Antropocen. Twój i mój świat - John Green - ebook + audiobook

Antropocen. Twój i mój świat ebook i audiobook

John Green

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W antropocenie nie ma biernych obserwatorów

Wszyscy jesteśmy uczestnikami

Antropocen to epoka, w której obecnie żyjemy i wywieramy przeogromny wpływ na naszą planetę. Nowa książka Johna Greena to zbiór fascynujących esejów pochodzących z nowatorskiego podcastu autora. Green od dawna analizuje różne aspekty życia na ziemi z człowiekiem w roli głównej, przyznając im oceny w pięciogwiazdkowej skali. Od klawiatury QWERTY i zachodów słońca do bernikli kanadyjskiej i Pingwinów z Madagaskaru. Te zabawne, wielowymiarowe minirecenzje obrazują sprzeczności, w jakie obfituje nasze życie. Jako gatunek mamy moc zbyt wielką, a jednocześnie niewystarczającą – ten paradoks stał się wyraźnie widoczny, kiedy zmierzyliśmy się z pandemią, która nas rozdzieliła i zbliżyła zarazem.

John Green po raz kolejny udowadnia swój mistrzowski talent do opowiadania i porywa miłością do świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Lektor: Maksymilian Bogumił

Oceny
3,8 (41 ocen)
13
17
5
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Dobrze spędzony czas

fajna ale trochę źle do niej podszedłem, myślałem że to będzie popularnonaukowe dzieło, a to jest bardziej... no właśnie przeczytajcie
10
Natalia_Calgary

Nie polecam

Stawiamy autorowi, miłośnikowi trucizny zwanej aspartam pół gwiazdki.
11
gybejka

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawy koncept i humorystyczne recenzje 😊
00
sophie_germain
(edytowany)

Nie polecam

Możliwe że nie jestem targetem tej książki ale zupełnie mnie nie zainteresowała. To jest mieszanka rozmyślań autora z recenzjami rzeczy które mnie zupełnie nie interesują. Nudna po prostu.
00
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Felietony Johna Greena prowadzą nas przez czasem zabawny a czasem smutny świat, w którym rozpanoszył się człowiek. Subiektywne spojrzenie autora pozwala nam się pochylić nad tematami, które być może w innym przypadku zupełnie by nam umknęły.
00

Popularność




WSTĘP

Moja powieść Żół­wie aż do końca uka­zała się w paź­dzier­niku 2017 roku. Spę­dzi­łem tam­ten mie­siąc w tra­sie pro­mo­cyj­nej, a kiedy wró­ci­łem do domu w India­na­po­lis, przy­szło mi zająć się prze­cie­ra­niem szlaku łączą­cego zain­sta­lo­wany na drze­wie domek naszych dzieci z poko­ikiem, w któ­rym zarówno moja żona, jak i ja czę­sto pra­cu­jemy. Poko­ikiem, który – w zależ­no­ści od świa­to­po­glądu – można nazwać albo biu­rem, albo skła­dzi­kiem.

Nie cho­dziło wcale o prze­cie­ra­nie szlaku w sen­sie meta­fo­rycz­nym. Mówię o oczysz­cze­niu cał­kiem rze­czy­wi­stej ścieżki bie­gną­cej przez las. Żeby tego doko­nać, musia­łem usu­nąć dzie­siątki mocno się ple­nią­cych inwa­zyj­nych wicio­krze­wów, które pod­du­szają znaczną część środ­ko­wej Indiany, i wyko­pać pano­szący się bluszcz. Następ­nie wysy­pa­łem powstałą dróżkę ścin­kami drzew­nymi, a jej kra­wę­dzie wyło­ży­łem cegłami. Pra­co­wa­łem nad ścieżką po 10–12 godzin na dobę, pięć lub sześć dni w tygo­dniu przez cały mie­siąc. Kiedy wresz­cie skoń­czy­łem, zmie­rzy­łem czas przej­ścia od naszego biura do domku na drze­wie. Pięć­dzie­siąt osiem sekund. Mie­siąc zajęło mi więc wyty­cze­nie pięć­dzie­się­cio­ośmio­se­kun­do­wej trasy przez lasek.

Jakiś tydzień póź­niej, kiedy prze­glą­da­łem zawar­tość jed­nej z szu­flad w poszu­ki­wa­niu pomadki ochron­nej do ust, nagle i nie­spo­dzie­wa­nie stra­ci­łem rów­no­wagę. Świat zaczął krą­żyć wokół mnie, wiro­wać. Znie­nacka sta­łem się maleńką łódeczką na peł­nym, wzbu­rzo­nym morzu. Dosta­łem oczo­pląsu, zaczą­łem wymio­to­wać. Odwie­ziono mnie do szpi­tala. Przez kolejne tygo­dnie świat nie prze­sta­wał wiro­wać. Stwier­dzono, że mam zapa­le­nie błęd­nika, cho­robę ucha wewnętrz­nego, która mimo nie­zwy­kle dźwięcz­nej łaciń­skiej nazwy – laby­rin­thi­tis – jest zde­cy­do­wa­nie nędz­nym doświad­cze­niem.

Rekon­wa­le­scen­cja po zapa­le­niu błęd­nika ozna­czała tygo­dnie spę­dzone w łóżku, bez moż­li­wo­ści czy­ta­nia, oglą­da­nia tele­wi­zji czy bawie­nia się z dziećmi. Byłem pozo­sta­wiony sam na sam z myślami – cza­sami sen­nie wałę­sa­ją­cymi się po nie­bie, cza­sami wpra­wia­ją­cymi mnie w prze­ra­że­nie swoim natręc­twem i natar­czy­wo­ścią. W trak­cie tych dłu­gich dni spę­dza­nych w bez­ru­chu mój umysł nie­ustan­nie wędro­wał, błą­dząc po prze­szło­ści.

Pisarkę Alle­grę Good­man zapy­tano kie­dyś: „Kogo byś wybrała na autora histo­rii swo­jego życia?”. Odpo­wie­działa: „Wydaje mi się, że sama ją piszę. Ale ponie­waż jestem powie­ścio­pi­sarką, ta histo­ria jest zako­do­wana”. Od jakie­goś czasu odno­szę wra­że­nie, że nie­któ­rzy ludzie wie­rzą w swoją zna­jo­mość pisar­skiego kodu. Chęt­nie na przy­kład zakła­dają, że ja sam, jako autor, podzie­lam poglądy postaci wystę­pu­ją­cych w mojej książce. Albo zadają mi pyta­nia, jak­bym po pro­stu był jedną z tych postaci. Pewien znany kry­tyk zapy­tał mnie kie­dyś, czy i ja – podob­nie jak nar­ra­tor Żółwi aż do końca – odczu­wam ataki paniki w trak­cie poca­łunku.

Sam pew­nie zachę­ca­łem do zada­wa­nia takich pytań, ponie­waż wypo­wia­da­łem się publicz­nie o swo­jej cho­ro­bie umy­sło­wej1, ale mimo wszystko czę­ste opo­wia­da­nie o sobie w kon­tek­ście lite­rac­kiej fik­cji zaczęło mnie męczyć i z lekka desta­bi­li­zo­wać. Odpo­wie­dzia­łem tam­temu kry­ty­kowi, że nie, cało­wa­nie nie wzbu­dza we mnie nie­po­koju, ale istot­nie, zda­rza mi się doświad­czać ata­ków paniki, pod­czas któ­rych strach jest bar­dzo inten­sywny. Mówiąc to, poczu­łem pewne odda­le­nie od samego sie­bie, tak jakby moja jaźń nie była tak naprawdę mną, ale czymś, co usi­łuję sprze­dać albo przy­naj­mniej wyna­jąć w zamian za pochlebne recen­zje.

Zdro­wie­jąc po prze­by­tym zapa­le­niu błęd­nika, uświa­do­mi­łem sobie, że nie chcę już dłu­żej sto­so­wać w swoim pisa­niu żad­nego kodu.

Przez kilka mie­sięcy 2000 roku pra­co­wa­łem jako kapłan sta­ży­sta w szpi­talu dzie­cię­cym. Zapi­sa­łem się na uczel­nię dusz­pa­ster­ską i zamie­rza­łem zostać pasto­rem Kościoła epi­sko­pal­nego, ale czas spę­dzony w szpi­talu pokrzy­żo­wał te plany. Nie mogłem pora­dzić sobie z tra­ge­diami, które tam widzia­łem. Na­dal nie mogę. Zamiast więc kształ­cić się na dusz­pa­ste­rza, prze­pro­wa­dzi­łem się do Chi­cago i zatrud­ni­łem w agen­cji pra­cow­ni­ków tym­cza­so­wych jako osoba do prze­pi­sy­wa­nia tek­stów. Tra­fi­łem stam­tąd do redak­cji cza­so­pi­sma „Booklist” – dwu­ty­go­dnika kry­tyczno-lite­rac­kiego – gdzie moja praca pole­gała na wpro­wa­dza­niu danych do kom­pu­tera.

Kilka mie­sięcy póź­niej dosta­łem pierw­szą szansę, żeby samo­dziel­nie zre­cen­zo­wać książkę. Jedna z redak­to­rek spy­tała mnie, czy lubię romanse. Odpo­wie­dzia­łem, że je uwiel­biam, a wtedy ona wrę­czyła mi egzem­plarz powie­ści, któ­rej akcja roz­gry­wała się w sie­dem­na­sto­wiecz­nym Lon­dy­nie. Przez następne pięć lat zre­cen­zo­wa­łem dla „Booklist” kil­ka­set tytu­łów – od ksią­żek obraz­ko­wych uka­zu­ją­cych życie Buddy po zbiory wier­szy. Kiedy wyko­ny­wa­łem tę pracę, zafa­scy­no­wał mnie obo­wią­zu­jący w „Booklist” for­mat recen­zji. Opisy były ogra­ni­czone do 175 słów, co ozna­czało, że każ­demu zda­niu przy­pa­dały wie­lo­ra­kie funk­cje. Recen­zja musiała książkę przed­sta­wić i jed­no­cze­śnie ją zana­li­zo­wać. Kom­ple­menty trzeba było zmie­ścić tuż obok zastrze­żeń.

W „Booklist” nie sto­suje się ocen w pię­cio­gwiazd­ko­wej skali. Czemu by one miały słu­żyć? W 175 sło­wach można poten­cjal­nym czy­tel­ni­kom prze­ka­zać znacz­nie wię­cej, niż zdoła powie­dzieć jaka­kol­wiek ocena licz­bowa. Z pię­cio­gwiazd­ko­wej skali zaczęto korzy­stać w tek­stach kry­tycz­nych zale­d­wie kilka dekad temu. Choć recen­zenci fil­mowi uży­wali jej już w latach 50. XX wieku, to hotele oce­nia się w ten spo­sób od 1979 roku, a książki dopiero od chwili, gdy Ama­zon zaczął publi­ko­wać opi­nie czy­tel­ni­ków.

Skala pię­cio­gwiazd­kowa nie jest tak naprawdę przy­datna dla ludzi, tylko dla sys­te­mów agre­go­wa­nia danych – i dla­tego nie zna­la­zła powszech­nego zasto­so­wa­nia przed erą inter­netu. Dla sztucz­nej inte­li­gen­cji wycią­ga­nie wnio­sków doty­czą­cych jako­ści książki z recen­zji zawie­ra­ją­cej 175 słów jest trud­nym zada­niem, pod­czas gdy oceny gwiazd­kowe są dla niej ide­alne.

Odczu­wam pokusę, żeby posłu­żyć się zapa­le­niem błęd­nika jako meta­forą: w moim życiu bra­ko­wało rów­no­wagi, a więc w dra­styczny spo­sób dotknęła mnie cho­roba zmy­słu rów­no­wagi. Spę­dzi­łem mie­siąc, wyty­cza­jąc pro­stą linię leśnej ścieżki, tylko po to, żeby się dowie­dzieć, że życie ni­gdy nie bie­gnie pro­stymi dro­gami, lecz poru­sza się w gąsz­czu splą­ta­nych, przy­pra­wia­ją­cych o zawrót głowy labi­ryn­tów. Nawet teraz two­rzę struk­turę tego wstępu wła­śnie na kształt labi­ryntu, w któ­rym wra­cam do miejsc wcze­śniej już pozo­sta­wio­nych za sobą.

Ale czy­nie­nie z wła­snej cho­roby tego typu sym­bolu jest wła­śnie tym, czemu sta­ra­łem się prze­ciw­sta­wić w powie­ściach Żół­wie aż do końca i Gwiazd naszych wina: przy­naj­mniej zabu­rze­nie obse­syjno-kom­pul­syjne oraz nowo­twory pró­bo­wa­łem tam przed­sta­wić nie jako bitwy, które należy wygrać, nie jako sym­bo­liczne prze­jawy naszych wad cha­rak­teru ani cokol­wiek innego, tylko jako scho­rze­nia, z któ­rymi trzeba pró­bo­wać żyć naj­le­piej, jak się da. Nie zacho­ro­wa­łem na zapa­le­nie błęd­nika dla­tego, że wszech­świat chciał mi udzie­lić lek­cji na temat rów­no­wagi. Pró­bo­wa­łem więc żyć z tą cho­robą naj­le­piej, jak się dało. Po sze­ściu tygo­dniach mój stan zasad­ni­czo się popra­wił, ale jesz­cze dziś zda­rzają mi się gwał­towne zawroty głowy, które mnie prze­ra­żają. Teraz wiem już instynk­tow­nie – ina­czej, niż to było daw­niej – że świa­do­mość jest zja­wi­skiem przej­ścio­wym i kru­chym. Można powie­dzieć, i to wcale nie w sen­sie meta­fo­rycz­nym, że życie ludz­kie jest próbą godze­nia sprzecz­nych inte­re­sów.

W miarę jak zdro­wia­łem, zaczą­łem się zasta­na­wiać, co zro­bić z resztą życia. Wró­ci­łem do zwy­czaju nagry­wa­nia z bra­tem czwart­ko­wych wide­okli­pów i coty­go­dnio­wych pod­ca­stów, ale na­dal nie pisa­łem. Od czasu, kiedy ukoń­czy­łem 14 lat, tamta jesień i zima były naj­dłuż­szym okre­sem, w któ­rym nawet nie spró­bo­wa­łem napi­sać cze­go­kol­wiek dla czy­tel­ni­ków. I chyba bra­ko­wało mi pisa­nia – w taki spo­sób, w jaki bra­kuje nam kogoś, kogo daw­niej kocha­li­śmy.

Porzu­ci­łem redak­cję „Booklist” i Chi­cago w 2005 roku, ponie­waż moja żona Sarah zapi­sała się na uczel­nię w Nowym Jorku. Kiedy ją ukoń­czyła, prze­nie­śli­śmy się do India­na­po­lis, gdzie Sarah zaczęła pracę dla miej­skiego muzeum sztuki jako kura­torka gale­rii współ­cze­snej. Od tego czasu nie­zmien­nie tu miesz­kamy.

Pra­cu­jąc w „Booklist”, czy­ta­łem tak dużo, że nie pamię­tam już, kiedy po raz pierw­szy natkną­łem się na słowo „antro­po­cen”, ale musiało to być około 2002 roku. Jest to okre­śle­nie zapro­po­no­wane jako nazwa obec­nej epoki geo­lo­gicz­nej, w któ­rej ludzie wywie­rają znaczny wpływ na naszą pla­netę i jej bio­róż­no­rod­ność. Nie ma chyba niczego bar­dziej ludz­kiego niż wyol­brzy­mia­nie zna­cze­nia ludzi, ale w XXI wieku jeste­śmy istot­nie nie­zwy­kle potężną siłą dzia­ła­jącą na Ziemi.

Mój brat Hank, który roz­po­czy­nał życie zawo­dowe jako bio­che­mik, tak mi to kie­dyś tłu­ma­czył: „Dla każ­dego z nas oso­bi­ście naj­więk­szym pro­ble­mem są inni ludzie. Jeste­śmy wraż­liwi na innych, zale­żymy od nich. A wyobraź sobie, że jesteś dwu­dzie­sto­pierw­szo­wieczną rzeką albo pusty­nią, albo niedź­wie­dziem polar­nym. Twoim naj­więk­szym pro­ble­mem na­dal pozo­stają ludzie. Także i w tym przy­padku jesteś na nich wraż­liwy i zale­żysz od nich”.

Hank towa­rzy­szył mi w podróży pro­mo­cyj­nej jesie­nią 2017 roku. Żeby zabić czas w trak­cie dłu­giej jazdy samo­cho­dem od mia­sta do mia­sta, zaba­wia­li­śmy się w wyszu­ki­wa­nie naj­bar­dziej absur­dal­nych ocen for­mu­ło­wa­nych przez użyt­kow­ni­ków Google’a na temat miejsc, które mija­li­śmy. Na przy­kład użyt­kow­nik o imie­niu Lucas dał Par­kowi Naro­do­wemu Badlands2 jedną gwiazdkę. „Za mało gór” – poskar­żył się.

W latach, kiedy prze­sta­łem już być recen­zen­tem książ­ko­wym, zapa­no­wała powszechna moda na recen­zje i wszystko mogło stać się przed­mio­tem oceny. Skalę pię­cio­gwiazd­kową zaczęto sto­so­wać nie tylko do ksią­żek i fil­mów, lecz także do toa­let publicz­nych czy foto­gra­fów ślub­nych. Lek, który zaży­wam w związku z zabu­rze­niem obse­syjno-kom­pul­syj­nym, ma ponad 1100 ocen na stro­nie Drugs.com, a jego wypad­kowy wynik to 3,8. Pewna scena w fil­mo­wej adap­ta­cji mojej książki Gwiazd naszych wina została nakrę­cona na ławce w Amster­da­mie; ławka docze­kała się już setek recen­zji w Google’u. (Moja ulu­biona – trzy­gwiazd­kowa – brzmi: „Jest to ławka”).

Kiedy tak dzi­wo­wa­li­śmy się z Han­kiem, jak wszech­obecny stał się nagle zwy­czaj recen­zo­wa­nia wszyst­kiego w pię­cio­gwiazd­ko­wej skali, powie­dzia­łem mu, że kilka lat wcze­śniej mia­łem pomysł, żeby napi­sać recen­zję ber­ni­kli kana­dyj­skiej3.

Hank zasta­no­wił się i powie­dział: „Antro­po­cen… ZRE­CEN­ZO­WANY”.

W isto­cie już wcze­śniej, bo w 2014 roku, napi­sa­łem kilka recen­zji – mię­dzy innymi tę o ber­ni­klach kana­dyj­skich i o die­te­tycz­nej wer­sji napoju dr pep­per. Na początku 2018 roku wysła­łem te tek­sty Sarah i spy­ta­łem, co o nich sądzi.

Kiedy pisa­łem recen­zje książ­kowe, sta­ra­łem się, żeby ni­gdy nie było w nich „mojej osoby”. Wyobra­ża­łem sobie, że jestem bez­stron­nym obser­wa­to­rem piszą­cym z zewnątrz. Te wcze­sne tek­sty, któ­rych tema­tem był die­te­tyczny dr pep­per czy ber­ni­kla kana­dyj­ska, two­rzone były wła­śnie w ten spo­sób, z zasto­so­wa­niem trze­cio­oso­bo­wego, wszyst­ko­wie­dzą­cego nar­ra­tora, tyle że w tek­ście nale­żą­cym do lite­ra­tury faktu. Kiedy Sarah je prze­czy­tała, stwier­dziła, że w antro­po­ce­nie nie wystę­pują nie­za­an­ga­żo­wani obser­wa­to­rzy – ist­nieją tylko uczest­nicy. Wytłu­ma­czyła mi, że kiedy ludzie piszą recen­zje, two­rzą tak naprawdę pewien rodzaj pamięt­nika: oto, czego doświad­czy­łem, jedząc w tej restau­ra­cji albo strzy­gąc się u tego fry­zjera. Ja zaś napisa­łem 1500 słów na temat die­te­tycz­nego dra pep­pera, nie wspo­mi­na­jąc ani razu o swo­jej nie­zmien­nej, oso­bi­stej miło­ści do tego napoju.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, kiedy zaczy­na­łem odzy­ski­wać zmysł rów­no­wagi, prze­czy­ta­łem ponow­nie pracę mojej przy­ja­ciółki i men­torki Amy Kro­use Rosen­thal, zmar­łej kilka mie­sięcy wcze­śniej. Napi­sała kie­dyś: „Do wszyst­kich, któ­rzy pró­bują się roze­znać, co robić z wła­snym życiem: ZWRA­CAJ­CIE UWAGĘ NA TO, NA CO ZWRA­CA­CIE UWAGĘ. To wła­ści­wie jedyna wska­zówka, jakiej potrze­bu­je­cie”. Moja uwaga stała się tak pokie­re­szo­wana, a mój świat zro­bił się tak hała­śliwy, że prze­sta­łem zwra­cać uwagę na to, na co zwra­cam uwagę. Ale kiedy za radą Sarah spró­bo­wa­łem wło­żyć w two­rzone recen­zje wię­cej sie­bie samego, po raz pierw­szy od lat poczu­łem, że przy­naj­mniej sta­ram się w ten spo­sób zwra­cać uwagę na to, na co zwra­cam uwagę.

Ta książka zaist­niała naj­pierw jako pod­cast. Pró­bo­wa­łem w nim kre­ślić obraz róż­nych sprzecz­no­ści ludz­kiego życia, któ­rych sam doświad­cza­łem: jak to moż­liwe, że potra­fimy być tak współ­czu­jący i zara­zem tak okrutni, tak wytrwali i tak podatni na znie­chę­ce­nie. Przede wszyst­kim chcia­łem pojąć sprzecz­no­ści ludz­kiej potęgi: jest ona jed­no­cze­śnie zbyt wielka i nie­do­sta­tecz­nie wielka. Jeste­śmy wystar­cza­jąco potężni, żeby rady­kal­nie wpły­nąć na kli­mat i bio­róż­no­rod­ność Ziemi, ale bra­kuje nam mocy, aby zde­cy­do­wać, jaki ma być ten wpływ. Potra­fimy wydo­stać się z ziem­skiej atmos­fery. Ale nie potra­fimy uchro­nić przed cier­pie­niem tych, któ­rych kochamy.

Chcia­łem też opi­sać pewne miej­sca, w któ­rych moje pry­watne życie łączy się z wiel­kimi siłami antro­po­cenu. Na początku 2020 roku, po dwóch latach od chwili, kiedy zaczą­łem pisać pod­cast, obja­wiła się siła szcze­gól­nie potężna w postaci nie­zna­nego wcze­śniej koro­na­wi­rusa. Zaczą­łem wtedy sku­piać się na tej jedy­nej spra­wie, o któ­rej byłem w sta­nie pisać. Pośród panu­ją­cego kry­zysu – a pisząc te słowa w kwiet­niu 2021 roku, jestem wciąż w jego gąsz­czu – widzę wiele powo­dów do lęku i żalu. Ale widzę też ludzi współ­pra­cu­ją­cych ze sobą, dzie­lą­cych się z innymi wie­dzą, którą wspól­nie zdo­by­li­śmy, widzę ludzi współ­dzia­ła­ją­cych, by nieść pomoc i opiekę cho­rym i sła­bym. Nawet kiedy jeste­śmy od sie­bie oddzie­leni, pozo­sta­jemy ze sobą zwią­zani. Tak jak powie­działa Sarah: nie ma obser­wa­to­rów, są wyłącz­nie uczest­nicy.

Pod koniec życia wybitny autor i ilu­stra­tor Mau­rice Sen­dak powie­dział w pro­gra­mie Fresh Air („Świeże powie­trze”) na ante­nie sta­cji NPR: „Czę­sto pła­czę, bo bra­kuje mi ludzi. Czę­sto pła­czę, bo ludzie umie­rają, a ja nie potra­fię temu zapo­biec. Oni ode mnie odcho­dzą, a ja tym bar­dziej ich kocham”.

Dodał jesz­cze: „W miarę jak się sta­rzeję, odkry­wam, że kocham świat”.

Przez całe swoje dotych­cza­sowe życie zako­chi­wa­łem się w świe­cie, ale zaczą­łem tę miłość odczu­wać dopiero parę lat temu. Zako­chać się w świe­cie to nie zna­czy zigno­ro­wać czy prze­oczyć cier­pie­nia ludzi i innych istot. Dla mnie przy­naj­mniej zako­chać się w świe­cie to wpa­try­wać się w nocne niebo i poczuć, jak umysł pły­nie pośród piękna i odda­le­nia gwiazd. To przy­tu­lić pła­czące dzieci albo przy­glą­dać się roz­wi­ja­ją­cym się w czerwcu liściom pla­ta­nowca. Ile­kroć zaczy­nam odczu­wać kłu­cie w mostku i ucisk w gar­dle, a do oczu napły­wają mi łzy, mam ochotę odwró­cić się od uczuć. Pra­gnę w takich chwi­lach odwo­łać się do iro­nii albo cze­go­kol­wiek innego, co pozwo­li­łoby mi uciec od żywych emo­cji. Wszy­scy prze­cież dobrze wiemy, jak koń­czy się zako­cha­nie. Ale mimo wszystko pra­gnę zako­chać się w świe­cie, chcę, żeby ta miłość mnie otwo­rzyła. Dopóki tu jestem, chcę odczu­wać naj­wię­cej, jak się da.

Sen­dak zakoń­czył tamtą roz­mowę sło­wami, które oka­zały się jego ostat­nią publiczną wypo­wie­dzią: „Prze­żyj swoje życie. Prze­żyj swoje życie. Prze­żyj swoje życie”.

Oto moja wła­sna próba, by tego doko­nać.

NI­GDY NIE BĘDZIESZ SZEDŁ SAM

Jest maj 2020 roku, a mój mózg się do tego nie nadaje.

Coraz czę­ściej stwier­dzam, że mówię o „tym”, nie uży­wa­jąc nazw i nie odczu­wa­jąc potrzeby ich sto­so­wa­nia. Wszy­scy bowiem współ­uczest­ni­czymy w tak wszech­ogar­nia­ją­cym ludz­kim doświad­cze­niu, że odno­szące się do niego zaimki nie wyma­gają wymie­nia­nia poprze­dza­ją­cych je rze­czow­ni­ków. Prze­ra­że­nie i cier­pie­nie obecne są wszę­dzie. Chciał­bym, żeby moje pisa­nie pozwa­lało na oddech. A jed­nak prze­ra­że­nie i cier­pie­nie wsą­czają się także i w moje słowa, tak jak świa­tło prze­ci­ska się przez okienne żalu­zje, jak woda znaj­duje sobie drogę mimo zamknię­tych drzwi.

Przy­pusz­czam, że czy­ta­cie te słowa w przy­szło­ści. Być może na tyle odle­głej od mojej teraź­niej­szo­ści, że „to” już minęło. Wiem, że ni­gdy nie minie bez reszty: następna nor­mal­ność będzie się róż­nić od poprzed­niej. Ale jakaś następna nor­mal­ność nadej­dzie – i mam nadzieję, że wła­śnie w niej żyje­cie, a ja żyję w niej razem z Wami.

Na razie muszę trwać w „tym” i znaj­do­wać pocie­sze­nie, gdzie się da. A w ostat­nich cza­sach pocie­sze­niem są dla mnie prze­boje z musi­cali.

* * *

W 1909 roku węgier­ski pisarz Ferenc Molnár wysta­wił w Buda­pesz­cie swą nową sztukę Liliom. Tytu­łowy boha­ter – tro­chę zabu­rzony i chwi­lami agre­sywny młody naga­niacz, zachę­ca­jący ludzi do prze­jaż­dżek na karu­zeli – zako­chuje się w kobie­cie o imie­niu Julie. Kiedy dziew­czyna zacho­dzi w ciążę, Liliom pla­nuje rabu­nek, by zdo­być środki na utrzy­ma­nie mają­cej się powięk­szyć rodziny. Napad oka­zuje się jed­nak kata­strofą i Liliom traci życie. Tra­fia na 16 lat do czyśćca, po czym uzy­skuje pozwo­le­nie na jed­no­dniowe odwie­dziny u nasto­let­niej już córki Louise.

Dra­mat Liliom oka­zał się w Buda­pesz­cie kom­pletną klapą, ale Molnár nie nale­żał do auto­rów cier­pią­cych na brak pew­no­ści sie­bie. Wciąż wysta­wiał swoje dzieło w róż­nych kra­jach Europy, a potem także i w USA, gdzie w 1921 roku prze­ło­żona na angiel­ski sztuka otrzy­mała dobre recen­zje i odnio­sła umiar­ko­wany suk­ces kasowy.

Kom­po­zy­tor Gia­como Puc­cini chciał doko­nać ope­ro­wej adap­ta­cji tek­stu Molnára, ale pisarz odmó­wił sprze­da­nia mu praw, bo chciał, „żeby «Liliom» został zapa­mię­tany jako sztuka Molnára, a nie jako opera Puc­ciniego”. Zamiast Puc­ciniemu sprze­dał prawa Richar­dowi Rod­ger­sowi i Osca­rowi Ham­mer­ste­inowi, duetowi autor­skiemu two­rzą­cemu wido­wi­ska muzyczne, świeżo po suk­ce­sie musi­calu Okla­homa!. W ten spo­sób Molnár spra­wił, że Liliom został zapa­mię­tany wła­ści­wie wyłącz­nie jako zaty­tu­ło­wany Karu­zela musi­cal spółki Rod­gers i Ham­mer­stein; jego pre­miera odbyła się w 1945 roku.

W musi­calu dwu­krot­nie śpie­wana jest pio­senka Rod­gersa i Ham­mer­ste­ina Ni­gdy nie będziesz szła sama: za pierw­szym razem ma ona pod­trzy­mać na duchu świeżo owdo­wiałą Julie; za dru­gim – po latach śpie­wają ją Louise kole­dzy z klasy w trak­cie uro­czy­sto­ści zakoń­cze­nia szkoły. Louise począt­kowo nie chce przy­łą­czyć się do chóru – jest na to zbyt przy­bita – ale choć ojciec pozo­staje dla niej nie­wi­doczny, czuje jego obec­ność i wspar­cie i w końcu też zaczyna śpie­wać.

Słowa pio­senki4 odwo­łują się do naj­bar­dziej oczy­wi­stych obra­zów. Mówią, że powin­ni­śmy „iść przez wiatr i przez deszcz”, co jest nie­zbyt pre­cy­zyj­nym odnie­sie­niem do burzy. Sły­szymy też, że trzeba „iść z nadzieją w sercu”, co z kolei wydaje się nachal­nym bana­łem. Dowia­du­jemy się, że „po burzy przy­cho­dzi zło­ci­ste niebo i słodka, dźwięczna pieśń skow­ronka”. W rze­czy­wi­sto­ści zaś po burzy wszę­dzie leżą poła­mane gałę­zie, zwi­sają zerwane prze­wody elek­tryczne i sza­leją wez­brane rzeki.

A jed­nak na mnie słowa tej pio­senki dzia­łają. Może cho­dzi o powta­rza­jącą się frazę „Idź przed sie­bie”. Wie­rzę w takie oto dwa fun­da­men­talne fakty zwią­zane z kon­dy­cją ludzką: 1. musimy wciąż iść naprzód; 2. nikt z nas ni­gdy nie idzie sam. Możemy czuć się osa­mot­nieni (w isto­cie czę­sto będziemy się czuć osa­mot­nieni), ale nawet w miaż­dżą­cych żar­nach odosob­nie­nia nie jeste­śmy sami. Tak jak w przy­padku Louise pod­czas uro­czy­sto­ści zakoń­cze­nia szkoły: nawet ci, któ­rzy są daleko – albo wręcz nas zosta­wili – wciąż są z nami i zachę­cają nas, byśmy na­dal szli przed sie­bie.

Tę pio­senkę śpie­wali wszy­scy: od Franka Sina­try przez Johnny’ego Casha po Are­thę Fran­klin. Ale naj­słyn­niej­sze stało się wyko­na­nie zespołu Gerry and the Pace­ma­kers z 1963 roku. Podob­nie jak Beatlesi, także i ten zespół pocho­dził z Liver­po­olu, jego mene­dże­rem rów­nież był Brian Epstein, pro­du­cen­tem zaś i aran­że­rem nagrań – Geo­rge Mar­tin. Sto­sow­nie do swo­jej nazwy5 Pace­ma­kersi zmo­dy­fi­ko­wali rytm pio­senki, zwięk­sza­jąc jej tempo i doda­jąc nieco bigla do utworu utrzy­ma­nego pier­wot­nie w duchu lamentu; ich wyko­na­nie wspięło się na szczyty bry­tyj­skich list prze­bo­jów.

Nie­mal natych­miast kibice klubu pił­kar­skiego FC Liver­pool zaczęli śpie­wać tę pio­senkę wspól­nie pod­czas meczów swo­jej dru­żyny. Tam­tego lata legen­darny mene­dżer liver­po­ol­skich pił­ka­rzy powie­dział Gerry’emu Mars­de­nowi, głów­nemu woka­li­ście Pace­ma­ker­sów: „Gerry, synu, ja ci dałem dru­żynę pił­kar­ską, a ty nam dałeś pieśń”.

Dziś tytuł Ni­gdy nie będziesz szedł sam jest wyryty w kutym żela­zie i zawie­szony nad bramą liver­po­ol­skiego sta­dionu Anfield. Słynny duń­ski obrońca Daniel Agger ma wyta­tu­owane na kłyk­ciach pra­wej ręki litery YNWA6. Od dzie­się­cio­leci jestem kibi­cem Liver­po­olu7 i ta pio­senka jest dla mnie tak sil­nie zwią­zana z klu­bem, że ile­kroć sły­szę jej pierw­sze dźwięki, stają mi w pamięci wszyst­kie oka­zje, przy któ­rych śpie­wa­łem ją wraz z innymi kibi­cami – cza­sem w unie­sie­niu, cza­sem w roz­pa­czy.

Kiedy zmarł Bill Shan­kly8, w 1981 roku, Gerry Mars­den zaśpie­wał Ni­gdy nie będziesz szedł sam w trak­cie cere­mo­nii pogrze­bo­wej; pio­senka była zresztą wyko­ny­wana pod­czas wielu pogrze­bów fanów Liver­po­olu. Dla mnie cudowną wręcz cechą tego utworu jest to, że tak dobrze funk­cjo­nuje zarówno przy oka­zji pogrze­bów, jak i uro­czy­sto­ści zakoń­cze­nia szkoły, a także jako trium­falna pieśń w duchu wła­śnie-poko­na­li­śmy-Bar­ce­lonę-w-Lidze-Mistrzów! Jak powie­dział kie­dyś były zawod­nik i mene­dżer Liver­po­olu Kenny Dal­glish: „Mie­ści się w niej nie­po­wo­dze­nie i smu­tek, mie­ści się też suk­ces”. Jest to pio­senka o trzy­ma­niu się razem – nawet kiedy twoje marze­nia zostają wywró­cone i zni­we­czone. Jest to pio­senka zarówno o burzy, jak i o zło­ci­stym nie­bie.

Na pierw­szy rzut oka może wyda­wać się dziwne, że naj­po­pu­lar­niej­sza na świe­cie pio­senka pił­kar­ska wywo­dzi się z teatru muzycz­nego. Ale prze­cież fut­bol jest teatrem, a kibice robią z niego teatr muzyczny. Hymn West Ham Uni­ted nosi tytuł Zawsze będę pusz­czał bańki. Na początku każ­dego meczu można zoba­czyć tysiące doro­słych ludzi pusz­cza­ją­cych na try­bu­nach mydlane bańki i śpie­wa­ją­cych słowa: „Zawsze będę pusz­czał bańki, piękne bańki pły­nące w powie­trzu / Lecą tak wysoko, pra­wie do samego nieba / A potem, tak jak moje marze­nia, pękają i zni­kają”. Z kolei kibice Man­che­steru Uni­ted prze­ro­bili Hymn bojowy Repu­bliki Julii Ward Howe z cza­sów ame­ry­kań­skiej wojny domo­wej i śpie­wają na meczach: „Glory, Glory Man Uni­ted”9. Kibice Man­che­steru City śpie­wają zaś Blue Moon, prze­bój Rod­gersa i Harta z 1934 roku.

Wszyst­kie te pio­senki zostały roz­sła­wione przez śpie­wa­jące je spo­łecz­no­ści. Są one potwier­dze­niem jed­no­ści w smutku i w rado­snym trium­fie: nie­za­leż­nie od tego, czy bańka wzla­tuje w górę, czy pęka, śpie­wamy razem.

Tekst Ni­gdy nie będziesz szedł sam jest kiczo­waty, ale nie jest nie­słuszny. Pio­senka nie twier­dzi, że świat jest miej­scem spra­wie­dli­wym czy szczę­śli­wym. Po pro­stu wzywa nas do cią­głego mar­szu naprzód – z nadzieją w ser­cach. I nawet jeśli zaczy­na­jąc śpiew, nie wie­rzysz – podob­nie jak Louise w koń­co­wych frag­men­tach Karu­zeli – w zło­ci­ste niebo czy w dźwięczne trele skow­ronka, wie­rzysz w nie odro­binę bar­dziej, kiedy koń­czysz.

W marcu 2020 roku inter­net obie­gło nagra­nie, w któ­rym grupa bry­tyj­skich sani­ta­riu­szy śpie­wała Ni­gdy nie będziesz szedł sam swoim współ­pra­cow­ni­kom znaj­du­ją­cym się za szybą na oddziale inten­syw­nej tera­pii. Sani­ta­riu­sze chcieli w ten spo­sób umoc­nić swych kole­gów. Cóż to za wspa­niałe słowo: u-moc­nić. Choć nasze marze­nia pękają i zni­kają, wciąż śpie­wamy sobie samym i innym, wza­jem­nie prze­ka­zu­jąc sobie moc.

Ni­gdy nie będziesz szedł sam ma u mnie cztery i pół gwiazdki.

OKRES IST­NIE­NIA LUDZ­KO­ŚCI

Kiedy mia­łem dzie­więć albo dzie­sięć lat, oglą­da­łem w pla­ne­ta­rium Cen­trum Nauki w Orlando pokaz, w trak­cie któ­rego pro­wa­dzący – nie zdra­dza­jąc swym gło­sem jakich­kol­wiek emo­cji – tłu­ma­czył, że mniej wię­cej za miliard lat jasność Słońca wzro­śnie o 10% w sto­sunku do war­to­ści obec­nej, co praw­do­po­dob­nie spo­wo­duje galo­pu­jące paro­wa­nie oce­anów. Za cztery miliardy lat powierzch­nia Ziemi będzie tak gorąca, że zacznie się topić. Za sie­dem lub osiem miliar­dów lat Słońce sta­nie się czer­wo­nym olbrzy­mem i będzie się roz­sze­rzać, aż w końcu nasza pla­neta zosta­nie przez nie wessana, a wszel­kie ist­nie­jące ziem­skie dowody na to, co kie­dy­kol­wiek myśle­li­śmy, powie­dzie­li­śmy czy zro­bi­li­śmy, zostaną pochło­nięte przez ogni­stą kulę pla­zmy.

Dzię­ku­jemy za wizytę w Cen­trum Nauki w Orlando. Wyj­ście znaj­duje się po pań­stwa lewej stro­nie.

Przez więk­szą część ostat­nich 35 lat docho­dzi­łem do sie­bie po tam­tym poka­zie. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że wiele gwiazd, które widzimy na noc­nym nie­bie – wśród nich Ark­tur10 – to czer­wone olbrzymy. Czer­wo­nych olbrzy­mów jest bar­dzo dużo. Czę­sto zda­rza się, że gwiazdy powięk­szają się i pochła­niają pobli­skie układy sło­neczne, wcze­śniej nada­jące się do zamiesz­ka­nia. Nic więc dziw­nego, że mar­twimy się koń­cem świata. Cią­gle prze­cież roz­ma­ite światy doży­wają swo­ich dni.

Son­daż prze­pro­wa­dzony w 2012 roku w 20 kra­jach poka­zał ist­nie­jące mię­dzy nimi duże róż­nice, jeśli cho­dzi o pro­cent ludzi wie­rzą­cych, że za ich życia ludz­kość zakoń­czy swą egzy­sten­cję. We Fran­cji odse­tek ten wyno­sił 6%; w Sta­nach Zjed­no­czo­nych – 22%. To ma sens. Fran­cja była prze­cież ojczy­zną kazno­dzie­jów wiesz­czą­cych apo­ka­lipsę; na przy­kład biskup Mar­cin z Tours11 pisał: „Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że Anty­chryst już się naro­dził”. Ale działo się to dawno – w IV wieku. Ame­ry­kań­skie wiesz­cze­nie apo­ka­lipsy to czasy znacz­nie nam bliż­sze: od prze­po­wiedni Sha­kera, że koniec świata nastąpi w 1794 roku, do usta­leń radio­ewan­ge­li­sty Harolda Cam­pinga, że apo­ka­lipsa nadej­dzie w roku 1994, z póź­niej­szą poprawką – kiedy prze­po­wiednia się nie speł­niła – że jed­nak w roku 1995. Póź­niej Cam­ping poszedł jesz­cze dalej: oznaj­mił, że koń­cowy etap roz­pocz­nie się 21 maja 2011 roku, po tym zaś ter­mi­nie nadej­dzie „pięć mie­sięcy ognia pie­kiel­nego i plag spa­da­ją­cych na Zie­mię, od któ­rych co dzień ginąć będą miliony ludzi, a do kul­mi­na­cji doj­dzie 21 paź­dzier­nika 2011 roku, kiedy nastąpi osta­teczna zagłada świata”. Kiedy nic takiego się nie wyda­rzyło, Cam­ping oświad­czył: „Przy­zna­jemy z pokorą, że pomy­li­li­śmy się co do ter­mi­nów”. Dla porządku nale­ża­łoby dodać, że nikt, kto mówił o sobie „my”, ni­gdy nie przy­znał niczego z pokorą. Przy­po­mi­nają mi się słowa wypo­wie­dziane kie­dyś przez mojego wykła­dowcę reli­gii, pro­fe­sora Donalda Rogana: „Ni­gdy nie prze­po­wia­daj końca świata. Pra­wie na pewno się pomy­lisz, a jeśli nawet będziesz miał rację, i tak nie będzie w pobliżu nikogo, kto by ci pogra­tu­lo­wał”.

Oso­bi­sta apo­ka­lipsa Cam­pinga nade­szła w 2013 roku, w któ­rym umarł, dożyw­szy 92 lat. Czę­ściowo przy­naj­mniej strach przed koń­cem świata musi wyra­stać z naszej dziw­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej wiemy, że nasz świat się skoń­czy, i to wkrótce. W tym sen­sie apo­ka­lip­tyczne nie­po­koje mogą być pro­duk­tem ubocz­nym zadzi­wia­ją­cego ludz­kiego upodo­ba­nia do nar­cy­zmu. Jakże bowiem świat miałby prze­trwać śmierć swego naj­waż­niej­szego miesz­kańca – czyli mnie? Ale myślę, że dzia­łają tu też inne czyn­niki. Wie­dza, że nasz czas się skoń­czy, czę­ściowo przy­naj­mniej pły­nie ze świa­do­mo­ści, iż inne gatunki także się skoń­czyły.

„Współ­cze­śni ludzie” – jak mówią o nas pale­on­to­lo­dzy – są obecni na Ziemi mniej wię­cej od 250 tysięcy lat. To jest nasz tak zwany okres ist­nie­nia, czyli czas, w któ­rym jeste­śmy odręb­nym gatun­kiem. Współ­cze­sne sło­nie są od nas co naj­mniej 10 razy star­sze – ich okres ist­nie­nia sięga wstecz aż do epoki plio­cenu, która skoń­czyła się ponad 2,5 miliona lat temu. Alpaki ist­nieją mniej wię­cej od 10 milio­nów lat – a więc 40 razy dłu­żej niż my. Hat­te­rie – rodzaj gadów żyją­cych w Nowej Zelan­dii – poja­wiły się około 240 milio­nów lat temu. Trwają więc na Ziemi tysiąc razy dłu­żej niż my – od cza­sów poprze­dza­ją­cych roz­pad super­kon­ty­nentu zwa­nego Pan­geą.

Jeste­śmy młodsi niż niedź­wie­dzie polarne i kojoty, płe­twale błę­kitne i wiel­błądy. Jeste­śmy też o wiele młodsi niż liczne gatunki, które dopro­wa­dzi­li­śmy do wymar­cia – od ptaka dodo po ogromne szczer­baki z rodzaju mega­te­rium.

Wio­sną 2020 roku, kilka tygo­dni po tym, jak poja­wie­nie się nowego koro­na­wi­rusa spo­wo­do­wało w USA zamy­ka­nie szkół i pusto­sze­nie skle­pów spo­żyw­czych, ktoś przy­słał mi zbiór moich wypo­wie­dzi, w któ­rych publicz­nie wspo­mi­na­łem o swoim lęku przed nadej­ściem pan­de­mii jakiejś zakaź­nej cho­roby. W pod­ca­ście zaty­tu­ło­wa­nym 10 rze­czy, któ­rych się boję umie­ści­łem gdzieś bli­sko szczytu listy „glo­balną pan­de­mię, która przy­nie­sie roz­pad ludz­kich norm”. Kilka lat wcze­śniej w nagra­niu wideo poświę­co­nym histo­rii świata spe­ku­lo­wa­łem, co mogłoby się wyda­rzyć, gdyby jutro poja­wił się jakiś superza­ra­zek i roz­prze­strze­nił się za pośred­nic­twem świa­to­wych szla­ków han­dlo­wych. A w 2019 roku w jed­nym z pod­ca­stów powie­dzia­łem: „Wszy­scy musimy się przy­go­to­wać na glo­balną pan­de­mię, o któ­rej wszy­scy wiemy, że nad­cho­dzi”. A jed­nak nie zro­bi­łem nic, żeby się przy­go­to­wać. Przy­szłość, przy całej swej nie­unik­nio­no­ści, zawsze wydaje mi się nie­ja­sna i mgli­sta – aż prze­staje taka być.

Kiedy zamknięto szkołę moich dzieci i kiedy odna­la­złem maskę, którą kupi­łem przed laty, budu­jąc dla nich domek na drze­wie, żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać wdy­cha­nie pyłu przy piło­wa­niu drewna – ale na długo przed uświa­do­mie­niem sobie w pełni zasięgu pan­de­mii – zadzwo­ni­łem do Hanka, mojego brata. Powie­dzia­łem mu, że jestem prze­stra­szony. Z nas dwóch to Hank jest tym zrów­no­wa­żo­nym, roz­sąd­nym i spo­koj­nym. Zawsze taki był. Moje bio­lo­giczne star­szeń­stwo ni­gdy nie prze­szko­dziło nam w tym, by to wła­śnie Hank był mądrym star­szym bra­tem. Od małego prak­ty­kuję pewien spo­sób uśmie­rza­nia swo­ich nie­po­ko­jów: odwo­łuję się do Hanka. Mój wła­sny mózg nie umie w wia­ry­godny spo­sób poin­for­mo­wać mnie, czy istot­nie jakieś postrze­gane przeze mnie nie­bez­pie­czeń­stwo jest realne, spo­glą­dam więc na Hanka. Widzę, że mój brat nie pani­kuje, a zatem mówię sobie, że jestem bez­pieczny. Gdyby coś naprawdę było nie w porządku, Hank nie byłby w sta­nie ema­no­wać taką spo­kojną pew­no­ścią sie­bie.

Powie­dzia­łem więc Han­kowi, że się boję.

– Nasz gatu­nek to prze­trwa – odpo­wie­dział z lekką nutką zakło­po­ta­nia w gło­sie.

– Gatu­nek prze­trwa? Tylko tyle masz mi do powie­dze­nia???

Hank zamilkł na chwilę. Po jego odde­chu sły­sza­łem, że wewnętrz­nie drży – takim samym drże­niem, jakie on wyczu­wał we mnie przez wszyst­kie lata naszego życia.

– Tyle mogę ci powie­dzieć – dodał po chwili.

Powie­dzia­łem mu, że kupi­łem 60 puszek bez­cu­kro­wego dra pep­pera, więc mogę pić po dwie puszki dzien­nie przez cały czas lock­downu.

Dopiero wtedy usły­sza­łem dobrze znany śmiech, ten śmiech, który zawsze zna­czył mój-stra­szy-brat-to-naprawdę-facet-z–cha­rak­ter­kiem.

– Jak na kogoś, kto od czter­dzie­stu lat mar­twi się nad­cho­dzącą pan­de­mią – powie­dział – słabo się orien­tu­jesz, na czym pan­de­mie naprawdę pole­gają.

Jedna z reguł mar­ke­tingu w han­dlu deta­licz­nym mówi, że aby zwięk­szyć sprze­daż, firmy powinny kre­ować w klien­tach potrzebę pośpie­chu. „Wkrótce koniec mega­wy­prze­daży!”, „Zostało już tylko kilka bile­tów!”. Te rekla­mowe groźby, szcze­gól­nie w epoce han­dlu elek­tro­nicz­nego, pra­wie zawsze są fik­cyjne. Ale dzia­łają sku­tecz­nie, sta­no­wiąc odbi­cie naszych apo­ka­lip­tycz­nych wizji: jeśli poczu­jemy, jak pilna jest sprawa w dzie­dzi­nie jakie­goś ludz­kiego eks­pe­ry­mentu, może rze­czy­wi­ście uda nam się wziąć do roboty, nie­za­leż­nie od tego, czy cho­dzi o rato­wa­nie dusz, by umoż­li­wić im Wnie­bo­wstą­pie­nie, czy o prze­ciw­dzia­ła­nie zmia­nom kli­matu.

Sta­ram się pamię­tać o tym, że w IV wieku nie­po­kój escha­to­lo­giczny Mar­cina z Tours musiał wyda­wać mu się czymś rów­nie real­nym, jak mnie wydają się moje dzi­siej­sze lęki. Tysiąc lat temu powo­dzie i zarazy postrze­gano jako apo­ka­lip­tyczne znaki, ponie­waż były one prze­ja­wem dzia­ła­nia potęg wykra­cza­ją­cych poza ludz­kie rozu­mie­nie. W cza­sach kiedy dora­sta­łem, w epoce naro­dzin kom­pu­te­rów i bomby wodo­ro­wej, do roli takich apo­ka­lip­tycz­nych zagro­żeń lepiej nada­wały się plu­skwa mile­nijna12 i zima nukle­arna13. Dziś nie­po­koje tego typu kon­cen­trują się cza­sem wokół wizji sztucz­nej inte­li­gen­cji wymy­ka­ją­cej się spod kon­troli albo nisz­czą­cych nasz gatu­nek pan­de­mii, na które oka­żemy się kom­plet­nie nie­przy­go­to­wani. Moje lęki naj­czę­ściej przyj­mują formę obaw o kli­mat lub o eko­lo­gię – a więc o sprawy, które kilka dekad temu nie zaprzą­tały tak powszech­nie uwagi czło­wieka.

Ludzie już przy­nie­śli ze sobą kata­strofę eko­lo­giczną. Wystar­czyło 250 tysięcy lat, by nasze zacho­wa­nie dopro­wa­dziło do wygi­nię­cia wielu gatun­ków i spro­wa­dze­nia na wiele innych stanu zagro­że­nia wygi­nię­ciem. To nie tylko jest godne ubo­le­wa­nia, lecz także oka­zuje się w coraz więk­szym stop­niu nie­uza­sad­nione. Praw­do­po­dob­nie przed tysią­cami lat nie zda­wa­li­śmy sobie sprawy z tego, co robimy, polu­jąc na roz­ma­ite duże ssaki aż do ich wybi­cia. Ale dobrze wiemy, co robimy dziś. Wiemy, jak można poru­szać się po powierzchni Ziemi w mniej nisz­czący spo­sób. Mogli­by­śmy zde­cy­do­wać, że będziemy zuży­wać mniej ener­gii, jeść mniej mięsa i wyci­nać mniej lasów. A jed­nak tego nie robimy. W kon­se­kwen­cji dla wielu istot żywych ludz­kość jest apo­ka­lipsą.

Nie­które sys­temy wie­rzeń miesz­czą w sobie kosmo­lo­gie cykliczne – na przy­kład escha­to­lo­gia hin­du­istyczna ope­ruje poję­ciem okre­sów trwa­ją­cych wiele miliar­dów lat, zwa­nych kalpa, pod­czas któ­rych świat prze­cho­dzi cykl powsta­nia, trwa­nia i, na koniec, upadku. Ale w escha­to­lo­giach line­ar­nych koniec trwa­nia ludz­ko­ści okre­ślany jest czę­sto jako „koniec świata”, cho­ciaż nasze znik­nię­cie z powierzchni Ziemi praw­do­po­dob­nie nie będzie ozna­czać końca świata ani też końca życia na świe­cie.

Ludzie sta­no­wią zagro­że­nie dla swego wła­snego gatunku i dla wielu innych, ale pla­neta nas prze­trwa. W grun­cie rze­czy wystar­czy zapewne kilka milio­nów lat, żeby życie na Ziemi otrzą­snęło się z wyrzą­dzo­nych przez nas szkód. Życie pod­no­siło się już po znacz­nie poważ­niej­szych wstrzą­sach. Dwie­ście pięć­dzie­siąt milio­nów lat temu, w okre­sie wymie­ra­nia per­m­skiego, tem­pe­ra­tura wód powierzch­nio­wych w oce­anach docho­dziła do 40ºC. Wymarło wtedy 95% gatun­ków14, a przez kolejne pięć milio­nów lat Zie­mia była „mar­twą strefą” z nie­licz­nymi prze­ja­wami życia.

Sześć­dzie­siąt sześć milio­nów lat temu ude­rze­nie aste­ro­idy spo­wo­do­wało powsta­nie tak ogrom­nej chmury pyłu, że na dwa lata zapa­no­wały na Ziemi ciem­no­ści, prak­tycz­nie unie­moż­li­wia­jące pro­ces foto­syn­tezy i pro­wa­dzące do wygi­nię­cia 75% zwie­rząt lądo­wych. W porów­na­niu z tam­tymi kata­stro­fami nie jeste­śmy szcze­gól­nie istotni. Kiedy już Zie­mia się nas pozbę­dzie, powie sobie coś takiego: „No cóż, ta ludzka ospa była nie­przy­jemna, ale przy­naj­mniej nie zapa­dłam na Zespół Wiel­kiej Aste­ro­idy”.

Z ewo­lu­cyj­nego punktu widze­nia naprawdę trud­nym zada­niem było przej­ście od komó­rek pro­ka­rio­tycz­nych do euka­rio­tycz­nych, a póź­niej od orga­ni­zmów jed­no­ko­mór­ko­wych do wie­lo­ko­mór­ko­wych. Zie­mia ma mniej wię­cej cztery i pół miliarda lat, co jest wiel­ko­ścią, któ­rej nie jestem w sta­nie ogar­nąć swoim rozu­mem. Może łatwiej będzie wyobra­zić sobie, że dotych­cza­sowa histo­ria Ziemi to jeden rok kalen­da­rzowy: jej powsta­nie to 1 stycz­nia, a dziś mamy 31 grud­nia, godzinę 23.59. Przy tej skali pierw­sze formy życia poja­wiły się na Ziemi około 25 lutego. Pierw­sze orga­ni­zmy foto­syn­te­ty­zu­jące naro­dziły się pod koniec marca. Formy wie­lo­ko­mór­kowe – dopiero w sierp­niu albo wrze­śniu. Pierw­sze dino­zaury, takie jak eorap­tor, poja­wiły się około 230 milio­nów lat temu, czyli 13 grud­nia w naszej jed­no­rocz­nej skali. Ude­rze­nie aste­ro­idy, zwia­stu­jące koniec dino­zau­rów, nastą­piło około 26 grud­nia. Homo sapiens zaś stał się czę­ścią histo­rii Ziemi dopiero 31 grud­nia o godzi­nie 23.4815.

Spójrzmy na to jesz­cze ina­czej. Przej­ście od orga­ni­zmów jed­no­ko­mór­ko­wych do wie­lo­ko­mór­ko­wych zajęło Ziemi około trzech miliar­dów lat. Przej­ście od Tyran­no­sau­rusa rexa do ludzi umie­ją­cych czy­tać i pisać, odko­py­wać ska­mie­liny, kre­ślić osie czasu i mar­twić się o swój wła­sny koniec – mniej niż 70 milio­nów lat. O ile nie zdo­łamy zli­kwi­do­wać wszyst­kich istot wie­lo­ko­mór­ko­wych na naszym glo­bie, Zie­mia nie będzie musiała prze­cho­dzić tej całej drogi od początku i da sobie radę – chyba że wypa­rują oce­any, a pla­neta zosta­nie stra­wiona przez Słońce.

Ale nas już wtedy nie będzie, podob­nie jak i naszej pamięci – zbio­ro­wej i sku­mu­lo­wa­nej. Sądzę, że to wła­śnie per­spek­tywa uni­ce­stwie­nia zaso­bów ludz­kiej pamięci jest w jakiejś mie­rze tym, co prze­raża mnie naj­bar­dziej w wizji końca ludz­ko­ści. Jestem prze­ko­nany, że jeśli w lesie prze­wraca się drzewo, odgłos jego upadku powstaje nawet wtedy, kiedy w pobliżu nie ma nikogo, kto by go usły­szał. Jeśli nato­miast nie będzie nikogo, kto by odtwo­rzył płyty z nagra­niami Bil­lie Holi­day, jej pio­senki ni­gdy już nie zabrzmią. Wyrzą­dzi­li­śmy w swej histo­rii wiele cier­pie­nia, ale stwo­rzy­li­śmy też mnó­stwo innych rze­czy.

Wiem, że świat nas prze­żyje – a nawet sta­nie się bez nas w pew­nym sen­sie bar­dziej żywy. Będzie wię­cej śpie­wa­ją­cych pta­ków. Wię­cej wędru­ją­cych zwie­rząt. Wię­cej roślin prze­bi­ja­ją­cych się przez nasze chod­niki, przy­wra­ca­ją­cych dzi­kość pla­ne­cie, którą sko­lo­ni­zo­wa­li­śmy. Oczami wyobraźni widzę, jak w ruinach domów, które wybu­do­wa­li­śmy, śpią kojoty. Wyobra­żam sobie, jak jesz­cze setki lat po naszym znik­nię­ciu na plaże wyrzu­cane są pla­sti­kowe odpady. Wyobra­żam sobie, jak ćmy – pozba­wione sztucz­nych świa­teł, w któ­rych stronę mogłyby się kie­ro­wać – zwra­cają się ku Księ­ży­cowi.

Odczu­wam pewną pocie­chę, wie­dząc, że życie będzie trwało, nawet kiedy my już trwać prze­sta­niemy. Ale upie­rał­bym się, że kiedy nasze świa­tło już zga­śnie, Zie­mię spo­tka wielka tra­ge­dia, bo – choć wiem, że ludzie mają skłon­ność do nad­mier­nej pompy – uwa­żam nas za zde­cy­do­wa­nie naj­cie­kaw­sze zja­wi­sko, jakie kie­dy­kol­wiek zaist­niało na naszej pla­ne­cie.

Łatwo się zapo­mina, jak wspa­niali jeste­śmy, jak dziwni i cudowni. Dzięki foto­gra­fii i sztuce każdy z nas widział rze­czy, któ­rych w grun­cie rze­czy ni­gdy nie zoba­czy: powierzch­nię Marsa, bio­lu­mi­ne­scen­cyjne ryby w głębi oce­anu, sie­dem­na­sto­wieczną dziew­czynę z kol­czy­kiem z perłą. Dzięki empa­tii odczu­wa­li­śmy emo­cje, któ­rych ina­czej ni­gdy nie byli­by­śmy w sta­nie poczuć. Dzięki boga­temu światu wyobraźni widzie­li­śmy wiel­kie i małe apo­ka­lipsy.

Jeste­śmy jedyną czę­ścią zna­nego wszech­świata mającą świa­do­mość, że sta­nowi część wszech­świata. Wiemy, że krą­żymy wokół gwiazdy, która pew­nego dnia nas pochło­nie. Jeste­śmy jedy­nym gatun­kiem, który ma świa­do­mość wła­snego okresu ist­nie­nia.

Orga­ni­zmy zło­żone mają zwy­kle krót­sze okresy ist­nie­nia niż orga­ni­zmy pro­ste, a ludz­kość stoi przed ogrom­nymi wyzwa­niami. Musimy zna­leźć spo­sób, żeby prze­trwać – pora­dzić sobie w świe­cie, w któ­rym mamy dość mocy, by ogrzać całą pla­netę, ale nie dość, żeby prze­stać ją ogrze­wać. Być może będziemy nawet musieli prze­trwać zani­ka­nie naszego wła­snego zna­cze­nia, w miarę jak tech­no­lo­gia będzie w coraz więk­szym stop­niu przej­mo­wać to, co do tej pory robi­li­śmy sami – i robić to lepiej od nas. Ale jeste­śmy w lep­szej sytu­acji, żeby sta­wić czoło naszym najwięk­szym pro­ble­mom, niż byli­śmy 100 albo 1000 lat temu. Zasoby ludz­kiej mądro­ści zbio­ro­wej są więk­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, dys­po­nu­jemy więk­szymi bogac­twami, więk­szą wie­dzą zgro­ma­dzoną przez naszych przod­ków.

Jeste­śmy też szo­ku­jąco, wręcz głu­pio, wytrwali. Nasi dalecy przod­ko­wie praw­do­po­dob­nie sto­so­wali wiele róż­nych stra­te­gii polo­wa­nia i łowie­nia ryb, a jedną z naj­pow­szech­niej wyko­rzy­sty­wa­nych było polo­wa­nie upo­rczywe. Polega ono na upar­tym tro­pie­niu zwie­rzyny przez łowcę i zależy po pro­stu od jego wytrwa­ło­ści. Myśliwi potra­fili ści­gać zdo­bycz godzi­nami. Za każ­dym razem, kiedy się odda­lała, wzna­wiali pościg, a kiedy ucie­kała po raz kolejny, oni rów­nież po raz kolejny wzna­wiali pościg, a kiedy zwie­rzyna znów ucie­kała… Aż w końcu tro­pione zwie­rzę było zbyt wyczer­pane, by kon­ty­nu­ować ucieczkę. To dzięki tej stra­te­gii przez dzie­siątki tysięcy lat zja­da­li­śmy istoty, które były szyb­sze i sil­niej­sze od nas.

Po pro­stu. Idziemy. Przed sie­bie. Zaję­li­śmy sie­dem kon­ty­nen­tów, włącz­nie z takim, który jest dla nas sta­now­czo zbyt zimny. Prze­pły­nę­li­śmy oce­any w poszu­ki­wa­niu lądów, któ­rych wcze­śniej nie widzie­li­śmy i nie mie­li­śmy pew­no­ści, że zdo­łamy je zna­leźć. Jedno z moich ulu­bio­nych okre­śleń to „zawzięty jak bul­dog”. Uwiel­biam wytrwałe pogo­nie bul­dogów – czy w ogóle psów – ich goto­wość do wysiłku, deter­mi­na­cję. Zro­zum­cie mnie dobrze: bul­dogi są naprawdę zawzięte jak bul­dogi. Ale one same powinny o sobie mówić, że są zawzięte jak ludzie. Wyka­zują ludzką deter­mi­na­cję.

Przez więk­szość życia sądzi­łem, że jeste­śmy w czwar­tej ćwiartce ludz­kiej histo­rii, a może nawet już w jej ostat­nich dniach. Ale nie­dawno zaczą­łem wie­rzyć, że tego typu roz­pacz jedy­nie pogar­sza i tak już nie za duże szanse na dłu­go­ter­mi­nowe prze­trwa­nie. Musimy wal­czyć, wie­rząc, że jest o co i że jeste­śmy warci tego, żeby się o sie­bie bić – bo jeste­śmy. Posta­no­wi­łem więc uwie­rzyć, że wcale nie zbli­żamy się do apo­ka­lipsy, że koniec nie nad­cho­dzi i że znaj­dziemy spo­sób, żeby prze­trwać zbli­ża­jące się zmiany.

Octa­via Butler16 napi­sała: „Zmiana jest jedyną nie­unik­nioną, nie­od­partą i trwałą rze­czy­wi­sto­ścią w całym wszech­świe­cie”. A kimże ja jestem, żeby twier­dzić, że nie, że myśmy już skoń­czyli się zmie­niać? Kimże jestem, żeby twier­dzić, że Butler nie miała racji, kiedy pisała: „Prze­zna­cze­niem nasion ziem­skiego życia17 jest zako­rze­nić się pośród gwiazd”? Dziś więc wie­rzę raczej, że nasza wytrwa­łość i nasze zdol­no­ści przy­sto­so­waw­cze pozwolą nam zmie­niać się wraz z naszym świa­tem jesz­cze przez długi, bar­dzo długi czas.

Jak na razie, patrząc na te marne 250 tysięcy lat, trudno jest przy­znać okre­sowi trwa­nia ludz­ko­ści wię­cej niż jedną gwiazdkę. Ale choć począt­kowo zare­ago­wa­łem na słowa brata nie­po­ko­jem, dziś sam je wypo­wia­dam – i w nie wie­rzę. Hank miał rację. Jak zawsze. Gatu­nek prze­trwa zarówno to wszystko, jak i wiele innych przy­szłych wyzwań.

Tak więc, kie­ru­jąc się nadzieją i wypa­tru­jąc przy­szło­ści, przy­znaję naszemu okre­sowi trwa­nia cztery gwiazdki.

KOMETA HAL­LEYA

Jedną z nie­roz­wią­za­nych zaga­dek komety Hal­leya jest jej nazwa: nikt naprawdę nie wie, jak należy ją zapi­sy­wać. Pocho­dzi ona bowiem od nazwi­ska astro­noma, który sam się pod­pi­sy­wał na różne spo­soby, cza­sem Hailey, cza­sem Hal­ley, a kiedy indziej Haw­ley. Uważa się, że dziś cechą języka jest jego duża płyn­ność, prze­ja­wia­jąca się choćby powsta­niem emoji czy zmie­nia­ją­cym się zna­cze­niem słowa „dokład­nie” – ale przy­naj­mniej wiemy, jak zapi­sy­wać nasze wła­sne nazwi­ska. Będę tu sto­so­wał wer­sję „kometa Hal­leya” – z góry prze­pra­sza­jąc za to wszyst­kich Haw­leyów i Haileyów.

Jest to jedyna kometa okre­sowa, którą regu­lar­nie daje się obser­wo­wać z Ziemi gołym okiem. Kometa Hal­leya poko­nuje wydłu­żoną orbitę elip­tyczną wokół Słońca w ciągu 74–79 lat – a więc raz na przy­zwo­icie dłu­gie ludz­kie życie roz­świe­tla przez kilka tygo­dni nocne niebo. Albo i dwa razy na jedno życie – jeśli rzecz się dobrze zapla­nuje. Na przy­kład ame­ry­kań­ski pisarz Mark Twain uro­dził się, kiedy kometa jaśniała na nie­bie nad Mis­so­uri. Sie­dem­dzie­siąt cztery lata póź­niej napi­sał: „Zja­wi­łem się wraz z kometą Hal­leya w 1835 roku. W przy­szłym roku kometa znów ma się zbli­żyć i spo­dzie­wam się, że wraz z nią odejdę”. I tak też się stało: Twain zmarł w 1910 roku, kiedy kometa Hal­leya powró­ciła. Pisarz miał nie­sa­mo­wity dar, jeśli cho­dzi o struk­turę nar­ra­cyjną, szcze­gól­nie w przy­padku wła­snych wspo­mnień.

Sie­dem­dzie­siąt sześć lat póź­niej, pod koniec zimy 1986 roku kometa znów się poja­wiła. Wiki­pe­dia podaje, że „warunki do obser­wa­cji z Ziemi były naj­bar­dziej nie­sprzy­ja­jące w ciągu ostat­nich 2000 lat”; odle­głość komety od Ziemi była znacz­nie więk­sza niż przy poprzed­nich oka­zjach. To odda­le­nie – w połą­cze­niu z wiel­kim wzro­stem natę­że­nia sztucz­nych świa­teł na naszej pla­ne­cie – spra­wiło, że w wielu miej­scach kometa była nie­wi­doczna dla nie­uzbro­jo­nego oka.

Miesz­ka­łem wtedy w Orlando na Flo­ry­dzie, w mie­ście, które nocą wysyła w niebo ogrom­nie dużo świa­tła, ale w week­end, na który przy­pa­dła naj­więk­sza jasność komety, poje­cha­li­śmy z tatą do rezer­watu leśnego Ocala, gdzie mie­li­śmy małą chatę. Pod sam koniec dnia, który na­dal uwa­żam za jeden z lep­szych w moim życiu, zoba­czy­łem wresz­cie kometę przez orni­to­lo­giczną lor­netkę taty.

Już przed tysią­cami lat ludzie mogli wie­dzieć, że kometa Hal­leya co jakiś czas powraca. W Tal­mu­dzie mowa o „gwieź­dzie, która poja­wia się co sie­dem­dzie­siąt lat i spra­wia, że kapi­ta­no­wie stat­ków błą­dzą”. Ale w tam­tych cza­sach ludzie nie­rzadko z bie­giem lat zapo­mi­nali o tym, czego się nauczyli. A zresztą, jak się nad tym zasta­no­wić, może to feno­men nie tylko tam­tych cza­sów.

W każ­dym razie Edmond18 Hal­ley zauwa­żył, że w 1682 roku kometa, którą obser­wo­wał, miała podobną orbitę jak komety opi­sane w latach 1607 i 1531. Hal­ley wciąż myślał o tym samym obiek­cie, kiedy 14 lat póź­niej pisał do Isa­aca New­tona: „Utwier­dzam się coraz bar­dziej w prze­ko­na­niu, że od owego 1531 roku widzie­li­śmy tę kometę już trzy razy”. Prze­wi­dy­wał też, że jej kolejny powrót nastąpi w 1758 roku. Tak też się stało – i to wtedy nazwano ją jego nazwi­skiem.

Ponie­waż myśląc o histo­rii, tak czę­sto kon­cen­tru­jemy się na czy­nach i odkry­ciach jed­no­stek, łatwo zapo­mi­namy, iż to nowe prądy myślowe i histo­ryczne siły napę­dzają prze­miany w naszym rozu­mie­niu świata. Choć nie można zaprze­czyć, że Hal­ley pra­wi­dłowo prze­wi­dział powrót komety, to inny współ­cze­sny mu uczony, Robert Hooke, już wcze­śniej wyra­ził „cał­kiem nowy pogląd”, że nie­które komety mogą poja­wiać się okre­sowo. Jeśli nawet odło­żymy na bok domnie­maną wie­dzę o okre­sowości komet zawartą już w Tal­mu­dzie, inni obser­wa­to­rzy nieba wpa­dli na podobne pomy­sły mniej wię­cej w tym samym cza­sie co Hal­ley. Sie­dem­na­sto­wieczna Europa – w któ­rej żyli New­ton i Hooke, a także Boyle, Gali­le­usz, Gasco­igne i Pas­cal – była sceną tylu wiel­kich prze­ło­mów w naukach przy­rod­ni­czych i mate­ma­tyce nie tylko ze względu na to, że w tym samym miej­scu i cza­sie przy­szło na świat wielu nie­zwy­kle mądrych ludzi, lecz także dla­tego, że wła­śnie wtedy rodziło się myśle­nie ana­li­tyczne wła­ściwe dla rewo­lu­cji nauko­wej. Także dla­tego, że takie insty­tu­cje jak Royal Society (Towa­rzy­stwo Kró­lew­skie) umoż­li­wiały człon­kom dobrze wykształ­co­nych elit sku­teczną wymianę wie­dzy – no i dla­tego, że Europa nagle stała się bogata jak ni­gdy wcze­śniej. Nie przy­pad­kiem rewo­lu­cja naukowa w Wiel­kiej Bry­ta­nii zbie­gła się w cza­sie z począt­kiem bry­tyj­skiego udziału w trans­atlan­tyc­kim han­dlu nie­wol­ni­kami i uzy­ski­wa­niem coraz więk­szych bogactw z kolo­nii i nie­wol­ni­czej pracy.

Musimy więc myśleć o Hal­leyu w tym kon­tek­ście – nie jako o wyjąt­ko­wym geniu­szu, który wyszedł z rodziny mydla­rzy i odkrył kometę, ale jako o oso­bie poszu­ku­ją­cej i cie­ka­wej świata, będą­cej – jak i my wszy­scy – „banieczką na fali impe­rium”, jak to ujął w pamięt­nych sło­wach Robert Penn War­ren19.

Powie­dziaw­szy to wszystko, przy­znajmy: Hal­ley był zna­ko­mi­to­ścią. Oto tylko jeden z przy­kła­dów jego umie­jęt­no­ści myśle­nia late­ral­nego20, wymie­niony w książce Johna i Mary Grib­bi­nów Out of the Sha­dow of a Giant („Wyjść z cie­nia giganta”): popro­szony o wyzna­cze­nie suma­rycz­nego pola powierzchni wszyst­kich angiel­skich hrabstw, Hal­ley „wziął wielką mapę Anglii i wyciął z niej naj­więk­sze pełne koło, jakie zdo­łał na niej nary­so­wać”. Koło odpo­wia­dało obsza­rowi o śred­nicy 69,33 mili (111,62 kilo­me­trów). Potem Hal­ley zwa­żył zarówno wycięte koło, jak i resztę mapy i stwier­dził, że obszar Anglii jest czte­ro­krot­nie więk­szy niż obszar zawarty w kole. Otrzy­many przez niego rezul­tat odbie­gał zale­d­wie o 1% od wyni­ków współ­cze­snych obli­czeń.

Eru­dy­cja i cie­ka­wość poznaw­cza Hal­leya spra­wiły, że listę jego osią­gnięć czyta się, jakby została zaczerp­nięta z powie­ści Juliu­sza Verne’a. Jego wyna­laz­kiem był dzwon nur­kowy do poszu­ki­wa­nia skar­bów na zato­pio­nych stat­kach. Hal­ley stwo­rzył wcze­sny model kom­pasu magne­tycz­nego i poczy­nił wiele waż­nych obser­wa­cji doty­czą­cych ziem­skiego pola magne­tycz­nego. Bar­dzo inspi­ru­jące były jego pisma na temat cyklu hydro­lo­gicz­nego. Hal­ley prze­tłu­ma­czył prace arab­skiego astro­noma Al-Bat­ta­niego z X wieku na temat zaćmień i ana­li­zu­jąc je, stwier­dził, że Księ­życ poru­sza się po swej orbi­cie coraz szyb­ciej. Opra­co­wał rów­nież pierw­szą tabelę aktu­arialną21, kła­dąc fun­da­ment pod sys­temy ubez­pie­czeń na życie.

Hal­ley sfi­nan­so­wał też publi­ka­cję trzy­to­mo­wych Prin­ci­piów22 New­tona, ponie­waż – jak pisała histo­ryczka Julie Wake­field – wio­dąca angiel­ska insty­tu­cja naukowa, czyli Towa­rzy­stwo Kró­lew­skie, „cały swój budżet prze­zna­czony na publi­ka­cje lek­ko­myśl­nie wydała na histo­rię ryb”. Hal­ley od razu uświa­do­mił sobie zna­cze­nie Prin­ci­piów, uwa­ża­nych za jedną z naj­waż­niej­szych ksią­żek w histo­rii nauki23. „Zosta­li­śmy teraz w rze­czy samej dopusz­czeni do uczty bogów – pisał o tym dziele. – Błędne myśle­nie nie gnębi już docie­kli­wej ludz­ko­ści swoim mro­kiem”.

Oczy­wi­ście nie wszyst­kie pomy­sły Hal­leya oka­zały się trafne. Błędne myśle­nie na­dal gnę­biło (i wciąż gnębi) docie­kliwą ludz­kość. Twier­dził on na przy­kład – czę­ściowo w opar­ciu o doko­nane przez New­tona mylne obli­cze­nia gęsto­ści Księ­życa – że wewnątrz naszej Ziemi znaj­duje się druga Zie­mia, z wła­sną atmos­ferą i, być może, z wła­snymi miesz­kań­cami.

W 1986 roku, kiedy kometa Hal­leya znów się poja­wiła, cha­rak­te­ry­styczne dla rewo­lu­cji nauko­wej podej­ście do kumu­lo­wa­nia wie­dzy było już tak roz­po­wszech­nione, że nawet osoby na pozio­mie trze­cio­kla­si­sty – takie jak ja – wie­działy o war­stwo­wej budo­wie wnę­trza Ziemi. Tam­tego dnia w leśnym rezer­wa­cie Ocala skle­ci­li­śmy z tatą ławkę, przy­bi­ja­jąc gwoź­dziami parę kan­tó­wek do kawałka pnia. Nie była to szcze­gól­nie wyra­fi­no­wana cie­siołka, ale jeśli dobrze pamię­tam, praca ta zajęła nam nie­mal cały dzień. Potem roz­pa­li­li­śmy ogni­sko, upie­kli­śmy kilka paró­wek na hot dogi i roz­po­czę­li­śmy ocze­ki­wa­nie na zupełną ciem­ność – na tyle w każ­dym razie zupełną, na ile było to moż­liwe w cen­tral­nej czę­ści stanu Flo­ryda w 1986 roku.

Nie wiem, jak wyja­śnić zna­cze­nie, jakie miała dla mnie ta ławka, jak bar­dzo liczyło się to, że tato i ja skon­stru­owa­li­śmy coś razem. No więc tam­tej nocy sie­dzie­li­śmy obok sie­bie na naszej ławce, która ledwo nas mie­ściła, i co chwila prze­ka­zy­wa­li­śmy jeden dru­giemu lor­netkę, wpa­tru­jąc się w kometę Hal­leya – białą smugę na ciem­no­gra­na­to­wym nie­bie.

Rodzice sprze­dali tamtą chatkę już pra­wie 20 lat temu, ale zanim to nastą­piło, spę­dzi­łem tam week­end z Sarah. Dopiero zaczy­na­li­śmy wtedy ze sobą cho­dzić. Usa­do­wi­li­śmy się na ławce, która na­dal tam stała i wciąż dawała radę utrzy­mać nasz cię­żar, choć po jej masyw­nych nogach cho­dziło mnó­stwo ter­mi­tów, a kan­tówki były zwi­chro­wane.

Kometa Hal­leya nie jest zwartą, kuli­stą mini­pla­netą prze­miesz­cza­jącą się w prze­strzeni kosmicz­nej, jak to sobie kie­dyś wyobra­ża­łem. Cho­dzi raczej o liczne, oddzielne kawałki skał złą­czone w całość w kształ­cie orzeszka ziem­nego – o „brudną śnieżkę”, jak to ujął astro­nom Fred Whip­ple. W sumie jądro brud­nej śnieżki Hal­leya ma pięt­na­ście kilo­me­trów dłu­go­ści i osiem sze­ro­ko­ści, ale jej ogon ze zjo­ni­zo­wa­nego gazu i czą­stek pyłu może osią­gać w prze­strzeni kosmicz­nej dłu­gość 100 milio­nów kilo­me­trów. W 837 roku, gdy kometa zbli­żyła się do Ziemi bar­dziej niż kiedy indziej, jej ogon roz­cią­gał się na wię­cej niż połowę widocz­nego nieba. Kiedy Mark Twain leżał na łożu śmierci w 1910 roku, Zie­mia aku­rat prze­szła przez ogon komety. Ludzie kupo­wali wtedy maski gazowe i prze­ciw­ko­me­towe para­sole, żeby chro­nić się przed gazami.

A jed­nak w grun­cie rze­czy kometa Hal­leya nie sta­nowi dla nas żad­nego zagro­że­nia. Ma praw­do­po­dob­nie takie same roz­miary jak obiekt, który ude­rzył w Zie­mię przed 66 milio­nami lat, dopro­wa­dza­jąc do wymar­cia dino­zau­rów i wielu innych gatun­ków, ale nie jest na kur­sie koli­zyj­nym z Zie­mią. Wziąw­szy to pod uwagę, odno­tujmy, że w 2061 roku kometa Hal­leya będzie ponad pięć razy bli­żej Ziemi, niż była w 1986 roku. Na noc­nym nie­bie będzie ją widać lepiej niż Jowi­sza czy jaką­kol­wiek gwiazdę. Będę miał wtedy 83 lata – o ile dopi­sze mi szczę­ście.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. John Green cierpi na zabu­rze­nie obse­syjno-kom­pul­syjne (przyp. tłum.). [wróć]

2. Park w Dako­cie Połu­dnio­wej obej­mu­jący m.in. naj­więk­szy w USA obszar tra­wia­stej pre­rii oraz ukształ­to­wane przez ero­zję twory skalne (przyp. tłum.). [wróć]

3. Po pol­sku ten ptak z pod­ro­dziny gęsi jest cza­sem nazy­wany potocz­nie, choć nie­zbyt pra­wi­dłowo, gęsią kana­dyj­ską (przyp. tłum.). [wróć]

4. Któ­rej angiel­ski tytuł można tłu­ma­czyć zarówno jako „Ni­gdy nie będziesz szła sama”, jak i „Ni­gdy nie będziesz szedł sam” (przyp. tłum.). [wróć]

5. Ang. pace­ma­ker – osoba, która nadaje tempo, np. w bie­gach dłu­go­dy­stan­so­wych (przyp. tłum.). [wróć]

6. Od angiel­skiego tytułu pio­senki You’ll Never Walk Alone (przyp. tłum.). [wróć]

7. Dla­czego? Kiedy mia­łem 12 lat, gra­łem w szkol­nej dru­ży­nie pił­kar­skiej. Oczy­wi­ście byłem bez­na­dziejny i rzadko wycho­dzi­łem na boisko. Mie­li­śmy w dru­ży­nie jed­nego dobrego zawod­nika o imie­niu James. Chło­pak pocho­dził z Anglii i mówił nam, że w jego kraju ist­nieją zawo­dowe zespoły pił­ka­rzy, a na ich meczach tysiące kibi­ców stoi obok sie­bie, ramię przy ramie­niu, i śpiewa pił­kar­skie pie­śni. Zapew­niał nas, że naj­lep­szym angiel­skim klu­bem jest Liver­pool. Uwie­rzy­łem mu (przyp. aut.). [wróć]

8. Bill Shan­kly (1913–1981) – szkocki tre­ner pił­kar­ski (przyp. tłum.). [wróć]

9. Zamiast „Glory! Glory! Hal­le­lu­jah!” jak w ory­gi­nale Hymnu (przyp. tłum.). [wróć]

10. Naj­ja­śniej­sza gwiazda w gwiaz­do­zbio­rze Wola­rza (przyp. tłum.). [wróć]

11. Święty Mar­cin uznany za patrona Fran­cji, biskup Tours żyjący w IV w., uro­dził się praw­do­po­dob­nie w Pano­nii, sta­no­wią­cej obec­nie część Węgier (przyp. tłum.). [wróć]

12. Pro­blem roku 2000 – poten­cjalne zagro­że­nie dla sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych zwią­zane z nasta­niem roku 2000 i poja­wie­niem się cyfry „2” w zapi­sach daty rocz­nej (przyp. tłum.). [wróć]

13. Teo­ria dra­stycz­nego spadku tem­pe­ra­tury na Ziemi w wyniku wojny nukle­ar­nej (przyp. tłum.). [wróć]

14. Wskaź­nik ten doty­czy orga­ni­zmów mor­skich; w przy­padku gadów, pła­zów i owa­dów był on niż­szy (przyp. tłum.). [wróć]

15. Rol­nic­two, duże ludz­kie wspól­noty i budowle mono­li­tyczne powstały w ostat­niej minu­cie tego roku. Rewo­lu­cja prze­my­słowa, obie wojny świa­towe, wyna­le­zie­nie koszy­kówki, nagrań dźwię­ko­wych, zmy­warki do naczyń i pojaz­dów poru­sza­ją­cych się szyb­ciej niż konie – to wszystko doro­bek ostat­nich kilku sekund (przyp. aut.). [wróć]

16. Octa­via Butler (1947–2006) – ame­ry­kań­ska pisarka science fic­tion; cyt. za: Octa­via Butler, Przy­po­wieść o talen­tach, przeł. Jacek Cheł­mi­niak, War­szawa 2003 (przyp. tłum.). [wróć]

17. Ang. Ear­th­seed – nawią­za­nie do wymy­ślo­nej przez Butler fik­cyj­nej reli­gii gło­szą­cej, że wszel­kie nasiona ziem­skiego życia można trans­plan­to­wać do warun­ków poza­ziem­skich (przyp. tłum.). [wróć]

18. A może Edmund (przyp. aut.). [wróć]

19. Robert Penn War­ren, Guber­na­tor, przeł. Bro­ni­sław Zie­liń­ski, War­szawa 1962 (przyp. tłum.). [wróć]

20. Umie­jęt­ność nowa­tor­skiego, nie­ste­re­oty­po­wego spoj­rze­nia na pro­blem (przyp. tłum.). [wróć]

21. Tabela wska­zu­jąca praw­do­po­do­bień­stwo, że osoba w danym wieku umrze przed swymi kolej­nymi uro­dzi­nami (przyp. tłum.). [wróć]

22.Phi­lo­so­phiae natu­ra­lis prin­ci­pia mathe­ma­tica (Mate­ma­tyczne zasady filo­zo­fii natu­ral­nej) – fun­da­men­talne dzieło New­tona, pierw­sze wyda­nie łaciń­skie w 1687 r. (przyp. tłum.). [wróć]

23. W książce Out of the Sha­dow of a Giant Mary i John Grib­bi­no­wie twier­dzą – nie pod­wa­ża­jąc oczy­wi­ście wagi Prin­ci­piów – że wyko­rzy­sty­wały one, a cza­sem nawet naj­zwy­czaj­niej przy­własz­czały sobie wyniki uzy­skane przez innych bada­czy, szcze­gól­nie Roberta Hooke’a. Piszą oni: „Słynna histo­ria o spa­da­ją­cym jabłku, zauwa­żo­nym w roku 1665 – roku zarazy – jest mitem, wymy­ślo­nym przez New­tona dla pod­trzy­ma­nia jego (fał­szy­wego) twier­dze­nia, jakoby wpadł on na pomysł prawa powszech­nego cią­że­nia przed Hookiem”. Jest w jakimś sen­sie pocie­sza­jące, że nawet Isaac New­ton wyol­brzy­miał zna­cze­nie swo­ich doko­nań w cza­sach zarazy (przyp. aut.). [wróć]