając ją naukową i społeczną refleksją o tym, jak w ciągu wieków gruźlica ukształtowała nasz świat i jak nasze wybory będą kształtować przyszłość tej choroby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp. Gregory i Stokes

Wstęp

Gre­gory i Sto­kes

W począt­kach XIX wieku szkocki maj­ster­ko­wicz i che­mik James Watt roz­po­czął pracę nad nowym pro­jek­tem.

Osią­gnął już sławę i suk­ces, udo­sko­na­la­jąc sil­nik parowy i przy­da­jąc w ten spo­sób impetu rewo­lu­cji prze­my­sło­wej, która miała rady­kal­nie prze­isto­czyć dzieje ludz­ko­ści. Sil­nik parowy usta­no­wił bowiem pod­wa­liny wszel­kiego roz­woju – od kli­ma­ty­za­cji, przez lot­nic­two, po Air­Pody, a zara­zem wypu­ścił do atmos­fery ponad bilion ton dwu­tlenku węgla, przez co prze­kształ­cił się kli­mat naszej pla­nety. Inno­wa­cyjne dzieło Watta nio­sło taką moc, że na jego cześć nazwa­li­śmy jed­nostkę mocy. Watt przy­czy­nił się zresztą do roz­woju ludz­kich zaso­bów narzę­dzi oraz wie­dzy rów­nież na inne spo­soby: wyna­lazł maszynę, która kopio­wała rzeźby, i opra­co­wał nowa­tor­skie stra­te­gie pro­duk­cji chloru do wybie­la­nia tka­nin.

Lecz Watt żywił nadzieję, że ten naj­now­szy pro­jekt okaże się naj­waż­niej­szy z wszyst­kich. Owład­nęła nim obse­sja odkry­cia jakie­goś roz­tworu che­micz­nego, który leczyłby z cho­roby płuc zwa­nej phthi­sis1.

Córka Watta, Jessy, zmarła na tę cho­robę w roku 1794 w wieku 15 lat. A teraz zapadł na nią też jego syn Gre­gory: cier­piał na typowe objawy, takie jak upo­rczywy kaszel, nocne poty, gorączka i wynisz­cze­nie (wysy­cha­nie na wiór) ciała, któ­remu scho­rze­nie zawdzię­czało swoją potoczną nazwę – suchoty. Gre­gory miał dwa­dzie­ścia parę lat, był zdol­nym mówcą i sły­nął z feno­me­nal­nej urody – jeden z przy­ja­ciół okre­ślił go mia­nem „dosłow­nie naj­pięk­niej­szego mło­dzieńca, jakiego widział na oczy”.

Chcący za wszelką cenę oca­lić syna Watt pomógł wyna­leźć urzą­dze­nie, które wtła­czało do płuc pod­tle­nek azotu: sądzono, że zmiana ilo­ści tlenu dostęp­nej dla ciała może wes­przeć zdro­wie­nie. Lecz tera­pia oka­zała się nie­sku­teczna. Po wielu latach cier­pie­nia Gre­gory zmarł na suchoty w 1804 roku, mając 27 lat.

* * *

Pod koniec XIX wieku upo­wszech­niła się nowa nazwa suchot – gruź­lica. W roku 1900 na wsi w Ten­nes­see uro­dził się mój cio­teczny dzia­dek, Sto­kes Goodrich. Wycho­wał się w domu wznie­sio­nym na drew­nia­nej kon­struk­cji przez mojego pra­dziadka Char­lesa – wiej­skiego leka­rza, który dniami i nocami jeź­dził konno po Fran­klin County, przyj­mo­wał porody i wydzie­lał lekar­stwa.

Sto­kes był dziec­kiem cho­ro­wi­tym. W tam­tych cza­sach – a także zapewne w cza­sach obec­nych – czę­sto łączyło się cho­robę z jakimś fele­rem, porażką czy daw­nym błę­dem. Lekarz mógł uznać, jak na przy­kład pewien nie­miecki dok­tor z począt­ków XVIII stu­le­cia, że śmier­telną cho­robę ścią­gnął na pacjentkę „pies, który gło­śno na nią zaszcze­kał”. W przy­padku małego Sto­kesa jego sła­bo­witą kon­dy­cję zapo­cząt­ko­wać miało to, że przy­ja­ciel rodziny poczę­stował go kawą i sło­dy­czami. Potem Sto­kes zacho­ro­wał – jak rela­cjo­no­wał póź­niej pra­dzia­dek w krót­kim pamięt­niku, który zosta­wił rodzi­nie: „w życiu nie widzia­łem, by ktoś się wyli­zał z tak cięż­kiego przy­padku duru brzusz­nego”.

W roku 1918, gdy Sto­kes miał 18 lat, znów otarł się o śmierć – pra­cu­jąc w fabryce amu­ni­cji, padł ofiarą pan­de­mii grypy, jed­nak szczę­śli­wie wyzdro­wiał. W 1920 roku zatrud­nił się jako mon­ter linii ener­ge­tycz­nych w Ala­bama Power and Light i od tego czasu coraz czę­ściej zapa­dał na dole­gli­wo­ści, które, jak miał nadzieję, wyni­kały z nawra­ca­ją­cego zapa­le­nia oskrzeli. Lecz upo­rczywy kaszel nie odpusz­czał, a w końcu Sto­kes zaczął kasz­leć krwią, więc udał się po pomoc lekar­ską.

Mój pra­dzia­dek tak rela­cjo­nuje póź­niej­sze zda­rze­nia: „Sto­kes wybrał się do zna­mie­ni­tego leka­rza w Gads­den w Ala­ba­mie, który zro­bił mu rent­gen i wykrył gruź­licę w szczy­cie pra­wego płuca. Tech­nik, który robił prze­świe­tle­nie, powie­dział mi: »Dok­to­rze Goodrich, pań­ski syn ma gruź­licę roz­sianą, a ja nie widzia­łem, żeby ktoś z tym pożył dłu­żej niż dwa mie­siące«”.

Sto­kesa umiesz­czono w sana­to­rium w Ashe­ville w Karo­li­nie Pół­noc­nej – było to jedno z wielu ame­ry­kań­skich miast peł­nią­cych funk­cję swego rodzaju gruź­li­czych kolo­nii. „Sto­kes miał w sana­to­rium zna­ko­mitą opiekę, ale stale się mu pogar­szało, aż w końcu 18 maja 1930 roku prze­pra­wił się przez rzekę do Pana”.

Mój cio­teczny dzia­dek w chwili śmierci miał 29 lat. Czę­sto się zasta­na­wia­łem, jak się czuł mój pradzia­dek, który zdo­byw­szy wykształ­ce­nie medyczne, nie zdo­łał oca­lić przed cho­robą wła­snego syna.

Dzięki potę­dze ludz­kiego rozumu możemy roz­świe­tlić nocą świat, sztucz­nie chło­dzić jedze­nie, opu­ścić ziem­ską atmos­ferę i okrą­żać naszą pla­netę z prze­strzeni kosmicz­nej. Nie zdo­łamy jed­nak oca­lić od cier­pie­nia tych, któ­rych kochamy. Oto histo­ria dzie­jów czło­wieka w moim rozu­mie­niu – histo­ria orga­ni­zmu, który potrafi osią­gnąć tak wiele, lecz nie to, czego pra­gnie naj­bar­dziej.

* * *

Minęły już dwa wieki od śmierci Jessy i Gre­gory’ego Wat­tów i nie­mal stu­le­cie od zgonu mojego cio­tecz­nego dziadka Sto­kesa. Mimo to w roku 2023 na gruź­licę zmarło ponad milion ludzi. W isto­cie w tymże roku na gruź­licę zmarło wię­cej osób niż na mala­rię, tyfus lub w wyniku wojny łącz­nie.

Jedy­nie w ciągu ostat­nich 200 lat gruź­lica dopro­wa­dziła do ponad miliarda ludz­kich zgo­nów. Według sza­cun­ków przed­sta­wio­nych w książce Tuber­cu­lo­sis: The Gre­atest Story Never Told autor­stwa Franka Ryana gruź­lica zabiła mniej wię­cej 1 na 7 osób, jakie cho­dziły po świe­cie. W latach 2020–2022 Covid-19 prze­go­nił gruź­licę w ran­kingu naj­bar­dziej śmier­cio­no­śnych cho­rób świata, lecz już w 2023 tuber­ku­loza wró­ciła na nie­chlubną pozy­cję, którą zaj­mo­wała przez więk­szość dzie­jów ludz­ko­ści. Uśmier­ca­jąc 1,25 miliona osób, znów zyskała sta­tus naj­bar­dziej zabój­czej infek­cji. Jed­nak czasy współ­cze­sne różni od roku 1804 czy 1904 to, że obec­nie gruź­lica jest ule­czalna, i to już od lat 50. XX wieku. Wiemy, jak żyć w świe­cie wol­nym od gruź­licy. Ale żyć w nim nie chcemy.

W roku 2000 ugan­dyj­ski lekarz, dok­tor Peter Mugy­enyi, wygło­sił sławne prze­mó­wie­nie, któ­rego tema­tem był sprze­ciw kra­jów roz­wi­nię­tych wobec roz­sze­rze­nia dostępu do leków na HIV/AIDS. Co roku na AIDS umie­rały miliony ludzi, choć więk­szość tych ist­nień mogły oca­lić bez­pieczne i sku­teczne tera­pie anty­wi­ru­sowe. „Gdzie te leki? Leki są tam, gdzie cho­roby nie ma”, pero­ro­wał dok­tor Mugy­enyi. „A gdzie cho­roba? Cho­roba jest tam, gdzie leków brak”.

Podob­nie rzecz się ma z gruź­licą. W tym roku tysiące leka­rzy będą się opie­ko­wać milio­nami cho­rych na nią pacjen­tów, i tak jak mój pra­dzia­dek nie zdo­łał oca­lić syna, tak i tym medy­kom nie uda się ura­to­wać ich pacjen­tów, ponie­waż na­dal lekar­stwa są tam, gdzie nie ma cho­roby, a cho­roba tam, gdzie leków tych brak.

* * *

Książka ta opo­wiada wła­śnie o tym far­ma­ko­lo­gicz­nym kroku milo­wym – dla­czego lekar­stwo na gruź­licę odkry­li­śmy dopiero w latach 50. XX wieku i dla­czego w ciągu kil­ku­dzie­się­ciu lat od jego opra­co­wa­nia pozwo­li­li­śmy umrzeć na tę cho­robę 150 milio­nom zara­żo­nych. Zaczą­łem pisać o tuber­ku­lo­zie, bo chcia­łem zro­zu­mieć, jak ta cho­roba mogła w spo­sób nie­zau­wa­żony kształ­to­wać tak potężny obszar dzie­jów ludz­ko­ści. Lecz w toku pracy prze­ko­na­łem się, że tuber­ku­loza to zarówno forma, jak i prze­jaw nie­spra­wie­dli­wo­ści. I dowie­dzia­łem się, że spo­sób, w jaki wyobra­żamy sobie tę cho­robę, kształ­tuje nasze spo­łe­czeń­stwa oraz prio­ry­tety. James Watt poj­mo­wał suchoty jako mecha­niczną usterkę płuc nie­po­zwa­la­jącą zacho­wać odpo­wied­niej pro­por­cji gazów. Mój pra­dzia­dek uznał, że cho­ro­wi­tość syna wywo­łało spo­ży­wa­nie w dzie­ciń­stwie kawy i sło­dy­czy. Inni iden­ty­fi­ko­wali tuber­ku­lozę jako cho­robę dzie­dziczną doty­ka­jącą pew­nych typów oso­bo­wo­ści. Jesz­cze inni dowo­dzili, że cho­robę wywo­łują opę­ta­nie przez demona, zatrute powie­trze, Boży sąd albo whi­sky. I każdy z tych spo­so­bów poj­mo­wa­nia gruź­licy wpły­wał nie tylko na to, jak ludzie żyli i umie­rali z tuber­ku­lozą, lecz także kto ją prze­ży­wał, a kto na nią umie­rał.

Dzi­siaj rozu­miemy gruź­licę jako infek­cję wywo­łaną przez bak­te­rie. Prze­nosi się drogą kro­pel­kową pod­czas kaszlu, kicha­nia czy oddy­cha­nia. Każdy może zapaść na gruź­licę – gwoli ści­sło­ści, sza­cuje się, że bli­sko jedna czwarta czy nawet jedna trze­cia wszyst­kich żywych ludzi jest nią zain­fe­ko­wa­nych. U więk­szo­ści infek­cja pozo­sta­nie uśpiona przez całe ich życie. Lecz do 10% zaka­żo­nych prę­dzej czy póź­niej zacho­ruje – zja­wi­sko to nosi nazwę „gruź­licy aktyw­nej”. Praw­do­po­do­bień­stwo roz­woju aktyw­nej gruź­licy wzra­sta u osób, któ­rych układ odpor­no­ściowy jest osła­biony w wyniku innych pro­ble­mów zdro­wot­nych, takich jak cukrzyca, zara­że­nie wiru­sem HIV czy nie­do­ży­wie­nie. Istot­nie – spo­śród 10 milio­nów ludzi, któ­rzy zacho­ro­wali na gruź­licę w roku 2023, ponad 5 milio­nów cier­piało rów­nież z powodu nie­do­ży­wie­nia. A jako że tuber­ku­loza roz­prze­strze­nia się szcze­gól­nie sku­tecz­nie w miej­scach pracy i zamiesz­ka­nia o dużej gęsto­ści zalud­nie­nia, takich jak slumsy i słabo wen­ty­lo­wane fabryki, gruź­licę zaczęto postrze­gać jako cho­robę biedy – kro­czącą po szla­kach nie­spra­wie­dli­wo­ści i nie­rów­no­ści, które dla niej wyty­czy­li­śmy.

Nasz wspólny świat jest owo­cem wszyst­kich świa­tów, które kie­dyś pozo­sta­wały naszym wspól­nym dzie­dzic­twem. Ana­liza histo­rii i teraź­niej­szo­ści gruź­licy pozwala na odsło­nię­cie nie­sły­cha­nych para­dok­sów natury czło­wieka – jego głu­poty i geniu­szu, okru­cień­stwa i miło­sier­dzia.

Moja żona Sarah żar­tuje sobie czę­sto, że z mojego punktu widze­nia wszystko kręci się wokół gruź­licy, bo myślę i mówię o niej zawsze i wszę­dzie. Trudno się z tym nie zgo­dzić.

Rozdział 1. Lakka

Roz­dział 1

Lakka

Kiedy parę lat temu po raz pierw­szy odwie­dza­łem rzą­dowy szpi­tal w Lakce, nie­spe­cjal­nie mia­łem na to ochotę.

Sarah i ja zna­leź­li­śmy się w Sierra Leone – liczą­cym nie­mal 9 milio­nów ludzi pań­stwie w Afryce Zachod­niej – by poznać tam­tej­szy sys­tem opieki zdro­wot­nej w zakre­sie położ­nic­twa i neo­na­to­lo­gii. W owym cza­sie Sierra Leone miało naj­wyż­szy wskaź­nik śmier­tel­no­ści matek na świe­cie – mniej wię­cej 1 na 17 kobiet umie­rała w okre­sie ciąży lub połogu, a my wybra­li­śmy się tam, by poznać i nagło­śnić histo­rie ludzi, któ­rych dotknął ten kry­zys2.

Nasza wyprawa miała się zatem sku­piać wokół pro­ble­ma­tyki glo­bal­nego kry­zysu śmier­tel­no­ści matek, tym­cza­sem ja ostat­niego dnia w Sierra Leone czu­łem się wyczer­pany i chory. (Pod wzglę­dem zdro­wot­nym jestem cokol­wiek sła­bo­wity. Pod więk­szo­ścią innych wzglę­dów także). Jed­nak lekarz, z któ­rym podró­żo­wa­li­śmy, popro­sił, byśmy wraz z nim odwie­dzili Lakkę. Zapew­nił nas, że tam­tej­sza pla­cówka, wspie­rana przez glo­balną orga­ni­za­cję non pro­fit na rzecz zdro­wia Part­ners In Health, usy­tu­owana jest przy dro­dze na lot­ni­sko, a on musi skon­sul­to­wać z per­so­ne­lem parę przy­pad­ków.

* * *

Wtedy o gruź­licy nie wie­dzia­łem nie­mal nic. W moich oczach była to cho­roba histo­ryczna – uśmier­cała zdo­ło­wa­nych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych poetów, a nie ludzi mi współ­cze­snych. Lecz jak powie­dział mi kie­dyś jeden z przy­ja­ciół: „Nie ma więk­szego przy­wi­leju, niż sądzić, że histo­ria to prze­szłość”.

Gdy dotar­li­śmy do Lakki, przy­wi­tał nas chło­piec, który przed­sta­wił się jako Henry. „Mój syn ma na imię tak samo”, powie­dzia­łem mu, a on się uśmiech­nął. Więk­szość Sier­ra­le­oń­czy­ków włada wie­loma języ­kami, lecz Henry wyjąt­kowo dobrze mówił po angiel­sku, zwłasz­cza jak na tak mło­dego dzie­ciaka, dzięki czemu mogli­śmy odby­wać roz­mowy wykra­cza­jące poza parę zdań, jakie duka­łem w języku krio. Zapy­ta­łem go, jak się miewa, a on odparł: „Jestem zado­wo­lony, pro­szę pana. Ośmie­lony”. Uwiel­biał to słowo. Kto by go zresztą nie lubił? „Ośmie­lony” – jak­by­śmy w sobie i innych budzili śmia­łość.

Mój syn Henry miał wtedy 9 lat, a i ten Henry wyglą­dał, jakby był w podob­nym wieku – ot, mały chło­piec na paty­ko­wa­tych nogach z sze­ro­kim, pro­mien­nym uśmie­chem. Nosił krót­kie spodnie i bluzę rugby, która się­gała mu pra­wie do kolan. Henry chwy­cił mnie za koszulkę i zaczął opro­wa­dzać po szpi­talu. Poka­zał mi labo­ra­to­rium, gdzie labo­rantka patrzyła przez mikro­skop. Sam też popa­trzył, a potem popro­sił, bym i ja to zro­bił, labo­rantka zaś – młoda kobieta z Fre­etown – tłu­ma­czyła, że próbka zawiera prątki gruź­licy, mimo że pacjent, od któ­rego ją pobrano, od wielu mie­sięcy pod­lega stan­dar­do­wemu lecze­niu. Labo­rantka zaczęła mi opo­wia­dać o tym „stan­dar­do­wym lecze­niu”, lecz Henry znów pocią­gnął mnie za koszulkę. Opro­wa­dził mnie po oddzia­łach – był to kom­pleks słabo wen­ty­lo­wa­nych budyn­ków obej­mu­ją­cych sale szpi­talne z kra­tami w oknach, cien­kimi mate­ra­cami i bez toa­let. Na oddzia­łach nie było prądu ani sta­łego dostępu do bie­żą­cej wody. W moich oczach sale przy­po­mi­nały wię­zienne cele. Zanim powstał tam szpi­tal gruź­li­czy, Lakka sta­no­wiła ośro­dek izo­la­cji osób trę­do­wa­tych – i wyczu­wało się to w panu­ją­cej tam atmos­fe­rze.

W każ­dej sali prze­by­wał pacjent, nie­kiedy dwóch. Leżeli na posła­niach na ogół na boku lub ple­cach. Kilku sie­działo na brze­gach łóżek, pochy­la­jąc się do przodu. Wszy­scy ci męż­czyźni (kobiety leżały na osob­nym oddziale) byli chu­dzi. Nie­któ­rzy wręcz tak wymi­ze­ro­wani, że skóra cia­sno oble­piała im kości. Gdy szli­śmy kory­ta­rzem mię­dzy budyn­kami, zoba­czy­li­śmy, jak młody czło­wiek pije wodę z pla­sti­ko­wej butelki, a następ­nie od razu wymio­tuje żół­cią i krwią. Na ten widok odru­chowo się odwró­ci­łem, lecz Henry na­dal przy­glą­dał się temu męż­czyźnie.

Sądzi­łem, że Henry to czyjś syn – może któ­re­goś z leka­rzy, pie­lę­gnia­rzy czy kogoś z per­so­nelu kuchen­nego bądź sprzą­ta­ją­cego. Wszy­scy go znali i prze­ry­wali pracę, by się z nim przy­wi­tać, pogła­skać go po gło­wie albo uści­snąć mu dłoń. Henry momen­tal­nie mnie ocza­ro­wał – miał kilka zacho­wań podob­nych do mojego syna oraz to samo para­dok­salne połą­cze­nie nie­śmia­ło­ści i entu­zja­stycz­nego pra­gnie­nia nawią­za­nia więzi.

Henry w końcu przy­pro­wa­dził mnie z powro­tem do grupki leka­rzy i pie­lę­gnia­rzy, któ­rzy spo­tkali się w nie­wiel­kiej sali przy wej­ściu do szpi­tala. Jedna z pie­lę­gnia­rek ser­decz­nie i żar­to­bli­wie go prze­go­niła.

– Co to za dzie­ciak? – zapy­ta­łem.

– Henry? – dopy­tała pie­lę­gniarka. – Prze­słodki chło­pak.

– To jeden z pacjen­tów, o któ­rych się mar­twimy – dodał lekarz, który przed­sta­wił się jako dok­tor Michael.

– Jest pacjen­tem? – zdzi­wi­łem się.

– Tak.

– Taki uro­czy brzdąc – powie­dzia­łem. – Mam nadzieję, że wyzdro­wieje.

Dok­tor Michael wyja­śnił mi, że Henry nie jest małym dziec­kiem, lecz sie­dem­na­sto­lat­kiem. Bar­dzo drob­nym, bo w dzie­ciń­stwie był nie­do­ży­wiony, a potem gruź­lica poczy­niła dal­sze znisz­cze­nia w jego ciele.

– Chyba nie­źle się miewa – sko­men­to­wa­łem. – Roz­piera go ener­gia. Opro­wa­dził mnie po całym szpi­talu.

– To dla­tego, że anty­bio­tyki dzia­łają – wytłu­ma­czył dok­tor Michael. – Ale już wiemy, że dzia­łają za słabo. Jeste­śmy pra­wie pewni, że się nie spraw­dzą, a to poważny pro­blem. – Wzru­szył ramio­nami, zaci­ska­jąc usta.

Nie­zbyt wiele z tego rozu­mia­łem.

* * *

Zoba­czy­łem Henry’ego ponow­nie, kiedy szy­ko­wa­li­śmy się do wyj­ścia. Stał przy wej­ściu do szpi­tala. Zapy­ta­łem, czy mogę mu zro­bić zdję­cie. Zgo­dził się, więc sfo­to­gra­fo­wa­łem go parę razy.

Razem prze­glą­da­li­śmy zdję­cia. Pró­bo­wa­łem mu prze­ka­zać, że za maseczką się uśmie­cham. Henry nie nosił maseczki – miano bak­te­ryjne miał na tyle niskie, że nie stwa­rzał zagro­że­nia infek­cji dla innych. Kiedy roz­ma­wia­li­śmy, uświa­do­mi­łem sobie, że spo­glą­dam na niego ina­czej niż wcze­śniej, gdy bra­łem go za syna kogoś z per­so­nelu. Nie przy­po­mi­nał mi już mojego wła­snego dzie­wię­cio­latka – teraz pre­zen­to­wał się jako wymi­ze­ro­wany młody czło­wiek. Kiedy na mnie patrzył, zauwa­ży­łem zażół­ce­nie w biał­kach jego oczu – sku­tek uszko­dze­nia wątroby, które czę­sto towa­rzy­szy lecze­niu, jakiemu go pod­dano. Zauwa­ży­łem opu­chli­znę po jed­nej stro­nie szyi – jak się mia­łem póź­niej dowie­dzieć, był to wymowny znak, że gruź­lica zaka­ziła węzły chłonne. Zapy­ta­łem, czy codzien­nie zażywa lekar­stwa.

– Tak – odparł. – Łykam. Poza tym robią mi zastrzyki.

– Boisz się ich?

Poki­wał głową z okrą­głymi oczami.

Powie­dział, że zastrzyki pieką pod skórą jak ogień, a lekar­stwa mają wiele skut­ków ubocz­nych, ale naj­gor­szy jest głód. Aktywna gruź­lica w zna­czą­cym stop­niu tłumi ape­tyt, powo­du­jąc bóle brzu­cha i ogól­nie ogra­ni­cza­jąc moż­li­wość odży­wia­nia, lecz kiedy podej­muje się lecze­nie i infek­cja zaczyna się cofać, głód wraca z pełną mocą, co sta­nowi dobry znak… pod warun­kiem że ma się dość jedze­nia.

* * *

Wiele lat póź­niej młoda pacjentka wyle­czona z gruź­licy opo­wie­działa mi o tym gło­dzie. Znów byłem w Lakce i sie­dzia­łem w roz­le­głym cie­niu doj­rza­łego man­gowca – było to jedno z nie­licz­nych przy­jem­nych miejsc na tere­nie szpi­tal­nym, który oprócz tego obej­mo­wał spła­chetki czer­wo­nej gliny i prze­ro­śnięte chasz­cze. W ciągu dnia prze­sta­wiano trzy dłu­gie ławy z nie­he­blo­wa­nego drewna, tak by korzy­stać z cie­nia man­gowca. Na ławce naprze­ciwko młoda kobieta – nazwijmy ją Marie – sie­działa zgar­biona, wspie­ra­jąc łok­cie na kola­nach. Kiedy Marie tra­fiła do szpi­tala, była tak chuda, że nie mogła cho­dzić, a rent­gen klatki pier­sio­wej wyka­zał, że pra­wie w ogóle nie ma zdro­wej tkanki płuc. Gdy zna­la­zła się w Lakce, przy swo­ich 160 cen­ty­me­trach wzro­stu ważyła nie­całe 32 kilo.

Marie mówiła, że odzy­sku­jąc zdro­wie, dniami i nocami marzyła o jedze­niu tak inten­syw­nie, że chciała robić zupę z błota i jeść badyle. Wyobra­żała sobie, jak by chru­pały, pęka­jąc od wypeł­nia­ją­cych je peł­no­war­to­ścio­wych, mięk­kich skład­ni­ków odżyw­czych. Nie potra­fiła myśleć o niczym innym niż o jedze­niu.

Nieco prze­pra­sza­ją­cym tonem sie­dząca obok nas pie­lę­gniarka zazna­czyła:

– Kar­mimy wszyst­kich trzy razy dzien­nie. Są to obfite posiłki. Ale to za mało.

W isto­cie było to o wiele za mało, ale pie­lę­gniarka tłu­ma­czyła, że nawet te trzy posiłki dzien­nie nad­wy­rę­żają budżet, bo jedze­nia nie uważa się za klu­czowy aspekt lecze­nia gruź­licy, więc na żyw­ność nie ma dofi­nan­so­wa­nia. Nie­któ­rzy cier­pią taki głód – opo­wia­dała – że opusz­czają szpi­tal i prze­stają zaży­wać lekar­stwa, co zwięk­sza praw­do­po­do­bień­stwo, że prątki gruź­licy w ich ciele będą się namna­żać i w końcu wykształcą odpor­ność na lecze­nie pierw­szego rzutu. Lecz ci ludzie po pro­stu nie potra­fią funk­cjo­no­wać z tym gło­dem.

W krót­kich, pięk­nych wspo­mnie­niach Henry’ego wie­lo­krot­nie była mowa o gło­dzie. Okre­ślił Lakkę jako „miej­sce, gdzie nadzieja splata się z roz­pa­czą […]. Tra­fi­łem do świata, gdzie jedze­nia było mało, wodę racjo­no­wano, a odzież nie nada­wała się na chłodne noce”.

* * *

Poznaw­szy Henry’ego, zapy­ta­łem jedną z pie­lę­gnia­rek, czy chło­pak wyzdro­wieje.

– Och, uwiel­biamy naszego Henry’ego! – oznaj­miła. Powie­działa, że w swoim mło­dym życiu ogrom­nie dużo już prze­szedł. Dzięki Bogu, że matka Henry’ego, Isatu, tak bar­dzo go kocha, odwie­dza go regu­lar­nie i przy­nosi mu dodat­kowe jedze­nie, kiedy tylko może. Więk­szość pacjen­tów w Lakce nie ma gości. Wielu rodziny porzu­ciły – przy­pa­dek gruź­licy w rodzi­nie to ogromny wstyd. Ale Henry miał Isatu.

Zda­łem sobie sprawę, że to by­naj­mniej nie wyja­śnia, czy on wyzdro­wieje.

To takie pogodne dziecko, mówiła pie­lę­gniarka. Wszyst­kich roz­we­sela. Kiedy mógł cho­dzić do szkoły, inne dzieci nazy­wały go „pastor”, bo nie­ustan­nie ofe­ro­wał im modli­twy i pomoc.

To też nie sta­no­wiło odpo­wie­dzi.

– Będziemy o niego wal­czyć – powie­działa w końcu.

Rozdział 2. Kowboje i zabójcy

Roz­dział 2

Kow­boje i zabójcy

Po powro­cie z Lakki do domu, do India­na­po­lis zaczą­łem czy­tać o histo­rii gruź­licy – prze­wi­jała się wła­ści­wie przez wszyst­kie tematy: od mody, przez mili­ta­ria, po geo­gra­fię spo­łeczno-eko­no­miczną. Łapa­łem się, że bez ustanku opo­wia­dam o tej cho­ro­bie. Ktoś wspo­mi­nał coś o Nowym Mek­syku, a ja wtrą­ca­łem: „A czy wie­cie, że Nowy Mek­syk prze­ro­dził się w stan czę­ściowo z powodu gruź­licy?”. Albo kiedy roz­mowa doty­kała tematu pierw­szej wojny świa­to­wej, oznaj­mia­łem: „Wie­dzie­li­ście, że pierw­szą wojnę świa­tową w pew­nym sen­sie, choć nie do końca, wywo­łała gruź­lica?”. Czy też pod­czas imprezy na Hal­lo­ween w naszej dziel­nicy zacze­pi­łem dzie­się­cio­latka prze­bra­nego za kow­boja: „Hej, wie­dzia­łeś, że kow­boj­ski kape­lusz zawdzię­czamy czę­ściowo gruź­licy?”.

Swoją drogą to zresztą prawda: w latach 50. XIX wieku w New Jer­sey miesz­kał mło­dzian imie­niem John, pra­cu­jący jako kape­lusz­nik, który nagle zaczął kasz­leć krwią. Udał się do leka­rza i dowie­dział się, że w rze­czy samej ma suchoty. Według domi­nu­ją­cych pod­ów­czas zale­ceń jedyną szansą na prze­trwa­nie była dla niego podróż na Zachód.

Ame­ry­kań­ski Zachód od dawna koja­rzono z ucieczką, wol­no­ścią i ostat­nią nadzieją. „Bo wła­śnie na Zachód zamie­rzamy wszy­scy kie­dyś się udać”, pisał Robert Penn War­ren w powie­ści Guber­na­tor. „Tam bowiem zmie­rzasz, gdy zie­mia się wyja­łowi i pora­sta sosnami. Tam zmie­rzasz, kiedy dosta­jesz list: »Ucie­kaj, wszystko się wydało«”3. I to tam wła­śnie suchot­nicy uda­wali się, by prze­dłu­żyć sobie życie.

W wieku XIX i na początku XX powszech­nie sądzono, że suchoty sku­tecz­nie leczy suche powie­trze, co ponie­kąd było logiczne – zajęte sucho­tami płuca, wbrew nazwie, zda­wały się mokre, podob­nie jak zawil­głe, nie­ru­chome powie­trze wiel­kich ame­ry­kań­skich miast, takich jak Nowy Jork czy Bal­ti­more, gdzie tubera zbie­rała swe żniwo. Ludzie ucie­kali do Ari­zony, Nowego Mek­syku czy Kali­for­nii, które zasły­nęły jako „kra­ina nowych płuc”. Pewna bro­szura śmiało obie­cy­wała: „Przy­jeż­dżaj na Zachód i żyj”.

Wiele miast, mię­dzy innymi Pasa­denę i Colo­rado Springs, zało­żono w grun­cie rze­czy dla suchot­ni­ków oraz ich rodzin. Lecz mito­lo­gi­zo­wano nie tylko pustynne powie­trze. Leka­rze zale­cali także powie­trze wyspiar­skie, gór­skie, leśne bądź wło­skie. Uza­sad­nie­nie tak zwa­nej „kura­cji przez podróż” bywało roz­ma­ite, lecz pewien ele­ment pozo­sta­wał spójny: suchoty roz­wi­jały się w mia­stach, więc reme­dium nale­żało szu­kać na wsi. (Świa­to­po­gląd ten spo­pu­la­ry­zo­wał się nie tylko w Euro­pie i Sta­nach Zjed­no­czo­nych, choć wła­śnie tam miał swoje ośrodki. Cier­piący na suchoty japoń­ski poeta Masa­oka Shiki także wybrał się w podróż dla pod­ra­to­wa­nia zdro­wia).

Nasz kape­lusz­nik John nie dotarł aż na Zachod­nie Wybrzeże, lecz z domu w New Jer­sey udał się do pry­mi­tyw­nego mia­steczka na pogra­ni­czu – St. Joseph w sta­nie Mis­so­uri. Trudno pojąć, jak można by uznać parne, duszące powie­trze St. Joe za korzystne dla gruź­lika, lecz John osiadł tam na czas jakiś i – cud nad cudy – poczuł się lepiej. Z przy­czyn, któ­rych na­dal w pełni nie rozu­miemy, mniej wię­cej 20–25% cho­rych zdro­wieje z aktyw­nej gruź­licy bez lecze­nia, a John zali­czał się do tej szczę­śli­wej mniej­szo­ści.

Odzy­sku­jąc w ciągu paru kolej­nych lat zdro­wie, John poczy­nił spo­strze­że­nie na temat Zachodu: tam­tej­sze kape­lu­sze były do niczego. Wywo­dzący się z Europy han­dla­rze futer nosili czę­sto zaro­ba­czone czapki z szo­pich skó­rek bez ronda. Ci z kolei, któ­rzy dotarli do Mis­so­uri z Tek­sasu i Mek­syku, na ogół uży­wali sło­mia­nych kape­lu­szy z sze­ro­kim ron­dem, które chro­niły przed słoń­cem, lecz prze­ma­kały na desz­czu. Po powro­cie zatem na pół­nocny zachód, zapa­no­waw­szy nad sucho­tami, John B. Stet­son stwo­rzył nowy rodzaj kape­lu­sza, który z bie­giem czasu zaczęto nazy­wać kow­boj­skim. (A nie­kiedy nawet stet­so­nem4).

* * *

Z tym Nowym Mek­sy­kiem też nie żar­to­wa­łem. Nawet kiedy już w roku 1848 Nowy Mek­syk został włą­czony do tery­to­rium Sta­nów Zjed­no­czo­nych, wielu bia­łych Ame­ry­ka­nów odno­siło się z dużą rezerwą do tego tery­to­rium. W końcu zamiesz­ku­jącą tam lud­ność w więk­szo­ści sta­no­wili rdzenni Ame­ry­ka­nie albo ludzie, któ­rych pierw­szym języ­kiem był hisz­pań­ski. W rezul­ta­cie, choć Nowy Mek­syk dys­po­no­wał insty­tu­cjami nie­zbęd­nymi, by zyskać sta­tus stanu, odpo­wied­nio dużą popu­la­cją oraz silną więk­szo­ścią wybor­ców opo­wia­da­ją­cych się za nada­niem tego sta­tusu, ame­ry­kań­ski Kon­gres wie­lo­krot­nie odrzu­cał wnio­ski Nowego Mek­syku o przy­stą­pie­nie do Unii.

Admi­ni­stra­cja Nowego Mek­syku pojęła wkrótce, że aby zado­wo­lić Kon­gres, musi zwer­bo­wać więk­szą białą, anglo­ję­zyczną popu­la­cję, i tak zaczęła się nowo­mek­sy­kań­ska misja zwa­bia­nia suchot­ni­ków z Pół­noc­nego Wschodu i z Połu­dnia – nęcono ich wizją pustyn­nego powie­trza, prze­stworu nieba i opieki medycz­nej w tuber­ku­lo­zie na świa­to­wym pozio­mie. Plan się powiódł – w roku 1910 już około 10% całej lud­no­ści Nowego Mek­syku sta­no­wili pacjenci gruź­li­czy, a skoro tery­to­rium zyskało nowych, bia­łych miesz­kań­ców, Kon­gres naresz­cie ustą­pił i w roku 1912 Nowy Mek­syk został 47. sta­nem USA.

* * *

Czy gruź­lica wywo­łała pierw­szą wojnę świa­tową? Nie bez­po­śred­nio, ale moim zda­niem nale­ża­łoby wymie­niać ją pośród pomniej­szych przy­czyn, obok przy­czyn głów­nych – sys­temu soju­szy obo­wią­zu­ją­cego w Euro­pie począt­kiem dwu­dzie­stego wieku, rosną­cej mili­ta­ry­za­cji i eks­pan­sji impe­riów itd.

Jak można pamię­tać z lek­cji histo­rii, wielka wojna wybu­chła po zama­chu na austro-węgier­skiego arcy­księ­cia Fran­ciszka Fer­dy­nanda. Jak na zabój­stwo, zakra­wało ono ponie­kąd na farsę. Z jed­nej strony, rażąco nie­kom­pe­tentna obstawa arcy­księ­cia, a z dru­giej – grupka rażąco nie­kom­pe­tent­nych zama­chow­ców, z któ­rych połowę sta­no­wili nasto­letni suchot­nicy.

Począt­kiem roku 1914 arcy­książę i jego żona pla­no­wali wizytę w Sara­je­wie, nale­żą­cym wpraw­dzie do Cesar­stwa Austro-Węgier­skiego, choć trzeba zazna­czyć, że przy­na­leż­ność ta była narzu­cona. Liczne rze­sze osób zamiesz­ku­ją­cych Bał­kany pra­gnęły, aby ich mar­gi­na­li­zo­wane od dawna spo­łecz­no­ści wykształ­ciły nie­pod­le­głe pań­stwa. W tym gro­nie znaj­do­wało się trzech nasto­lat­ków z Bel­gradu: Nedeljko Čabrinović, Trifko Grabež i Gavrilo Prin­cip. Mieli po 19 lat i byli powią­zani z orga­ni­za­cją Czarna Ręka – rewo­lu­cyjną grupą pod wodzą ofi­ce­rów serb­skiej armii, któ­rzy chcieli wyzwo­lić Ser­bię spod wła­dzy Cesar­stwa Austro-Węgier­skiego.

Čabrinović, Grabež i Prin­cip cier­pieli na zaawan­so­waną gruź­licę. Wie­dzieli, że nie­ba­wem czeka ich śmierć. Jak ujął to John Sim­kin: „Z tego względu gotowi byli oddać życie za sprawę, która w ich oczach była wielka”. Kiedy więc roze­szły się wie­ści, że Fran­ci­szek Fer­dy­nand będzie jeź­dził po Sara­je­wie (w dodatku samo­cho­dem bez dachu), trzej mło­dzieńcy wybrali się tam z zamia­rem zabi­cia arcy­księ­cia. W Sara­je­wie spo­tkali się z trzema innymi spi­skow­cami. Cała szóstka otrzy­mała broń, bomby i pigułkę z cyjan­kiem, a także wytyczne, by po śmierci arcy­księ­cia popeł­nić samo­bój­stwo.

Misja zakoń­czyła się fia­skiem. Trzech zama­chow­ców (i to tych bez gruź­licy!) osta­tecz­nie nie pod­jęło akcji: zabra­kło im woli lub sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści. Ina­czej było z chło­pa­kami z Bel­gradu. Čabrinović jako pierw­szy wypa­trzył arcy­księ­cia na tra­sie pochodu – rzu­cił bombę w stronę jego samo­chodu, lecz chy­bił i zra­nił kilka osób w sąsied­nim aucie. Następ­nie zażył swoją pigułkę z cyjan­kiem, jed­nak zawarta w niej tru­ci­zna nie zdo­łała go zabić, dla­tego zde­spe­ro­wany chło­pak wsko­czył do rzeki, licząc, że uto­nie. Nie­stety, w tym miej­scu woda miała co naj­wy­żej 10 cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści, więc prędko go poj­mano.

Po tym zda­rze­niu samo­chód arcy­księ­cia odje­chał, a pozo­stali spi­skowcy się pod­dali. Arcy­książę powi­nien był raczej wró­cić do hotelu, skoro otarł się o śmierć, lecz jeden z jego towa­rzy­szy prze­ko­nał go, by na­dal jeź­dził po mie­ście. Miał powie­dzieć: „Myślisz, że w Sara­je­wie roi się od zabój­ców?”.

Kilka minut póź­niej szo­fer – słabo zna­jący ulice Sara­jewa – skrę­cił w złą stronę i zatrzy­mał wóz, by wrzu­cić wsteczny. Traf chciał, że samo­chód sta­nął tuż przed Gavri­lem Prin­ci­pem. Ten zabił zarówno arcy­księ­cia, jak i księżną Zofię strza­łami z pisto­letu, a następ­nie zażył pigułkę z cyjan­kiem, która oczy­wi­ście go nie uśmier­ciła. On sam i współ­spi­skowcy zostali uwię­zieni. Ówcze­sne prawo Cesar­stwa Austro-Węgier­skiego nie pozwa­lało na egze­ku­cję nasto­lat­ków, lecz wła­dze nie potrze­bo­wały plu­tonu egze­ku­cyj­nego, by się roz­pra­wić z zama­chow­cami. Cała trójka miała nie dożyć końca wojny – wszy­scy zmarli na gruź­licę.

* * *

Fascy­nu­jące jest obser­wo­wać płasz­czy­zny prze­cię­cia tuber­ku­lozy z histo­rią, lecz ryzy­kow­nie byłoby utrzy­my­wać przy­kła­dowo, że suchoty Prin­cipa roz­pę­tały pierw­szą wojnę świa­tową albo że gruź­lica nadała Nowemu Mek­sy­kowi sta­tus stanu USA i tak dalej. Spo­glą­da­nie na histo­rię przez poje­dyn­czą soczewkę wypa­cza obraz dzie­jów, które są zbyt skom­pli­ko­wane, by do ich zro­zu­mie­nia wystar­czył tylko jeden wyizo­lo­wany punkt widze­nia.

I choć fascy­nuje mnie, w jaki spo­sób gruź­lica kształ­to­wała kul­turę i histo­rię, dużo waż­niej­sze wydaje mi się to, jak kul­tura for­mo­wała obrazy i nar­ra­cje wokół tej cho­roby. Infek­cja ta od dawna wyzy­skuje ludz­kie prze­sądy i ślepe punkty, podą­ża­jąc tro­pem nie­rów­no­ści spo­łecz­nych i nie­spra­wie­dli­wo­ści. Oczy­wi­ście, tuber­ku­loza nie wie, co czyni, lecz od wie­ków cho­roba wyko­rzy­sty­wała spo­łeczne siły oraz uprze­dze­nia, dzięki któ­rym roz­kwi­tała wszę­dzie tam, gdzie sys­temy wła­dzy dewa­lu­ują ludz­kie życie. Tego wła­śnie splotu powią­zań Henry i jego matka Isatu w Sierra Leone mieli nie­szczę­ście doświad­czyć w całej roz­cią­gło­ści.

Rozdział 3. Te nasze koleje

Roz­dział 3

Te nasze koleje

Czę­sto się mówi, że Sierra Leone to kraj biedny, lecz prawda jest inna. To wyjąt­kowo bogaty kraj, dys­po­nu­jący roz­le­głymi zaso­bami rud metali, a zwłasz­cza dia­men­tami, które w okre­sie kolo­nial­nym ozdo­biły nie­jedną bry­tyj­ską koronę. Uzy­skaw­szy nie­pod­le­głość w roku 1961, nowy rząd z tru­dem odcho­dził od gospo­darki opar­tej na wydo­by­ciu. Wyni­kało to czę­ściowo stąd, że sek­tor wydo­by­cia i eks­portu dia­men­tów oraz mine­ra­łów był znacz­nie doj­rzal­szy i lepiej roz­wi­nięty niż jaki­kol­wiek inny, czę­ściowo zaś stąd, że mimo nie­pod­le­gło­ści wiele naj­cen­niej­szych zaso­bów w Sierra Leone spo­czy­wało (i na­dal spo­czywa) w zagra­nicz­nych rękach. Choć po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści gospo­darka się roz­wi­nęła, a dłu­gość życia miesz­kań­ców wzro­sła, kraj na­dal pozo­staje pogrą­żony w głę­bo­kim ubó­stwie.

Sier­ra­le­oń­ski lekarz, dok­tor Bailor Bar­rie, powie­dział mi kie­dyś: „Jeśli chcesz zro­zu­mieć, dla­czego w Sierra Leone panuje bieda, musisz popa­trzeć na mapę tych naszych kolei”. Tak więc uczy­ni­łem.

Linie kole­jowe, zbu­do­wane w okre­sie wła­dzy kolo­nial­nej, nie powstały, by łączyć ludzi i spo­łecz­no­ści. Łączyły jedy­nie bogate w mine­rały regiony Sierra Leone z nad­brzeż­nymi por­tami, skąd rze­czone surowce można było wywo­zić. Impe­rium Bry­tyj­skie parało się eks­plo­ata­cją zaso­bów, a dla uspraw­nie­nia wydo­by­cia stwo­rzyło spe­cjalne sys­temy je wspie­ra­jące. Czy ist­niały szkoły? Zale­d­wie kilka – by kształ­cić sługi impe­rium. Czy funk­cjo­no­wały kli­niki? Garstka – by sługi impe­rium leczyć. Prawda jest taka, że rola, jaką impe­rium odgry­wało w Sierra Leone, spro­wa­dzała się głów­nie do tego, by mają­tek Sierra Leone jak naj­szyb­ciej i naj­efek­tyw­niej stam­tąd wywieźć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pol­skie nazew­nic­two gruź­licy unor­mo­wało się w XIX wieku – wów­czas upo­wszech­nił się ter­min „suchoty”, póź­niej zaś „tuber­ku­loza”, „tubera” i „gruź­lica”. Funk­cjo­no­wały też takie obra­zowe okre­śle­nia jak „tocy”, „cho­roba pier­siowa”, „cho­roba płucna” czy przy­ta­czane przez Oskara Kol­berga słowo „zgniłka”; mówiono rów­nież ogól­nie o „wynisz­cze­niu” (przyp. tłum.). [wróć]

2. Dzięki inwe­sty­cjom poczy­nio­nym przez Mini­ster­stwo Zdro­wia Sierra Leone w bli­skiej współ­pracy z innymi orga­ni­za­cjami w ciągu 5 lat po naszej podróży wskaź­nik śmier­tel­no­ści matek w tym kraju spadł o ponad 50% – przy­po­mina to, że nie­rów­no­ści w zakre­sie opieki zdro­wot­nej nie muszą wcale być ani trwałe, ani nie­zmienne (przyp. aut.). {: .przy­pis .Para­Over­ride-8} [wróć]

3. Robert Penn War­ren, Guber­na­tor, przeł. Bro­ni­sław Zie­liń­ski, wyd. Rebis, 2001, s. 411. [wróć]

4. Stet­son miał wieść dłu­gie życie i doro­bić się ogrom­nego majątku, który nie­mal w cało­ści prze­ka­zał dla szkół, przy­tuł­ków dla bez­dom­nych i ban­ków żyw­no­ści (przyp. aut.). {: .przy­pis .Para­Over­ride-8} [wróć]