Zmierzch cesarza - Karol May - ebook

Zmierzch cesarza ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do zagłębienia się w emocjonujący epilog serii w siedemnastym tomie cyklu powieściowego "Ród Rodriganda" autorstwa Karola Maya - "Zmierzch cesarza". Tym razem wydarzenia przenoszą czytelników do Meksyku, gdzie sprawiedliwość stara się zdobyć przewagę. Gasparino Cortejo i Landola w końcu trafiają przed oblicze sądu, aby odpowiedzieć za swoje czyny. Podobny los spotyka cesarza, którego siedziba w Queretaro zostaje zdobyta, a sam władca otrzymuje nieuchronny wyrok śmierci. W międzyczasie, w stolicy, toczy się również proces w sprawie rodu Rodrigandów, kiedy to bohaterowie zmuszeni są do powrotu do Europy. Czytelnicy będą świadkami finałowych zmagań, dramatycznych wydarzeń i decydujących wyborów, gdy bohaterowie Rodrigandów stają przed ostatnimi próbami losu. Odkryj poruszającą historię "Zmierzchu cesarza" i pozwól się porwać na emocjonującą podróż w towarzystwie niezwykłych postaci z sagi "Ród Rodriganda".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May

 

Zmierzch cesarza

 

cykl Ród Rodriganda

t. 17

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Jean-Paul Laurens (1838–1921), Cesarz Meksyku, Maksymilian I przed egzekucją (1882), (fragment) 

licencjapublic domain, źródło: https://en.m.wikipedia.org/wiki/File:The_Last_moments_of_Maximilian.jpg

 

Tekst wg edycji z roku 1926. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-586-9 

 

 

 

I. CZARCIE ŹRÓDŁO

 

Kto pragnie poznać gospodarkę rolną północnego Meksyku, ten nie powinien poprzestawać na zwiedzeniu stolicy i jej pięknych okolic, jak to się czyni przeważnie, zwiedzając kraj Azteków. Należy ruszyć przez płaskowzgórze meksykańskie o jakie tysiąc kilometrów na północ i dalej poza pasma górskie Zacatecas aż do stepów Chihuahua i Coahuila. Tam ciągną się właściwe ziemie hacjenderów — obszarników meksykańskich, których ze względu na przestronność kraju, dobrobyt i samodzielność porównać można z królami. Kraj ten, leżący między Rio Grande del Norte, a miastem Chihuahua, ciągnący się na przestrzeni około dziesięciu tysięcy kilometrów, należy do kilkudziesięciu hacjenderów, niby książąt udzielnych.

Kto zechciałby odszukać te dobra książęce na mapie, tego spotka zawód, gdyż między Chihuahua a Coahuila aż do granicy Texasu znajdzie wielką białą plamę. Oprócz kilku punkcików, oznaczających miasteczka i zatoki, reszta ochrzczona jest na mapie nazwą Bolson de Mapimi.

Istotnie większa część obszarów hacjendowych Ameryki północnej jest białą, smutną, słoną pustynią, ciągnącą się na tysiące kilometrów. Niema w niej żadnej roślinności, niema śladu życia ludzi czy zwierząt. Od stuleci przewędrowało przez pustynię zaledwie kilkunastu ludzi. Gorące powietrze drży ponad lśniącemi, gryzącemi oczy pokładami soli, wśród których spotyka się od czasu do czasu koryta rzek wyschnięte przez większą część roku. Podążając brzegiem rzek, dojść można do oznaczonych na mapie jezior. Zawierają wodę jedynie podczas deszczów; w gorące miesiące zmieniają się w małe kałuże o białej powierzchni, porytej kryształami soli. Dlatego do map Meksyku odnosić się należy z wielkiemi zastrzeżeniami. Niektóre rzeczki, podane jako rodzaj małych strumieni, zmieniają się w porze deszczów w olbrzymie, niszczycielskie potoki. Latem nie znajdziesz również lagun, naznaczonych na mapie, wysychają bowiem zupełnie.

Szerokie koryta rzek są dla poszczególnych hacjend najbardziej urodzajnym czarnoziemem, tak żyznym, że przy odpowiedniem nawodnieniu kukurydza obradza niezwykle obficie. Leżące między korytami rzek części płaskowzgórza porośnięte są aż do krańców pustyni świeżą, twardą trawą — idealnym pokarmem dla bydła. Żyzne pola i pastwiska ciągną się na przestrzeni jakiejś ćwierci miljona kilometrów kwadratowych. Tu jest właściwa ojczyzna hacjenderów. Od czasów starohiszpańskich do chwili obecnej nie zmieniła się niemal zupełnie. Dopiero tutaj poznaje się prawdziwą szlachtę meksykańską, która od pokoleń żyje odcięta od reszty świata, daleka od życia politycznego i społecznego.

Ktoś, kto w jednej z hacjend spędził część swego życia, tak je opisuje:

„Życie hacjandera jest życiem pustelnika, ale posiada swój wdzięk i zalety. Hacjenderzy nie mają wcale towarzystwa, kontaktu ze światem zewnętrznym. Najbliższa nędzna wioszczyna indjańska leży daleko, trzeba do niej jechać najmniej pół dnia i to podłą drogą. Hacjendero jest królem i władcą swej służby i robotników. Niema chyba na świecie potentata, któryby szczycił się taką niezależnością, jak hacjendero. Ta niezależność, ten dziki, twardy byt sprawiać mu jednak może radość tylko wtedy, gdy się tu urodził i wychował. Tryb tutejszego życia przypomina obyczaje średniowiecznych rycerzy. Na podobieństwo zamków warownych, hacjendy posiadają warowne dziedzińce, mur dookoła i wieże, mosty zwodzone i bramy okratowane. Była to w owych czasach konieczność, gdyż bardzo często spadały z gór dzikie szczepy indjańskie, aby porywać kobiety, dzieci i uwodzić bydło. Ludzie, którzy dzieciństwo spędzili wśród czerwonoskórych, a którym później udało się zbiec, wieje opowiadają o tych napadach.

„Niebezpieczeństwa te minęły bezpowrotnie. Od jakiegoś stulecia zaczęto zmieniać lagunę w żyzną rolę i jak zawsze, tak i w tym wypadku, Indjanie ustąpili przed pługiem. Nie znaczy to, by życie zamarło, lub stało się spokojne. Kto ma pociąg do przygód, ten znajdzie tu jeszcze szerokie pole działania. W każdym razie nawet najspokojniejszemu człowiekowi nie wpadłoby do głowy pokazać się tutaj bez broni.

„Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w gościnie w jednej z tych samotnych hacjend. Mieszkanie hacjendera, zwane casa, to obszerny piętrowy budynek o płaskim dachu, zbudowany z cienkich cegieł i wapna. Mimo to dom jest mocny i trwały. Ma zwykle kilka wielkich zakratowanych okien. Ciągnie się przed nim obszerny plac; w dzień rojno od wołów, krów, świń, kur i osłów. Daleko ciągną się nieregularnym szeregiem brzydkie, kryte trzciną gliniane chaty vaquerów i robotników. Chłopi ci dostają darmo od hacjendera pługi, muły i nasiona, muszą jednak uprawiać rolę pańską i dawać połowę plonów.

„Skoro świt w hacjendzie robi się gwarno. Muły idą drogami do robót polnych. Są wypoczęte i silne, kąsają na wszystkie strony. Ledwie ucichnie ten hałas, ruszają różni urzędnicy, majordomo, caporal (dozorca) vaquerów i escribiente (pisarz), robotnicy. Za nimi idzie sam hacjendero z szablą u boku, z rewolwerem za pasem. Przed nim biegnie zwykle kilka psów. Dziedziniec pustoszeje, zostali tylko dozorca zabudowań i tenedor de libros, buchalter. Od czasu do czasu zjawia się na ośle jakiś chłop, aby zabrać pług, lub inne narzędzie, albo podjeżdża zaprzężony w woły wózek, który zabiera mąkę. Słońce praży coraz mocniej. Stopniowo wszyscy chronią się do chłodnego, cienistego domu.

„Po południu panuje w hacjendzie największe ożywienie. Pan domu wrócił i, siedząc przed progiem na ociosanym pniu, wydaje rozkazy, przyjmuje meldunki i załatwia sprawy poddanych, którzy stoją przed nim pokornie, trzymając kapelusze w ręku. Długiemi szeregami wracają z pola robotnicy i oddają plon. Czasami zajeżdża w cztero lub sześciokonnej kolasie sąsiad hacjendero. Wprowadzają go do domu wśród tysiąca wzajemnych ukłonów. Teraz rozpoczyna się zabawa dla młodzieży — ujarzmienie muła. Naprzód związuje się muła i rzuca na ziemię. A kiedy leży tak, wkłada mu się uzdę i wędzidło, aby następnie rozwiązać przednie nogi. Zwierzę może już powstać. Zrywa się po kilku energicznych ruchach. Mimo gwałtownego oporu, narzuca się pasy i rzemienie, przymocowane ztyłu do ciężkiej belki, która leży na ziemi. Równocześnie po obydwu stronach uzdy przywiązuje się sznury, trzymane przez dwóch parobków, siedzących dziarsko na koniach. Gra się rozpoczyna. Muł ma nogi wolne, zaczyna uciekać, jakgdyby gonił go djabeł, Parobcy zaś baczą, aby nie biegł w nieodpowiednim kierunku.

„Jeszcze większe podniecenie wywołuje pierwsze siodłanie młodego źrebca, Nie rzuca się go na ziemię, tylko przywiązuje mocno uzdę i tylną nogę. Potem jeździec pokrada się z siodłem z lewej strony, chwyta konia za lewe ucho i, pochyliwszy mu wdół głowę, drugą ręką wrzuca na grzbiet siodło. Trudno opisać, co się w takiej chwili z koniem dzieje! A jednak, odwiązawszy go, jeździec wskakuje na siodło i pędzi, dokąd koń poniesie.

„W niedzielę odbywają się wyścigi, albo też zapasy z bawołem. Pędzi się za nim w galopie, siedząc w siodle, aby chwytać za ogon i ciągnąć, dopóki, pod wpływem niesłychanego pędu konia, zwierzę nie pada nawznak...“ — — —

Po Camino Real, czyli po szosie królewskiej, prowadzącej z Sayula przez góry, które są przedłużeniem Sierra de Nayarit, jechali trzej jeźdźcy. Widać było, że przebyli bardzo ciężkie tarapaty. Konie mieli zmęczone i wyczerpane. Szły wolno, potykały się o głębokie szczeliny i niezliczone odłamki, lawy, które pokrywały drogę. Tak wyglądał trakt „królewski“. Wokoło nie było żadnej niemal roślinności. Rosły tylko yuccasy o grubych pniach oraz gęste krzaki opopanaxu, wznoszące się na dwa, trzy metry ponad ziemią. Kwiaty opopanaxu wydzielały cudowny zapach. Woń ta była jedyną pociechą dla jeźdźców, słońce bowiem prażyło piekielnie, a grunt, po którym stąpały konie, był rozpaloną ławą. Nic więc dziwnego, że jeźdźcy jechali w milczeniu, z niezadowolonemi minami.

Zdawało się, że smutny i zrozpaczony jest nawet chart, wlokący się za jeźdźcami. Tak przynajmniej wnosić było można po spuszczonym ogonie i sennym wyrazie oczu.

Droga się ciągle wspinała. Gdyby nie upał, nie dręczyłaby naszych podróżników, gdyż wzniesienie było łagodne. Z powodu jednak nieznośnego gorąca zwierzęta, objuczone jeźdźcami, wlokły się żółwim krokiem.

— Święty Jacobo de Compostella! — mruknął jeden z jeźdźców i zatrzymał konia. — Jeżeli tak pójdzie dalej, nie dogonimy ich przed Manzanillo. Niech djabli porwą ten upał i Camino Real! Ciekawa rzecz, jak wyglądają w tym błogosławionym kraju zwyczajne drogi, jeżeli na królewskiej szosie wywracają się człowiekowi bebechy.

— Nie pomstujcie, sennor Mindrello, — pocieszał starszy z pośród towarzyszy. — Jedziemy pomału, prawda, ale pocieszmy się tem, że i Landola wraz ze swymi towarzyszami nie czuje się najlepiej. Przeciwnie, nie mają nawet żywności. Nie chciałbym być w ich skórze.

— Dziwię się jednak, — rzekł Mariano — żeśmy do nich dotychczas nie dotarli. Mają żelazne siły. Od dziesięciu dni jesteśmy w drodze i, oprócz śladów, — nic.

— Nic? Nie bądź pan niesprawiedliwy, sennor! Mamy to, co mieć można. Nie zapominajcie, że do ostatnich dni nie znaliśmy nawet celu ich podróży. Byliśmy zdani na ślady, nie mogliśmy jechać na chybi trafi. Zbiegowie mieli nad nami przewagę, nie byli bowiem zależni od światła dziennego i mogli jechać nocą. Powiedzcie więc sami, czy od czasu, gdyśmy z kierunku ich ucieczki wywnioskowali, dokąd zdążają, nie zbliżyliśmy się do nich? Dzisiaj rano doszliśmy do przekonania, że ślady zostały odciśnięte przed pięcioma godzinami. Idę o zakład, że schwytamy ich dziś jeszcze wieczorem. Stawiam swoją sakiewkę przeciw waszemu hrabstwu.

— Sądzicie więc, że ich dzisiaj wieczorem mieć będziemy? — zapytał uradowany Mindrello.

— Jestem tego pewien, o ile oczywiście nie zajdzie coś niespodziewanego, — oświadczył strzelec.

— Biada łotrom! Ostatnia ich godzina wybiła. Naprzód, niech się spełni wasza przepowiednia!

Jechali odtąd w nieco lepszym nastroju. Ale ciężką próbę cierpliwości mieli przetrwać. Słońce wschodziło coraz wyżej ponad góry, stan drogi bardziej był opłakany. Zdawało się, że każda z gór obok której przebywali, jest wygasłym wulkanem. Wszędzie widać było zimne kratery i odłamki lawy.

Nagle góry rozstąpiły się, ukazując oczom jeźdźców szeroką dolinę, a pośrodku wioskę. Nieliczne domki, jak również mury, otaczające mizerne pola kukurydzowe, zbudowane były z bloków lawy. Jadąc po szosie, dotarli nasi jeźdźcy przed budynek, który się tem różnił od innych, że nad dziurą, tworzącą wejście umieszczona była tablica. Widniał na niej wypisany pastą do butów napis:

 

HOTEL DOLORES

 

Dolores znaczy po hiszpańsku nie tylko imię kobiece, lecz również boleść.

Gospodarz, który był, zdaje się, kpiarzem, nie mógł znaleźć dla swego établissement lepszej nazwy, niż przytułek boleści. Była to najsmutniejsza nora, jaką nasza trójka kiedykolwiek w życiu spotkała. — Na wołania zjawił się szczupły jegomość, ubrany tylko w spodnie, i podejrzliwie zerknął na przybyszów.

— Buenos dias, sennor! — rzekł amerykański strzelec. — Czy można dostać coś dobrego do zjedzenia?

— Dlaczego nie? Jeżeli zapłacicie...

— To się rozumie samo przez się! Chcielibyśmy jednak o coś zapytać. Czy nie było tu dziś trzech jeźdźców?

Gospodarz zerknął jeszcze bardziej podejrzliwie.

— Towarzyszycie może tej trójce?

— Nie, ale jedziemy oddawna jej śladem, chcemy bowiem z tymi panami kilka słów zamienić. Dlaczego pytacie tak podejrzliwie? Czyżbyście mieli z tymi gośćmi na pieńku?

— Niech ich wszyscy djabli porwą! — wybuchnął gospodarz. — Potraktowali mnie jak psa, grozili cięgami, jeżeli ich natychmiast nie posilę. A kiedy, spełniwszy żądanie, upomniałem się o pieniądze, wyśmieli mnie i ruszyli dalej.

— Kiedyż to było?

— Przed jakiemiś dwiema godzinami.

— Gracias á Dios! — zawołał Mindrello. — Nareszcie ich mamy!

— Jeszcze niezupełnie — odparł Grandeprise. — Sennor, — zapytał gospodarza — w jakim stanie znajduje się droga, prowadząca stąd w góry?

— W bardzo opłakanym. Do zachodniego podnóża góry, które wygląda jak róg, ujdzie jeszcze jakoś. Ale później na zatracenie! Pełno odłamków lawy i głębokich szpar, w których można połamać ręce i nogi. Najgorsza jednak droga prowadzi nad Fuente del Diablo.

— Nad Czarciem Źródłem? Dlaczegóżto?

— Sennor, w całej naszej okolicy ziemia jest wulkaniczna. Kratery wprawdzie powygasały, ale pojawiają się od czasu do czasu źródła tak gorące, że można w ich wodzie ugotować kawę. Największem i najgorętszem źródłem jest właśnie Fuente del Diablo. Zasila je prawdopodobnie strumień podskórny, gdyż wody w źródle nie ubywa.

— To nas mało obchodzi. Rzecz najważniejsza dostać się na górę.

— Hm! — Gospodarz popatrzył z powątpiewaniem na konie. — Jechać możecie tylko tą samą lichą dragą, którą wybrali tamci. Droga piesza jest o wiele krótsza. Choć bardziej stroma, nie jest bardziej męcząca od tamtej. Nie wybierzecie jej chyba?

— Dlaczego?

— Musielibyście przecież pozostawić konie. A chcecie na pewno przedostać się poza góry.

— Mylicie się, sennor. Chcemy tylko dosięgnąć ludzi, którzy ruszyli przed nami. Skoro do nich dotrzemy, zadanie nasze będzie spełnianie i powrócimy.

— To zmienia postać rzeczy. Dojedziecie do miejsca, w którem ścieżka krzyżuje się z tą drogą i pozostawicie konie. Albo ja pojadę z wami i zabiorę konie do siebie.

— Czy nadążycie za nami?

— Nie obawiajcie się o to. Wasze wierzchowce są zmęczone, a zresztą wsiądę na osła i z pewnością nadążę. Ale, ale, chcieliście przecież wejść i posilić się?

— Znajdzie się na to czas później! Teraz musimy śpieszyć za tymi ludźmi.

Gospodarz pokiwał głową i rzekł:

— Wybaczcie, sennor, że będę innego zdania. Nie stracicie nic, jeżeli odpoczniecie przez pół godziny i podjecie sobie. Ręczę, że przybędziecie na czas. Będziecie nad Czarciem Źródłem o godzinę wcześniej od zbiegów.

— Musimy liczyć się z tem, że nie znamy drogi i że stracimy nieco czasu na szukanie.

— Odprowadzę was aż do barranca, kotliny, przez którą musicie przejść. Tam nie zmylicie już drogi. Wdrapawszy się na górę, wyjdziecie na trakt dla jeźdźców, tuż obok źródła. Mogę was zaprowadzić.

— Nie, sennor. dziękuję. Pójdziemy sami. Będziemy wam wdzięczni, jeżeli zaprowadzicie nas do kotliny i zajmiecie się końmi. Skoro nas jednak zapewniacie, że zdążymy na czas, wypoczniemy tu przez pół godziny, nie chcemy bowiem odrzucać waszego gościnnego zaproszenia. A więc zsiadamy!

Przyjęcie było stosownie do nazwy „hotelu“ mizerne. Spożywając dary Boże, goście przyglądali się przez otwór wejściowy, będący równocześnie oknem, gospodarstwu właściciela Dolores. Składało się — — z tuzina kur, które z wielką gorliwością szukały na szosie nieistniejących ziaren, Każda kura u łapki miała przywiązany sznurek dwumetrowej długości. Chcąc złapać którąkolwiek, nie trzeba było biegać za ofiarą, a wystarczyło poprostu stąpnąć nogą na sznurek. Goście myśleli z początku, ze kury stanowią cały inwentarz oberżysty, okazało się jednak, ze się mylili. Oto nadszedł jakiś nagi chłopak, pędząc do stajni wielką ilość indyków; poganiał nie batem, lecz laską, której koniec owinięty był w skórę kuny. Kuny są tutaj najgroźniejszym wrogiem indyków, tak groźnym, że indyki lękają się nawet ich skór.

Grandeprise zapytał gospodarza:

— Czy trójka, która tu była przed nami, miała butną minę, czy też obawiała się pościgu?

— Mogę na to odpowiedzieć dokładnie. Jeden z nich, którego reszta nazywała Landolą, roześmiał się w odpowiedzi na jakieś pytanie towarzysza i rzekł, że z pewnością ślad już zaginął. — Gdy miniemy górę, — mówił — znikną powody do obaw. Będziemy tylko musieli pomyśleć o pieniądzach. Widoki uzyskania ich po tamtej stronie są znacznie większe, niż tutaj.

— Wyobrażam sobie, co ten Landola miał na myśli! Dla wykonania swego planu potrzebują pieniędzy. Spodziewają się zdobyć je w zbrodniczy sposób po tamtej stronie, gdyż po tej stronie gór, cokolwiek przedsięwezmą, zwrócą na siebie uwagę władz. Postaramy się pokrzyżować ich plany. No, ruszajmy! Podjedliśmy sobie i wypoczęli, nie traćmy więc czasu.

Podczas gdy przybysze dosiadali koni, gospodarz wyciągnął z poza ogrodzenia jakiegoś osła; zwierzę było tak przeraźliwie chude, że chciało się nad niem zapłakać. Gospodarz dosiadł „wierzchowca“ i ruszyli wszyscy na zachód. Okazało się, że wygląd kłapoucha nie odpowiadał jego tężyźnie, gdyż osioł dzielnie dotrzymywał kroku koniom, coprawda wyczerpanym dług podróżą, Po upływie godziny dotarli do podnóża górskiego; stąd prowadziła stroma ścieżka. Ruszyli. A po krótkim czasie dotarli do wąskiej kotliny, wcinającej się w góry. Usiana skalnemi gruzami, spadała tak stromo, że tylko dobry piechur mógł pomyśleć o wdrapaniu się po niej. Jeździec nie dałby sobie rady.

— Oto barranca — rzekł gospodarz, wskazując na wąwóz. — Wspinając się przez dwie godziny pod górę, dotrzecie do miejsca, położonego naprzeciw Czarciego Źródła. Droga, po której jadą zbiegowie, wije się po drugiej stronie wieloma zakrętami i zabierze sporo czasu. — — — Cielo! Cóżto?

Po ostatnich słowach spojrzał w kierunku drogi dla jeźdźców i ujrzał psa. Zwierzę rozstawiło przednie nogi i, najeżywszy sierść, patrzyło błyszczącemi oczami wgórę. Idąc za wzrokiem psa, kompanja nasza ujrzała na górze, w odległości dwustu kroków, jakieś leżące ciało.

— Santa Madonna! — zawołał gospodarz. — To chyba koń!

— Koń? — zapytał Mariano. — Ależ tak, macie rację, widzę teraz wyraźnie. Musimy to zbadać. Jazda na górę!

Przybywszy szybko na miejsce, jeźdźcy zatrzymali konie z okrzykiem przerażenia. Wywołał je nie widok konia, który leżał z otwartą raną na szyi, lecz człowieka, pławiącego się w kałuży krwi. Był to Manfredo zamordowany.

Przejęci zgrozą, zeskoczyli z koni. Strzelec schylił się nad ciałem, aby przekonać się, czy nie tli w niem jeszcze iskierka życia. Z pierwszego rzutu oka poznał, że ma przed sobą trupa. W sercu Manfreda widniała śmiertelna rana od pchnięcia sztyletu.

Spojrzawszy na konia, Grandeprise zawołał:

— Sennores, sprawa