Szatan i Judasz: Święty dnia ostatniego. Tom 1 - Karol May - ebook

Szatan i Judasz: Święty dnia ostatniego. Tom 1 ebook

Karol May

3,5

Opis

Szatan i Judasz: Święty dnia ostatniego. Tom 1

„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (8 ocen)
3
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May
Święty dnia ostatniego

cykl Szatan i Judasz

Tom I

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol May„Święty dnia ostatniego”

Copyright © by Karol May, 1925

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakł. Druk. „Bristol”

Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East

Warszawa, 1925

ISBN: 978-83-8119-386-3

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I W SONORZE.

 Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, — przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, — przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia. —

 Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. —

 Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.

 Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. — Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. —

 Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos[1], gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama.

 Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiło mi się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokiemi, nagiemi skałami, leżało w nieznośnym żarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwili żywej duszy.

 Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayama wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tem mniej moja osoba mogła zbudować mieszkańców tej mieściny.

 Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisko, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie; przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. To też, gdy obserwowałem rozdziawione zprzodu nosy moich trzewików, przypominały mi się gwałtem szeroko rozwarte, zgłodniałe dzioby naszych poczciwych wiejskich kaczek.

 A wreszcie kapelusz! W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz w zupełności ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, (chociaż do dziś dnia nie rozumiem, z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości. Na tem już kończę. —

 Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy przecież nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis, zawieszony na dwóch drągach, wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnem tle; tak jednak wyblakły na deszczu i spłowiały od kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa:

MESON de...

Stałem chwilę, usiłując przecież odcyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się, pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.

 — Niech pan dłużej nie szuka, sennor! To najwykwintniejszy hotel w mieście. Niech pana nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”; jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czem płacić, sennor będzie miał wszystkiego poddostatkiem. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano[2] znam w Guaymie wszystkich obywateli.

 Wymieniając swoje dostojne stanowisko, uderzył się kułakiem w piersi, przyczem obrzucił mnie spojrzeniem, które mi wyraźnie powiedziało co o mnie myślał: — Lepiej zapewne zostałbyś przyjęty w więzieniu miejskiem, niż w hotelu!

 Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody. Byłbym tutaj wstąpił nawet bez polecenia pisarza, gdyż, bardzo znużony, nie miałem ochoty wystawiać się dłużej na żar południowego słońca. —

 Najwykwintniejszy hotelu miasta, Maison de Madrid! Miłe pokoje, czyste łóżka, smaczne potrawy! Poczułem ogromny apetyt. Wszedłem i znalazłem się odrazu — we „wszystkich ubikacjach”.

 Hotel posiadał jedną, jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy, zauważyłem naprzeciw drugie, prowadzące na podwórze. Okien, lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach, nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, oczernione od sadzy; miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę, bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek; krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, „buen retiro”[3] rodziny właściciela hotelu. W jednym z nich spali trzej chłopcy; ręce i nogi mieli tak poplątane, że dopiero głębokie studjum pozwoliłoby rozróżnić, jakie kończyny do jakiego należą tułowia. W drugim hamaku wypoczywała córka gospodarza, sennorita Felisa. Miała szesnaście lat, jak mi to później powiedziała, chrapała jednak jak unisono szesnastu burz zimowych. W trzecim hamaku odbywała drzemkę południową gospodyni; była to jejmość wysoka na sześć stóp i pięć cali; imię jej brzmiało donna Elvira. Małżonek jej objaśnił mnie później w zaufaniu, że niemasz na świecie niewiasty tak rezolutnej; ja jednak nie miałem szczęścia oglądać wulkanicznego wybuchu jej energicznego temperamentu, gdyż donna Elvira zawsze, ile razy ją widziałem, albo drzemała, albo spała jak suseł. W czwartym hamaku odkryłem przedmiot, podobny do pierścienia, barwy szarego, lnianego płótna, który w pierwszej chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach morskich. Przypatrzywszy się jednak bliżej, doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu zdecydowałem się, dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się całkowicie, zeskoczył z hamaku i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek, odziany w szare, lniane ubranie, które przylegało jak ulane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut:

 — Czego pan chce, sennor? Dlaczego przeszkadza mi pan w moim wypoczynku południowym? I wogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!

 — Szukam gospodarza! — odpowiedziałem.

 — Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!

 — Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?

 — Zobaczymy później! Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.

 Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.

 — Zmęczony jestem, to prawda, — odpowiedziałem — ale i głód mi dokucza.

 — Później, później! Tymczasem niech pan śpi! — nalegał natarczywie.

 — I w gardle mi wyschło!

 — Dobrze, dobrze! postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi nareszcie!

 Z początku mówił zupełnie cicho; ostatnie słowa jednak zabrzmiały rozgłośnie. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:

 — Ani słowa, sennor! gdyż inaczej zbudzi się donna Elvira! Śpij pan, śpij pan!

 Z temi słowy wskoczył do swojego hamaku i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć! Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i, wyszedłszy przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernem podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszem legowiskiem, niż hamaki; tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę; jednakże obawa okazała się płonna, — poczciwe psisko spało także! Otworzyło oczy wprawdzie, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na niem. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu; znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:

 — Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas powziąć decyzję.

 — Jaką decyzję? — zapytałem, podnosząc się.

 — Czy panu będzie wolno u mnie zostać, czy nie.

 — Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?

 Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się dorozumieć, co miał na myśli. — Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przytem ogromnie dobroduszny.

 — Donna Elvira życzy sobie, abym przyjmował tylko cavallerów — odpowiedział — a sennor przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.

 — Rzeczywiście? — zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry — czy sądzi pan, że tylko ten jest cavallerem, kto ma nowe ubranie na sobie?

 — Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją powierzchowność; ale donna Elvira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana odrazę.

 — Spała przecież, kiedy przyszedłem.

 — Spała rzeczywiście; ona śpi wogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty; ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzeć i gdy zobaczyła pańskie ubranie, pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast... sennor, czy to konieczne, abym się wyrażał dosadnie?

 — Nie; ja pana i tak rozumiem, don Geronimo, i, ponieważ nie podobam się donnie, poszukam sobie innej gospody.

 Zwróciłem się ku wyjściu; wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:

 — Stój pan! Zaczekaj sennor jeszcze chwilę! W domu jest tak samotnie, gdy niema żadnego gościa, a wreszcie pan mi nie wygląda na rozbójnika. Chciałbym wstawić się za panem u donny Elviry, do tego jednak trzeba udowodnić, że będziesz mi pożyteczny. Czy gra sennor w domino?

 — Gram — odpowiedziałem, zdziwiony pytaniem.

 — Dobrze! Wejdź sennor do środka. Zrobimy próbę!

 Donna Elvira leżała w swoim hamaku. Sennorita Felisa siedziała za bufetem przy szklance rumu. Chłopców nie było w izbie; zabawiali się z rówieśnikami na ulicy, obrzucając się zgniłemi pomarańczami. Don Geronimo przyniósł domino i zaprosił mnie, abym usiadł z nim przy jednym ze stołów. Gdy się rozległ chrzęst kostek, donna Elvira poruszyła się, a skoro jej małżonek rzekł do mnie:

 — Niech pan weźmie sześć sztuk; najwyższy dublet zaczyna, — gospodyni podniosła głowę. Sennorita Felisa zbliżyła się ze szklanką w ręce i przysiadła do nas, żeby móc lepiej obserwować grę. Teraz pojąłem, kogo miałem przed sobą. Ci ludzie spali, gdy nie grali w domino, a budzili się, aby grać. A jednak Geronimo był zaledwie znośnym graczem. Wygrałem pierwszą partję, drugą i trzecią. Przy pierwszej ucieszył się gospodarz; przy drugiej zdziwił, nakoniec przy trzeciej zawołał zachwycony:

 — Pan jesteś mistrzem, sennor. Pan musi u nas zostać, żebym się mógł uczyć u pana. Żaden człowiek nie zdołał mnie jeszcze pobić trzy razy!

 Była to przesada; podczas gry nie zadawałem sobie żadnego trudu, natomiast on grał tak niedołężnie, że nie trzeba było żadnego obliczenia, aby go pobić. Teraz wstał i podszedłszy do swojej żony, rozmawiał z nią cicho przez chwilę. Następnie udał się poza bufet, wydobył stamtąd jakąś książkę oraz olbrzymi kałamarz, postawił jedno i drugie przede mną na stole i powiedział:

 — Donna Elvira udzieliła łaskawie pozwolenia, ażeby pan pozostał w naszym hotelu. Niech więc sennor wpisze do tej książki swoje nazwisko!

 Otworzyłem podaną mi książkę. Zawierała same nazwiska, liczby i daty. Między kartkami leżało prastare, gęsie pióro, którego koniec pokryty grubą, twardą powłoką zaschniętego atramentu był prawie dokładnie tak samo rozdziawiony, jak nosy moich butów.

 — Tem piórem mam pisać? — zapytałem ubawiony.

 — Oczywiście! Nie mam innego do dyspozycji, a sennor zapewne także nie nosi piór ze sobą?!

 — Ależ tym ożogiem niepodobna dwóch liter napisać!

 — Jakto?! Powiadam panu, że odkąd ten hotel posiadam, to jest już prawie od dziesięciu lat, wszyscy moi goście posługiwali się tem piórem i tym atramentem.

 Atrament był oczywiście oddawna wyschnięty.

 — Jak oni zabierali się do tego?

 — Z pomocą wody, jak to pan może łatwo się domyśleć, jeśli sztuka pisania jest mu znaną, choćby tylko powierzchownie. Gdy się wymoczy pióro w gorącej wodzie, staje się ono tak miękkie, jak nowe. Jeżeli się naleje gorącej wody do kałamarza, otrzymuje się zupełnie nowy, doskonały atrament. Tutaj pisze się bardzo wiele, gdyż mój dom jest często odwiedzany a każdy gość musi się zapisać; z tych powodów nie mogę pozwolić sobie na rozrzutność; muszę oszczędzać pióra i atramentu. Ponieważ jednak pan, jak mi się zdaje, nie zna sztuki pisarskiej, więc ja pana wyręczę.

 — Będę wdzięczny, sennor; proszę o to bardzo. Usunie mi pan wielki ciężar z duszy!

 — Bardzo dobrze! Nie każdy potrafi władać piórem! Natychmiast zagrzeję wodę.

 Podszedł do bufetu, nalał spirytusu, czy rumu do lampki, zapalił, i wziąwszy blaszany garnek z wodą, trzymał go cierpliwie nad płomieniem. Dziesięć lat zmuszał gości posługiwać się tem piórem i tym atramentem spalając za każdym razem za grosz spirytusu, wszystko dla swej rozumnej oszczędności! Skoro się woda zagotowała, co trwało przynajmniej kwadrans, zanurzył w niej pióro na chwilę, wylał zawartość naczynia do kałamarza, zakłócił silnie piórem i odezwał się zadowolony:

 — Tak, teraz mogę przystąpić do dzieła.

 Położył książkę przed sobą, ustawił dogodnie kałamarz, krząknął energicznie, sięgnął po pióro, zakasłał, zmarszczył głęboko czoło, ułożył książkę inaczej, kałamarz przesunął, zakasłał znowu, usiadł wygodniej, niż poprzednio, słowem, zabierał się do owych kilkunastu słów tak, jakby miał spisywać kronikę świata.

 W czasie, gdy gospodarz gotował wodę, przewracałem kartki książki. Pismo na ostatnich stronach było ciemno żółte, ku przodowi coraz bardziej blakło, tak, że nakoniec nie można było nic przeczytać. Pierwsze karty zdawały się nigdy nie być zapisane.

 — Niech pan teraz uważa, sennor, — odezwał się don Geronimo — mam wpisać dzień i rok pańskiego przybycia do mnie, pańskie nazwisko, stanowisko lub zawód, wreszcie w jakim zamiarze pan tu przybył. Mam nadzieję, że sennor poda mi to wszystko ściśle według faktycznego stanu rzeczy!

 Udzieliłem mu żądanych wiadomości, a on przeniósł je na papier, malując litery, które pod względem wyrazistości nie pozostawiały nic do życzenia. Malował powoli, bardzo powoli i z wielkiem przejęciem, należnem tak ważnej i szlachetnej funkcji. Po upływie pół godziny zakończył nareszcie ostatnią kreskę i, odsunąwszy książkę od siebie, zapytał mnie z rozjaśnionem obliczem:

 — Jak się panu podoba moja ręka, sennor? Czy widział pan już kiedy takie litery i pociągnięcia?

 — Nie, jeszcze nigdy, — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, — pan posiada bardzo charakterystyczne pismo.

 — Niema w tem nic dziwnego, ponieważ prawie wszystkie nazwiska muszę sam wpisywać, gdyż przeważna część gości podobnie jak i sennor nie umie obchodzić się z piórem i atramentem.

 — Dziękuję panu za podane mi wiadomości; są one łatwo zrozumiałe; jednego tylko nie umiem sobie wytłumaczyć. Jako swój zawód podał pan, że jest literatem: ja jednak nie słyszałem jeszcze o czemś podobnem. Czy to jest rzemiosło, ranga wojskowa, albo może odnosi się to do handlu w ogólności lub specjalnie do drobnego handlu pokątnego?

 — Ani to, ani tamto! Literat jest tem, co pan po hiszpańsku określa słowem autor albo escritor.

 Spojrzał na mnie, zaskoczony, i zapytał:

 — Czy ma pan majątek?

 — Nie!

 — Jeśli tak, to żal mi pana z całego serca! Przy tym zawodzie musisz sennor z konieczności umrzeć z głodu.

 — Jakto, don Geronimo?

 — Pan pyta jeszcze o to? O, ja znam te stosunki bardzo dokładnie, gdyż w Guaymie mamy także escritora. Bogacz pisze do gazety, wychodzącej w Hermosillo. Musi bardzo dużo płacić, ażeby drukowano jego rękopisy. Jest to zajęcie, związane z wielkiemi wydatkami, a nie przynoszące żadnych korzyści. Jak sennor może żyć, w co sennor zamierza się ubierać, co sennor chce jeść i pić? Żałuję pana najserdeczniej! Czy zdoła pan zapłacić to, co u mnie pan zje?

 — Tak! Na to jeszcze wystarczy.

 — To mnie bardzo cieszy. — Hm, escritor! Teraz nie dziwię się wcale pańskiej nędznej odzieży i jednego tylko nie pojmuję, mianowicie, że pan wygląda przytem tak dobrze i zdrowo. Ale — caramba! teraz przychodzi mi na myśl: jeśli pan jest literatem, to musi pan przecież umieć pisać?

 — Oczywiście!

 — I pomimo to pozostawił pan mi tę pracę! Dlaczego ukrywałeś sennor, żeś opanował tę ciężką umiejętność?

 — Ponieważ nie byłoby uprzejmie z mojej strony zaprzeczać panu, skoro mnie uważałeś za człowieka, nieumiejącego obchodzić się z piórem.

 — Słusznie! Ta uprzejmość świadczy dobrze o panu. Czy mogę zapytać, skąd sennor przybywa?

 — Z tamtej strony Sierra Varde!

 — Piechotą? Coraz bardziej żal mi pana!

 — Wyruszyłem w drogę konno, jak to pan może poznać po tem, że noszę ostrogi; koń jednak upadł i złamał nogę; musiałem go zastrzelić!

 — Dlaczego nie wziął pan ze sobą siodła i uprzęży?

 — Ponieważ nie chciałem dźwigać ciężaru na takim skwarze i przez tyle dni.

 — Ale pan mógł je sprzedać i z otrzymanych pieniędzy żyć przez całe dwa dni. Nie powinien pan raczej dźwigać tych dwóch starych strzelb, które tu widzę. Jest to konstrukcja, dziś zupełnie nie używana. Nie warta ani pół dolara. Może mi pan wierzyć, gdyż dobrze rozumiem się na tem!

 Wziął do ręki sztuciec Henry’ego. Zauważywszy przy zamku walec z nabojami, potrząsnął głową. Potem sięgnął po niedźwiedziówkę, chcąc ją podnieść; zostawił ją jednak na podłodze, gdyż nie uradził jedną ręką.

 — Niech pan to wyrzuci — zalecał — nie ma pan z tego żadnego pożytku, a tylko zawadę w podróży. — Dokąd sennor udaje się z Guaymy?

 — Okrętem dalej na północ, poza Hermosillo.

 — Na to może sennor długo czekać! Rzadko okręty zapuszczają się tak daleko.

 — Jeśli tak, to pojadę konno.

 — W tym celu musiałby pan kupić sobie konia lub muła; zapewniam sennora jednak, że teraz nawet za drogie pieniądze nie dostanie pan nigdzie zwierzęcia wierzchowego. Gdyby sennor miał czas, mógłby skorzystać z kolei żelaznej, która prowadzi do Arispe.

 — Kiedy odchodzą pociągi w tym kierunku?

 — Pociągi? Zaraz można poznać, że pan tu obcy, sennor. Kolej jeszcze nie gotowa. Mówią, że będzie ukończona w ciągu trzech, czterech, może pięciu lat; o tem wszystkiem jednak nic panu nie wiadomo. Pan nie powinien podróżować w kraju, którego pan nie zna i który jest tak bardzo oddalony od pańskiej ojczyzny. Przy pańskiem ubóstwie jest to rzecz niebezpieczna. Pan podał jako swoją ojczyznę Sajonję. Gdzie leży to miasto?

 — To nie miasto, lecz królestwo, należące do Alemanji.

 — Całkiem słusznie! Nie można mieć w głowie wszystkich kart geograficznych! — A zatem wolno panu u mnie zostać; ponieważ jest pan bardzo dobrym graczem i wskutek tego znakomitym towarzyszem, będę miał wzgląd na pana i postawię sennnorowi możliwie niską cenę. Za całkowite utrzymanie zapłaci pan jednego peso dziennie. Jest to cena stosunkowo niewielka i spodziewam się, że targ będzie zbyteczny!

 — Dziękuję panu i zgadzam się, — oświadczyłem, gdyż za cenę jednego peso musiałem uważać „kompletne” utrzymanie ofiarowane jakby za darmo.

 Don Geronimo skinął z zadowoleniem, odsunął książkę z nazwiskami gości na bok, sięgnął po domino i powiedział:

 — Ponieważ pan jest głodny i spragniony, więc Felisa przygotuje panu posiłek, a tymczasem możemy zagrać kilka partyj. Zaczynamy!

 Nie pytał wcale, czy mam ochotę do gry, czy nie. Zdawał się uważać za rzecz zupełnie naturalną, że jestem takim samym namiętnym graczem, jak on.

 Zgodziłem się na grę, gdyż nie chciałem mu sprawiać przykrości. Miałem zamiar pozwolić mu wygrać, nie mogłem jednak tego dokazać, do takiego stopnia grał nieudolnie. Przy trzeciej partji poczułem od strony ogniska, przy którem krzątała się sennorita, woń przypalonej mąki. W połowie czwartej przerwał gospodarz nagle grę, uderzył się ręką w czoło i zawołał:

 — Jak mogłem poprzednio o tem zapomnieć! Sennor chce się udać poza Hermosillo, a ja nie pomyślałem wcale o tem, że nadarza się panu wspaniała sposobność. Mianowicie sennor Enriquo czeka na okręt, który tu przyjedzie i odpływa potem do Lobos.

 — Ta miejscowość byłaby mi rzeczywiście na rękę. Ale co to za człowiek, którego pan nazywa sennor Enriquo?

 — Mój gość, którego nazwisko zapisane jest w książce tuż przed pańskiem. Nie czytał pan?

 Otworzyłem książkę i przeczytałem:

HARRY MELTON

Święty dnia ostatniego

Te słowa były napisane oczywiście po angielsku: Saint of the Latter Day. A zatem mormon! Skąd on się wziął tutaj? Co go sprowadziło z wielkiego miasta nad słonem jeziorem tak daleko na południe, do Guaymy?

 — Dlaczego spogląda pan w książkę tak zamyślony? — zapytał gospodarz. — Czy zauważył pan co szczególnego?

 — Właściwie nie. Czytał pan te słowa?

 — Tak, ale nie zrozumiałem ich. Ten sennor jest taki poważny, dumny i pobożny, że nie chciałem narzucać mu się pytaniami. Prawdopodobnie wymawiałem źle jego imię, gdyż mnie objaśnił, że Harry znaczy tyle, co hiszpańskie Enriquo. Dlatego tak go nazywam.

 — Więc on mieszka u pana?

 — Sypia u mnie, wychodzi z rana i wraca dopiero wieczór.

 — Co robi cały dzień?

 — Tego nie wiem. Nie mam czasu zajmować się każdym gościem zosobna!

 To było słuszne. Ten mały człowiek grał i spał, spał i grał, więc oczywiście nie mógł absolutnie zwracać uwagi na swoich gości. Po krótkiej przerwie mówił dalej:

 — Znam tylko jego nazwisko i wiem, że czeka na okręt, zdążający do Lobos. Sennor Enriquo mówi wogóle bardzo mało. Jego pobożność jest rzeczywiście godna pochwały. Szkoda tylko, że nie umie grać w domino!

 — Skąd pan wie, że jest pobożny?

 — Widzę to, gdyż przesuwa ustawicznie w palcach paciorki różańca, nigdy nie wyjdzie ani nie wejdzie, nie ukłoniwszy się przed świętym obrazem, wiszącym na ścianie i nie zaczerpnąwszy święconej wody z kropielnicy przy drzwiach.

 Nie odpowiedziałem nic na to, gdyż uważałem za lepsze, nie wyjawiać swych myśli. Mormon z różańcem! Wielożeństwo i woda święcona! Księga mormonów i ukłon przed świętym obrazem! Ten człowiek był napewno obłudnikiem, a jego obłuda musiała mieć jakiś powód.

 Nie mogłem zajmować się dalej temi myślami, gdyż sennorita Felisa przyniosła właśnie filiżankę, zawierającą brunatną, gęstą ciecz i życząc mi smacznego, postawiła przede mną na stole. Ponieważ gospodarz przyłączył się do tego życzenia, więc mogłem przypuszczać zupełnie słusznie, że mam spożyć podany mi napój. Przyłożyłem zatem filiżankę do ust i skosztowałem raz, drugi i trzeci, aż nakoniec powiedział mi mój język, że mam do czynienia z miksturą, złożoną z wody, syropu i palonej mąki.

 — Co to jest? — zapytałem.

 Na to Felisa załamała ręce ze zdumienia i zawołała:

 — Czy to możliwe, sennor? Pan nie pił nigdy czekolady?

 — Czekolady? — zapytałem, — czekoladę piłem niejednokrotnie!

 — A to jest wszak czekolada!

 — Czekolada? Tego nie przypuszczałbym!

 — Nieprawdaż? — odezwał się gospodarz, zadowolony — tak, moja czekolada słynie w całej okolicy. Kto wie, jaką mieszaninę pił pan gdzie indziej! Moja jest jednak tak wyborna, że kto przychodzi do mnie po raz pierwszy, dziwi się niewymownie i nie daje wiary, że to czekolada. Oto jest skromny przykład, sennor, jak znakomicie raczę moich gości!

 Nie dałem mu poznać, że byłem wręcz przeciwnego zdania, tylko zapytałem:

 — Co mi pan poda na kolację don Geronimo?

 — Kolację? — odpowiedział zdziwiony, poczem objaśnił mnie, wskazując na filiżankę — to właśnie kolacja; stoi przecież na stole!

 — Ach tak! Co daje pan na śniadanie?

 — Filiżankę czekolady.

 — Na obiad?

 — Filiżankę niezrównanej czekolady. To jest najlepsze, co można spożyć!

 — Jeśli kto jednak chce mieć chleb i mięso, albo coś podobnego?

 — Ten musi iść do piekarza i do rzeźnika.

 — Powiedz pan, czy masz wino? Czekolada nie pomaga na pragnienie.

 — O wyborne! Życzy pan szklankę?

 — Tak jest. Ile kosztuje?

 — Trzydzieści centavos.

 Równało się to połowie talara. Don Geronimo uczynił mi zaszczyt, przynosząc wino własnemi rękami, przyczem jednak podał je córce, zamiast mnie. Sennorita Felisa wypiła połowę szklanki, nie skrzywiwszy się nawet, i podała mi resztę z miłym uśmiechem. Skosztowałem mały łyk, który jednak spowodował natychmiastowy wybuch kaszlu. „Wino” było istną trucizną, najprawdziwszym kwasem siarkowym!

 — Niech pan pije powoli, bardzo powoli, — ostrzegał gospodarz. — Moje wino jest za silne dla pana!

 — Rzeczywiście za mocne, don Geronimo — mówiłem, kaszląc, — pozwól pan, że pójdę do piekarza i do rzeźnika!

 — Nie wypije pan reszty wina? — zapytała sennorita.

 — Nie. Muszę, niestety, bardzo dbać o swoje zdrowie.

 Przytknęła szklankę do różanych ust i wypróżniła ją tak, jak poprzednio, nie drgnąwszy nawet powieką. Potem poprosiła mnie w poufnym tonie:

 — Gdy pan pójdzie do piekarza i rzeźnika, to niech mi pan co przyniesie, sennor. Goście szlachetni i ogładzeni zwykli zawsze tak czynić! —

 Zapłacić jednego peso, dostać trzy razy wody z mąką i syropem, spać w hamaku, najprawdopodobniej z żywym inwentarzem, a do tego zaopatrywać rodzinę gospodarza w żywność! Maison de Madrid! Najlepszy hotelu miasta! O escribano, o pisarzu gminny! Twoją dobrą radę cenię bardzo wysoko, a przecież rozejrzę się raz jeszcze!

 Poszedłem, nie mówiąc oczywiście ani słowa o moim zdradzieckim zamiarze. Całe dwie godziny szukałem lepszego pomieszczenia, jednakże wkońcu doszedłem do przekonania, że pisarz gminny miał słuszność. Maison de Madrid był poprostu pałacem w porównaniu z jaskiniami, które widziałem. Kupiłem zatem za jednego peso mięsa, które, mówiąc nawiasem, cuchnęło całkiem znośnie, następnie wziąłem u piekarza sporo płaskich placków kukurydzanych i powróciłem do hotelu, gdzie zostałem przyjęty z wielkiem uznaniem, skoro tylko zauważono, że nie przychodzę z próżnemi rękami. —

 Miła Felisa, nie pytając wiele, odebrała natychmiast wszystko ode mnie i rozpaliła ogień, ażeby upiec mięso. Trzej chłopcy zabrali się zaraz do placków, rozgryzając je w zębach, jak kości, zaś donna Elwira usiadła w swoim hamaku, zbudzona wonią pieczeni, rozchodzącą się od ogniska. Oblicza jej nie mogłem niestety rozpoznać, gdyż jedyna lampa, jaka się tu znajdowała, stała daleko od niej, na stole, przy którym siedział gospodarz. Usiadłem naprzeciw niego. Wtedy don Geronimo podsunął mi domino i odezwał się po przyjacielsku:

 — Jeszcze kilka partyj sennor, dopóki nie zaczniemy jeść. Nie mamy przecież nic innego do roboty!

 Graliśmy zatem, dopóki nie nakryto stołu, to znaczy dopóki sennorita Felisa nie położyła przede mną najbardziej zatęchłego kawałka mięsa, oczywiście bez talerza i bez jakichkolwiek innych dodatków, ale zato ze swoim najbardziej słonecznym uśmiechem. Reszta mięsa powędrowała ze zdumiewającą szybkością na miejsce swego przeznaczenia, które jednak nie znajdowało się niestety w moim głodnym żołądku. Z gościa zamieniłem się, albo raczej zostałem zamieniony w gospodarza!

 Właśnie, gdy po ostatnim kęsie obtarłem mój nóż o rękaw i wsunąłem go zpowrotem za pas, przyszedł ów gość, którego ukazania się oczekiwałem z wielką, chociaż tajoną ciekawością. Człowiekiem tym był mormon. Blask naszej lampy sięgał aż do drzwi, a ponieważ siedziałem wprost naprzeciw nich, więc mogłem dokładnie obserwować przybysza. —

 Pokłonił się w stronę świętego obrazu, następnie sięgnął końcami palców do małej kropielniczki, wiszącej przy drzwiach, a potem dopiero zwrócił się ku nam z krótkiem pozdrowieniem. Zobaczywszy mnie, obcego, przypatrywał mi się przez chwilę, poczem podszedł szybkim krokiem do stołu, otworzył książkę z nazwiskami, przeczytał dane dotyczące mojej osoby i życząc dobrej nocy, cofnął się w ciemną część izby, gdzie były umieszczone hamaki dla gości.

 To wszystko odbyło się tak szybko, że nie miałem czasu przypatrzeć się dokładnie jego obliczu. Zarazem pokazało się, jak wielki respekt miał gospodarz przed Meltonem, gdyż, skoro tylko ten oddalił się od naszego stołu, rzekł don Geronimo do swoich:

 — Sennor Enriquo chce spać. Połóżcie się i nie róbcie hałasu!

 Frontowe drzwi zamknięto na zasuwę, tylne, prowadzące na podwórze, pozostały otwarte. — Donna Elvira położyła się zpowrotem; sennorita Felisa podała mi rękę na dobranoc i podeszła również do swojej konopnej kołyski Morfeusza. Gospodarz, życząc miłego spoczynku, zdmuchnął mi światło przed nosem i wpełznął w swoją huśtawkę, gdzie zamienił się natychmiast w pas ratunkowy. Pozostałem w ciemności. Coprawda byłem nieco zdumiony sposobem, w jaki don Geronimo okazywał nowemu gościowi swoją gospodarską uprzejmość i pieczołowitość; ostatecznie jednak bawiły mnie te osobliwe stosunki.

 Siedziałem chwilę, nie mogąc się zdecydować, gdzie mam wybrać miejsce na spoczynek. Wkrótce usłyszałem donośne chrapanie córeczki. Matka wydechała powietrze w zupełnie regularnych odstępach czasu, i to z takiem przejęciem, jakby ktoś zdmuchiwał światło. Ojciec wydawał pomruki, które można było śmiało porównać z brzęczeniem trzmiela, — wydawało mi się więc niepodobieństwem usnąć przy takim koncercie; dlatego, zrezygnowawszy z hamaków, wyszedłem na podwórze, ażeby ulokować się znowu na mojem poprzedniem legowisku. Pies zrazu warczał, wkrótce się jednak uspokoił, rozpoznawszy zapewne we mnie tego samego człowieka, którego już w południe znosił przy sobie. Wsunąłem strzelby pod kupę łodyg kukurydzy, gdyż dawnym zwyczajem, nie chciałem się z niemi rozstawać. Ułożyłem się, jak mogłem najwygodniej. Spałem wyśmienicie i obudziłem się dopiero, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Wszedłem do izby. Chłopcy szamotali się i gonili naokoło ławek; donna Elvira leżała jeszcze, czy też już znowu w swoim hamaku; sennorita Felisa gotowała przy ognisku niezrównaną czekoladę, która pachniała dzisiaj dla odmiany zbiegłym syropem; gospodarz, skoro mnie tylko zobaczył, przyniósł śpiesznie domino, ażeby rozpocząć na nowo wczorajszą pracę Danaid. —

 Mormon nie oddalił się jeszcze. Siedział przy stole i zdawał się oczekiwać mego ukazania się, gdyż, zauważyłem, bacznie mnie obserwował. Starałem się nie dać mu do poznania, że czynię to samo, a jednak nie mogłem poprostu oderwać oczu od niego.

 Była to osobistość oryginalna i nadzwyczaj interesująca. Dobrze zbudowany, odziany bardzo starannie, przedstawiał się okazale. Oblicze miał ogolone zupełnie gładko. Ale co to było za oblicze! Skoro je zobaczyłem, przypomniały mi się natychmiast owe jedyne w swoim rodzaju rysy, które nadał malowanym przez siebie djabłom genjalny Gustaw Doré[4]. Podobieństwo było tak wielkie, że można było przypuszczać, jakoby mormon pozował Doré’mu do rysunku. Wiek jego oszacowałem najwyżej na czterdzieści kilka lat. Czarne, krucze pukle włosów wiły się wokół wysokiego, szerokiego czoła i opadały prawie aż na ramiona; była to rzeczywiście wspaniała czupryna. Oczy miał duże, aksamitno-czarne; nos — lekko zakrzywiony, jednak nie zanadto ostry; drganie jego jasno-różowo zabarwionych nozdrzy świadczyło o żywym temperamencie. Usta miał bardzo delikatne, kształt ich jednak, a zwłaszcza kąciki, zakrzywione nieco ku dołowi, pozwalały wnioskować, że Melton posiada silną, energiczną wolę. Podbródek był filigranowo, ale przecież silnie zbudowany, jak to można widzieć tylko u osób, których duch jest potężniejszy od zwierzęcych popędów i potrafi je tak w zupełności opanować, że trudno nawet przypuszczać ich obecności. Zosobna każdą część jego oblicza trzeba było nazwać piękną, ale całości brakowało harmonji. A tam, gdzie niema harmonji nie może być mowy o pięknie prawdziwem. Nie mogę powiedzieć, czy ktoś inny odniósłby takie same wrażenie, co do mnie jednak, to poczułem do niego odrazę. Ta twarz, złożona z nieharmonizujących ze sobą części, wydała mi się fantasmagoryjną i wzbudzała we mnie uczucie przykrości. Do tego przyłączyło się jeszcze jedno. Im częściej spoglądałem na Meltona, tem wyraźniej odczuwałem, że był podobny do kogoś, którego spotkałem w okolicznościach nie rzucających na niego bynajmniej dobrego światła. Biedziłem się nad tem długo, lecz nie mogłem absolutnie przypomnieć sobie ani osoby, ani miejsca lub czasu, w którym mogło nastąpić owe spotkanie. Podczas następnych dni widywałem mormona regularnie z rana i wieczorem i za każdym razem rosło we mnie przekonanie, że już kiedyś zetknąłem się z człowiekiem bardzo do niego podobnym, który wystąpił wrogo względem mnie, albo względem jakiejś ze mną zaprzyjaźnionej osoby.

Przypisy

[1].Nieujarzmieni Indjanie.

[2].Pisarz gminny.

[3].Wygodne miejsce spoczynku.

[4].Genjalny talent malarski — Francuz ur. w 1832 r. † 1883.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok