Winnetou - całość 3 tomy - Karol May - ebook + audiobook + książka

Winnetou - całość 3 tomy ebook i audiobook

Karol May

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Winnetou jest młodym, szlachetnym wodzem indiańskiego plemienia Apaczów Mescalero, a po śmierci ojca także najwyższym wodzem Apaczów. Pozytywne cechy charakteru odróżniają go od wielu białych przybywających na Dziki Zachód, a także od innych Indian – Komanczów, Kiowów i Siuksów (Indianie Dakota) określanych przez Maya jako „podstępnych”. Winnetou jest świetnym tropicielem i strzelcem. Posługuje się strzelbą – dwururką, ozdobioną srebrnymi ćwiekami, należącą wcześniej do jego ojca. Przyjacielem i towarzyszem licznych jego przygód jest Old Shatterhand – biały westman pochodzenia niemieckiego, z którym Winnetou zawarł braterstwo krwi. Ich przyjaźń była wręcz kryształowa. Jak przepowiedział Inczu-czuna, ojciec Winnetou: „Dusza mieszka we krwi. Dusze tych dwóch młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem i utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1925

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 52 godz. 24 min

Lektor: Roman Felczyński

Oceny
4,7 (44 oceny)
35
7
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaz33

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowy klasyk, chociaż lektor czasem był zalosny
00
7a9348df-7ba9-46a3-89b0-80025d0c4116

Nie polecam

Jdl’s is
00
irmina84

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza książka na świecie
00
walendowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00

Popularność




Karol May

Winnetou

przekład anonimowy

tomy I, II i III

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Friedrich Ernst Fehsenfeld (1853-1933), Buchdeckel der klassischen Ausgaben (ab 1893) der Bände Winnetou I bis III von Karl May. (1893),

(licencja public domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Karl_May_Winnetou_I_bis_III_001.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights).

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Tom pierwszy

ROZDZIAŁ I. GREENHORN

Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające? ˝Green˝ znaczy ˝zielony˝, a ˝horn˝ ˝róg, rożek˝. Greenhorn to ˝zielony˝, a więc niedojrzały, niedoświadczony człowiek, który musi ostrożnie wysuwać naprzód różki, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo kpin, słowem - żółtodziób. 

Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy chce na nim usiąść lady, i pozdrawia pana domu, zanim się ukłoni paniom. Przy nabijaniu strzelby greenhorn wsuwa odwrotnie nabój do lufy albo wpycha najpierw pakuły, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn albo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czysto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język Jankesów lub żargon myśliwski, który żadną miarą nie chce mu wleźć do głowy, a tym bardziej przejść przez gardło. Greenhorn uważa szopa za oposa, a średnio ładną Mulatkę za kwarteronkę. Greenhorn pali papierosy, a brzydzi się Anglikiem żującym tytoń. Greenhorn, otrzymawszy policzek od Paddy leci ze skargą do sędziego pokoju zamiast, jak prawdziwy Jankes, ukarać napastnika na miejscu. Greenhorn bierze ślady dzikiego indyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi Greenhorn wstydzi się położyć swoje brudne buty na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze z sobą na prerię gąbkę do mycia wielkości dyni i dziesięć funtów mydła, zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie osiemset indiańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórym, przekonuje się, że zapiski te wysłał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kieszeni. Greenhorn kupuje proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby równie długo patrzył w niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wysokość drzewa, a gdy go Indianie zauważą, dziwi się, że mogli go znaleźć. Greenhorn to właśnie greenhorn. Ja sam byłem greenhornem. 

Nie należy jednak sądzić, że przyznawałem się wówczas, iż to przykre określenie pasuje do mnie Żadną miarą! Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że uważa za ˝zielonych˝ raczej wszystkich innych, ale nigdy samego siebie. 

Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak otrzymałem wyższe wykształcenie i nigdy się nie bałem egzaminu! Będąc młodym nie zastanawiałem się wówczas nad tym, że dopiero życie jest właściwym i prawdziwym uniwersytetem, w którym uczniowie są pytani co dzień i co godzina. Wrodzona żądza czynu i pragnienie zapewnienia sobie dobrobytu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki bytu były wówczas dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze niż teraz. Mogłem znaleźć dobre utrzymanie w państwach wschodnich. ale coś pędziło mnie na Zachód. Podejmując się różnej pracy, zarabiałem tyle, że przybyłem do St. Louis dobrze wyposażony i pełen najlepszych myśli. Tam zawiódł mnie los do pewnej rodziny, u której znalazłem chwilowe schronienie jako nauczyciel domowy. Bywał tam mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty, a siebie nazywał z patriarchalną dumą ˝zbrojmistrzem˝. 

Był to człowiek odznaczający się życzliwością dla bliźnich, pomimo że na to nie wyglądał, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a że swoimi klientami obchodził się tak szorstko, że nie omijali oni jego sklepu tylko dla wysokiej wartości towaru - Mr. Henry stracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. Nie mówił o tym nigdy, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios, spowodował zapewne szorstkość jego obejścia. On sam może nawet nie wiedział, jak bardzo bywał grubiański, w głębi duszy jednak pozostał łagodny i dobrotliwy. Nieraz widziałem, jak oczy mu zachodziły łzami, ilekroć opowiadałem o ojczyźnie i moich rodakach, do których byłem i jestem przywiązany całym sercem. 

Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się udzielanym przeze mnie lekcjom, a po ich zakończeniu zabierał mnie z sobą na miasto. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze z jego strony nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam skorzystać z zaproszenia. Ale moje ociąganie nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie wściekłą minę, jaką zrobił, gdy wreszcie przyszedłem do niego, i ton, z jakim mnie przyjął nie odpowiadając na moje powitanie. 

- Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir? 

- W domu. 

- A przedwczoraj? 

- Także w domu. 

- Nie zawracajcie mi głowy! 

- Mówię prawdę, mr. Henry! 

- Pshaw! Takie żółtodzióby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam, gdzie powinny. 

- Powiedzcież łaskawie, gdzież to powinienem być. 

- Tu, u mnie. Zrozumiano? Już dawno chciałem was o coś zapytać. 

- Czemuż tego nie uczyniliście? 

- Bo mi się nie chciało. Rozumiecie? 

- A kiedy wam się zechce? 

- Może dzisiaj. 

- A więc pytajcie śmiało - wezwałem go, siadając wysoko na warsztacie, przy którym pracował. Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał: 

- Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić! 

- Greenhorna? - odrzekłem marszcząc czoło, gdyż poczułem się dotknięty. - Przypuszczam, mr. Henry, że wam się to słowo wyrwało mimo woli. 

- Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym rozmysłem. Jesteście greenhorn, i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To wprost zdumiewające, ile wy się tam u was musicie uczyć! Ten młodzieniec wie dokładnie, jak daleko znajdują się gwiazdy, co król Nabuchodonozor pisał na cegłach, ile waży powietrze, którego nawet nie widział. Pełen takiej wiedzy wyobraża sobie, że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, rozumiecie, pożyjcie z pięćdziesiąt lat, wówczas dowiecie, się może, na czym polega właściwa mądrość! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczym, wprost zerem, a ta, co potraficie, ma jeszcze mniejszą wartość. Wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać! 

Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był pewny swej słuszności. 

- Strzelać? Hm! - odparłem z uśmiechem. - Czy to pytanie chcieliście mi zadać? 

- Tak. Teraz odpowiedzcie! 

- Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, a dostaniecie odpowiedź. 

Na te słowa odłożył lufę, którą gwintował, wstał, zbliżył się do mnie, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał: 

- Strzelbę do ręki, sir? Tego się po mnie nie spodziewajcie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z nimi mogę powierzyć mój honor! 

- Ja mam właśnie takie ręce - stwierdziłem. Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem: 

- Taki greenhorn! Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem! Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył: 

- Strzelać to nie to samo, co patrzeć na gwiazdy lub odczytywać napisy ze starych cegieł 

Nabuchodonozora. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku? 

- Miałem. 

- Kiedy? 

- Dość dawno. 

- A czyście mierzyli i wypalili kiedykolwiek? 

- Tak. 

- I trafiliście? 

- Oczywiście. 

Na to on opuścił prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł: 

- Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co? 

- W cel, to się samo przez się rozumie. 

- Co? Tego we mnie nie wmawiajcie! 

- Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą. 

- Niech was diabeł porwie, sir! Was nie można zrozumieć. Jestem pewien, że chybiliście, choćbyście strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie przy tym twierdzeniu minę tak poważną i pewną siebie, że żółć człowieka zalewa. Ja nie jestem chłopakiem, któremu udzielacie lekcji, rozumiecie! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Grzebał nawet w tureckich, arabskich i innych głupich szpargałach i znalazł przy tym czas na strzelanie! Zdejmijcie tę starą flintę z gwoździa i złóżcie się jak do strzału. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach! Poszedłem za jego wezwaniem. 

- Halo! - zawołał zrywając się. - A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższa rusznica, jaką znam. Tacy jesteście silni? 

Zamiast odpowiedzi chwyciłem go z dołu za kamizelkę i sprzączkę od spodni i podniosłem prawą rękę do góry. 

- Do pioruna! - krzyknął. - Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa. 

- Waszego Billa? Kto to? 

- To był mój syn, który... ale dajmy temu spokój! Nie żyje, tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was... ale to was przecież nic nie obchodzi! 

Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej: 

- Wielka szkoda, że mając tak silne muskuły, pogrążyliście się w książkach. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie! 

- Robiłem to. 

- Rzeczywiście? 

- Tak. 

- Boksujecie się? 

- Tam u nas nie jest to w zwyczaju. Ale gimnastykuję się i mocuję. 

- Jeździcie konno? 

- Tak. 

- A w szermierce? 

- Udzielałem lekcji. 

- Człowiecze, nie blaguj? 

- Może spróbujemy? 

- Dziękuję, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować. Usiądźcie z powrotem! 

Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpa, Henry zajęty był widocznie jakimiś myślami. Naraz podniósł oczy znad roboty i zapytał: 

- Czy zajmowaliście się matematyką? 

- To jedna z moich ulubionych nauk. 

- Arytmetyką, geometrią? 

- Oczywiście. 

- I miernictwem? 

- Nawet z wielkim upodobaniem. Uganiałem często bez potrzeby z teodolitem po polach. 

- Potraficie robić pomiary naprawdę? 

- Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i pomiarach wysokości, chociaż wcale nie uważam się za skończonego geodetę. 

- Well, dobrze, bardzo dobrze! 

- Czemu o to pytacie, mr. Henry? 

- Mam widocznie powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś okaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak, muszę najpierw wiedzieć, czy umiecie strzelać. 

- Wystawcie mnie na próbę! 

- Zrobię to, tak, zrobię, bądźcie tego pewni. O której godzinie rozpoczynacie jutro naukę? 

- O ósmej rano. 

- To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie wypróbowuję moje strzelby. 

- Czemu tak wcześnie? 

- Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, żeby was przekonać, jaki z was greenhorn. No teraz dość już; mam coś o wiele ważniejszego do roboty. Uporał się widocznie z lufą, bo wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór. Henry pracował nad tym z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mojej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; biła z nich, rzekłbym, miłość. Ten kawałek żelaza miał widocznie dla niego wielką wartość. Ponieważ zaciekawiło mnie to, zapytałem: 

- Czy to będzie część strzelby? 

- Tak - odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem. 

- Nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową. 

- Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry'ego. 

- Aha, nowy wynalazek? 

- Tak. 

- W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! To oczywiście tajemnica. 

Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy; na koniec odezwał się: 

- Tak, to tajemnica; wiem jednak, że umiecie milczeć, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem wam, co z tego będzie: sztucer wielostrzałowy na dwadzieścia pięć strzałów. 

- Niemożliwe! 

- Co wy tam wiecie! Nie jestem tak głupi, żebym się porywał na rzeczy niemożliwe. 

- W takim razie musielibyście mieć komory na amunicję dla dwudziestu pięciu strzałów! 

- Toteż je mam! 

- Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ciężkie. 

- Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą. 

- Być może, iż nie rozumiem się na waszym rzemiośle, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje. 

- Ani jej się śni. Materiał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. Zresztą, czy trzeba wystrzelić od razu dwadzieścia pięć nabojów, jeden za drugim? 

- Chyba nie. 

- A zatem! To żelazo będzie obracającym się walcem, a dwadzieścia pięć otworów zawierać będzie tyleż nabojów. Przy każdym strzale walec 

posunie następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo nic mi się nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako rusznikarz mam dobre imię, ale potem stanę się sławny, bardzo sławny i zarobię dużo pieniędzy. 

- A w dodatku obciążycie swoje sumienie! Patrzył na mnie przez chwilę zdumiony, po czym zapytał: 

- Sumienie? Jak to? 

- Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie? 

- Rany boskie! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą? 

- Teraz jeszcze nie. 

- Albo że nim zostanę? 

- Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest taką samą zbrodnią jak morderstwo. 

- Niech was diabli porwą! Nie będę pomagał w żadnym morderstwie! Co wy wygadujecie? 

- Oczywiście nie w pojedynczym, ale masowym. 

- Jak to? Nie rozumiem was. 

- Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce pierwszego lepszego łotra, to na preriach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropna rzeź. Do biednych Indian strzelać będą jak do kujotów i za kilka lat nie ostanie się ani jeden czerwonoskóry. Gotowi Jesteście wziąć to na swoje sumienie? 

Patrzył na mnie w milczeniu. 

- Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę - mówiłem dalej - to zbierzecie wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bawoły będą doszczętnie wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, której mięso potrzebne jest czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące zabijaków uzbroją się w wasze sztucery i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych opustoszeją z wszelkich żywych istot. 

- Przekleństwo! - zawołał. - Czy rzeczywiście przybyliście tu niedawno z Europy? 

- Tak. 

- A przedtem nigdy nie byliście tutaj? 

- Nie. 

- A więc i na Dzikim Zachodzie? 

- Także nie. 

- A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gada tak, jak gdyby był pradziadkiem wszystkich Indian i żył już tutaj od stu lat ! Człowieku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzicie mi stracha! A gdyby nawet było tak, jak przedstawiacie, to wiedzcie, że wcale nie zamierzam zakładać fabryki broni. Jestem człowiek samotny i chcę samotnym pozostać. Nie mam ochoty ujadać się ze stu lub więcej robotnikami. 

- Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tym zarobić. 

- O to się nie troszczcie, sir! Dotychczas miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej słuchał pisku ptaszka, który musi najpierw wylecieć z gniazda, zanim się nauczy śpiewać. 

Nie obraziłem się za te szorstkie słowa. Taka była jego natura, me wątpiłem ani na chwilę, że dobrze mi życzył. Polubił mnie i chciał z pewnością pomagać mi, jak mógł, pod każdym względem. Podawszy mu na pożegnanie rękę, którą on silnie potrząsnął, odszedłem. Nie przeczuwałem, jak ważny miał się stać dla mnie ów wieczór, a tym mniej, że ciężka rusznica, którą Henry nazwał ˝starą flintą˝, oraz niegotowy jeszcze sztucer odegrają w mym przyszłym życiu tak wielką rolę. Cieszyłem się jednak myślą o następnym poranku, gdyż strzelałem już rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popiszę się przed moim osobliwym starym przyjacielem. 

Stawiłem się u niego punktualnie o godzinie szóstej rano. Czekał już na mnie, przywitał się ze mną, a po jego surowej, lecz poczciwej twarzy przebiegł lekki, jakby drwiący uśmiech. 

- Witam, sir! - rzekł. - Macie minę zwycięzcy. Czy zdaje wam się, że traficie w mur, o którym wczoraj mówiłem? 

- Spodziewam się. 

- Well, zaraz spróbujemy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy poniesiecie rusznicę, bo nie chce mi się taszczyć takiego ciężaru. 

Henry przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja wziąłem ˝starą flintę˝. Gdyśmy przybyli na strzelnicę, nabił obydwie strzelby i oddał najpierw dwa strzały ze swojej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło mi się jeszcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę wybitą za trzecim razem. 

Zdumienie Henry'ego wzmagało się za każdym strzałem; musiałem wypróbować i jego dwururkę, a gdy i tym razem osiągnąłem równie pomyślny wynik, zawołał: 

- Albo macie diabła w sobie, sir, albo jesteście wprost urodzeni na westmana. Nie widziałem jeszcze tak strzelającego greenhorna! 

- Diabła nie mam, mr. Henry - zaśmiałem się. - I nie chcę nic wiedzieć o takim przymierzu. 

- W takim razie waszym zadaniem, a nawet powinnością jest zostać westmanem. Czy nie czujecie do tego ochoty? 

- Owszem! 

- Well, zobaczymy, co się da zrobić z greenhorna. A konno umiecie także jeździć? 

- Od biedy. 

- Od biedy? A więc nie tak dobrze jak strzelać? 

- Pshaw! Jeździć konno to żadna sztuka! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle, zrzucić się nie dam. 

Spojrzał na mnie badawczo, czy mówię poważnie, czy żartem. Zrobiłem minę, jak gdybym się nie domyślał niczego, a on zauważył: 

- Tak rzeczywiście sądzicie? Chcecie zapewne trzymać się grzywy? W takim razie jesteście w błędzie. Sami przyznaliście, że najtrudniej dostać się na siodło, bo to trzeba wykonać o własnych siłach. Zsiąść o wiele łatwiej, gdyż o to już koń się stara, i to bardzo prędko. 

- U mnie koń się o to nie postara! 

- Tak? Zobaczymy! Może spróbujecie? 

- Chętnie. 

- To chodźcie! Dopiero siódma, macie jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Cornera, który odnajmuje konie. Ma on deresza, który się już o to dla was postara. 

Wróciliśmy do miasta, odszukaliśmy handlarza koni, który posiadał dużą ujeżdżalnię, otoczoną stajniami. Corner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy. 

- Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła - odpowiedział Henry. - Cóż wy na to, mr. Corner? Pozwolicie mu się wdrapać na waszego deresza? 

Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem, potem potrząsnął głową i odrzekł: - Kościec zdaje się dobry i giętki; zresztą młodzi ludzie nie łamią karku tak łatwo jak starsi. Jeżeli ten dżentelmen chce spróbować deresza, to nie mam nic przeciwko temu. 

Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem dwaj stajenni wyprowadzili ze stajni osiodłanego konia. Był bardzo niespokojny i usiłował się wyrwać. Stary mr. Henry zląkł się o mnie i prosił, żebym zaniechał próby, ale ja się po pierwsze, nie bałem, a po drugie, uważałem tę sprawę za rzecz honoru. Kazałem sobie podać bicz i przypiąć ostrogi i po kilku daremnych próbach, przeciwko którym koń bronił się jak mógł, znalazłem się na siodle. 

W tym samym momencie stajenni odskoczyli czym prędzej, a deresz zrobił skok wszystkimi czterema nogami w górę, a potem drugi w bok. Utrzymałem się na siodle, chociaż nie miałem jeszcze nóg w strzemionach. Spieszyłem się, by je prędko założyć. Zaledwie się to stało, koń zaczął wierzgać, a gdy nic tym nie wskórał, przycisnął się do ściany, aby mnie o nią zsunąć, ale mój bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka i niebezpieczna dla jeźdźca walka z koniem. Wytężyłem całą moją zręczność i niedostateczną wówczas jeszcze wprawę oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi w końcu zwycięstwo. Gdy zsiadłem, nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi płatami piany. Był teraz posłuszny na każde poruszenie ostrogi lub cugli. Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać zwolna po dziedzińcu; potem zwrócił się do mnie: 

- Nigdy bym tego nie przypuścił, młodzieńcze; sądziłem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłacicie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie tę bestię rozumu. Nie idzie mi w tym wypadku o jakich dziesięć dolarów, ale o wiele więcej, bo to nie jest koń tani, gdy więc się stanie posłuszny, wtedy ja na tym dużo zyskam. 

- Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność. 

Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz klasnął w ręce i zawołał: 

- Ten greenhorn, to istotnie nadzwyczajny albo raczej niezwykły greenhorn! Mało nie zdusił na śmierć tego konia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył, sir? 

- Przypadek. Swojego czasu dostał się w moje ręce półdziki ogier z puszty węgierskiej, który nie pozwalał nikomu wsiąść na siebie. Powoli i dzięki wytrwałości opanowałem go, choć wprost z narażeniem życia. 

- Dziękuję za takie bestie! Wolę mój stary fotel, który się nie sprzeciwia, gdy na nim siadam. Chodźmy, dostałem zawrotu głowy! Ale nie na darmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć. 

Poszliśmy do domu; on do siebie, a ja do mego mieszkania. Henry nie pokazał się tego dnia ani w ciągu dwóch następnych, a ja także nie miałem sposobności udać się do niego. Ale na trzeci dzień zajrzał do mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny. 

- Czy macie ochotę przejść się ze mną? - zapytał. 

- A dokąd? 

- Do pewnego dżentelmena, który chciałby was poznać. 

- Dlaczego mnie? 

- Proszę sobie wyobrazić: nie widział jeszcze nigdy greenhorna. 

- Dobrze. Pójdę i zaznajomię się z nim. 

Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę jak jeszcze nigdy. Jego zachowanie kazało mi się domyślać, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpiliśmy do jakiegoś biura z szerokimi, szklanymi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak prędko, że nie zdążyłem dokładnie przeczytać złotych liter na szybach, zdawało mi się jednak, że zobaczyłem słowa; ˝0ffice˝ i ˝surveying˝. Okazało się też niebawem, że się nie pomyliłem. 

Siedzieli tam trzej panowie, którzy bardzo serdecznie przywitali się z Henrym, a ze mną uprzejmie i z nie ukrywaną ciekawością. Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze. Byliśmy w biurze geodetycznym. Celu tych odwiedzin nie znałem. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informację, tylko jakby na przyjacielską pogawędkę, która się też bardzo szybko nawiązała i zeszła na znajdujące się tu przedmioty. Ucieszyłem się nawet tym, gdyż mogłem wziąć w niej większy udział, niż gdyby mówiono o sprawach amerykańskich, których jeszcze dobrze nie znałem. 

Henry interesował się widocznie bardzo miernictwem. Chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem na rozmaite jego pytania, objaśniałem zastosowanie różnych przyrządów; pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem ich zamiaru. Uderzyło mnie coś dopiero, gdy zauważyłem, że ci panowie dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry'emu, że życzę sobie już wyjść. On się nie sprzeciwił, wobec czego wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej, niż byliśmy przyjęci. 

Gdy znaleźliśmy się w takiej odległości od biura, że nie można nas już było stamtąd dojrzeć, Henry zatrzymał się, położył mi rękę na ramieniu i rzekł promieniejąc zadowoleniem: 

- Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost dumny z was! 

- Czemu? 

- Bo przewyższyliście nawet moją rekomendację i oczekiwania tych panów! 

- Rekomendację, oczekiwania? Nie rozumiem. 

- Bo to wcale niepotrzebne. Sprawa jest bardzo prosta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych dżentelmenów, a moich dobrych znajomych, aby was wypróbowali. Okazało się, że wszystko w porządku, i wyszliście z honorem. 

- Blaga? Mr. Henry, jeśli uważacie mnie za zdolnego do blagi, to już więcej nigdy was nie odwiedzę! 

- Nie bądźcie śmieszni! Nie odbierzecie chyba staremu przyjemności oglądania was. Wspominałem już wam dlaczego: z powodu podobieństwa do mego syna! Byliście jeszcze kiedy u handlarza koni? 

- Codziennie rano. 

- I jeździliście na dereszu? 

- Tak. 

- Będzie co z tego konia? 

- Tak sądzę, ale wątpię, czy ktoś, kto go kupi, da sobie z nim radę. Przyzwyczaił się do mnie i zrzuci każdego innego. 

- Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy; koń chce widocznie nosić na swym grzbiecie tylko greenhornów. Chodźcie no przez tę boczną uliczkę. Znam tu doskonałą restaurację, gdzie się bardzo dobrze jada, a jeszcze lepiej pije. Musimy uczcić egzamin, który zdaliście dziś na celująco. 

Nie mogłem pojąć Henry'ego; zdawało się, że się odmienił. Ten powściągliwy odludek chciał jeść w restauracji! Twarz jego przybrała inny wyraz niż zwykle, głos brzmiał jaśniej i weselej niż kiedykolwiek. Mówił coś o egzaminie. Zastanowiło mnie to słowo, choć w tym wypadku mogło być bez wszelkiego znaczenia. 

Od tego dnia Henry odwiedzał mnie codziennie i obchodził się ze mną jak z kochanym przyjacielem, którego się ma wkrótce utracić. Nie pozwolił jednak na to, żebym urósł w dumę z powodu tego wyróżnienia; miał zawsze tłumik w postaci fatalnego słowa ˝greenhorn˝. W tym samym czasie zmienił się także wobec mnie stosunek rodziny, u której pracowałem. Rodzice więcej się mną zajmowali, a dzieci okazywały więcej przywiązania. Nieraz przyłapywałem je na tajemnych spojrzeniach w moją stronę, których nie mogłem zrozumieć; spojrzenia te stały się serdeczne i wyrażały coś jakby ukryty żal. Może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owym biurze, lady poprosiła mnie pewnego dnia, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacji wraz z jej rodziną, podając za powód tę okoliczność, że przybędzie Henry oraz dwu dżentelmenów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, jest słynnym westmanem. Jako greenhorn, nie słyszałem oczywiście nic o tym nazwisku, ale ucieszyłem się ze sposobności poznania prawdziwego, i to tak znakomitego westmana. 

Jako domownik, nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w sali jadalnej. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie jak do jakiejś uczty. Mała, pięcioletnia Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną czuprynkę. Gdy jej pogroziłem palcem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby naprawić swój błąd, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko. Zdawało mi się, że ją fałszywie rozumiem. Zapytałem ją jeszcze raz, a ona powtórzyła z radością te same słowa: ˝To uczta pożegnalna dla pana˝. 

Moja uczta pożegnalna! Czyż to było możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. Toteż uśmiechnąłem się tylko. W chwilę potem usłyszałem głosy w pierwszym pokoju; nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać. 

Wszyscy trzej przybyli istotnie o umówionej porze. Henry przedstawił mi trochę tępo i niezgrabnie wyglądającego młodzieńca, mr. Blacka, a następnie westmana Sama Hawkensa. Westmana! Przyznaję otwarcie, że nie wyglądałem chyba zbyt mądrze, kiedy spoczęło na nim moje zdziwione spojrzenie. Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem inne jeszcze dziwniejsze. Ten człowiek i tak już osobliwy potęgował jeszcze to wrażenie tym, że stał tu, w wytwornym salonie, zupełnie tak, jakby przybył prosto z puszczy - z kapeluszem na głowie i strzelbą w ręku! Zewnętrzny jego wygląd przedstawiał się tak: Spod smętnie obwisłych kres pilśniowego kapelusza, którego barwy, wieku i kształtu najbystrzejszy myśliwiec nie zdołałby określić, z plątaniny czarnego zarostu wyzierał nos tak straszliwych rozmiarów, że mógł na każdym słonecznym zegarze służyć za przyrząd do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było z całej twarzy, oprócz organu powonienia, tylko małe, rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością. Westman przypatrywał mi się zresztą tak samo uważnie jak i ja jemu. Później dowiedziałem się, dlaczego się mną tak zainteresował. 

Tułów Sama Hawkensa tkwił aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, uszytej najwidoczniej dla jakiejś znacznie grubszej osoby. Wyglądał w niej jak dziecko, które dla zabawy ubrało się w surdut dziadka. Z tego, więcej niż obfitego, okrycia wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy nóg, ubranych w wystrzępione spodnie, których wiek wyraźnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich przed dwoma zapewne dziesiątkami lat. Niemniejszą uwagę zwracały na siebie jego indiańskie buty, w których z biedą mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela. 

W ręku słynny westman trzymał strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do broni palnej. Tylko z największą ostrożnością odważyłbym się jej dotknąć. Lepszą karykaturę myśliwca z prerii trudno było sobie wyobrazić. Jednak w krótkim stosunkowo czasie poznałem wartość tego oryginała. 

Obejrzawszy mnie od stóp do głów, westman rzekł cienkim głosem do rusznikarza: 

- Czy to jest ten młody greenhorn, o którym opowiadaliście, mr. Henry? 

- Tak - potwierdził zapytany. 

- Well! On mi się nawet dosyć podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się, spodobał, hi! hi! hi! Z tym piskliwym, dziwnym nieco śmiechem zwrócił się w stronę drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Powitali myśliwca w taki sposób, iż można było wnosić, że go już kiedyś widzieli. Potem poproszono nas do jadalni. 

Poszliśmy za tym wezwaniem, przy czym Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole, rzekł wskazując na swą starą pukawkę: 

- Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tym bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek. 

A więc strzelbę swoją nazywał ˝Liddy˝! Później oczywiście dowiedziałem się, że wielu myśliwców, uganiających po Zachodzie, obchodzi się ze swymi strzelbami jak z żywymi stworzeniami i nadaje im imiona, Westman powiesił strzelbę koło firanek i chciał to samo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, została w nim cała jego czupryna. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego nagiej, czerwonej czaszki, Lady krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on zaś zwrócił się do nas celem uspokojenia: 

- Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny Indian wpadły na mnie i zdarły mi moje włosy z głowy razem ze skórą. Było to diabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie, hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruką i kosztowało trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi! 

Zawiesił kapelusz na strzelbie i założył perukę na głowę, po czym rozebrał się z bluzy i przewiesił ją przez krzesło. Była wielokrotnie łatana, jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej taką sztywność i grubość, że strzała Indianina nie przebiłaby jej z łatwością. Teraz ujrzeliśmy jego cienkie, krzywe nogi. Miał na sobie skórzaną kamizelkę, a za pasem nóż i dwa pistolety. Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze najpierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał: 

- Może milady powie przed jedzeniem temu greenhornowi, o co chodzi, jeśli się nie mylę? Zwrot ˝jeśli się nie mylę˝ był jego stałym przyzwyczajeniem. Lady skinęła głową, zwróciła się do mnie, wskazała na najmłodszego z gości i rzekła: 

- Nie wiecie zapewne, że mr. Black jest waszym następcą, sir! 

- Moim... na...stępcą - wybuchnąłem zmieszany. 

- Ponieważ żegnamy was dzisiaj, musieliśmy się rozejrzeć za nowym nauczycielem. 

- Że... gna...my? 

Przypuszczam, że wyglądałem w owej chwili jak uosobienie zdumienia. 

- Tak, żegnamy was, sir - rzekła z uśmiechem, który mi się wydał niestosowny, gdyż ja bynajmniej nie miałem ochoty do wesołości. - Polubiliśmy was bardzo, nie chcieliśmy przeto przeszkadzać wam w tym, byście jak najprędzej zdobyli szczęście. Bardzo nam przykro, że nas opuszczacie, ale rozstajemy się z wami pełni wielkiej życzliwości. Jedźcie jutro w imię Boże! 

- Odjeżdżać? Jutro? Dokąd? - wykrztusiłem. Na to Sam Hawkens uderzył mnie po ramieniu i odrzekł z uśmiechem: 

- Dokąd? Na Dziki Zachód ze mną. Zdaliście znakomicie egzamin, hi! hi hi! Inni surweyorzy odjeżdżają jutro i nie mogą na was dłużej czekać. Mnie, Dicka Stone'a i Willa Parkera przyjęto na przewodników przy budowie linii kolejowej wzdłuż Kanadianu do Nowego Meksyku. Myślę, że nie zechcecie tutaj nadal pozostać greenhornem! 

Teraz spadła mi łuska z oczu. A więc to wszystko było z góry ukartowane! Surweyorzy, pomiary dla jednej z wielkich kolei, które zamierzano budować. Co za radość! Dalej nie było o co pytać, gdyż mój stary, kochany Henry sam podszedł do mnie, ujął mnie za rękę i rzekł: 

- Powiedziałem wam już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was odpowiednie. Musicie się udać na Zachód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantic i Pacific Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze egzaminy i macie tu waszą nominację. 

Podał mi dokument. Gdy rzuciwszy nań okiem, przeczytałem przewidywaną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach zrobiło. Stary przyjaciel mówił dalej: 

- Pojedziecie konno, potrzebujecie więc dobrego konia. Kupiłem dla was deresza, którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc tę starą flintę, która na nic mi się nie przyda, a z której wy tak dobrze trafiacie. I cóż wy na to, sir, hę? 

Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mowę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutku. Ci zacni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, zrobiłbym im wielką przykrość, gdybym się uparł przy odmowie. Aby na razie przynajmniej zapobiec dalszemu wałkowaniu tej sprawy, lady usiadła przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Zaczęła się uczta, a podczas jedzenia nie należało podejmować tego tematu. 

Po kolacji udzielono mi potrzebnych wiadomości. Miano budować linię kolejową z St. Louis przez Indian-Territory, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postanowiono tę długą trasę zbadać i odmierzyć sektorami. Sektor, który przypadł w udziale mnie i trzem innym surweyorom pod kierunkiem starszego inżyniera, leżał między źródłami rzek Rio Pecos i południowego Kanadianu. Trzej wytrawni przewodnicy; Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie oczekiwała nas gromada dzielnych westmanów, dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście mogliśmy także liczyć na pomoc wszystkich załóg wojskowych w sąsiednich fortach. Aby mi zrobić niespodziankę, powiedziano mi o tym wszystkim dopiero dzisiaj, co prawda, trochę za późno. Uspokoiła mnie jednak wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało mi nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera. Poszedłem do nich w towarzystwie Henry'ego i Sama Hawkensa. Przyjęli mnie nader serdecznie, nie biorąc za złe spóźnienia, wiedzieli bowiem, że przyczyną tego była właśnie ta niespodzianka. Pożegnawszy się nazajutrz z mymi gospodarzami, udałem się do Henry'ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi tymi słowy: 

- Nie ma o czym mówić, sir! Wysyłam was tylko dlatego, żeby moja stara flinta mogła się jeszcze na coś przydać. Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyliście. Wówczas dopiero się okaże, czy jesteście jeszcze tym, czym dzisiaj, mimo iż się do tego nie chcecie przyznać, mianowicie greenhornem, jakiego szukać pod słońcem. 

To rzekłszy, wypchnął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach. 

ROZDZIAŁ II. KLEKI-PETRA 

Zbliżał się koniec wspaniałej, północno-amerykańskiej jesieni. Pracowaliśmy od trzech miesięcy, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sektory wróciły już dawno do domu. Złożyły się na to dwa powody. 

Pierwszy ten, że przeznaczono nam do opracowania bardzo trudną okolicę. Linia kolejowa miała iść przez prerię wzdłuż południowego Kanadianu, kierunek był więc wskazany tylko do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Nasz sektor leżał pomiędzy Kanadianem a Nowym Meksykiem i myśmy mieli dopiero znaleźć odpowiedni kierunek. Do tego potrzeba było rozjazdów pożerających wiele czasu, uciążliwych wędrówek i wielu, bardzo wielu pomiarów porównawczych, zanim można było przystąpić do właściwej roboty. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indianie - Kiowa, Komancze i Apacze - nie chcieli pozwolić na budowę kolei poprzez kraje, które uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być w pogotowiu, przez co oczywiście nasza robota znacznie się opóźniała. Ze względu na tych Indian nie mogliśmy zdobywać środków żywności za pomocą polowania, ponieważ wówczas Indianie odkryliby łatwo nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fé na zaprzężonych wołami wozach. Niestety dowóz ten był także bardzo niepewny i kilkakrotnie nie mogliśmy posunąć się naprzód z naszymi pomiarami, ponieważ wozy z żywnością nie przybywały na czas. 

Druga przyczyna tkwiła w składzie naszego towarzystwa. Wspomniałem, że w St. Louis przywitał mnie starszy inżynier i inni surweyorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałem, pozwalało się spodziewać dobrej i skutecznej współpracy. Jednak pod tym względem spotkało mnie przykre rozczarowanie. 

Moi koledzy, prawdziwi Jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonego greenhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie pytając o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tym, toteż niebawem zniknęła okazywana mi przez nich z początku przychylność. Nie dałem się tym zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też zorientowałem się, że moi koledzy posiadali niezbyt duży zasób wiedzy. Zwalali na mnie najtrudniejszą robotę, a sami szukali okazji do uprzyjemniania sobie życia. Nie sprzeciwiałem się temu obarczaniu mnie pracą, wierząc, że im więcej się musi dokonać, tym więcej nabiera się sił i doświadczenia. 

Starszy inżynier, mr. Bancroft, był z nich najbardziej wykształcony, ale okazało się niestety, że lubi wódkę. Przywieziono z Santa Fé kilka baryłek tego zgubnego napoju, a od tego czasu nasz przełożony zajmował się więcej brandy niż przyrządami mierniczymi. Nieraz potrafił przeleżeć pół dnia na ziemi zupełnie pijany. Trzej surweyorzy, Riggs, Marcy i Wheeler, musieli, jak zresztą i ja, płacić za dostawy, aby więc nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Nie trudno sobie wyobrazić, że i ci dżentelmeni nie zawsze byli w najlepszej formie. Ponieważ ja nie próbowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście wyłącznie na mnie, a oni spokojnie przeplatali sobie pijatykę spaniem. Wheeler był dla mnie jeszcze najuprzejmiejszy z nich wszystkich, ponieważ miał tyle rozumu, by się zorientować, że męczyłem się za nich, nie będąc wcale do tego zobowiązany. Że praca nasza na tym cierpiała, tego oczywiście nie trzeba podkreślać. 

Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy na sektor, zastaliśmy w nim dwunastu westmanów. Jako nowicjusz, szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi o bardzo niskim poziomie moralnym. Dodano ich nam do obrony i pomocy. Szczęściem przez całe trzy miesiące nie zaszło nic takiego, co by mnie zmusiło do uciekania się pod ich nader wątpliwą obronę, a co do pomocy, to można śmiało powiedzieć, że zeszło się tu niczym na schadzkę dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych. 

Jak smutnie musiała w takich warunkach wyglądać u nas karność! 

Bancroft, komendant z tytułu i z urzędu, udawał, że jest kierownikiem, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął strasznie, tak jak chyba nikt na świecie, a w końcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie wysiłek. Riggs, Marcy i Wheeler postępowali nie o wiele inaczej. Miałem więc wszelki powód do tego, by wziąć cugle w ręce. Uczyniłem to, ale tak żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka jak ja nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był o tyle głupi, żeby przemówić tonem rozkazującym, byłbym się tylko naraził na powszechny śmiech. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on nie ma o tym pojęcia. Ci na pół dzicy, nieokiełznani ludzie nazywali mnie dziesięć razy dziennie greenhornem, a mimo to stosowali się bezwiednie do mnie. Przy tym zdawało im się zawsze, ˝że właściwie czynią wszystko zgodnie z własną wolą. 

Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. 

Wszyscy trzej byli to na wskroś uczciwi, a przy tym - choć nie poznałem się na tym od razu przy pierwszym spotkaniu z Samem w St. Louis - doświadczeni, mądrzy i śmiali westmani, których imiona słynęły daleko i szeroko. Trzymali się przeważnie mnie i stronili od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że nie mogło to tamtych obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał, pomimo różnych swych śmiesznych właściwości, zdobyć u niechętnego mi towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważnym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mi dopomóc w przeprowadzeniu moich zamiarów. Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem feudalnego pana do swojego lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, nie pytając wcale, czy się z tym zgadzam. Ja byłem greenhornem, on zaś wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czymś nieomylnym. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcji ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu trzeba umieć podołać na Dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą muszę powiedzieć, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to poczucie słuszności i sprawiedliwości każe mi przyznać, że Samowi Hawkensowi zawdzięczam nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał ćwiczyć się nim na swojej własnej osobie i swoim koniu. Gdy potem doszedłem do tego, że pętla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie: 

- To pięknie, mój młody sir, to dobrze! Ale niech wam moja pochwała nie przewróci w głowie! Bakałarz musi pochwalić od czasu do czasu nawet najgłupszego ucznia, jeżeli chce, by ten robił postępy. Byłem już nauczycielem niejednego westmana, a wszyscy uczyli się o wiele łatwiej i znacznie prędzej mnie pojmowali niż wy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyć, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie was już greenhornem. Aż do tego czasu pocieszajcie się tą starą maksymą, że głupi osiąga nieraz te same wyniki, co mądry, a nawet większe, jeśli się nie mylę! 

Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą i ja tak samo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on wcale tak nie myślał. 

Najbardziej pożądane były dla mnie jego praktyczne pouczenia, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że gdyby nie Hawkens, nie znalazłbym ani chwili na ćwiczenie tych umiejętności, które musi opanować każdy myśliwiec na prerii. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy nasze ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można było nas podglądnąć. Sam Hawkens tego żądał, a gdy pewnego razu zapytałem o przyczynę, odpowiedział: 

- To ze względu na was, sir! Tak mało macie zręczności w tych rzeczach, że musiałbym się wstydzić do głębi duszy, gdyby nas te draby zobaczyły. Teraz już wiecie, hi! hi! hi! Weźcie to sobie do serca! 

Skutkiem tego całe towarzystwo nie liczyło na raniej wcale na wypadek, gdyby zaszła konieczność użycia broni lub wykazania się zręcznością fizyczną. Ale to mniej bynajmniej nie martwiło. 

Mimo wszystkich wspomnianych poprzednio przeszkód doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że w ciągu tygodnia mogliśmy się już połączyć z następnym sektorem. Należało pchnąć posłańca, aby zanieść tam tę wiadomość. Bancroft oświadczył, że pojedzie sam pod przewodnictwem jednego z westmanów. Nie czyniliśmy tego po raz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać zarówno z sektorem pracującym za nami, jak i tym, który pracował przed nami. Stąd zresztą wiedziałem, że kierujący robotą przed nami starszy inżynier był nadzwyczaj energicznym człowiekiem. 

Bancroft zamierzał wyruszyć pewnej niedzieli rano. Uważał za stosowne wypić strzemiennego, w czym mieli wziąć udział wszyscy. Mnie tylko nie zaproszono, a Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker nie przyjęli nadesłanego im zaproszenia. Popijanie, co zresztą przewidywałem, przeciągnęło się tak długo, że ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nawet już bełkotać nie mógł. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się niemniej od niego. O zamierzonej jeździe nie mogło już teraz być mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w krzaki, aby się tam wyspać. 

Cóż można było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późna po południu. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien że aż do mego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się naradzałem nad tym z Samem Hawkensem, wskazał ręką na zachód i rzekł: 

- Nie trzeba będzie jechać, sir. Możecie przekazać wiadomość tym dwóm, którzy oto się zbliżają. 

Spojrzawszy we wskazanym kierunku, zobaczyłem dwóch jeźdźców. Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego przewodnika, który już kilka razy był u nas z wieściami z sąsiedniego sektora. Obok niego jechał młody mężczyzna, ubrany inaczej, niż to jest przyjęte na dalekim Zachodzie. Nie widziałem go jeszcze nigdy. Stanąwszy przed nami, nieznajomy zapytał mnie o nazwisko. Skoro je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczym spojrzeniem i rzekł: 

- A więc to wy jesteście tym młodym dżentelmenem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem inni leniuchują. Będziecie pewnie wiedzieli, kim jestem, gdy wam powiem moje nazwisko. Jestem White. 

Był to kierownik najbliższego zachodniego sektora, do którego mieliśmy właśnie wysłać wiadomość. Jego przybycie musiało mieć oczywiście jakiś powód. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę po wódce, uśmiechnął się domyślnie, ale nie przyjaźnie. 

- Pijani? - spytał. Skinąłem głową. 

- Wszyscy? 

- Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i wypito strzemiennego. Zbudzę go i... 

- Stać! - przerwał. - Muszę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Chodźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami? 

- To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi trzej przewodnicy, ludzie godni zaufania. 

- Ach, Hawkens, ten mały, osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami. 

Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem: 

- Przybywacie z własnej inicjatywy, mr. White? Czy sprowadza was coś ważnego? 

- Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku, no i pomówić z wami. Myśmy już skończyli nasz sektor, a wy swojego jeszcze nie? 

- Winne temu trudności terenu. Zamierzam... 

- Wiem, wiem! - przerwał mi. - Wiem niestety o wszystkim. Gdybyście wy nie pracowali w trójnasób, Bancroft byłby dziś tam, gdzie rozpoczął. 

- Tak nie jest, mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem... 

- Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, a ja ich o wszystko wypytywałem. To bardzo szlachetnie z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym usłyszeć prawdę. Ponieważ zaś widzę, że jesteście zbyt skromni, aby mi ją powiedzieć, przeto spytam nie was, lecz Sama Hawkensa. Usiądźmy! 

Poszliśmy do namiotu. White usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo, po czym zaczął wypytywać Hawkensa, Stone'a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodając ani jednego zbytecznego słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić niektóre, słuszne skądinąd zarzuty i bronić kolegów, ale nie wywarło to na White'cie pożądanego skutku. Przeciwnie, prosił mnie kilkakrotnie, żebym się nie trudził daremnie. 

Gdy się już o wszystkim dowiedział, zażądał, żebym mu pokazał nasze rysunki i mój dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że żywi w stosunku do mnie dobre zamiary. Przejrzał wszystko uważnie i nie zaprzeczyłem, kiedy mnie o to spytał, że sam byłem rysownikiem i autorem, gdyż istotnie żaden z tamtych nie zrobił ani jednej kreski i nie napisał ani jednej litery. 

- Ale z tego dziennika nie widać - rzekł - ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swoim chwalebnym koleżeństwie. 

Na to zauważył chytrze Sam Hawkens: 

- Sięgnijcie mu do kieszeni, mr. White! Tam tkwi coś blaszanego, w czym dawniej były sardynki. Sardynek teraz już nie ma, ale jest za to coś papierowego. To prawdopodobnie dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam on zapewne wszystko spisał inaczej niż w urzędowym sprawozdaniu, gdzie tuszuje lenistwo kolegów. 

Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski oraz że nosiłem je w wypróżnionej puszce od sardynek. Było mi przykro, że mnie zdradził. White poprosił, żebym mu pokazał swoje notatki. Cóż miałem zrobić? Czy moi koledzy zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez żadnej wdzięczności z ich strony i żebym to jeszcze zatajał? Szkodzić im nie chciałem w żaden sposób, ale nie mogłem być niegrzeczny wobec White'a. Podałem mu więc dziennik, ale pod warunkiem, że nikomu nie wspomni o tym, co się w nim zawiera. Przeczytał, zwrócił mi go i rzekł: 

- Powinienem właściwie zabrać z sobą te kartki i przedłożyć je, gdzie należy. Wasi koledzy to nicponie, którzy nie są warci ani jednego dolara. Wam zaś powinno się zapłacić w trójnasób. Zostawiam wam jednak swobodę. Zwracam tylko uwagę, że dobrze zrobicie, jeśli Zachowacie te prywatne zapiski, gdyż mogą się wam one później bardzo przydać. A teraz zbudźmy tych sławetnych dżentelmenów. 

Wstał i wszczął alarm. ˝Dżentelmeni˝ powyłazili z zarośli z błędnymi oczyma i zmienionymi twarzami. Bancroft gotów był uciec się do grubiaństw ze złości, że go zbudzono, okazał się jednak uprzejmy, gdy usłyszał, że przybył mr. White z najbliższego sektora. Widzieli się po raz pierwszy. Bancroft podał mu przede wszystkim kieliszek wódki, ale źle się z tym wybrał. White skorzystał z tej grzeczności w ten sposób, że posłużyła mu za temat do umoralniającego kazania, jakiego Bancroft chyba jeszcze w życiu nie słyszał. Zdumiony pijak milczał przez chwilę, ale potem rzucił się na White'a, chwycił go za ramię i krzyknął: 

- Panie, wasze nazwisko? 

- White. 

- Kim jesteście? 

- Starszym inżynierem sąsiedniego sektora. 

- Czy tam może wam kto rozkazywać? 

- Sądzę, że nie. 

- A więc! Ja jestem Bancroft, starszy inżynier tutejszego sektora, i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać, a już najmniej wy, mr. White! 

- To prawda, że jesteśmy sobie równi - rzekł napadnięty spokojnie. - Żaden z nas nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden widzi, że drugi szkodzi przedsiębiorstwu, w którym obydwaj pracujemy, jego powinnością jest zwrócić drugiemu uwagę na jego błędy. Wy szukacie, jak się zdaje, celu swojego życia w baryłce brandy. Wszyscy, szesnastu ludzi, których tu zastałem przyjechawszy przed dwoma godzinami, byli pijani. 

- Przed dwoma godzinami - przerwał mu Bancroft. - Tak długo już tu jesteście? 

- Oczywiście. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowiedziałem się, kto je robił. Wy żyliście sobie jak w raju, tymczasem jeden, i to najmłodszy z was, dźwigał cały ogrom pracy. 

Na to Bancroft zwrócił się do mnie i syknął: 

- To wy powiedzieliście o tym, nikt inny! Nie wypierajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajco! 

- Nie - odparł mr. White. - Wasz młody kolega postąpił jak dżentelmen; wyrażał się o was tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę wam przeto prosić go o przebaczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą. 

- Prosić o przebaczenie? Ani myślę! - zaśmiał się Bancroft szyderczo. - Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest surweyorem. Spóźniliśmy się z pracą, ponieważ on wszystko robił nie tak, jak trzeba; a skoro teraz, zamiast to uznać, oskarża nas przed wami i oczernia... 

Nie dokończył. Miesiące całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myśleć i mówić o mnie, co chcieli. Teraz nadeszła chwila pokazania im, jak dalece pomylili się w ocenie mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknął z bólu. 

- Mr. Bancroft - rzekłem - wypiliście za dużo wódki i nie odespaliście jeszcze waszego pijaństwa. Zapewne jesteście jeszcze pijani, przyjmuję więc, żeście tego nie powiedzieli. 

- Ja pijany? Zwariowaliście! - wrzasnął. 

- Tak, pijany! Gdybym był pewny, że jesteście trzeźwi i że pozwoliliście sobie rozmyślnie rzucić mi te obelgi, to cisnąłbym wami o ziemię jak pierwszym lepszym hultajem. Zrozumiano? Czy macie teraz odwagę zaprzeczyć temu, żeście się upili? 

Trzymałem go jeszcze za ramię. Nie przypuszczał pewnie nigdy, że będzie musiał bać się mnie kiedykolwiek, ale teraz przestraszył się naprawdę. Nie był słabeuszem, ale wyraz mojej twarzy zdawał się go przerażać, widać to było po nim. Nie chciał się przyznać, że jest jeszcze pijany, a zarazem brakło mu odwagi do podtrzymania swych oskarżeń. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu westmanów dodanych nam do pomocy i obrony: 

- Mr. Rattler, czy ścierpicie, żeby ten człowiek porywał się na mnie? Czy nie po to tutaj jesteście, żebyście nas bronili? 

Rattler, wysoki i tęgo zbudowany mężczyzna, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech, a może czterech ludzi. Był to osobnik ordynarny i pił ustawicznie razem z Bancroftem. Nie znosił mnie i z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, jaką czuł do mnie. Przyskoczył prędko, pochwycił mnie za ramię, jak ja Bancrofta, i odpowiedział: 

- Nie, ja na to nie pozwolę, mr. Bancroft. Ten smarkacz nie wydeptał jeszcze dziur w swoich pierwszych pończoszkach, a ośmiela się już grozić dorosłym mężczyznom, hańbić ich i oczerniać. Nie podnoś ręki na mr. Bancrofta, smarkaczu, bo ci pokażę, jaki z ciebie greenhorn! 

Z takim to wezwaniem zwrócił się do mnie Rattler. Ucieszyłem się, że to on właśnie zrobił, gdyż był silniejszym przeciwnikiem od Bancrofta. Nie wątpiłem ani na chwilę, że jeśli jego nauczę moresu, podziała to silniej, niż gdybym to uczynił wobec Bancrofta. Wyrwałem mu ramię i odrzekłem: 

- Ja smarkacz, greenhorn? Odwołajcie to natychmiast, mr. Rattler, bo grzmotnę wami o ziemię! 

- Wy mną? - zaśmiał się. - Taki greenhorn jest naprawdę na tyle głupi, że... 

Nie skończył, gdyż uderzyłem go pięścią w skroń tak, że runął ciężko na ziemię jak wór. Kilka krótkich chwil trwała głęboka cisza, po czym zawołał jeden z towarzyszy Rattlera: 

- Niech to wszyscy diabli! Czy będziemy spokojnie patrzeć, jak ten przybłęda bije naszego dowódcę? Dalej na tego draba! 

Skoczył ku mnie, więc szybko wyrwałem oba rewolwery zza pasa i zawołałem: 

- Kto jeszcze? Niech przyjdzie! 

Cała banda Rattlera miała wielką ochotę pomścić na mnie klęskę towarzysza. Jeden spozierał na drugiego, lecz ich przestrzegłem: 

- Słuchajcie, ludzie! Kto zbliży się o krok lub chwyci za broń, dostanie kulkę w łeb! Myślcie sobie o greenhornach, co się wam podoba, ale ja wam dowiodę, że jeden taki greenhorn jak ja da sobie radę z dwunastu takimi westmanami jak wy! 

Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł: 

- A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Kto by się poważył zerwać mu włos z głowy, temu natychmiast wystrzelę dziurę w jego własnej osobie. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie, hi! hi! hi! 

Dick Stone i Will Parker uważali także za stosowne stanąć obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zdania, co Hawkens. To zaimponowało przeciwnikom. Odwrócili się ode mnie, mrucząc pod nosem przekleństwa, i zajęli się skwapliwie leżącym na ziemi, aby go przywieść do przytomności. 

Bancroft uznał za najrozumniejsze pójść do namiotu i tam się ukryć. White patrzył na mnie szeroko rozwartymi ze zdziwienia oczyma. Potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia: 

- Ależ, sir, to jest przerażające! Nie chciałbym dostać się w wasze ręce. Należałoby was naprawdę nazwać ˝Shatterhand˝ za to, że tego wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednym uderzeniem pięści. Nie widziałem jeszcze nic podobnego. 

Ten projekt podobał się widocznie Samowi Hawkensowi, gdyż zaczął prychać wesoło. 

- Shatterhand, hi! hi! hi! Greenhorn - i już wojenny przydomek, i to jaki! Ilekroć Sam Hawkens rzuci okiem na greenhorna, tylekroć jest z tego zbawienny skutek. Shatterhand, Old Shatterhand! Całkiem tak jak Old Firehand, także westman i silny jak niedźwiedź. Cóż wy na to miano, Dicku i Willu? 

Odpowiedzi ich już nie dosłyszałem, gdyż musiałem uwagę poświęcić White'owi, który ująwszy mnie za rękę, odprowadził na bok i rzekł: 

- Podobacie mi się nadzwyczajnie, sir! Czy nie mielibyście ochoty przejść do mnie? 

- Trudno wchodzić w to, czy mam ochotę, czy nie, mr. White. Ja nie mogę. 

- Czemu? 

- Bo mnie tutaj trzyma obowiązek. 

- Pshaw! Ja biorę to na siebie. 

- To mi się na nic nie przyda, jeślibym ja sam nie mógł się usprawiedliwić. Przysłano mnie tutaj do pomocy przy pomiarze tego sektora, nie wolno mi się przeto stąd ruszyć, ponieważ jeszcze nie wykonaliśmy naszego zadania. 

- Bancroft dokończy z tamtymi trzema. 

- Tak, ale kiedy i jak? Nie, ja muszę tu zostać. 

- Zważcie, że to dla was niebezpieczne! 

- Jak to? 

- Pytacie jeszcze? Widzicie chyba, że porobiliście sobie z tych ludzi nieubłaganych wrogów. 

- Nie. Przecież im nic nie zrobiłem. 

- To prawda albo raczej - było prawdą dotychczas. Ponieważ jednak powaliliście jednego z nich na ziemię, stosunki między wami są zerwane. 

- Być może, ale ja się nie boję. Właśnie przez to uderzenie zdobyłem sobie poważanie. Nieprędko ktokolwiek porwie się znów na mnie. Zresztą Hawkens, Stone i Parker są ze mną. 

- Jak chcecie. Wolna wola to niebo dla człowieka, ale często i piekło. Bardzo byście mi się przydali. Ale przynajmniej odprowadzicie mnie kawałek drogi? 

- Kiedy? 

- Teraz. 

- Czy chcecie zaraz wracać, mr. White? 

- Tak. Zastałem tu takie stosunki, że nie mogę bawić dłużej, niż potrzeba. 

- Ależ musicie coś zjeść, nim wyruszycie w drogę, sir. 

- Zbyteczne. Mamy w kaburach siodła wszystko niezbędne do życia. 

- Nie pożegnacie się z Bancroftem? 

- Nie. 

- Przybyliście, aby pomówić z nim o interesach! 

- Zapewne, ale mogę to także powiedzieć wam. Przekonałem się, że wy lepiej się rozumiecie na rzeczy niż on. Otóż przede wszystkim przybyłem tu, aby ostrzec go przed czerwonoskórymi. 

- Czy widzieliście ich? 

- Nie bezpośrednio, lecz ich ślady. W tym czasie ciągną na południe dzikie mustangi i bawoły, a czerwonoskórzy opuszczają swoje wsie, aby na nie polować. Przed Keiowehami nie ma obawy, gdyż dogadaliśmy się z nimi co do budowy kolei, ale Komancze i Apacze nic o tym nie wiedzą i dlatego nie możemy się im pokazywać. Skończyłem prace w moim sektorze i opuszczam te strony. Mnie więc nic już nie grozi. Ale dla was ten teren staje się co dzień niebezpieczniejszy. Starajcie się szybko doprowadzić prace do końca. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami. 

Oczywiście Sam miał ochotę. 

Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę lecz razem z Samem Hawkensem odprowadzę White'a. 

- Idźcie do diabła i skręćcie karki! - odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie mogło się niebawem spełnić. 

Od kilku dni nie wyjeżdżałem nigdzie, toteż deresz mój zarżał radośnie, gdy zacząłem go siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu ˝zbrojmistrzowi˝ Henry'emu. 

Jadąc w blasku pięknego jesiennego poranku, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich budowach kolejowych i o wszystkim, co nam leżało na sercu. White dał mi kilka wskazówek odnoszących się do połączenia naszego sektora z jego, a około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby coś przegryźć. Potem White pojechał dalej ze swym przewodnikiem, a my poleżeliśmy jeszcze chwilę, roztrząsając różne zagadnienia. 

Na krótko przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad strumieniem, by zaczerpnąć wody. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, stopy ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, po czym ozwał się: 

- White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indianami. 

- Sądzicie, Samie, że to ślad Indianina? 

- Tak, indiańskiego mokasyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir? 

- Żadnego. 

- Fi, musicie przecież coś czuć i myśleć? 

- Cóż innego jak to, że tu był czerwonoskóry? 

- Więc nie boicie się wcale? 

- Ani mi się śni! 

- Przynajmniej lekki niepokój? 

- Także nie. 

- Bo wy nie znacie czerwonoskórych! 

- Ale spodziewam się, że ich poznam. Są chyba tacy sami jak inni ludzie; wrogowie swoich wrogów i przyjaciele swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać. 

- Jesteście greenhorn i wiecznie nim zostaniecie. Możecie postępować z czerwonoskórymi, jak chcecie, wynik będzie zawsze inny, zupełnie inny. Wypadki nie zależą przecież od waszej woli. Doświadczycie tego i życzę wam, żeby to nie kosztowało was strzępu własnego 

ciała lub nawet życia. 

- Kiedy ten czerwonoskóry mógł być tutaj? 

- Mniej więcej przed dwoma dniami. Widzielibyśmy tu na trawie jego ślady, gdyby się tymczasem nie podniosła. 

- Wyszedł chyba na zwiady? 

- Tak, na zwiady za bawolim mięsem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny. Był nadzwyczaj nieostrożny, a więc prawdopodobnie młody. 

- Dlaczego? 

- Wytrawny wojownik nie wstępuje do takiej wody jak ta, gdzie ślad na płytkim gruncie długo jeszcze pozostaje widoczny. Takiego błędu dopuszcza się tylko głupiec, który jest zupełnie takim samym czerwonym greenhornem jak wy białym, hi! hi! hi! A białe greenhorny bywają jeszcze głupsze od czerwonych. Zapamiętajcie to sobie, sir! 

Zaczął sam do siebie z cicha parskać śmiechem i wstał, by dosiąść konia. Poczciwy Sam lubił okazywać mi swoje przywiązanie nazywając mnie żartobliwie głupcem. Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem moim jako surweyora było zbadać całą naszą trasę, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy po równoległej linii. 

W ten sposób wydostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zbocza, zamykające ją z jednej i z drugiej strony, pokrywały w dole zarośla, a w górze las. Długość doliny wynosiła może z pół godziny drogi tak prostej, że można ją było oglądać od początku do końca. Zaledwie ujechaliśmy kilka kroków, gdy nagle Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie. 

- Dobra nasza! - krzyknął. - Otóż są. Pierwsze w tym roku! 

- Co? - zapytałem. 

Ujrzałem daleko przed sobą osiemnaście, a może dwadzieścia zwolna poruszających się punktów. 

- Co? - powtórzył kręcąc się żywo na siodle. - Nie wstydzicie się pytać? Ach, prawda, wszak jesteście greenhorn, i to potężny! Takie osobniki jak wy nie widzą często, choć oczy mają otwarte. Bądźcie łaskawi zgadnąć, najszanowniejszy sir, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczęły wasze piękne oczy! 

- Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny, gdybym nie wiedział, że ten rodzaj zwierzyny żyje w gromadkach liczących najwyżej dziesięć sztuk. Biorąc także pod uwagę odległość, trzeba powiedzieć, że owe zwierzęta, chociaż. wydają się stąd tak małe, muszą być znacznie większe od sarn. 

- Sarny, hi! hi! hi! - śmiał się. - Sarny tu, w górze, nad źródłami Kanadianu! To się wam znakomicie udało! Ale to, co potem powiedzieliście, było nieźle pomyślane. Tak, to większe zwierzęta, o wiele większe od sarn. 

- Ach, kochany Samie! To chyba nie bawoły? 

- Oczywiście, że bawoły. To bizony, prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. A teraz musicie przyznać, że mr. White miał słuszność: bizony i Indianie. Zamiast Indian napotkaliśmy tylko ich ślady, ale bawoły mamy przed sobą w całej okazałości. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, hę? 

- Musimy podjechać ku nim! 

- Rozumie się! 

- I przypatrzyć się im. 

- Przypatrzyć? Rzeczywiście przypatrzyć? - zapytał spoglądając na mnie z ukosa, z bezmiernym zdumieniem. 

- Tak. Nie widziałem jeszcze nigdy bizonów i chciałbym bardzo dokładnie je obejrzeć. Byłem zaciekawiony jako zoolog, czego mały Sam nie mógł zrozumieć. Załamał ręce i rzekł: 

- Obejrzeć, tylko obejrzeć? Zupełnie tak samo jak malec, który przykłada oczy do szpary w królikami, aby podpatrzyć króliki. O greenhornie, co ja z wami przeżywam! Ja nie będę im się przypatrywał ani ich oglądał, lecz będę na nie polował! 

- Dzisiaj, w niedzielę? 

Wyrwało mi się to niebacznie. Lecz Sam Hawkens rozgniewał się z tego powodu naprawdę i krzyknął na mnie: 

- Zamknijcie się z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta, czy to niedziela, widząc przed sobą pierwsze bizony? One dają mięso! Rozumiecie? Mięso, i to jakie, jeśli się nie mylę! Kawał polędwicy bawolej jest rzeczą wspanialszą niż niebiański Ambroży czy Ambrożyna, czy też jak to się tam nazywa, czym raczyli się starzy greccy bogowie. Muszę dostać polędwicy bawolej, żebym miał głową nałożyć! Wiatr wieje ku nam, to dobrze. Tu na lewym północnym zboczu doliny świeci słońce, ale tam na prawo leży cień. Jeśli się tam zaczaimy, bawoły nie spostrzegą nas przedwcześnie. Jedźmy! 

Spojrzał na swoją Liddy, czy obie lufy w porządku, i popędził konia na wskazane miejsce. Ja także zbadałem za jego przykładem swoją rusznicę. Ujrzawszy to, Sam od razu zatrzymał konia i zapytał: 

- Macie ochotę wziąć udział w polowaniu? 

- Oczywiście! 

- Dajcie temu pokój, jeżeli nie chcecie być za dziesięć minut rozdeptani na miazgę! Bizon to nie kanarek, którego się bierze na palec i każe śpiewać. Nieraz jeszcze zaświeci słońce i niejedna burza przejdzie ponad Górami Skalistymi, zanim będziecie mogli porwać się na tak niebezpieczną zwierzynę. 

- Mimo to spróbuję... 

- Milczcie i słuchajcie!- przerwał mi tonem, jakiego nigdy wobec mnie nie używał. - Ja waszego życia na swe sumienie nie wezmę. Wjechalibyście z pewnością w paszczę niechybnej śmierci. Kiedy indziej róbcie sobie, co się wam podoba, ale teraz nie zniosę oporu! 

Gdyby nie dobre stosunki panujące między nami, Sam dostałby na to należytą odpowiedź; umilkłem jednak i pojechałem za nim zwolna pasem cienia, rzucanym przez las. 

- Jest ich, jak widzę, ze dwadzieścia - mówił już łagodniej - ale wyobraźcie sobie, że pędzi ich przez sawanny ponad tysiąc! Widywałem dawniej trzody liczące po dziesięć tysięcy i więcej sztuk. Był to chleb Indian, a biali im go odebrali. Czerwonoskóry oszczędzał zwierzynę, gdyż dawała mu pożywienie, zabijał tylko w miarę potrzeby, biały natomiast grasował wśród tych niezliczonych trzód jak dzikie, drapieżne zwierzę, mordujące nawet wówczas, gdy już jest syte, dla samego rozlewu krwi. Niedługo zniknie tutaj ostatni bawół, a wkrótce po nim Indianin. Niech Bóg się zlituje nad nimi! Tak samo jest z trzodami mustangów. Dawniej żyły gromady złożone z tysiąca lub więcej koni, teraz człowiek wpada w zachwyt, gdy ich setkę na raz zobaczy. 

Tymczasem zbliżyliśmy się niepostrzeżenie do bawołów na jakieś czterysta kroków. Hawkens zatrzymał konia. Zwierzęta, pasąc się, zwolna posuwały się w górę doliny. Na samym przedzie szedł stary byk, którego olbrzymie cielsko wprawiło mnie w zdumienie. Był pewnie ze dwa metry wysoki, a ze trzy długi. Nie umiałem wówczas jeszcze ocenić wagi bizona, ale ten mógł ważyć ze trzydzieści cetnarów: olbrzymia masa mięsa i kości. Natrafiwszy na błotnistą kałużę, zaczął się w niej tarzać z widocznym zadowoleniem. 

- To przewodnik - szepnął Sam - najniebezpieczniejszy z całej gromady. Kto się z nim spotka, powinien mieć przy sobie podpisany testament. Biorę na cel młodą krowę na prawo za nim. Uważajcie, gdzie jej wpakuję kulę! Za łopatką skośnie w serce, to najlepszy i najpewniejszy strzał oprócz strzału w oko. Ale chyba wariat celowałby w bizona z przodu, aby go trafić w oko! Stańcie tutaj i wciśnijcie się z koniem w zarośla! Skoro mnie spostrzegą, rzucą się do ucieczki i cała ta dzika gonitwa przejdzie tędy. Ale niech was Bóg broni przed myślą opuszczenia tego miejsca, zanim nie powrócę lub was nie zawołam! 

Odjechał zwolna i cicho, dopiero gdy wykonałem jego rozkaz zajmując stanowisko między dwoma krzakami. Dziwne uczucia mną owładnęły. Czytałem często, jak się poluje na bizony, i pod tym względem nikt by mi nic nowego nie powiedział, ale zawsze jest różnica między tym, co jest napisane, a rzeczywistością, w której się to przeżywa. Tego dnia po raz pierwszy w życiu widziałem bawoły. Zwierząt, na które dawniej polowałem, nie można było nawet porównać z tymi niebezpiecznymi olbrzymami. Należałoby więc przypuścić, że stosownie do rozkazu Sama wstrzymam się od udziału w polowaniu, tymczasem stało się zupełnie inaczej. 

Z początku postanowiłem tylko biernie przypatrywać się bizonom, ale teraz uczułem silną, niepohamowaną żądzę działania. Sam postanowił zabić tylko młodą krowę? ˝Pfuj - pomyślałem sobie w duchu. - Do tego nie potrzeba odwagi! Prawdziwy mężczyzna bierze się właśnie do najtęższego buhaja!˝ 

Koń zaczął się bardzo niepokoić i przebierać kopytami. Nie widział jeszcze nigdy bawołów, bał się i chciał uciekać. Z wielką trudnością utrzymywałem go na miejscu. Czy nie byłoby lepiej zmusić go do wyjścia naprzeciw buhaja? Spokojnie rozważałem, co zrobić. Decyzja nastąpiła w jednej chwili.