12,99 zł
II wojna światowa przyniosła koniec ery pancerników, które dotąd zapewniały mocarstwom panowanie na morzach poprzez wygrywanie bitew artyleryjskich i niszczenie wrogich jednostek nawodnych wszystkich klas. W tej książce autor opisuje dramatyczne losy dwóch wielkich kolosów, niemieckiego „Tirpitza” i japońskiego „Yamato”. Pod niemal każdym względem przewyższały one wszystkich swoich rywali. Jak się okazało, ich potęga nie była jednak niezniszczalna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Potężne czterosilnikowe samoloty nadleciały tak szybko, że do pierwszych nie otworzono wcale ognia. Pojawiły się niespodziewanie i błyskawicznie, jak duchy zamieszkujące wedle ludowej wyobraźni skaliste zbocza fiordów. Ledwie na okręcie rozpoczęto strzelać z dział przeciwlotniczych, już padły pierwsze bomby oraz torpedy. Były to w każdym razie ogromne podłużne przedmioty, które odłączały się od pędzących koszącym lotem Lancasterów.
Komandor Karl Topp odczuwał ogromne napięcie nerwowe, w którym było trochę… ulgi. Podobnych uczuć doznawał, gdy zbliżała się kulminacja walki, moment postanowienia, które decyduje o wszystkim.
Nagle jego okręt westchnął jakby, zakołysał się mocno. Słowa, gesty, wysiłki ludzkie zginęły w tak straszliwym huku, że wydało się komandorowi, iż nadszedł już biblijny koniec świata. Pomost pancerny zatrząsł się. Całym okrętem potężnie wstrząsnęło. Topp poczuł, jak niewidzialna, potężna ręka przygniata go do ściany. Przyrządy, zegary, dźwignie, rury głosowe, wszystkie mechanizmy pomagające kierować walką pancernika stworzyły razem obraz potwornego chaosu.
Zobaczył nagle, jak ktoś – może był to Müller, może Reinhardt – zerwał się i rzucił ku wyjściu, jak mocował się z pancernymi drzwiami. Na próżno!
Pancernik przechylał się wolno, ale uparcie na lewą burtę. Topp usłyszał jakiś obcy, głuchy głos: – Opuszczać okręt!
To krzyczał on sam.
Profil fiordu, stanowiący pełną symetrii ramę dla wzroku, począł przekrzywiać się w prawo, wydawało się, że lewa jego ściana wali się na okręt. Ostatnim wrażeniem, które odebrał mózg komandora Toppa, był widok białej fali, która powstała u zapadającej w otchłań burty. W ułamku chwili skojarzyła mu się ze wspomnieniem jasnego, kwietniowego dnia, w którym narodził się jego okręt.
Wilhelmshaven przeżywało swoje wielkie chwile. Wbrew nastrojowi do żartów, który zwykł w dniu 1 kwietnia ogarniać ludzi, szykowała się w porcie niecodzienna uroczystość. Miasto skąpane było w czerwieni, bieli i czerni flag, zewsząd powiewały hinduskie swastyki1, które zwolennicy Hitlera przyjęli jako swój symbol. Miał on zgodnie z ich wyobrażeniami odmienić świat, a przynajmniej urządzić go w ten sposób, aby czołowi bojownicy niemieckiego narodowego socjalizmu zajęli najlepsze stanowiska w możliwie największej liczbie krajów.
Punktualnie o godzinie jedenastej na dworzec główny wjechał pociąg specjalny wiozący z Berlina delegację dostojników. Gdy w drzwiach wagonu ukazała się niezgrabna figura w okrągłej czapce i żółtawym mundurze z opaską na ramieniu, od basenu Hippera dobiegł huk powitalnego salutu.
Delegacja przeszła przez szpaler pretorianów ruchu, odznaczających się silnymi bicepsami i ponurym wyglądem, aby z kolei odebrać przed dworcem raport dowódcy kompanii honorowej. Zaraz potem niezgrabna postać w okrągłej czapce znalazła się w czarnym mercedesie, którego waga była większa przynajmniej o 3 tony od normalnego samochodu, a to z racji kilkucentymetrowego pancerza, pokrywającego karoserię – miał on chronić Führera przed zbyt gwałtownymi odruchami przyjaciół lub wrogów. Zmotoryzowana kawalkada władzy ruszyła w kierunku portu. Salut grzmiał za salutem. Pancernik „Scharnhorst” i „kieszonkowy” pancernik „Admiral Spee” biły ze swej artylerii głównej; miasto wypełniło się hukiem dział i wyciem syren portowych. Ulice, którymi przejeżdżała delegacja berlińska, przedstawiałyby dla psychologów ciekawy przypadek zbiorowej psychozy. Wszystkie ręce podnosiły się w salucie. Krzyki: „Sieg Heil!, Sieg Heil!”, jednoczyły w magicznym kręgu woli tłum z niezgrabną figurą wyciągającą obok szofera rękę do salutu. Twarz krótkowidza, który niewiele dostrzegał z tego całego entuzjazmu, natomiast słyszał wszystko znakomicie, wyrażała łaskawe przyzwolenie.
„Bóg i Opatrzność powołała mnie – myślał – abym ten naród wyrwał z poniżenia i uległości i powiódł ku zwycięstwu. Należy mu uświadomić w pełni jego zamierzchłą i niedawną wielkość, trzeba stworzyć siłę materialną, przed którą zadrży świat. Reszty dokona mój geniusz…”.
W stoczni niemieckiej marynarki wojennej wszystko było już przygotowane do rozpoczęcia uroczystości. Tłumy zaproszonych gości otaczały kadłub okrętu, który tkwił wysoko na torach pochylni zbiegających ku basenowi. Obok dziobu ustawiony był rodzaj wieży z podestem na wierzchu. Na górę można się było dostać po dość stromych schodach. Hitler wchodził na nie, starannie ukrywając objawy zmęczenia. Tuż za nim podążała jego świta: ministrowie i gauleiterzy Rzeszy, admirałowie Kriegsmarine, generałowie armii lądowej i Luftwaffe. Gdzieś z tyłu, zagubiona w tłumie, dreptała Frau von Hassel, kobieta, która miała odegrać w dzisiejszej uroczystości niepoślednią rolę, lecz na razie pozostała niezauważona. W każdym razie widok kobiety drepczącej gdzieś z tyłu dla nikogo nie był szokujący; mężczyzna podczas wszelkich uroczystości czy po prostu do kawiarni kroczył zawsze pierwszy. Wynikało to zapewne z faktu, że w starej społecznej hierarchii germańskiej kobieta była zawsze mniej lub bardziej przykrym, bo słabym dodatkiem do silnego mężczyzny.
– Herr Großadmiral, widzimy się w ciągu tego roku już po raz drugi z powodu podobnej okazji – mówił Hitler. – Myślę, że nasz pancernik „G” nie będzie gorszy od swego poprzednika z lutego, co? Muszę panu powiedzieć szczerze, że wysoko oceniam pańskie zasługi dla Kriegsmarine. Zrobić tyle w ciągu tak krótkiego czasu i za pomocą tak niewielkich środków to zaiste wynik wielkiej pracy i wielkiego – dodajmy – czterdziestopięcioletniego doświadczenia. Mam nadzieję, że jeszcze dziś będę mógł dać jawny wyraz szacunku, jaki dla pana żywię…
Admirał Raeder, choć wyraźnie poruszony, odpowiedział gładko:
– Słowa pańskie głęboko zapadają mi w serce. Nie wątpię, że idąc dotychczasową drogą, stworzymy alfabet okrętów godnych naszej wielkiej tradycji morskiej oraz interesów naszego kraju na oceanach…
Odwracając się do reszty gości, dodał:
– Jako gospodarz dzisiejszej uroczystości pragnąłbym zwrócić uwagę wszystkich państwa na ten miniaturowy model przedstawiający wiernie cechy nowego okrętu: jego wyporność, podobnie jak i pancernika „Bismarck”, który spuściliśmy na wodę w lutym, wyniesie pięćdzie… ehem – tu admirał lekko odkaszlnął – trzydzieści pięć tysięcy ton. Stawia go to w rzędzie wielkich jednostek wyprodukowanych przez inne państwa…
Z tablicy, która umieszczona była u spodu szklanej gabloty, wynikało, że okręt posiadać będzie silniki spalinowe o mocy 138 000 koni mechanicznych, które pozwolą na rozwinięcie szybkości 31 mil morskich na godzinę. Główne uzbrojenie, składające się z 8 dział 380 mm, będzie w rękach oficera artylerii potężnym i ważkim argumentem w walce z każdym przeciwnikiem, uzupełnia je 12 dział 150 mm, 32 działa przeciwlotnicze 105 mm i 37 mm oraz ogromna ilość ciężkiej broni maszynowej, która posłuży także do zwalczania samolotów.
– …Koszt budowy pancernika wyniesie 183 miliony marek, wygospodarowanych bohatersko przez nasz naród, który odmawiał sobie w tym celu niejednego – kończył admirał Raeder swą krótką przemowę.
Po tym rzeczowym interludium oraz po przemówieniu admirała von Trotha przystąpiono do ceremonii chrztu statku, która od niepamiętnych czasów polega na rozbiciu butelki szampana o burtę. O ile dawniej jednak ciskano po prostu butelkę ręką, to w Wilhelmshaven 1 kwietnia 1939 roku miano użyć bardziej skomplikowanej procedury przecięcia nożyczkami grubej nici przytrzymującej butelkę, która uwiązana była do jedwabnego sznurka. Ten z kolei, wprawiony w ruch wahadłowy, miał doprowadzić do upragnionego skutku.
I teraz na plan pierwszy wypłynęła Frau von Hassel, rodzona córka wielkiego admirała Tirpitza. Obecni na uroczystości starzy oficerowie marynarki cesarskiej z Raederem na czele, którzy zdobywali coraz to nowe szlify w Kriegsmarine Hitlera, nie mogli jakoś dopatrzeć się w pani von Hassel podobieństwa do starego admirała, którego rozgałęziona, potężna broda i ustawy rozbudowy floty spędzały sen z oczu wszystkim po kolei pierwszym lordom admiralicji brytyjskiej z fin de siécle’u.
Hitler widział w pani von Hassel, podchodzącej właśnie do opisanej wyżej chrzcielnicy, córkę człowieka, który odpowiadał mu całkowicie duchowo, pragnął bowiem uczynić z Niemiec pierwsze mocarstwo morskie świata i zniszczyć bezwzględnie, jeśliby zaszła potrzeba, wszystkich ewentualnych przeciwników z Anglią włącznie. Z jego pism wybrał i zapamiętał zdanie, które zwykł w tym pełnym napięcia roku 1939 powtarzać:
„…Zgodnie z prawem morskim w przypadku zderzenia na morzu wina przypisana będzie temu, kto wytworzył niebezpieczną sytuację, a nie temu, kto popełnił błąd przy próbie uniknięcia zderzenia…”.
Uważał, że Tirpitz po stokroć miał rację. Trudno było oskarżać, na przykład Niemcy, o napaść na Belgię i Francję w 1914 roku, po prostu musiały się bronić przeciw zagrożeniu. „Czy świat w roku 1939 był inny? – myślał. – Wygra ten, kto uderzy pierwszy. A wina? Hm, wina spada zawsze na tych, którzy przegrywają; w nowoczesnej wojnie powinien wygrać atakujący…”.
Pani von Hassel ujęła małe srebrne nożyczki, zwróciła się w stronę wysokiego na kilka pięter dziobu okrętu i głosem pełnym powstrzymywanej wewnętrznej emocji wypowiedziała słowa formuły chrztu:
– Chrzczę cię imieniem TIRPITZ!
Butelka rozprysnęła się o stal pancerza, zabrzmiała melodia, którą pobożni i lojalni Austriacy rozpoczynali przed wiekiem słowami: „Boże, zachowaj nam cesarza”, a bardziej bojowi ich północni sąsiedzi kończyli bezapelacyjnym i pompatycznym „Deutschland, Deutschland über alles, über alles in der Welt”2. Przy dźwiękach więc niemieckiego hymnu narodowego, który równie silnie jak zsuwający się właśnie z pochylni pancernik upewnił zebranych o wyższości Niemiec, w sercach zgromadzonych wezbrała potężna fala zapalnych uczuć. I gdy ćwierćkilometrowej długości okręt, ważący przecież dziesiątki tysięcy ton, z całą siłą uderzył rufą o wodę, wytwarzając potężny wał fali, która rozeszła się i omal nie wylała na nabrzeże, a następnie zakołysał się spokojnie w basenie. Wybuch entuzjazmu był równy eksplozji fabryki prochu. Na okrzyk dyrektora stoczni Burchardta: „Sieg Heil”! zwrócony w stronę Hitlera, wyrósł las podniesionych rąk i z dziesiątek tysięcy piersi wyrwał się potężny ryk. Na oczach zebranych dokonywało się połączenie starego niemieckiego ducha przemocy i ekspansji z nowym, wielekroć jeszcze straszliwszym, bo silniejszym. Na rufie okrętu opadła zasłona z wymalowanym herbem Wilhelmshaven, odsłaniając wielkie złote litery nazwiska Tirpitz.
Komandor porucznik Braun wypowiedział tylko dwa regulaminowe słowa: „Meine Herren!” i siedzący wokół długiego stołu pokrytego zielonym suknem zerwali się z miejsc. Do salonu wszedł komandor Topp, wysoki, postawny mężczyzna, o typowej budowie marynarza. Promieniowała z niego energia i pewność siebie. Po zatopieniu w maju poprzedniego roku pancernika „Bismarck”, który był bliźniakiem „Tirpitza”, jemu właśnie przypadło w udziale dowodzić tym pięknym i potężnym okrętem. Po dwóch latach prac wykończeniowych, po wielu miesiącach prób wprowadzenia załogi w jej nowe obowiązki, okręt przekazano wreszcie do służby. Na początku roku 1942 nie miał on jednostki równej sobie wśród wszystkich możliwych przeciwników. Z wypornością 52 600 ton przy pełnym obciążeniu, zasięgiem działania 8000 mil morskich, szybkością maksymalną 31 węzłów oraz prawie 400-milimetrowym pancerzem ochraniającym wszystkie żywotne części okrętu mógł się nie obawiać największych nawet okrętów. Oficjalnie podawana wyporność 35 000 ton, reklamowana przez prasę niemiecką przed wojną z okazji wodowania okrętu, była zwykłym trickiem propagandowym, mającym wykazać, że Niemcy stosują się do tzw. standardów waszyngtońskich, które przewidywały dla pancerników maksymalną wyporność tego właśnie rzędu. Setki fachowców w stoczniach i admiralicjach całego świata łamało sobie głowę nad tym, jak można na okręcie o podobnej wyporności ustawić tak potężną artylerię, tak potężne maszyny i tak go silnie opancerzyć bez przekroczenia standardu. Zagadka miała zostać rozwiązana znacznie później, gdy dane wywiadów zostały potwierdzone przez ujawnione dokumenty.
W każdym razie nie tego rodzaju zmartwienia miał komandor Topp w styczniu 1942 roku, gdy podziękował zebranym i poprosił o zajęcie miejsc. Po jego prawej ręce siedział korvettenkapitän Weber, pierwszy oficer artylerii, a więc człowiek, od którego podczas boju morskiego zależy wiele, jeśli nie wszystko. Tuż za nim siedział korvettenkapitän Schnarke, pierwszy oficer artylerii przeciwlotniczej, bez której wielki okręt wojenny już podczas ostatniej wojny stanowiłby coś w rodzaju wieloryba opadniętego na płytkich wodach przybrzeżnych przez Eskimosów uzbrojonych w mechaniczne harpuny. Po prawej zasiadł jego zastępca.
Komandor Topp zebrał swych oficerów, aby podzielić się z nimi ważnymi nowinami. Wiedzieli oni co prawda, że okręt wziął kurs z Bałtyku na Kanał Kiloński, ale jakie miał dalej wypełniać zadania, nie domyślali się nawet.
W obszernej niszy, na ścianie wykładanej boazerią, wisiała wielka mapa przeglądowa Bałtyku, cieśnin oraz Morza Północnego; widać było na niej także zarysy Półwyspu Skandynawskiego aż po daleki Nordkap, najdalej na północ wysunięty punkt Europy.
Losy marynarza są zmienne. W którą stronę popędzi ich wiatr przeznaczenia?
Po kilku krótkich zdaniach wstępnych Topp przystąpił do konkretów:
– Meine Herren, jutro rano przejdziemy Kanał Kiloński i mamy osiągnąć rejon ujścia Łaby, stamtąd ruszymy na północ do Trondheim. Naczelne dowództwo Werhmachtu z niepokojem śledzi od pewnego czasu oznaki wzmagającej się aktywności nieprzyjaciela w pobliżu Norwegii. Przypomnę tylko rajd lotniskowca „Victorious” na Kirkenes w lipcu, wysadzenie komandosów na Lofotach, rajd krążownika „Nigeria” itd. Osobną sprawą są konwoje idące z pomocą Rosji Sowieckiej, prędzej czy później będziemy się musieli nimi zająć. Myślę – dodał Topp z uśmiechem – że będzie to praca nad wyraz wdzięczna.
– Nie idziemy sami – kontynuował – niedługo dołączą inne okręty naszych sił plus osłona. Myślę, że nie zawiedzie lotnictwo, z którym – jak wiemy – nie tak łatwo można się dogadać.
Gdy po wyjaśnieniu głównych spraw i ważniejszych szczegółów technicznych dowódca skończył mówić, korvettenkapitän Weber, znany z dowcipu i precyzyjnego myślenia, zapytał:
– Panie komandorze! Sądząc z Ordre de Bataille3 angielskiej floty i doświadczeń „Bismarcka”, nie mamy wielkich szans, aby wyrwać się na Atlantyk – jaka więc będzie nasza rola, jeśli zgrupujemy nasze ciężkie jednostki w norweskich fiordach (bo tego należy się domyślać)? Ostatecznie, co jest dobre dla kutrów łowiących flądry czy dorsze, nie jest najpożyteczniejsze dla pancerników. W każdym razie rola „Fleet in Being”, floty, która trwa i która tylko swoim istnieniem działa przeciwnikom na nerwy, nie bardzo mi się uśmiecha i nie tego chyba uczył człowiek, którego miano nosi nasz okręt.
Weber był lekko podniecony, w oczach miał błyski, które pojawiały się zawsze, gdy mówił o sprawach żywo go obchodzących.
Topp wpadł mu wpół słowa:
– Herr korvettenkapitän, zdanie… o flądrach wybaczam panu ze względu na znaną nam wszystkim żywość pańskiego umysłu. Chodzi nam jednak nie o flądry, ale o rekiny i wieloryby, jeśli już mamy używać przenośni. A zresztą, lieber Weber, jaki rezultat dała nasza kampania atlantycka i lokowanie ciężkich jednostek na wybrzeżach francuskich, pod nosem angielskiego lotnictwa? „Scharnhorst” i „Gneisenau” do dziś nie mogą się stamtąd wygrzebać. Dowództwo nasze stoi na słusznym, moim zdaniem, stanowisku, że trzeba zabezpieczyć północne skrzydło tego, co nazywamy „Festung Europa” – Twierdzą Europejską – sparaliżować przy okazji dowóz materiałów wojennych dla Rosji i surowców rosyjskich dla Anglii. Czy pan sobie wyobraża, co by się działo w Norwegii, gdyby nam tam znów wleźli Anglicy? Ten kraj nie ma powodów, aby nas specjalnie kochać. Mówiąc między nami, obecność cudzych wojsk, choćby najbardziej spokrewnionych rasowo z mieszkańcami…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Swastyka może mieć ramiona zgięte w prawo albo w lewo. Postać „prawoskrętna”, naśladująca kształtem ramion ruch Słońca (widziany z półkuli północnej Ziemi), kojarzona jest najczęściej z kultami solarnymi, jako symbol ognia i Słońca (krąg promieni); jest talizmanem przynoszącym szczęście; bywała symbolem bogiń, a więc płodności. [wróć]
2. Niemcy, Niemcy ponad wszystko, ponad wszystko w świecie. [wróć]
3. Stan, rozłożenie sił (franc).[wróć]