Czarny mustang - Karol May - ebook

Czarny mustang ebook

Karol May

4,0

Opis

Podstępny wódz Komanczów Czarny mustang planuje napad na osadę robotników kolejowych w Firewood-Camp. O zamiarach Komanczów przypadkiem dowiadują się Winnetou i Old Shatterhand. Czasu jest bardzo mało. Czy naszym bohaterom uda się uratować życie wielu niewinnych ludzi? Na szczęście wódz Apaczów i Old Shatterhand mogą liczyć na swoich przyjaciół. Dodatkowo dołączają do nich dwaj niemieccy traperzy przemierzający prerię w poszukiwaniu kuzyna, którego podejrzewają o przywłaszczenie spadku. Zaczyna się wyścig z czasem. Śmiertelne zagrożenie nieubłaganie zbliża się do Firewood-Camp.

Seria Książka do plecaka zawiera starannie wybrane powieści autorstwa Hanny Ożogowskiej, Karola Maya, Aleksandra Dumasa, Thomasa Mayne Reida i Waltera Scotta. Jest przeznaczona zarówno dla młodych, jak i dojrzałych czytelników, którzy nie zapominają o spakowaniu książek przed wyjazdem na wakacje lub krótką weekendową podróż. Dwadzieścia jeden tytułów tej serii zadowoli nawet najbardziej wybrednych wędrowców. Z pewnością pochłoną ich opowieści o dawnym PRL-u, Dzikim Zachodzie, XVII-wiecznej Francji i XVIII-wiecznej Szkocji. Zafascynują opisy Himalajów, niekończących się prerii, francuskiego dworu Ludwika XIII, a także mrocznej atmosfery szkockiego zamku. Każda z książek jest doskonałym uzupełnieniem rozpoczętej podróży, stanowiąc jedną z jej ważniejszych atrakcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
6
1
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KAROL MAY

Czarny Mustang

ISBN: 978-83-7623-948-4

Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków

Tytuł oryginałuHalbblut

Redaktor serii Iwona Misiak

Korekta Iwona Misiak

Ilustracja na okładce Edyta Stajniak

Układ typograficzny i projekt okładki Piotr Hrehorowicz

Skład i łamanie Inter Line s.c.

© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., 2009

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 30-404 Kraków, ul Cegielniana 4A tel./fax (012) 266-62-94 tel. (012) 266-62-92 www.zielonasowa.pl [email protected]

ROZDZIAŁ I | W Firwood-Camp

Gwałtowny wicher smagał lejącym jak z cebra deszczem o gnące się pod nim jodły starego lasu, grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach, łącząc się u korzeni z początku w małe, ale zwiększające się z każdą chwilą strumienie, które spadały potem w niezliczonych kaskadach ze skały na skałę w dolinę, gdzie pochłaniała je wezbrana rzeka. Noc już zapadła, co minutę waliły gromy nad głębią, ale mimo jaskrawości błyskawic gęstość deszczu nie pozwalała nic widzieć na odległość prawie pięciu kroków.

Szalona burza dawała się we znaki lasowi na wyżynach i czubom skalistym, ale jej potęga nie sięgała do głębi doliny, gdzie olbrzymie jodły stały nieruchome w ciemnościach nocy. Cicho tu jednak nie było, gdyż rozhukane nurty rzeki tak głośno szumiały pomiędzy brzegami, że tylko niezmiernie bystre ucho mogło dosłyszeć, iż w dół rzeki jechało dwu samotnych jeźdźców, widać ich bowiem nie było.

Przy świetle dziennym zwróciliby obydwaj niezawodnie na siebie uwagę każdego, kto by ich spotkał, a to nie tyle z powodu ubrania i uzbrojenia, ile dlatego, że obaj byli zatrważająco dłudzy. Można by dziesiątki lat szukać po wszystkich krajach, zanim znalazłoby się dwu ludzi tak samo długich i chudych.

Jeden z nich miał włosy jasne jak len i w stosunku do swej wielkości śmiesznie małą głowę. Pomiędzy parą dobrodusznych mysich oczek tkwił malutki, do góry zadarty nosek, który pomijając już to, że byłby przystawał lepiej do twarzy dziecka czteroletniego, zupełnie nie zgadzał się z szerokimi ustami od ucha do ucha. Twarz tego człowieka była bez zarostu, który to brak był prawdopodobnie wrodzony, gdyż nie widać było, aby się kiedy przesunęły po niej brzytwa albo nożyce. Ubranie jego składało się ze skórzanej bluzy, pofałdowanej na jego wątłych barkach jak krótki płaszcz, z wąskich skórzanych spodni, przylegających do nóg bocianich, półwysokich butów z cholewami i słomianego kapelusza, ze smętnie obwisłymi kresami [Kresy – tu: brzegi kapelusza.], z których deszcz spływał nieustannie strugami. Na jego plecach wisiała zwrócona wylotem na dół dwururka [Dwururka – strzelba myśliwska o dwóch lufach; dubeltówka.]. Jechał na silnym, kościstym, przynajmniej piętnastoletnim człapaku [Człapak – koń poruszający się w wolnym stępie.], który jednak miał widocznie zamiar dożyć tak rześko jeszcze drugich lat piętnastu.

Drugi jeździec miał włosy ciemne, na nich odwieczną czapkę futrzaną, spod której wyglądała wąska i długa twarz z tak samo wąskim i długim nosem, takimi ustami oraz z cienkim wąsem, którego końce mógł śmiało zawiązywać za uszami. Jego postać, wysoka więcej niż na dwa metry, ubrana była, w przeciwieństwie do towarzysza, ciasno od góry, a swobodnie od dołu, nosił bowiem bardzo szerokie, fałdziste spodnie z końcami wsuniętymi w niskie buty z cholewami, a górna część ciała tkwiła w bluzie sukiennej, tak wąskiej, że przylegała jak ulana. Uzbrojony był również w dwururkę i niewątpliwie, jak jego towarzysz, także w nóż i rewolwer. Siedział na godnym zaufania mustangu [Mustang – dziki koń żyjący w stepach północnoamerykańskich.], który z pewnością obchodził urodziny swoje tyle razy, co koń towarzysza.

Jeźdźcy nie troszczyli się ani o drogę, ani o deszcz. Szukanie drogi pozostawili sprytnym i doświadczonym koniom, a o deszcz dlatego nie dbali, że przecież nie mógł się im dostać dalej jak do skóry, po czym musiał spłynąć. Pomimo nieustannych grzmotów i błyskawic i pomimo niebezpiecznego sąsiedztwa podmywającej brzegi rzeki rozmawiali ze sobą tak swobodnie, jak gdyby w słoneczny dzień jechali przez prerię. Gdyby ktoś mógł ich wtedy zobaczyć, dostrzegłby, że przypatrywali się sobie uważnie pomimo ciemności, gdyż znali się dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie zawsze jest dobrze z początku nie ufać. Spotkali się na krótko przed zapadnięciem nocy nad rzeką i dowiedzieli się, że obydwaj udają się do Firwood-Camp [Firwood-Camp (ang.) – obóz w lesie jodłowym.], a wobec tego zbiegu okoliczności nie pojechali oczywiście osobno, lecz razem.

Nie pytali się wzajemnie o nazwiska i stosunki, a rozmowę prowadzili dotychczas tak ogólnej natury, że nie dotknęli rzeczy osobistych. Nagle zahuczał grzmot kilkakrotny i tyleż błyskawic mignęło oślepiająco ponad wąską doliną. Na to zauważył blondynek z zadartym nosem:

– Bless my soul! [Bless my soul! (ang.) – na moją duszę.] A to burza! Zupełnie jak u nas u spadkobierców Timpego!

Długi jeździec mimowolnie zatrzymał konia na te słowa i otworzył już usta, aby szybko zadać pytanie, lecz się rozmyślił i popędził konia dalej. Przypomniał sobie, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.

Rozmowa potoczyła się dalej, oczywiście półgębkiem, jak tego wymagały okolica i położenie. Minął jeden kwadrans i drugi, a tymczasem znaleźli się jeźdźcy na zakręcie rzeki, a nadto w miejscu znacznie podmytym przez wodę. Koń blondyna, nie mogąc się zwrócić dość szybko, dostał się na grudę wiszącą w powietrzu i zapadł się, niegłęboko na szczęście. Jeździec poderwał go, szarpnął nim w bok, ścisnął ostrogami i jednym skokiem stanął na stałym gruncie.

– Oh my God! [Oh my God! (ang.) – o mój Boże!] – zawołał. – Dość jestem mokry od deszczu, kąpiel mi zbyteczna! Omal się nie utopiłem! Prawie tak jak kiedyś u spadkobierców Timpego!

Odtąd trzymał się już nieco z dala od rzeki. Towarzysz jego jechał za nim przez chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

– Spadkobierców Timpego? Co to za nazwisko, sir?

– Nie wiecie o tym? – brzmiała odpowiedź.

– Nie.

– Hm! To szczególne! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele to wiedzą!

– Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy dopiero przed godziną.

– Słusznie! W takim razie trudno, żebyście wiedzieli, kto są spadkobiercy Timpego. Ale może o tym usłyszycie jeszcze kiedyś.

– Może?

– Tak.

– Kiedy?

– Gdy dłużej będziemy razem.

– Czy nie mógłbym teraz o tym się dowiedzieć, sir?

– Teraz? Czemu?

– Bo nazywam się Timpe.

– Co? Jak? Wy nazywacie się Timpe? Timpe wam na nazwisko?

– Tak.

– Naprawdę? Rzeczywiście?

– Po co miałbym przybierać cudze nazwisko?

– Wonderful! [Wonderful (ang.) – wspaniały, zadziwiający.] Ja szukam Timpego od wielu lat, wszędzie po wszystkich dolinach i górach, na wschodzie i na zachodzie, we dnie i w nocy, w słońcu i w deszczu, a teraz, kiedy wyrzekłem się już odszukania go, jedzie on w taką pogodę u mego boku i prawie obojętnie patrzy, gdy ja omal się nie utopiłem w rzece, a do tego nie mówi mi, kim jest!

– Szukacie mnie? – spytał towarzysz zdziwiony.

– Tak, tak i po raz trzeci: tak!

– Dlaczego?

– No, z powodu spadku!

– Spadku? Hm! Kto wy jesteście właściwie, sir?

– Jestem także Timpe.

– Także? A skąd?

– Z tamtej strony oceanu.

– Z Niemiec?

– Naturalnie! To się przecież samo przez się rozumie! Czy mógł jaki Timpe gdzie indziej się urodzić?

– I owszem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.

– Ale z rodziców Niemców!

– Ojciec był Niemiec. A wy z których okolic pochodzicie?

– Z Hofu w Bawarii.

– W takim razie dalecy sobie jesteśmy, gdyż ja pochodzę z Plauen w Voigtland.

– Oho! Dalecy? Mój ojciec pochodzi także z Plauen i przeniósł się stamtąd do Hofu.

Ciemnowłosy zatrzymał konia. Deszcz ustał nagle po silnym grzmocie, a wicher rozegnał chmury. W kilku miejscach wyjrzało jaśniejsze niebo i obydwaj jeźdźcy mogli twarze swoje rozpoznać.

– Z Plauen przeniósł się do Hofu? – zapytał ciemnowłosy. – W takim razie nie tylko nie jesteśmy sobie dalecy, lecz może nawet krewnymi. Nasze szczególnie brzmiące nazwisko nie trafia się tak często, żeby je miały nosić tysiące ludzi. Kim był wasz ojciec?

– Rusznikarzem [Rusznikarz – rzemieślnik zajmujący się wyrobem i naprawą broni palnej.], a ja także nauczyłem się tego rzemiosła.

– To się zgadza, to się zgadza! To przypadek, jakich mało! Ale tutaj się nie zatrzymujmy, bo burza mogłaby jeszcze wrócić, a teraz mamy przed sobą najgorszą część doliny, dlatego skorzystajmy z tej znośniejszej pogody. Lepiej będzie pomówić, kiedy staniemy na miejscu. Ruszajmy więc, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba!

– Kuzynie albo bracie stryjeczny, to wszystko jedno. A zatem naprzód!

Pojechali dalej doliną, w tej części tak wąską, że został bardzo mało przestrzeni między rzeką a wznoszącą się prawie pionowo skałą. Miejsce to było porośnięte mnóstwem krzaków, tak że konie musiały się nieraz po prostu przeciskać. Gdyby burza nie ustała i było tak ciemno jak przedtem, trudno byłoby wprost tamtędy przejechać.

Taka droga prowadziła przez jakiś czas, po czym dolina się rozszerzyła, ale w pół godziny znowu zwęziła się tak dalece, że tworzyła przesmyk niedługi, który uchodził na plac, zwany Firwood-Camp, ponieważ sterczały tu tylko niebotyczne jodły.

Dwie doliny krzyżowały się tutaj pod prostym kątem, a to dolina rzeki, którą przybyli obaj Timpowie, oraz druga, przez którą budowano właśnie kolej. Camp znaczy obóz, a że się tu obóz znajdował, to dostrzegli jeźdźcy pomimo nocnej ciemności, kiedy wjeżdżali w przesmyk.

Leżało tam mnóstwo olbrzymów ze świata roślinnego, które ścięto w tym celu, żeby z pni porobić deski, a z grubszych konarów progi do szyn, odpadki zaś przeznaczyć na opał. Most przerzucony nad rzeką był już prawie gotowy, a w pobliżu stał przenośny tartak, którego piły miały pokonać te masy drzewa. Nieco dalej czerniała niezmierzona otchłań kamieniołomu, który dostarczał kamienie do murowanych części kolei, a na lewo ciągnęło się kilka z belek i desek wystawionych budynków, służących do pomieszczenia ludzi, narzędzi i zapasów.

Jedna z tych bud, zwanych tutaj shop [Shop (ang.) – magazyn, barak.], była nadzwyczajnie długa i głęboka. Cztery czuwające nad dachem kominy i oświetlone teraz okna kazały się domyślać, że mieszkają w niej zatrudnieni przy kolei robotnicy. Z tego powodu zwrócili się tam obydwaj przybysze.

Już z daleka powitał ich dość wyraźny zgiełk ludzkich głosów, co świadczyło o obecności wielu ludzi, a im bardziej się zbliżali, tym silniej czuć było w powietrzu opary wódki. Zsiedli z koni, przywiązali je do wbitych prawdopodobnie w tym celu pali i chcieli już właśnie wejść, kiedy ukazał się w drzwiach człowiek, który odwróciwszy się jeszcze do środka, zawołał:

– Zaraz nadejdzie pociąg budowlany. Wyprawię go i wrócę. Może przywiezie listy i gazety.

Po tych słowach puścił się od progu, wtem ujrzał przybyłych, cofnął się na bok, aby się dostali w padające przez drzwi światło, i przypatrzył im się uważnie.

– Good evening [Good evening (ang.) – dobry wieczór.], sir! – pozdrowił go blondyn. – Przemokliśmy do nitki. Czy można się tu gdzie wysuszyć?

– Tak – odpowiedział. – Jest nawet gdzie się przespać, jeżeli nie należycie do ludzi, których lepiej nie wpuszczać.

– Bez obawy, sir! Jesteśmy rzetelnymi westmanami [Westman (ang.) – dosł.: człowiek Zachodu; doświadczony myśliwy, traper.], gentlemanami, którzy nie wyrządzą wam szkody i zapłacą za wszystko.

– Jeżeli wasza uczciwość jest tak wielka jak długość ciała, to jesteście zaiste największymi gentlemanami na świecie. No, idźcie do środka, na lewo do mniejszej izby i powiedzcie shopmanowi [Shopman (ang.) – ekspedient, sprzedawca; tu: prowadzący gospodę.], że engineer [Engineer (ang.) – inżynier.] pozwolił wam zostać.

Nieznajomy odszedł, przybysze zaś usłuchali jego wezwania.

Wnętrze budy tworzyło jedną wielką izbę, z której po lewej stronie oddzielono mniejszą tylko ścianą z desek wysokości człowieka. Było tam mnóstwo prymitywnych stołów i ławek, poprzybijanych do podłogi, a pomiędzy nimi i wzdłuż ścian znajdowały się gromadne łoża, zaścielone przeważnie tylko słomą i sianem. Na czterech kominach płonęły ognie i oświetlały izbę od biedy w braku lamp i świec, wskutek czego ludzie i przedmioty wyglądali w tym migotliwym świetle jak widma.

Około dwustu robotników kolejowych siedziało przy stołach lub na łożach. Byli to ludzie mali, żółtej cery, z długimi warkoczami, wystającymi kośćmi policzkowymi i skośnie wykrojonymi oczami. Ze zdziwieniem popatrzyli wszyscy na obie długie postaci.

– Tfu, do diabła! Chińczycy! Można było tego się domyśleć, gdyż zapachy rozchodziły się już na dworze! – rzekł ciemnowłosy.

– Chodźcie prędko do małej izby! Może tam będzie znośniejsze powietrze.

W tym przedziale spotkali także przy fajce i szklance wielu robotników, ale białych. Były to szorstkie, ogorzałe postacie, z których niejeden miał lepszą przeszłość za sobą, ale niejeden przybył tu tylko dlatego, że nie mógł się już pokazywać w krajach cywilizowanych. Ich zbyt głośna rozmowa zamilkła natychmiast na widok gości, za którymi poszły ich zdziwione spojrzenia aż tam, gdzie stał shopman, oparty o stół, zastawiony flaszkami i szklankami.

– Rail roaders [Rail roader (ang.) – robotnik kolejowy.]? – spytał, odpowiadając na ich powitanie.

– Nie, sir – rzekł blondyn. – Nie mamy zamiaru zabierać zarobku siedzącym tu gentlemanom. Jesteśmy westmanami i szukamy ognia, żeby się wysuszyć. Engineer nas do was przysyła.

– Czy możecie zapłacić? – zapytał, mierząc oceniającym spojrzeniem ich długie postacie.

– Tak.

– W takim razie dostaniecie wszystko, czego wam na razie trzeba, a potem wygodne, oddzielone łóżko tam za skrzyniami i beczkami. Usiądźcie przy ciepłym kominie! Ten drugi stół przeznaczony jest dla urzędników i wyższych gentlemanów.

– Zaliczacie nas zatem do niższych gentlemanów. Byłbym się tego po was nie spodziewał, choćby ze względu na to, że jesteśmy tak dłudzy. Ale to nic. Podajcie nam gorącej wody, rumu i cukru! Chcielibyśmy rozgrzać się także wewnętrznie.

Usiedli przy wskazanym stole tak blisko ognia, że wysuszyli niebawem swe przemokłe ubrania. Z podanych składników sporządzili sobie grog. Biali robotnicy, usłyszawszy, że nie grozi im współzawodnictwo, uspokoili się i z zadowoleniem zaczęli na nowo swą hałaśliwą rozmowę.

Przy stole przeznaczonym dla urzędników i wyższych gentlemanów siedział młody człowiek lat niespełna trzydziestu, ubrany jak biały myśliwy, ale barwa jego skóry i układ twarzy nie wskazywały na członka rasy kaukaskiej. Był to Metys [Metys – dosł.: mieszaniec; potomek Indianina i białej kobiety albo białego mężczyzny i Indianki.], jeden z owych mieszańców, którzy dziedziczą wprawdzie zalety, ale niestety i wady swych różnobarwnych rodziców. Członki miał silne i gibkie jak u pantery, ale ciemne jego oczy czyhały spod nisko spadających powiek i rzęs, jak para kotów zaczajonych na zdobycz. Zdawało się, że nie uważał na obcych, rzucał jednak ku nim często niedostrzegalne spojrzenia i nachylił głowę w ich stronę, aby słyszeć, o czym będą mówili. Chciał się dowiedzieć, co ich sprowadziło w te strony, czy tu zostaną, czy też nie. Niestety, nie rozumiał ani słowa, pomimo że rozmawiali dość głośno, ponieważ posługiwali się językiem niemieckim, którego on nie znał.

Napełniwszy szklanki, wypili je do dna, po czym ciemnowłosy odstawił swoją i powiedział:

– To było powitanie, któreśmy sobie byli winni, a teraz znowu do rzeczy! A więc pan jest rusznikarzem, jak pański ojciec. Z tego, powiedziawszy nawiasem, można wnosić, że jest pan dobrym strzelcem. Choćbyśmy się nawet zgodzili na pokrewieństwo między sobą, to ja wyznam szczerze, że nie wiem, czy mam się względem pana zachować jak krewny.

– Czemuż by nie?

– Z powodu spadku.

– Jak to?

– Oszukano mnie i nic nie dostałem.

– I ja także!

– Ach! Naprawdę? Nic pan nie otrzymał?

– Ani feniga, ani grosza!

– Ale spadkobiercom w starym kraju wypłacono znaczną sumę!

– Tak, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, chociaż jestem tak samo prawdziwym Timpem, jak oni.

– Pozwól pan, że zbadam nieco tę prawdziwość! Jak się pan nazywa?

– Kazimierz Obadia Timpe.

– A ojciec?

– Rehabeam Zachariasz Timpe.

– Ilu braci miał pański ojciec?

– Pięciu. Trzej młodsi wyjechali do Ameryki w nadziei, że się prędko wzbogacą, gdyż potrzebowano tu wówczas dużo strzelb. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.

– Jak się nazywał drugi z braci, pozostałych w Plauen?

– Jan Daniel. Umierając, zostawił dwu synów, Piotra Michę i Marka Absaloma, którzy odziedziczyli sto tysięcy talarów i otrzymali je z miasta Fayette w Alabamie.

– To się zgadza, to się znów zgadza! Pańska znajomość miejsc i osób dowodzi, że istotnie jest pan moim bratem stryjecznym.

– O, ja potrafię panu jeszcze lepiej tego dowieść! Mam papiery i legitymację, które przechowuję jak świętość i noszę je zawsze na sercu. Mogę je panu natychmiast…

– Nie teraz, nie teraz, chyba później – przerwał mu Hazael Beniamin Timpe, tak bowiem nazywał się ciemnowłosy. – Wierzę panu. Wszak pan wie, dlaczego wszyscy bracia mają biblijne imiona?

– To był prastary zwyczaj w tej rodzinie, od którego nikt nie chciał odstąpić.

– To prawda! Tego zwyczaju można było dochować tu w Stanach, gdyż Amerykanin lubi także takie imiona. Mój ojciec był trzecim z braci, nazywał się Dawid Machabeusz i został w Nowym Yorku. Mnie na imię Hazael Beniamin. Dwaj młodsi udali się w głąb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama. Najmłodszy nazywał się Józef Habakuk, zszedł ze świata bezdzietnie i zostawił ten wielki spadek. Czwarty brat, Tobiasz Holofernes, umarł w tym samym mieście, a jego jedyny syn, Nahum Samuel, jest oszustem.

– Jak to?

– Czy pan tego nie widzi? Ja nie przeczuwałem niczego. Ojciec pisywał jakiś czas do obydwu braci w Fayette, ale to potem ustało i zapomniano wzajemnie o sobie. Odległości w Stanach są tak wielkie, że w końcu nawet bracia znikają sobie z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem interes z różnym powodzeniem, a z zyskiem tak małym, że ledwie wystarczało mi na życie. Wtem spotkałem się w Hoboken z Niemcem, który świeżo przyjechał był z Plauen. Zapytałem go oczywiście o swoich tamecznych krewnych i dowiedziałem się ku memu zdziwieniu, że odziedziczyli po stryju Habakuku gotówką sto tysięcy talarów. A ja nic! Myślałem, że mnie szlag trafi! Miałem prawo żądać swego udziału i napisałem do Fayette z dziesięć, a może więcej listów, lecz nie dostałem odpowiedzi. Wobec tego sprzedałem w krótkiej drodze interes i udałem się tam.

– Całkiem słusznie, całkiem słusznie, kochany bracie! A skutek?

– Nie było żadnego skutku, ponieważ ten ptaszek zrobił się niewidzialnym. Wyleciał.

– Jaki ptaszek?

– Szczególne pytanie! Może się pan domyślić! W Fayette przypuszczano, że stary Józef Habakuk zmarł w dobrych stosunkach [Umrzeć w dobrych stosunkach – dawn.: pozostawić duży spadek.], ale nie przeczuwano, żeby był aż tak bogaty. Prawdopodobnie nie okazywał tego ze sknerstwa. Brat jego, Tobiasz Holofernes, był bardzo ubogi i umarł przed nim, Habakuk więc wziął do siebie jego syna, a swego bratanka, Nahuma Samuela. Ten właśnie jest oszust. Nie mógł on wprawdzie tych stu tysięcy talarów nie posłać do Plauen, ale z resztą pieniędzy zabrał się gdzieś w świat. Tak przepadło drugich sto tysięcy talarów, które ja powinienem był dostać.

– On prawdopodobnie i moje pieniądze zabrał.

– Pewnie!

– Łajdak! Ojciec wyprowadził się z Plauen, poróżniwszy się bardzo z bratem na tle konkurencji. Nieprzyjaźń wzrastała mimo oddalenia, w końcu doszło do tego, że jeden o drugim nic nie chciał wiedzieć. Tymczasem umarł mój ojciec i brat jego w Plauen. Później napisali mi synowie tego stryja, że po stryju Habakuku odziedziczyli sto tysięcy talarów. Pojechałem natychmiast do Plauen, by się czegoś dowiedzieć. Tam było wszystko urządzone na wielką stopę. Obydwu braci stryjecznych nie nazywano inaczej, jak spadkobiercami Timpego. Oni porzucili swój zawód i żyli jak książęta. Przyjęli mnie bardzo dobrze, zatrzymując u siebie kilka tygodni. O dawnej nieprzyjaźni nie wspominano ani słowem, nie mogłem się jednak niczego bliższego dowiedzieć, ani o stryju, Józefie Habakuku, ani o jego puściźnie. Bracia stryjeczni dali mi skosztować swego bogactwa, ale o moim udziale mowy nie było. Zrobiłem więc tak, jak pan. Sprzedałem interes, pojechałem do Ameryki i udałem się z Nowego Yorku natychmiast prosto do Fayette.

– Ach, więc także! Cóż pan tam znalazł?

– To, co i pan, tylko że mnie w dodatku wyśmiano. Powiedziano mi, że tameczni Timpowie nie byli nigdy zamożni.

– Nonsens! Czy umiał pan wówczas po angielsku?

– Nie.

– Więc wodzili pana za nos jako Niemca. Cóż pan począł?

– Pojechałem do St. Louis, gdzie przyjąłem pracę u mr [Mr (ang.) – skrót od słowa mister – pan.] Henry’ego, wynalazcy słynnego sztucera na dwadzieścia pięć strzałów. Starałem się jak najwięcej z jego sztuki skorzystać. Tymczasem znalazłem się w mieście Napoleon nad Arkansas i Missisipi w towarzystwie kilku myśliwych z prerii, którym mogłem się przydać jako rusznikarz. Ci nie puścili mnie już od siebie i nakłonili, żebym się udał w Góry Skaliste. Tak zostałem westmanem.

– A czy pan zadowolony z tej zamiany?

– Tak. Byłoby mi oczywiście przyjemniej, gdybym schwycił moich sto tysięcy talarów i mógł żyć in dulci iubilo [In dulci iubilo (łac.) – w słodkiej radości.], jak spadkobiercy Timpego.

– Hm! To może jeszcze nastąpić.

– Trudno! Mnie także przyszło później na myśl, że stary Józef Habakuk był bardzo bogaty i że jego bratanek, Nahum Samuel, uciekł z pieniędzmi. Szukałem tego drugiego przez kilka lat, ale, jak już powiedziałem, na próżno.

– Ja także go szukałem z tym samym skutkiem, lecz tylko do niedawna, gdyż mam już jego ślad.

– Ślad… je… go. Jak… co… naprawdę? – zawołał Kazimierz, zrywając się tak nagle z miejsca, że wszyscy obecni zwrócili na to uwagę i skierowali ku niemu spojrzenia.

– Cicho, spokojnie! – upomniał Hazael. – Nie trzeba tak prędko się rozdrażniać. Słyszałem z ust niezawodnych, że niejaki Nahum Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, stał się teraz bardzo bogatym i mieszka w Santa Fé.

– W Santa Fé? Musimy się tam udać bezzwłocznie, obydwaj, ja i pan!

– Zgadzam się z tym, bracie! Miałem właśnie zamiar odszukać go i zmusić do wydania całej kwoty wraz z procentami. Wiedziałem, że będzie to trudne zadanie, dlatego cieszę się, że pana spotkałem, gdyż dwóm przyjdzie to z większą łatwością. Wystąpimy wobec niego w ten sposób, że ze strachu przyzna się do swego czynu niecnego i wypłaci nam pieniądze natychmiast. Jesteśmy westmanami i zagrozimy mu prawem prerii. Prawda?

– Samo się przez się rozumie! – potwierdził Kazimierz skwapliwie. – Co za szczęście, że pana spotkałem? Czy to nie głupota, że jako bracia stryjeczni nazywamy siebie panami? My, tacy bliscy krewni i towarzysze niedoli?

– Mnie także się tak wydaje.

– A więc zawrzemy braterstwo i będziemy mówili do siebie: ty. Dobrze?

– Zgoda. Oto moja ręka. Uderz w nią! Napełnijmy szklanki na nowo i wypijmy za nasze zdrowie i pomyślność przedsięwzięcia. No, trąć się ze mną!

– Na zdrowie, bracie, albo raczej, kochany Hazaelu!

– Na zdrowie! Ale ho, Hazaelu? Czy wiesz, że w Stanach załatwiają się ludzie jak najkrócej ze wszystkim, osobliwie z imionami. Mówi się Jim, Tim, Ben i Bob, opuszczając resztę zgłosek, skoro jedna wystarczy. Mój ojciec mówił do mnie Haz zamiast Hazael i przyzwyczaiłem się do tego. Ty nazywaj mnie tak samo!

– Haz? Hm! W takim razie ty musiałbyś mnie wołać Kaz zamiast Kazimierz.

– Owszem.

– Czy to nie brzmi zbyt głupio?

– Głupio? Nonsens! To brzmi ładnie, powiadam ci; mnie się podoba, a jakie wrażenie to na innych robi, to mi obojętne. A więc jeszcze raz na zdrowie, kochany Kazie!

– Na zdrowie, kochany Hazie! Na zdrowie Kaza i Haza, najnowszych spadkobierców Timpego!

Trącili się cicho, ale z zapałem, aby nie zwracać na się uwagi reszty pijących. Potem ciemnowłosy Haz rzekł:

– A więc do Santa Fé! Ale tego nie tak łatwo dokonać, gdyż trzeba będzie daleko objeżdżać.

– Czemu? – zapytał jasnowłosy Kaz.

– Bo udając się najkrótszą drogą, musielibyśmy przejeżdżać przez terytorium Komanczów.

– Nie słyszałem, żeby czerwonoskórzy wykopali teraz topór wojenny.

– Ja także nie, ale te kanalie zachowują się zdradziecko nawet w czasie pokoju, a zawsze są względem bladych twarzy wrogo usposobieni. Spotkałem się wczoraj z handlarzem, który wracał od nich. Wiesz o tym, że Indsmani [Indsman (ang.) – Indianin.] nie czynią nic złego handlarzom, bo ci są im niezbędni. Ten powiedział, że wielki wódz, Tokwi Kawa [Tokwi Kawa – Czarny Mustang w języku Komanczów.], oddalił się teraz z kilkoma najlepszymi wojownikami ze swego szczepu, nikomu nie mówiąc dokąd.

– Tokwi Kawa – Czarny Mustang, niszczyciel strzelców? Z najlepszymi wojownikami? Nie mówiąc, dokąd? Z tego można istotnie wnosić, że znów myśli o jakimś okrucieństwie. Nie boję się żadnego czerwonoskórca, ale zawsze byłoby lepiej nie spotkać się wcale z takim hultajem. Wolimy objechać dokoła i przybyć do Santa Fé o dzień później. Nasz Nahum Samuel nie ucieknie nam chyba po raz wtóry.

– A gdyby nawet uciekł, to mamy już ślad, a dzięki temu złowilibyśmy go pewnie, gdyż…

Wtem przerwano mu, bo powrócił inżynier i przyprowadził jeszcze dwu mężczyzn. Kaz i Haz nie dosłyszeli w zapale rozmowy dwukrotnego świstu lokomotywy. Pociąg roboczy nadszedł, inżynier wyprawił go i wracał teraz w towarzystwie jednego z dozorców i zarządcy magazynu. Skłonił się obydwu westmanom, po czym wszyscy trzej usiedli obok Metysa przy stole przeznaczonym dla „urzędników i wyższych gentlemanów”. Kazali sobie także podać grogu, po czym mieszaniec zapytał:

– No cóż, sir, czy gazety nadeszły?

– Nie – odrzekł inżynier – nadejdą jutro, ale wiadomości otrzymałem.

– A dobre?

– Niestety, nie. Będziemy musieli odtąd bardzo się pilnować.

– Dlaczego?

– Niedaleko od stacji powrotnej widziano ślady Indian.

W tej chwili oczy mieszańca, schowane do połowy pod powiekami, zabłysnęły gniewem. Zapytał jednak głosem zupełnie spokojnym:

– W tym nie ma jeszcze powodu do niezwykłej czujności!

– Ja sądzę przeciwnie!

– Pshaw! [Pshaw! – phi!] Żadne plemię nie wykopało wojennego topora, a gdyby nawet tak było, to z kilku śladów nie można jeszcze spodziewać się nieprzyjaciół.

– Przyjaciele się pokazują, a kto się kryje, ten nie żywi dobrych zamiarów. Ja tak twierdzę, pomimo że nie jestem skutem [Skut (z ang. scout) – zwiadowca, tropiciel śladów.], ani westmanem.

– Twierdzicie tak właśnie dlatego, że nim nie jesteście. Doświadczony westman wiedziałby, że czerwonoskórcy przeszli koło stacji kolejowej, bo nie mieli czasu się pokazywać.

– Nie mieli czasu ? Czerwonym nie brak czasu do włóczenia się za białymi i żebrania od nich. Skoro się kryją, to nie w dobrych zamiarach. Jesteś tęgim i znanym w tych stronach poszukiwaczem ścieżek; nająłem cię, żebyś od jutra zaczął dokładnie badać nasze otoczenie.

Lekkie drgnienie przebiegło postać i twarz Metysa, jak gdyby chciał się z gniewem poderwać. Zapanował jednak znowu nad sobą i powiedział spokojnie:

– Zrobię to, sir, chociaż wiem, że to niepotrzebne. Ślady Indian oznaczają coś złego tylko w czasach wojennych. I jeszcze jedno: czerwoni są często lepsi i wierniejsi od białych.

– To zapatrywanie przynosi zaszczyt twej powszechnej miłości dla ludzi, ale mógłbym ci dowieść na wielu przykładach, że jesteś w błędzie.

– A ja potrafię jeszcze więcej podać dowodów, że mam słuszność. Czy był ktoś kiedyś tak wierny jak Winnetou względem Old Shatterhanda?

– Winnetou jest wyjątkiem. Czy go znasz?

– Nie widziałem go jeszcze.

– A Old Shatterhanda?

– Także nie, ale słyszałem o ich czynach.

– To pewnie słyszałeś także o Tangui, wodzu Keiowejów.

– Tak.

– Cóż to był za zdrajca z tego łajdaka! Jeszcze wówczas, kiedy Old Shatterhand był surveyorem [Surveyor (ang.) – mierniczy, geometra.], narzucił mu się na opiekuna, a mimo to nieustannie godził na jego życie. I byłby go pewnie zdmuchnął, gdyby ten słynny biały nie był takim mądrym i rozważnym, a zarazem mężnym i silnym człowiekiem. Gdzie tu wierność, o której mówisz? A co do tego, że ślady Indian tylko podczas wojny oznaczają niebezpieczeństwo, to czy Siouksowie Ogallala nie napadali na pociągi podczas pokoju? Czy nie zabijali mężczyzn i nie porywali kobiet? Spotkała ich za to kara nie od wielkich gromad strzelców i wojska, lecz od dwu ludzi, od Winnetou i Old Shatterhanda, którym nikt nie dorówna. Gdyby ci dwaj tu się znajdowali, spokojny byłbym, nawet gdybym sto śladów indyjskich [Ślady indyjskie – powinno być: ślady indiańskie.] zobaczył.

– Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci ludzie mieli szczęście. Znaleźliby się inni tacy sami jak oni, a nawet lepsi.

– Gdzie?

Metys spojrzał mu wyzywająco w oczy i odrzekł:

– Nie pytajcie, lecz rozglądnijcie się tylko!

– Czy masz może siebie na myśli?

– A kogóż?

Inżynier chciał mu właśnie odpowiedzieć karcąco, lecz przeszkodzono mu. Oto Kaz zbliżył się w dwu krokach na swych długich nogach, stanął przed Metysem i rzekł:

– Jesteś największą baranią głową na świecie, mój synu!

Mieszaniec powstał w tej chwili i wyrwał nóż zza pasa, lecz jeszcze prędzej odwiódł Kaz swój rewolwer, wyciągnął go ku niemu i upomniał:

– Bez pośpiechu, my boy [My boy (ang.) – mój chłopcze.]! Istnieją podobno ludzie, którzy nie potrafią znieść kuli w swojej głupiej głowie ani tego przeżyć, a ja przypuszczam, zdaje się, słusznie, że ty właśnie do takich należysz.

Wymierzona ku Metysowi lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć broni, bo kula jest zawsze szybsza od najlepszej klingi. Wściekły z tego powodu syknął do długosza:

– Nie znam was. Jakim prawem wtrącacie się do naszej rozmowy?

– Z własnej woli, mój chłopcze, z własnej. Gdy sobie lub komukolwiek na coś pozwalam, ciekaw byłbym widzieć takiego, któryby usiłował do tego nie dopuścić!

– Jesteście gburem, sir!

– Well [Well (ang.) – dobrze.]. Przyjmuję tę odpowiedź, gdyż widzę, że zaczynam ci się podobać. Staraj się, żebyś mi się trochę spodobał, gdyż tak z tobą będzie, jak u spadkobierców Timpego!

– Spadkobierców Timpego? Kim wy właściwie jesteście, sir?

– Kimś, kto nie ścierpi, by uchybiano Winnetou lub Old Shatterhandowi. Więcej ci wiedzieć nie potrzeba. Bywaj zdrów, my boy, i schowaj swoje szydełko, ażebyś przypadkiem nie ukłuł siebie samego!

Kaz wrócił do swego stołu i usiadł wygodnie. Metys śledził jego ruchy płonącymi oczyma, gotował się już do skoku za tym, który go obraził, w celu przebicia go nożem, ale nie zdołał tego dokonać. Było coś w postawie tego długiego, cienkiego człowieka, co krępowało mu nogi. Schował nóż, zajął miejsce z powrotem przy towarzyszach i mruknął na swoje usprawiedliwienie:

– To błazen widocznie, niezdolny obrazić rozsądnego człowieka. Niech sobie papla!

– Papla? – odrzekł engineer. – Przeciwnie, mnie się zdaje, że to człowiek niebezpieczny. Cieszy mnie to, że się ujął za Old Shatterhandem i Winnetou, ponieważ czyny i zdarzenia z ich życia są dla mnie najulubieńszym tematem rozmowy. Zobaczę, czy ich zna rzeczywiście.

A zwróciwszy się do drugiego stołu, zapytał:

– Przedstawiacie się jako westmani, sir! Czy zetknęliście się kiedyś z Old Shatterhandem albo z Winnetou?

– Ile razy! – odrzekł Kaz, a jego mysie oczka zaiskrzyły się z zadowolenia. – Widziałem obydwu.

– Czy przez dłuższy czas?

– Jeździłem z nimi przez dwa tygodnie.

– Co? Ty? – zawołał zdumiony Haz. – Ty przebywałeś w towarzystwie dwu największych westmanów i nie wspomniałeś mi jeszcze o tym?

– Kiedy miałem powiedzieć? Nie było jeszcze czasu pomówić o tym, cośmy przeżyli.

– O, znacie się dopiero od niedawna? – zapytał engineer.

– Zobaczyliśmy się dziś przed wieczorem po raz pierwszy – odrzekł Kaz.

– Czy mieliście jakieś przygody z Winnetou i z Old Shatterhandem?

– To szczególne pytanie, sir. Kto tylko jest z tymi ludźmi, przeżywa coś zawsze, a często w jednym dniu więcej, niż kiedy indziej w miesiącu lub nawet w roku!

– Do pioruna! Czy nie przyszlibyście tu nam o tym opowiedzieć?

– Nie.

– Nie? Czemu?

– Bo brak mi zdolności do opowiadania, a do tego trzeba właśnie zdolności wrodzonej. Próbowałem już nieraz, ale mi się nie udawało. Zaczynam z reguły od środka lub od końca i utykam w połowie. Wspomnę tylko krótko, że było nas wówczas ośmiu białych i że dostaliśmy się do niewoli Upsaroków, którzy przeznaczyli dla nas pal. Old Shatterhand i Winnetou, dowiedziawszy się o tym, odszukali nasz trop, poszli za nim, zakradli się do Upsaroków i zabrali nas w nocy. Było to arcydzieło, jakiego nie dokonałby najsławniejszy człowiek, nawet wasz halfbreed [Halfbreet (ang.) – mieszaniec; tu: pół-Indianin.], który obok was siedzi i przedtem tak się chełpił straszliwie.

Metys chciał znów wybuchnąć, lecz inżynier uprzedził go pytaniem, zwróconym szybko do Kaza:

– Czy nie wiecie, gdzie oni się teraz znajdują?

– Nie mam pojęcia. Mówiono, że Old Shatterhand wyjechał do jednego z krajów staromodnych, do Egiptu czy Persji, ale że tu powróci.

– Jakże chciałbym ich kiedyś zobaczyć! Czy wyglądają istotnie tak, jak ich opisują? Czy Old Shatterhand posiada rzeczywiście taką siłę w pięści? Powiedziano mi, że ma ręce tak małe jak lady [Lady (ang.) – dama, pani.].

– To prawda. Mimo to potrafi jednym uderzeniem grzmotnąć najcięższego człowieka o ziemię. Nie jest nadmiernie długi ani szeroki, ale jego mięśnie są jak żelazo, a ścięgna jak stal. Taki sam jest Winnetou.

– Czy są dumni?

– Ani im się śni! Prawdziwe dzieci! Mili, łagodni, serdeczni. Największe niebezpieczeństwo nawet nie wytrąci ich z równowagi, warto ich widzieć, gdy się coś komuś od nich należy! Te oczy, te kroki i ruchy, to siedzenie w siodle, to zimne obliczanie każdej korzyści, to zawsze niezawodne przewidywanie wszystkich, ale to wszystkich skutków tego, co czynią! Nie było jeszcze czerwonego ani białego człowieka, któremu udałoby się zwieść ich na dłużej, aniżeli na chwilę!

– Opisujecie ich rzeczywiście jak półbogów, sir. Dałbym nie wiem co za to, żeby ich zobaczyć. Może nawet spotkałem już kiedy któregoś z nich, nic o tym nie wiedząc.

– To nie może być, sir. Kto ich zna, ten wie, że gdyby tu wszedł teraz jeden z nich, całkiem dla was obcy, przeczulibyście natychmiast, że to Old Shatterhand albo Winnetou.

– A ich broń? Czy istotnie taka znakomita, jak mówią?

– Tak myślę, sir! Ze srebrnej strzelby Winnetou nie chybił jeszcze ani jeden strzał. Coś podobnego nigdzie się nie zdarza. Rusznica Old Shatterhanda jest lwem ryczącym, któremu zdobycz nie ujdzie, chociażby jak najchyżej [Najchyżej – najszybciej.] umykała. A jego sztucer Henry’ego! Byłem rusznikarzem i znam się na tym. Henry zrobił tylko dziesięć, czy dwanaście takich sztucerów, ale kto je ma i gdzie one? Znany jest tylko ten, który ma Old Shatterhand. Ten sztucer, pierwotnie martwe arcydzieło, stał się w jego ręku żywym stworzeniem, nauczył się myśleć, obliczać i słuchać. Old Shatterhand zakłada się, że dosięgnie celu z każdej cudzej strzelby po trzech strzałach na próbę, ale gdy ma swój sztucer w ręce, ubiłby was, gdybyście chcieli z nim się założyć. On czuje, jak kula wbija się w cel, już wówczas, kiedy ją ma jeszcze w kieszeni. On i sztucer to jedna dusza, jedna myśl i jedna wola! Pojmujecie to?

– Nie.

– Bo nie jesteście myśliwym, namiętnym strzelcem. Te trzy strzelby posiadają nieocenioną wartość. Niepodobna osądzić, której z nich należałoby się pierwszeństwo, ale ja wybrałbym sztucer Henry’ego. Jestem pewien, że właściciel, gdyby mu dawano dziesięć, dwanaście, a nawet więcej tysięcy dolarów, odszedłby z uśmiechem. Przed jego śmiercią nikt nie dostanie tej strzelby, nikomu nawet nie będzie wolno jej zbadać, gdyż w innym ręku utraciłaby całą swą wartość i byłaby zwykłą, martwą bronią bez duszy i posłuszeństwa. Popełniono by na niej morderstwo.

– Lackaday! [Lackaday (z ang. właśc. lackadaisical) – rozmarzony, sentymentalny.] Robicie się poetycznym, sir! Nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby ktoś tak mówił o broni. A przecież twierdziliście, że nie umiecie opowiadać!

– Tak też jest. Jak już zauważyłem, trudniłem się dawniej rusznikarstwem, a teraz myślistwem. Ja utrzymuję, że każda strzelba posiada, pozwólcie, że się tak wyrażę, posiada duszę, którą strzelec powinien zbadać, zrozumieć i pokochać. Wówczas oboje mają jedną wolę. Kto nie jest fachowcem i nie złościł się nigdy na nic niewarte pukawki, ten tego nie rozumie i śmieje się. Jeżeli wy chcecie się także śmiać, to się śmiejcie. Ja się nie sprzeciwiam…

– Ani myślę! Wasz pogląd jest wprawdzie bardzo niezwykły, ale mi się podoba, zarówno jak wy mi się podobacie.

– Tak, podobam się wam, sir? Well, to zróbcie mi tę grzeczność i powiedzcie, gdzie możemy konie zaprowadzić. Chciałbym je umieścić pod dachem, bo wspomnieliście dopiero co o śladach Indian.

– Czy was także niepokoją te ślady?

– Naturalnie. Ten mądry halfbreed może sobie myśleć, co chce, ja wiem, co o tym sądzić.

– W takim razie polecam wam naszą budę z narzędziami, bo zaopatrzona jest w mocny zamek. Zarządca wam ją wskaże i postara się o paszę dla koni.

Wymieniony wstał z gotowością, a Kaz i Haz wyszli za nim.

Biali robotnicy kolejowi uważali pilnie na rozmowę, gdyż treść jej zajmowała ich tak samo, jak ich przełożonego, który teraz skorzystał z nieobecność obydwu myśliwych, aby wytknąć Metysowi jego postępek, a skarcony przyjął to z pozornym spokojem, chociaż w duchu z pewnością się wściekał. Tak minął jakiś czas, aż naraz dał się za drzwiami słyszeć odgłos końskich kopyt.

– A to co? – zapytał zdziwiony engineer. – Prowadzą konie z powrotem, a przecież w budzie jest dość miejsca.

Spojrzawszy ku wejściu, zobaczył nie owe trzy osoby, które odeszły, lecz dwu innych mężczyzn. Jeden był biały, drugi Indianin.

Pierwszy miał postać niezbyt długą ani za szeroką. Pełna, trochę jasna broda okalała mu twarz ogorzałą. Ubranie jego składało się z wystrzępionych spodni i wystrzępionej w szwach bluzy myśliwskiej, długich butów aż po kolana i kapelusza z szerokimi kresami, ozdobionego dookoła sznurem z końcami uszu niedźwiedzich. Za szerokim, z jednego rzemienia wyplecionym, jego pasem, tkwił długi nóż bowie [Bowie – nazwa noża pochodząca od jego wynalazcy, pułkownika Bowie.] i rewolwery. Oprócz tego był on jakby nadziany nabojami. Kilka woreczków zapewne z rozmaitymi potrzebnymi westmanowi rekwizytami wisiało u pasa. Od lewego ramienia do prawego biodra przechodziło zwinięte z wielu rzemieni lasso [Lasso – długi rzemień z pętlą do chwytania zwierząt, arkan.], a na szyi wisiała na jedwabnym sznurku fajka pokoju, ozdobiona piórami kolibrów. Na głowie fajki widać było wyryte indiańskie znaki. Szeroki rzemień trzymał na plecach tego męża niezwykle długą i ciężką dwururkę, a w jego lewej ręce spoczywała lżejsza jednorurka z jakimś niezwykłym zamkiem. Widać to było, pomimo że teraz pokrywał ją skórzany futerał.

Indianin ubrany był zupełnie tak samo jak biały, tylko zamiast butów z cholewami nosił lekkie mokasyny [Mokasyny – noszone przez amerykańskich Indian buty bez obcasów, z miękkiej skóry, z podeszwami przedłużonymi ponad palce nogi i połączonymi marszczonym szwem z kawałkiem skóry w kształcie litery U leżącym na wierzchu stopy.], ozdobione kolcami jeżatki [Jeżatka – krzew z rodziny lipowatych, o dużych, sercowatych, miękko owłosionych liściach i białych kwiatach.]. Nie miał okrycia na głowie, a granatowoczarne włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i poprzeplatany skórą grzechotnika. Na szyi miał woreczek z lekami [Woreczek z lekami – indiański amulet, relikwia.], bardzo cenną fajkę pokoju i trzy sznurki pazurów szarego niedźwiedzia, jako wspaniały dowód swego męstwa, gdyż Indianinowi nie wolno pokazywać niezdobytych przez siebie trofeów. Nie brakowało mu także lassa, pasa z rewolwerami, nożem i skórzanymi workami, a w prawej ręce trzymał dwururkę, której części drewniane obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Rysy jego poważnej, pięknej, męskiej twarzy można było nazwać niemal rzymskimi. Mimo aksamitnej czerni oczu świecił w nich teraz spokojny, przyjemny blask, kości policzkowe wystawały ledwie dostrzegalnie, a barwa twarzy była matowo jasnobrunatna z lekkim odcieniem brązu.

Obaj przybysze nie byli olbrzymami z postaci. Weszli spokojniej i skromniej niż niejeden z najniższych robotników obozu. Wcale a wcale nie można było po nich poznać, żeby mieli zamiar wywoływać powszechne poruszenie, jednak wejście ich podziałało tak, jak ukazanie się udzielnych książąt między poddanymi. Zamilkła szalona paplanina Chińczyków, biali robotnicy w małej izbie powstali mimowolni, engineer, dozorca i mieszaniec zrobili to samo, a shopman usiłował się ukłonić, co poszło mu bardzo niezgrabnie.

Zdawało się, że obydwaj nie zauważyli wrażenia, które wywołali. Indsman pozdrowił obecnych lekkim, lecz bynajmniej nie dumnym skinieniem głowy, a biały rzekł po przyjacielsku:

– Good evening, panowie!

Potem, zwracając się do gospodarza, dodał:

– Czy macie jakiś dobry środek przeciwko głodowi i pragnieniu, sir?

– Readily, with pleasure [Readily with pleasure (ang.) – z łatwością, z przyjemnością.], sir! – odpowiedział. – Najpierw welcome [Welcome (ang.) – witajcie.], gentlemen! Wszystko jest na wasze usługi. Zasiądźcie tu przy ognisku, panowie! Zajęli tu już wprawdzie miejsce dwaj westmani, którzy na razie wyszli, ale jeśliby wam to przeszkadzało, to ustąpią.

– Tego nie chcemy bynajmniej. Oni byli tutaj przed nami, mają więc tu większe prawo. Skoro powrócą, zapytamy ich, czy zgodzą się na nasze towarzystwo. Dajcie nam najpierw ciepłego piwa z imbirem, a potem coś do jedzenia!

Po zostawionych strzelbach poznali, gdzie siedzieli Kaz i Haz, i umieścili się po drugiej stronie stołu.

– Pyszni! – szepnął engineer do swoich dwóch sąsiadów. – Czerwony spoziera jak król, a biały podobnie.

– A strzelba Indsmana! – odrzekł tak samo cicho dozorca. – Tyle srebrnych gwoździ! Czyżby to…

– Thunder storm! [Thunder storm (ang.) – burza z piorunami.] Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się ciężkiej dwururce białego! Czy to nie sławna rusznica na niedźwiedzie? A ta mała, lekka strzelba! Może to sztucer Henry’ego?

– W takim razie byłby to Old Shatterhand.

– Old Shatterhand i Winnetou! Moje życzenie, moje serdeczne życzenie się spełnia!

Wtem dał się za drzwiami słyszeć głos Kazimierza:

– Co to za konie? Kto przyjechał?

– Nie wiem – zabrzmiał głos zarządcy, wracającego z obydwoma braćmi stryjecznymi z budy.

– Dwa kare ogiery z czerwonymi nozdrzami i z pękiem w grzywie, to świadczy, że są pełnej krwi! Znam je, znam, oraz jeźdźców, do których należą. Osiodłane po indiańsku! To się pięknie składa! Co za radość! Całkiem jak u spadkobierców Timpego! Chodźcie do środka, prędzej do środka! Zobaczycie dwu największych mężów Zachodu!

Wszedł do wnętrza wielkimi krokami, które zasługiwały raczej na nazwę skoków, a Haz i zarządca za nim. Twarz promieniała mu radosnym podnieceniem. Ujrzawszy Apacza i jego białego przyjaciela, rzucił się po prostu ku nim, wyciągnął do nich obie ręce na powitanie i zawołał:

– Tak, to oni, to oni! Nie pomyliłem się! Co to za radość dla mnie, co za radość! Podajcie ręce, panowie, niech je uścisnę i…

Utknął w połowie zdania, opuścił ręce, cofnął się o krok i mówił dalej ciszej i tonem usprawiedliwienia:

– Proszę o przebaczenie, mister Shatterhand i mister Winnetou! Radość mnie oszołomiła. Do takich ludzi, jak wy, nie krzyczy się w ten sposób, lecz czeka się spokojnie, dopóki oni nie raczą zauważyć mówiącego.

Na to Old Shatterhand wyciągnął doń prawicę i odrzekł z przyjacielskim uśmiechem:

– Nie mamy co raczyć, mister Timpe. Tu na Zachodzie wszyscy uczciwi ludzie są sobie równi. Oto moja ręka. Skoro ją chcecie uścisnąć, to uczyńcie to swobodnie.

Kaz pochwycił rękę Old Shatterhanda, potrząsnął nią z całej siły i zawołał w zachwycie:

– Mister Timpe, mister Timpe mnie nazywacie? Więc jeszcze mnie znacie? Nie zapomnieliście o mnie, sir?

– Nie zapomina się tak łatwo o człowieku, z którym się tyle przeżyło, co wówczas my obaj z wami i towarzyszami.

– Tak, tkwiliśmy wtedy w strasznie gęstym błocie. Mieli nas zdmuchnąć, a wy nas wyciągnęliście. Nie zapomnę wam tego nigdy, nigdy! Wierzcie mi! Przed chwilą dopiero mówiliśmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz Apaczów, pozwoli, że go także powitam?

Zapytany podał mu rękę i rzekł swym poważnym a łagodnym zarazem głosem:

– Winnetou pozdrawia swojego białego brata i prosi go, żeby usiadł tu z nami.

Na to wstał engineer, przystąpił bliżej, skłonił się bardzo grzecznie i rzekł:

– Wybaczcie mi moją śmiałość, gentlemani! Nie będziecie tu nadal siedzieć, bo ja zapraszam was do mojego stołu, przeznaczonego dla urzędników i wybitnych osobistości.

– Urzędników i wybitnych osobistości? – odrzekł Old Shatterhand. – Nie jesteśmy ani urzędnikami, ani sobie nie wyobrażamy, jako byśmy się wybijali ponad innych. Słyszeliście właśnie, że tu na Zachodzie wszyscy są sobie równi. Dziękujemy za uprzejmość, ale wolelibyśmy jednak tu zostać.

– Wobec tego nie nalegam, sir. Pragnęliśmy bardzo dostąpić tego zaszczytu, by wypić coś dobrego i porozmawiać z tak sławnymi westmanami.

– Od rozmowy się nie usuwamy. Przypuszczam, że jesteście urzędnikiem tej linii kolejowej.

– Jestem inżynierem, a to mój dozorca i zarządca, tam siedzi skut, wynajęty po to, by strzegł naszego bezpieczeństwa.

Wskazał przy tym po kolei ręką na wymienione osoby. Old Shatterhand rzucił bardzo krótkie, lecz bystre, spojrzenie na mieszańca i zapytał:

– Skut dla bezpieczeństwa? Jak on się nazywa?

– Yato Inda. Ma indiańskie imię, ponieważ pochodzi od czerwonoskórej matki.

Biały myśliwy zmierzył Metysa długim, ostrym spojrzeniem i odwrócił się potem z tak cichym „Hm” na ustach, że tylko Apacz to usłyszał. Co sobie przy tym pomyślał, tego nie można mu było wyczytać z twarzy. Winnetou jednak dla jakiegoś ważnego powodu nie zachował się tak milcząco, bo zwrócił się wprost do skuta:

– Mój brat pozwoli, że go zagadnę! Każdy powinien tu być ostrożnym, a skoro do bezpieczeństwa obozu potrzeba skuta, to są tu zapewne jacyś wrogowie, zagrażający obozowi. Co to za ludzie?

Metys odrzekł wprawdzie grzecznie, ale nie tak, jak należało wobec tak sławnego człowieka:

– Zdaje mi się, że Komanczom nie można zaufać.

Winnetou zrobił głową ruch ku mówiącemu, jak gdyby chciał każde słowo jego dobrze usłyszeć i rozważyć z osobna. Otrzymawszy nawet odpowiedź, zaczekał jeszcze kilka sekund, jak gdyby sam sobie się przysłuchiwał, a potem rzekł:

– Czy mój brat znalazł powód do takiego podejrzenia?

– Właściwego, rzeczywistego powodu nie widzę, to tylko przypuszczenie.

– Mój brat nazywa się Yato Inda. Wyraz Yato znaczy „dobry” i pochodzi z języka Nawajów, Inda odpowiada słowu „mąż” i należy do języka Apaczów. Nawajowie są także Apaczami, wnioskuję więc z tego, że czerwona matka mego brata była Apaczką.

Mieszańcowi nie podobało się widocznie to pytanie, bo usiłował nie dać odpowiedzi, mówiąc odpychająco:

– Nie słyszałem jeszcze o tym, żeby wielki Winnetou był ciekawy. Dlaczego dzisiaj zajmuje się tak bardzo nieznaną indiańską kobietą?

– Bo jest twoją matką – zabrzmiało pewnie i ostro z ust Winnetou. – Ponieważ zaś znajduję się tutaj, chcę wiedzieć, jaki to człowiek dba o bezpieczeństwo tego miejsca. Do jakiego szczepu należała twoja matka?

Wobec tego tonu i blasku wielkich, szeroko rozwartych, oczu Winnetou skut nie mógł milczeć i odrzekł:

– Do plemienia Apaczów Pinal.

– I od niej nauczyłeś się mówić?

– Oczywiście.

– Ja znam wszystkie języki i narzecza Apaczów. Oni wymawiają wiele dźwięków równocześnie językiem i gardłem, tymczasem ty używasz do tego tylko języka, jak Komancze.

Na to wybuchnął Metys:

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem synem Komanczki?

– A gdybym tak twierdził?

– Twierdzenie to jeszcze nie dowód, a gdyby nawet matka moja była Komanczką, z tego nie wynikałoby jeszcze bynajmniej, że jestem stronnikiem Komanczów.

– Pewnie, że nie, ale ty znasz Tokwi Kawę, Czarnego Mustanga, najsroższego wodza Komanczów.

– Słyszałem o nim.

– Miał on córkę, która została żoną bladej twarzy. Oboje pomarli i osierocili chłopca półkrwi, którego potem wychował Czarny Mustang w największej nienawiści do białych. Jeden z towarzyszy zabawy zranił tego chłopca nożem w prawe ucho. Skąd to pochodzi, że mówisz jak Komancz i masz bliznę na tym samym uchu?

Na to skut podskoczył i krzyknął gniewnie:

– Cięcie to zawdzięczam właśnie nieprzyjaźni Komanczów, z którymi musiałem walczyć. Jeśli o tym powątpiewasz, to wyzywam cię do walki.

– Pshaw!

To jedno słowo tylko wyrzekł Winnetou tonem nadzwyczaj lekceważącym. Potem zaś odwrócił się i wziął do rąk przyniesioną właśnie przez gospodarza szklankę piwa z imbirem. Jak się to zwykle dzieje po takich niemiłych scenach, nastała teraz głęboka cisza, zanim przy obydwu stołach wszczęto na nowo rozmowę. Inżynier zapytał uprzejmie, czy Old Shatterhand i Winnetou zamierzają przenocować w obozie, a gdy otrzymał odpowiedź potakującą, ofiarował im swe mieszkanie, popierając ten dowód gościnności następującą uwagą:

– Obaj gentlemani, którzy przyjechali przed wami, znajdą nocleg u shopmana, a u niego nie ma miejsca więcej. W tej wilgoci nie będziecie spali na dworze, a tutaj w szopie, obok chrapiących i brudnych Chińczyków, także byłoby niewygodnie i nieprzyjemnie. Zamówiliśmy sobie Chińczyków, nie mogąc dostać białych robotników, oraz dlatego, że są tańsi i łatwiej ich utrzymać w rygorze niż tę zgraję, na którą zwykle jesteśmy skazani. Czy przyjmiecie moje zaproszenie?

Old Shatterhand spytał Winnetou wzrokiem, a widząc, że ten skinął mu lekko głową, odpowiedział:

– Skorzystamy z niego, z tym że i konie nasze znajdą tutaj dobre i bezpieczne schronienie.

– Znajdą je z pewnością. Pomieściliśmy już także konie obu tamtych gentlemanów. Może zechcecie zobaczyć moje mieszkanie?

– Owszem, pokażcie je. Dobrze jest zawsze znać miejsce, w którym się ma przenocować.

Winnetou i Old Shatterhand zabrali broń i poszli za inżynierem do położonego opodal niskiego zabudowania o kamiennych ścianach, ponieważ nie było przeznaczone tylko dla celów tymczasowych, lecz na stałe mieszkanie dla straży mostowej. Urzędnik otworzył drzwi i wchodząc, zapalił świecę. Był tam kominek, stół, kilka krzeseł, rozmaite inne narzędzia i naczynia, a w kącie szerokie łoże. Obydwaj goście wyrazili swoje zadowolenie i chcieli wyjść, ażeby zająć się końmi. Na to inżynier zauważył:

– Może zostawicie tutaj rzeczy? Po co nosić z sobą koce i strzelby?

Należało mu przyznać słuszność. Mury były grube, a okienka tak małe, że nikt nie mógł przez nie się przedostać, drzwi zaś, zbudowane z silnego drzewa, opatrzone były dobrym zamkiem, wobec czego zostawione tam przedmioty znajdowały się w bezpiecznym przechowaniu. Old Shatterhand i Winnetou złożyli więc swoje rzeczy, a potem zaprowadzili swoje rumaki do szopy, gdzie stały już konie obydwu Timpów. Koniom dano wody i paszy, a potem Old Shatterhand spytał, czy na wszelki wypadek nie mógłby ich pilnować któryś z robotników, były to bowiem konie wielkiej wartości, a strata ich byłaby niepowetowana. Inżynier obiecał postarać się o dozorcę, a wracając ze swymi gośćmi do gospody, oświadczył, że zaprasza ich także na kolację.

– Będę – rzekł – dzisiaj wieczerzał z wami, nie z moimi ludźmi, zwłaszcza że jeden z nich, to jest skut, nie podobał wam się widocznie. Powiedzcie no, mister Winnetou, czy skłania was co do nieufności względem niego?

– Winnetou nie czyni, ani nie twierdzi niczego bez powodu – odrzekł wódz.

– Ależ on był zawsze wierny i godny zaufania!

– Winnetou nie wierzy w te jego zalety. Mój brat przekona się, jak długo to potrwa. Nazywa siebie Yato Inda – Dobrym Człowiekiem, ale rzeczywiste jego imię zapewne brzmi Ik Senanda, co w języku Komanczów oznacza Złego Węża.

– Czy istnieje Komancz tego imienia?

– Tak się nazywa mieszaniec, o którym Winnetou mówił poprzednio, wnuk Czarnego Mustanga.

– Podziwiam waszą bystrość i wasz sąd, mister Winnetou, ale tym razem chyba się mylicie. Skut złożył mi tyle dowodów wierności, że mogę mu ufać.

– Mój biały brat może czynić, co mu się podoba, ale gdy Old Shatterhand i Winnetou będą potem coś mówili w obecności skuta, to będzie wszystko udawane! Howgh!

Tymi słowy zaznaczył, że nie chciałby już nic więcej mówić ani słyszeć o tym przedmiocie. Przybywszy do gospody, inżynier zamówił dobrą wieczerzę na pięć osób, ponieważ uważał także obu Timpów za swoich gości, i przysiadł się do nich do stołu. Old Shatterhand spytał długiego jasnowłosego Kaza, co go sprowadziło w te strony i dokąd zamierza się stąd udać. Zapytany opowiedział w krótkich słowach historię swego dziedzictwa oraz szczególne okoliczności, w których spotkał się ze swoim bratem stryjecznym i współdziedzicem zarazem.

– Musimy pojechać do Santa Fé – ciągnął dalej – nie możemy jednak niestety obrać najkrótszej drogi.

– Czemu?

– Z powodu Komanczów. Zwrócimy stąd na wschód i skręcimy potem ku południowi.

– Hm! A znacie drogę?

– Nie, ale westman wszędzie się wyzna. Może udzielicie nam łaskawie swej rady?

– Owszem, wiecie, co wam poradzę?

– No?

– Zabierzcie nas z sobą!

– All devils [All devils (ang.) – do wszystkich diabłów.]! My mielibyśmy wziąć z sobą was, was, sir, i Winnetou?

– Tak.

– Czy nie żartujecie?

– Nie wiem, dlaczego miałbym towarzystwo nasze ofiarować wam na żarty.

– Czy wypada wam ta sama droga?

– Właśnie. Zmierzamy także do Santa Fé, chociaż nie z powodu dziedzictwa.

Na to klasnął Kaz w ręce i zawołał z wielkim zachwytem:

– Toż to szczęście, Haz! Haz, czy słyszysz? Możemy jechać z Old Shatterhandem i z Winnetou! Dobrze, teraz pal licho całą hałastrę Komanczów. Nie potrzebujemy okrążać ich terenów; pojedziemy przez sam środek, a potem w Santa Fé sprawę wygramy. Niech no ten Nahum Samuel Timpe nie próbuje nas oszukać albo nam umknąć! Mamy z sobą mężów, którzy mu dadzą bobu!

– Nie krzyczcie tak! – rzekł z uśmiechem Old Shatterhand. – Do zbytniej radości nie ma jeszcze żadnego powodu. My także nie myślimy jechać przez środek obszaru Komanczów, lecz tak samo jak wy chcemy skręcić na wschód. Godzicie się więc na wspólną jazdę?

– Oczywiście! Czyż mogło nas coś lepszego i korzystniejszego spotkać jak to, że wolno nam będzie z wami jechać. Jak sądzicie, kiedy możemy stąd wyruszyć, sir?

– Skoro się tylko wyśpimy. Dojedziemy wieczorem do Alder-Spring [Alder-Spring (ang.) – Źródło Olchowe.], gdzie zatrzymamy się do rana.

Na tę nazwę położył Old Shatterhand szczególny nacisk, spostrzegł bowiem podczas rozmowy, że mieszaniec z nadzwyczajną uwagą przysłuchiwał się rozmawiającym, pomimo że usiłował nadać sobie pozory człowieka niebiorącego w tym najmniejszego udziału. Nie był on też jedynym zajmującym się tak gorąco, a skrycie, obydwoma sławnymi przyjaciółmi.

Tuż pod ścianą, dzielącą wielką, zajętą przez Chińczyków, izbę od małej siedzieli jeszcze przed wejściem obu Timpów dwaj „synowie nieba” [Synowie nieba – tu: Chińczycy.], których jedynym zajęciem było, zdaje się, picie i palenie tytoniu. Byli oni zapewne starszymi robotnikami lub piastowali jakąś inną godność, gdyż żaden z ziomków nie ważył się do nich przysiąść. Mogli oni słyszeć i zrozumieć wszystko, co mówiono tuż obok, gdyż przebywając już od kilku lat w Stanach Zjednoczonych, zapoznali się z językiem angielskim w San Francisco.

Na wejście Haza i Kaza nie zwrócili większej uwagi niż inni obecni. Kiedy jednak wspomniano w wielkiej izbie o strzelbach Old Shatterhanda i Winnetou oraz o ich nieocenionej wartości, zaczęli nadsłuchiwać gorliwie. Potem weszli niespodzianie obaj właściciele strzelb i Chińczycy zaczęli im się przypatrywać z ciekawością, a w końcu nie mogli oderwać oczu od ich strzelb. Gdy w jakiś czas potem goście inżyniera powrócili bez strzelb, przepadł gdzieś spokój Chińczyków. Cienkie ich brwi podnosiły się i opadały, usta im drgały. Tkwili na swoich miejscach, poruszani tym samym uczuciem, tą samą myślą, której jednak żaden z nich pierwszy nie chciał wypowiedzieć. Wreszcie jeden nie potrafił dłużej wytrzymać i spytał z cicha:

– Słyszałeś wszystko?

– Tak – odrzekł drugi.

– I widziałeś?

– Widziałem!

– A strzelby?

– Także!

– Prawda, jakie kosztowne?

– Warte dużo, dużo tysięcy dolarów!

– Gdybyśmy je mogli dostać!

– Jakże musimy pracować, męczyć się teraz, aby kości nasze mogły spocząć w ojczyźnie obok naszych przodków!

Nastąpiła przerwa. Chińczycy namyślali się przez jakiś czas. Po chwili pociągnął jeden sporo dymu z fajki i mrugając chytrze skośnymi oczyma, zapytał:

– Czy