Zmierzch gigantów - S.C. Sering - ebook + książka

Zmierzch gigantów ebook

Sering S.C.

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

II wojna światowa przyniosła koniec ery pancerników, które dotąd zapewniały mocarstwom panowanie na morzach poprzez wygrywanie bitew artyleryjskich i niszczenie wrogich jednostek nawodnych wszystkich klas. W tej książce autor opisuje dramatyczne losy dwóch wielkich kolosów, niemieckiego „Tirpitza” i japońskiego „Yamato”. Pod niemal każdym względem przewyższały one wszystkich swoich rywali. Jak się okazało, ich potęga nie była jednak niezniszczalna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Potężne czte­ro­sil­ni­kowe samo­loty nad­le­ciały tak szybko, że do pierw­szych nie otwo­rzono wcale ognia. Poja­wiły się nie­spo­dzie­wa­nie i bły­ska­wicz­nie, jak duchy zamiesz­ku­jące wedle ludo­wej wyobraźni ska­li­ste zbo­cza fior­dów. Led­wie na okrę­cie roz­po­częto strze­lać z dział prze­ciw­lot­ni­czych, już padły pierw­sze bomby oraz tor­pedy. Były to w każ­dym razie ogromne podłużne przed­mioty, które odłą­czały się od pędzą­cych koszą­cym lotem Lan­ca­ste­rów.

Koman­dor Karl Topp odczu­wał ogromne napię­cie ner­wowe, w któ­rym było tro­chę… ulgi. Podob­nych uczuć dozna­wał, gdy zbli­żała się kul­mi­na­cja walki, moment posta­no­wie­nia, które decy­duje o wszyst­kim.

Nagle jego okręt wes­tchnął jakby, zako­ły­sał się mocno. Słowa, gesty, wysiłki ludz­kie zgi­nęły w tak strasz­li­wym huku, że wydało się koman­do­rowi, iż nad­szedł już biblijny koniec świata. Pomost pan­cerny zatrząsł się. Całym okrę­tem potęż­nie wstrzą­snęło. Topp poczuł, jak nie­wi­dzialna, potężna ręka przy­gniata go do ściany. Przy­rządy, zegary, dźwi­gnie, rury gło­sowe, wszyst­kie mecha­ni­zmy poma­ga­jące kie­ro­wać walką pan­cer­nika stwo­rzyły razem obraz potwor­nego cha­osu.

Zoba­czył nagle, jak ktoś – może był to Müller, może Rein­hardt – zerwał się i rzu­cił ku wyj­ściu, jak moco­wał się z pan­cer­nymi drzwiami. Na próżno!

Pan­cer­nik prze­chy­lał się wolno, ale upar­cie na lewą burtę. Topp usły­szał jakiś obcy, głu­chy głos: – Opusz­czać okręt!

To krzy­czał on sam.

Pro­fil fiordu, sta­no­wiący pełną syme­trii ramę dla wzroku, począł prze­krzy­wiać się w prawo, wyda­wało się, że lewa jego ściana wali się na okręt. Ostat­nim wra­że­niem, które ode­brał mózg koman­dora Toppa, był widok bia­łej fali, która powstała u zapa­da­ją­cej w otchłań burty. W ułamku chwili sko­ja­rzyła mu się ze wspo­mnie­niem jasnego, kwiet­nio­wego dnia, w któ­rym naro­dził się jego okręt.

Prima aprilis w Wilhelmshaven

Wil­helm­sha­ven prze­ży­wało swoje wiel­kie chwile. Wbrew nastro­jowi do żar­tów, który zwykł w dniu 1 kwiet­nia ogar­niać ludzi, szy­ko­wała się w por­cie nie­co­dzienna uro­czy­stość. Mia­sto ską­pane było w czer­wieni, bieli i czerni flag, zewsząd powie­wały hin­du­skie swa­styki1, które zwo­len­nicy Hitlera przy­jęli jako swój sym­bol. Miał on zgod­nie z ich wyobra­że­niami odmie­nić świat, a przy­naj­mniej urzą­dzić go w ten spo­sób, aby czo­łowi bojow­nicy nie­miec­kiego naro­do­wego socja­li­zmu zajęli naj­lep­sze sta­no­wi­ska w moż­li­wie naj­więk­szej licz­bie kra­jów.

Punk­tu­al­nie o godzi­nie jede­na­stej na dwo­rzec główny wje­chał pociąg spe­cjalny wio­zący z Ber­lina dele­ga­cję dostoj­ni­ków. Gdy w drzwiach wagonu uka­zała się nie­zgrabna figura w okrą­głej czapce i żół­ta­wym mun­du­rze z opa­ską na ramie­niu, od basenu Hip­pera dobiegł huk powi­tal­nego salutu.

Dele­ga­cja prze­szła przez szpa­ler pre­to­ria­nów ruchu, odzna­cza­ją­cych się sil­nymi bicep­sami i ponu­rym wyglą­dem, aby z kolei ode­brać przed dwor­cem raport dowódcy kom­pa­nii hono­ro­wej. Zaraz potem nie­zgrabna postać w okrą­głej czapce zna­la­zła się w czar­nym mer­ce­de­sie, któ­rego waga była więk­sza przy­naj­mniej o 3 tony od nor­mal­nego samo­chodu, a to z racji kil­ku­cen­ty­me­tro­wego pan­ce­rza, pokry­wa­ją­cego karo­se­rię – miał on chro­nić Führera przed zbyt gwał­tow­nymi odru­chami przy­ja­ciół lub wro­gów. Zmo­to­ry­zo­wana kawal­kada wła­dzy ruszyła w kie­runku portu. Salut grzmiał za salu­tem. Pan­cer­nik „Scharn­horst” i „kie­szon­kowy” pan­cer­nik „Admi­ral Spee” biły ze swej arty­le­rii głów­nej; mia­sto wypeł­niło się hukiem dział i wyciem syren por­to­wych. Ulice, któ­rymi prze­jeż­dżała dele­ga­cja ber­liń­ska, przed­sta­wia­łyby dla psy­cho­lo­gów cie­kawy przy­pa­dek zbio­ro­wej psy­chozy. Wszyst­kie ręce pod­no­siły się w salu­cie. Krzyki: „Sieg Heil!, Sieg Heil!”, jed­no­czyły w magicz­nym kręgu woli tłum z nie­zgrabną figurą wycią­ga­jącą obok szo­fera rękę do salutu. Twarz krót­ko­wi­dza, który nie­wiele dostrze­gał z tego całego entu­zja­zmu, nato­miast sły­szał wszystko zna­ko­mi­cie, wyra­żała łaskawe przy­zwo­le­nie.

„Bóg i Opatrz­ność powo­łała mnie – myślał – abym ten naród wyrwał z poni­że­nia i ule­gło­ści i powiódł ku zwy­cię­stwu. Należy mu uświa­do­mić w pełni jego zamierz­chłą i nie­dawną wiel­kość, trzeba stwo­rzyć siłę mate­rialną, przed którą zadrży świat. Reszty dokona mój geniusz…”.

W stoczni nie­miec­kiej mary­narki wojen­nej wszystko było już przy­go­to­wane do roz­po­czę­cia uro­czy­sto­ści. Tłumy zapro­szo­nych gości ota­czały kadłub okrętu, który tkwił wysoko na torach pochylni zbie­ga­ją­cych ku base­nowi. Obok dziobu usta­wiony był rodzaj wieży z pode­stem na wierz­chu. Na górę można się było dostać po dość stro­mych scho­dach. Hitler wcho­dził na nie, sta­ran­nie ukry­wa­jąc objawy zmę­cze­nia. Tuż za nim podą­żała jego świta: mini­stro­wie i gau­le­ite­rzy Rze­szy, admi­ra­ło­wie Krieg­sma­rine, gene­ra­ło­wie armii lądo­wej i Luft­waffe. Gdzieś z tyłu, zagu­biona w tłu­mie, drep­tała Frau von Has­sel, kobieta, która miała ode­grać w dzi­siej­szej uro­czy­sto­ści nie­po­śled­nią rolę, lecz na razie pozo­stała nie­zau­wa­żona. W każ­dym razie widok kobiety drep­czą­cej gdzieś z tyłu dla nikogo nie był szo­ku­jący; męż­czy­zna pod­czas wszel­kich uro­czy­sto­ści czy po pro­stu do kawiarni kro­czył zawsze pierw­szy. Wyni­kało to zapewne z faktu, że w sta­rej spo­łecz­nej hie­rar­chii ger­mań­skiej kobieta była zawsze mniej lub bar­dziej przy­krym, bo sła­bym dodat­kiem do sil­nego męż­czy­zny.

– Herr Großadmiral, widzimy się w ciągu tego roku już po raz drugi z powodu podob­nej oka­zji – mówił Hitler. – Myślę, że nasz pan­cer­nik „G” nie będzie gor­szy od swego poprzed­nika z lutego, co? Muszę panu powie­dzieć szcze­rze, że wysoko oce­niam pań­skie zasługi dla Krieg­sma­rine. Zro­bić tyle w ciągu tak krót­kiego czasu i za pomocą tak nie­wiel­kich środ­ków to zaiste wynik wiel­kiej pracy i wiel­kiego – dodajmy – czter­dzie­sto­pię­cio­let­niego doświad­cze­nia. Mam nadzieję, że jesz­cze dziś będę mógł dać jawny wyraz sza­cunku, jaki dla pana żywię…

Admi­rał Raeder, choć wyraź­nie poru­szony, odpo­wie­dział gładko:

– Słowa pań­skie głę­boko zapa­dają mi w serce. Nie wąt­pię, że idąc dotych­cza­sową drogą, stwo­rzymy alfa­bet okrę­tów god­nych naszej wiel­kiej tra­dy­cji mor­skiej oraz inte­re­sów naszego kraju na oce­anach…

Odwra­ca­jąc się do reszty gości, dodał:

– Jako gospo­darz dzi­siej­szej uro­czy­sto­ści pra­gnął­bym zwró­cić uwagę wszyst­kich pań­stwa na ten minia­tu­rowy model przed­sta­wia­jący wier­nie cechy nowego okrętu: jego wypor­ność, podob­nie jak i pan­cer­nika „Bismarck”, który spu­ści­li­śmy na wodę w lutym, wynie­sie pięć­dzie… ehem – tu admi­rał lekko odkaszl­nął – trzy­dzie­ści pięć tysięcy ton. Sta­wia go to w rzę­dzie wiel­kich jed­no­stek wypro­du­ko­wa­nych przez inne pań­stwa…

Z tablicy, która umiesz­czona była u spodu szkla­nej gabloty, wyni­kało, że okręt posia­dać będzie sil­niki spa­li­nowe o mocy 138 000 koni mecha­nicz­nych, które pozwolą na roz­wi­nię­cie szyb­ko­ści 31 mil mor­skich na godzinę. Główne uzbro­je­nie, skła­da­jące się z 8 dział 380 mm, będzie w rękach ofi­cera arty­le­rii potęż­nym i waż­kim argu­men­tem w walce z każ­dym prze­ciw­ni­kiem, uzu­peł­nia je 12 dział 150 mm, 32 działa prze­ciw­lot­ni­cze 105 mm i 37 mm oraz ogromna ilość cięż­kiej broni maszy­no­wej, która posłuży także do zwal­cza­nia samo­lo­tów.

– …Koszt budowy pan­cer­nika wynie­sie 183 miliony marek, wygo­spo­da­ro­wa­nych boha­ter­sko przez nasz naród, który odma­wiał sobie w tym celu nie­jed­nego – koń­czył admi­rał Raeder swą krótką prze­mowę.

Po tym rze­czo­wym inter­lu­dium oraz po prze­mó­wie­niu admi­rała von Tro­tha przy­stą­piono do cere­mo­nii chrztu statku, która od nie­pa­mięt­nych cza­sów polega na roz­bi­ciu butelki szam­pana o burtę. O ile daw­niej jed­nak ciskano po pro­stu butelkę ręką, to w Wil­helm­sha­ven 1 kwiet­nia 1939 roku miano użyć bar­dziej skom­pli­ko­wa­nej pro­ce­dury prze­cię­cia nożycz­kami gru­bej nici przy­trzy­mu­ją­cej butelkę, która uwią­zana była do jedwab­nego sznurka. Ten z kolei, wpra­wiony w ruch waha­dłowy, miał dopro­wa­dzić do upra­gnio­nego skutku.

I teraz na plan pierw­szy wypły­nęła Frau von Has­sel, rodzona córka wiel­kiego admi­rała Tir­pitza. Obecni na uro­czy­sto­ści sta­rzy ofi­ce­ro­wie mary­narki cesar­skiej z Raede­rem na czele, któ­rzy zdo­by­wali coraz to nowe szlify w Krieg­sma­rine Hitlera, nie mogli jakoś dopa­trzeć się w pani von Has­sel podo­bień­stwa do sta­rego admi­rała, któ­rego roz­ga­łę­ziona, potężna broda i ustawy roz­bu­dowy floty spę­dzały sen z oczu wszyst­kim po kolei pierw­szym lor­dom admi­ra­li­cji bry­tyj­skiej z fin de siécle’u.

Hitler widział w pani von Has­sel, pod­cho­dzą­cej wła­śnie do opi­sa­nej wyżej chrzciel­nicy, córkę czło­wieka, który odpo­wia­dał mu cał­ko­wi­cie duchowo, pra­gnął bowiem uczy­nić z Nie­miec pierw­sze mocar­stwo mor­skie świata i znisz­czyć bez­względ­nie, jeśliby zaszła potrzeba, wszyst­kich ewen­tu­al­nych prze­ciw­ni­ków z Anglią włącz­nie. Z jego pism wybrał i zapa­mię­tał zda­nie, które zwykł w tym peł­nym napię­cia roku 1939 powta­rzać:

„…Zgod­nie z pra­wem mor­skim w przy­padku zde­rze­nia na morzu wina przy­pi­sana będzie temu, kto wytwo­rzył nie­bez­pieczną sytu­ację, a nie temu, kto popeł­nił błąd przy pró­bie unik­nię­cia zde­rze­nia…”.

Uwa­żał, że Tir­pitz po sto­kroć miał rację. Trudno było oskar­żać, na przy­kład Niemcy, o napaść na Bel­gię i Fran­cję w 1914 roku, po pro­stu musiały się bro­nić prze­ciw zagro­że­niu. „Czy świat w roku 1939 był inny? – myślał. – Wygra ten, kto ude­rzy pierw­szy. A wina? Hm, wina spada zawsze na tych, któ­rzy prze­gry­wają; w nowo­cze­snej woj­nie powi­nien wygrać ata­ku­jący…”.

Pani von Has­sel ujęła małe srebrne nożyczki, zwró­ciła się w stronę wyso­kiego na kilka pię­ter dziobu okrętu i gło­sem peł­nym powstrzy­my­wa­nej wewnętrz­nej emo­cji wypo­wie­działa słowa for­muły chrztu:

– Chrzczę cię imie­niem TIR­PITZ!

Butelka roz­pry­snęła się o stal pan­ce­rza, zabrzmiała melo­dia, którą pobożni i lojalni Austriacy roz­po­czy­nali przed wie­kiem sło­wami: „Boże, zacho­waj nam cesa­rza”, a bar­dziej bojowi ich pół­nocni sąsie­dzi koń­czyli bez­a­pe­la­cyj­nym i pom­pa­tycz­nym „Deutsch­land, Deutsch­land über alles, über alles in der Welt”2. Przy dźwię­kach więc nie­miec­kiego hymnu naro­do­wego, który rów­nie sil­nie jak zsu­wa­jący się wła­śnie z pochylni pan­cer­nik upew­nił zebra­nych o wyż­szo­ści Nie­miec, w ser­cach zgro­ma­dzo­nych wez­brała potężna fala zapal­nych uczuć. I gdy ćwierć­ki­lo­me­tro­wej dłu­go­ści okręt, ważący prze­cież dzie­siątki tysięcy ton, z całą siłą ude­rzył rufą o wodę, wytwa­rza­jąc potężny wał fali, która roze­szła się i omal nie wylała na nabrzeże, a następ­nie zako­ły­sał się spo­koj­nie w base­nie. Wybuch entu­zja­zmu był równy eks­plo­zji fabryki pro­chu. Na okrzyk dyrek­tora stoczni Bur­chardta: „Sieg Heil”! zwró­cony w stronę Hitlera, wyrósł las pod­nie­sio­nych rąk i z dzie­sią­tek tysięcy piersi wyrwał się potężny ryk. Na oczach zebra­nych doko­ny­wało się połą­cze­nie sta­rego nie­miec­kiego ducha prze­mocy i eks­pan­sji z nowym, wie­le­kroć jesz­cze strasz­liw­szym, bo sil­niej­szym. Na rufie okrętu opa­dła zasłona z wyma­lo­wa­nym her­bem Wil­helm­sha­ven, odsła­nia­jąc wiel­kie złote litery nazwi­ska Tir­pitz.

Na północ

Koman­dor porucz­nik Braun wypo­wie­dział tylko dwa regu­la­mi­nowe słowa: „Meine Her­ren!” i sie­dzący wokół dłu­giego stołu pokry­tego zie­lo­nym suk­nem zerwali się z miejsc. Do salonu wszedł koman­dor Topp, wysoki, postawny męż­czy­zna, o typo­wej budo­wie mary­na­rza. Pro­mie­nio­wała z niego ener­gia i pew­ność sie­bie. Po zato­pie­niu w maju poprzed­niego roku pan­cer­nika „Bismarck”, który był bliź­nia­kiem „Tir­pitza”, jemu wła­śnie przy­pa­dło w udziale dowo­dzić tym pięk­nym i potęż­nym okrę­tem. Po dwóch latach prac wykoń­cze­nio­wych, po wielu mie­sią­cach prób wpro­wa­dze­nia załogi w jej nowe obo­wiązki, okręt prze­ka­zano wresz­cie do służby. Na początku roku 1942 nie miał on jed­nostki rów­nej sobie wśród wszyst­kich moż­li­wych prze­ciw­ni­ków. Z wypor­no­ścią 52 600 ton przy peł­nym obcią­że­niu, zasię­giem dzia­ła­nia 8000 mil mor­skich, szyb­ko­ścią mak­sy­malną 31 węzłów oraz pra­wie 400-mili­me­tro­wym pan­ce­rzem ochra­nia­ją­cym wszyst­kie żywotne czę­ści okrętu mógł się nie oba­wiać naj­więk­szych nawet okrę­tów. Ofi­cjal­nie poda­wana wypor­ność 35 000 ton, rekla­mo­wana przez prasę nie­miecką przed wojną z oka­zji wodo­wa­nia okrętu, była zwy­kłym tric­kiem pro­pa­gan­do­wym, mają­cym wyka­zać, że Niemcy sto­sują się do tzw. stan­dar­dów waszyng­toń­skich, które prze­wi­dy­wały dla pan­cer­ni­ków mak­sy­malną wypor­ność tego wła­śnie rzędu. Setki fachow­ców w stocz­niach i admi­ra­li­cjach całego świata łamało sobie głowę nad tym, jak można na okrę­cie o podob­nej wypor­no­ści usta­wić tak potężną arty­le­rię, tak potężne maszyny i tak go sil­nie opan­ce­rzyć bez prze­kro­cze­nia stan­dardu. Zagadka miała zostać roz­wią­zana znacz­nie póź­niej, gdy dane wywia­dów zostały potwier­dzone przez ujaw­nione doku­menty.

W każ­dym razie nie tego rodzaju zmar­twie­nia miał koman­dor Topp w stycz­niu 1942 roku, gdy podzię­ko­wał zebra­nym i popro­sił o zaję­cie miejsc. Po jego pra­wej ręce sie­dział korvettenkapitän Weber, pierw­szy ofi­cer arty­le­rii, a więc czło­wiek, od któ­rego pod­czas boju mor­skiego zależy wiele, jeśli nie wszystko. Tuż za nim sie­dział korvettenkapitän Schnarke, pierw­szy ofi­cer arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej, bez któ­rej wielki okręt wojenny już pod­czas ostat­niej wojny sta­no­wiłby coś w rodzaju wie­lo­ryba opad­nię­tego na płyt­kich wodach przy­brzeż­nych przez Eski­mo­sów uzbro­jo­nych w mecha­niczne har­puny. Po pra­wej zasiadł jego zastępca.

Koman­dor Topp zebrał swych ofi­ce­rów, aby podzie­lić się z nimi waż­nymi nowi­nami. Wie­dzieli oni co prawda, że okręt wziął kurs z Bał­tyku na Kanał Kiloń­ski, ale jakie miał dalej wypeł­niać zada­nia, nie domy­ślali się nawet.

W obszer­nej niszy, na ścia­nie wykła­da­nej boaze­rią, wisiała wielka mapa prze­glą­dowa Bał­tyku, cie­śnin oraz Morza Pół­noc­nego; widać było na niej także zarysy Pół­wy­spu Skan­dy­naw­skiego aż po daleki Nord­kap, naj­da­lej na pół­noc wysu­nięty punkt Europy.

Losy mary­na­rza są zmienne. W którą stronę popę­dzi ich wiatr prze­zna­cze­nia?

Po kilku krót­kich zda­niach wstęp­nych Topp przy­stą­pił do kon­kre­tów:

– Meine Her­ren, jutro rano przej­dziemy Kanał Kiloń­ski i mamy osią­gnąć rejon ujścia Łaby, stam­tąd ruszymy na pół­noc do Tron­dheim. Naczelne dowódz­two Werh­machtu z nie­po­ko­jem śle­dzi od pew­nego czasu oznaki wzma­ga­ją­cej się aktyw­no­ści nie­przy­ja­ciela w pobliżu Nor­we­gii. Przy­po­mnę tylko rajd lot­ni­skowca „Vic­to­rious” na Kir­ke­nes w lipcu, wysa­dze­nie koman­do­sów na Lofo­tach, rajd krą­żow­nika „Nige­ria” itd. Osobną sprawą są kon­woje idące z pomocą Rosji Sowiec­kiej, prę­dzej czy póź­niej będziemy się musieli nimi zająć. Myślę – dodał Topp z uśmie­chem – że będzie to praca nad wyraz wdzięczna.

– Nie idziemy sami – kon­ty­nu­ował – nie­długo dołą­czą inne okręty naszych sił plus osłona. Myślę, że nie zawie­dzie lot­nic­two, z któ­rym – jak wiemy – nie tak łatwo można się doga­dać.

Gdy po wyja­śnie­niu głów­nych spraw i waż­niej­szych szcze­gó­łów tech­nicz­nych dowódca skoń­czył mówić, korvettenkapitän Weber, znany z dow­cipu i pre­cy­zyj­nego myśle­nia, zapy­tał:

– Panie koman­do­rze! Sądząc z Ordre de Bata­ille3 angiel­skiej floty i doświad­czeń „Bismarcka”, nie mamy wiel­kich szans, aby wyrwać się na Atlan­tyk – jaka więc będzie nasza rola, jeśli zgru­pu­jemy nasze cięż­kie jed­nostki w nor­we­skich fior­dach (bo tego należy się domy­ślać)? Osta­tecz­nie, co jest dobre dla kutrów łowią­cych flą­dry czy dor­sze, nie jest naj­po­ży­tecz­niej­sze dla pan­cer­ni­ków. W każ­dym razie rola „Fleet in Being”, floty, która trwa i która tylko swoim ist­nie­niem działa prze­ciw­ni­kom na nerwy, nie bar­dzo mi się uśmie­cha i nie tego chyba uczył czło­wiek, któ­rego miano nosi nasz okręt.

Weber był lekko pod­nie­cony, w oczach miał bły­ski, które poja­wiały się zawsze, gdy mówił o spra­wach żywo go obcho­dzą­cych.

Topp wpadł mu wpół słowa:

– Herr korvettenkapitän, zda­nie… o flą­drach wyba­czam panu ze względu na znaną nam wszyst­kim żywość pań­skiego umy­słu. Cho­dzi nam jed­nak nie o flą­dry, ale o rekiny i wie­lo­ryby, jeśli już mamy uży­wać prze­no­śni. A zresztą, lie­ber Weber, jaki rezul­tat dała nasza kam­pa­nia atlan­tycka i loko­wa­nie cięż­kich jed­no­stek na wybrze­żach fran­cu­skich, pod nosem angiel­skiego lot­nic­twa? „Scharn­horst” i „Gne­ise­nau” do dziś nie mogą się stam­tąd wygrze­bać. Dowódz­two nasze stoi na słusz­nym, moim zda­niem, sta­no­wi­sku, że trzeba zabez­pie­czyć pół­nocne skrzy­dło tego, co nazy­wamy „Festung Europa” – Twier­dzą Euro­pej­ską – spa­ra­li­żo­wać przy oka­zji dowóz mate­ria­łów wojen­nych dla Rosji i surow­ców rosyj­skich dla Anglii. Czy pan sobie wyobraża, co by się działo w Nor­we­gii, gdyby nam tam znów wleźli Anglicy? Ten kraj nie ma powo­dów, aby nas spe­cjal­nie kochać. Mówiąc mię­dzy nami, obec­ność cudzych wojsk, choćby naj­bar­dziej spo­krew­nio­nych rasowo z miesz­kań­cami…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Swa­styka może mieć ramiona zgięte w prawo albo w lewo. Postać „pra­wo­skrętna”, naśla­du­jąca kształ­tem ramion ruch Słońca (widziany z pół­kuli pół­noc­nej Ziemi), koja­rzona jest naj­czę­ściej z kul­tami solar­nymi, jako sym­bol ognia i Słońca (krąg pro­mieni); jest tali­zma­nem przy­no­szą­cym szczę­ście; bywała sym­bolem bogiń, a więc płod­no­ści. [wróć]

2. Niemcy, Niemcy ponad wszystko, ponad wszystko w świe­cie. [wróć]

3. Stan, roz­ło­że­nie sił (franc).[wróć]