Złap zająca - Lana Bastašić - ebook + książka

Złap zająca ebook

Bastašić Lana

3,9

Opis

Powojenna Bośnia. Dwie młode kobiety wpadają w króliczą norę ich wspólnej przeszłości.

Europejska Nagroda Literacka 2020.

Sara i Lejla, nierozłączne przyjaciółki z dzieciństwa, od lat nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Kilka słów rzuconych mimochodem podczas studenckich wakacji sprawiło, że ich drogi się rozeszły. Jednak teraz, pod wpływem niespodziewanej rozmowy telefonicznej, Sara podejmuje decyzję. Ciekawość przeplatająca się z poczuciem winy każe jej wrócić do kraju, który dawno zostawiła za sobą. Bośnia. Chciała od niej uciec, od tamtych wspomnień, miejsc, ludzi, nawet języka, ale Lejla przyciąga ją jak magnes.

Spotykają się w Mostarze i wyruszają do Wiednia w poszukiwaniu brata Lejli, który zaginął w czasie wojny domowej w Jugosławii. Im bliżej celu, tym głębiej zanurzają się w trudną historię własnej skomplikowanej relacji i tym wyraźniej Sara uświadamia sobie, że nigdy nie uwolni się od przeszłości i na zawsze będzie związana z Lejlą, choć znajdują się po przeciwnych stronach lustra. Lana Bastašić obnaża zawiłości przyjaźni dwóch kobiet, które kochają się, ranią, zawodzą i ostatecznie nie potrafią się zrozumieć.

„Głos narratorki powieści Lany Bastašić brzmi szczerze i autentycznie. Jej zdolność do snucia opowieści ma w sobie dojrzałość i energię. Swoim debiutem wyznaczyła bardzo wysoki standard literacki”.

Dubravka Ugrešić

„Powieść Lany Bastašić o dwóch młodych kobietach, które pogrążyły się w powojennej Bośni jak dwie Alicje w Krainie Czarów, jest błyskotliwa, dynamiczna, pełna pasji i ujawnia wielki talent”.

Aleksandar Hemon

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (13 ocen)
5
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Uhvati zeca
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: MA­RIA ROLA, JO­LANTA STAL
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych na pod­sta­wie wy­da­nia Catch The Rab­bit (© Lucy Scho­les, Pi­ca­dor Art De­part­ment): RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Lana Ba­sta­šić, 2018 © Edi­cions del Pe­ri­scopi SL, 2020 All ri­ghts re­se­rved by and con­trol­led thro­ugh Edi­cions del Pe­ri­scopi, Bar­ce­lona. This edi­tion by ar­ran­ge­ment with Sal­ma­ia­Lit. © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Do­rota Jo­vanka Ćir­lić © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07856-3
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

2.

We­szłam do miesz­ka­nia z pu­stymi rę­kami. Mia­łam ku­pić nową za­słonę. I jesz­cze coś, o czym za­po­mnia­łam. W drzwiach przy­wi­tały mnie jego szare kap­cie. Je­den miał ode­rwaną po­de­szwę. Otwie­rała się i za­my­kała przy każ­dym kroku, jakby miała coś na końcu ję­zyka, ale nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć co. To były trzy­dzie­ste piąte uro­dziny Mi­cha­ela, te kap­cie. Po­da­ro­wa­łam mu też wtedy płytę, nie pa­mię­tam już jaką. Ku­pi­li­śmy tort Red Ve­lvet i żar­to­wa­li­śmy, że na pewno wy­pad­nie nam z rąk w dro­dze do miesz­ka­nia. Za­trzy­ma­li­śmy się przed ap­teką, która była znana tylko z tego, że ja­kaś po­stać li­te­racka przed po­nad stu laty ku­piła tam my­dło.

– A może się po­bie­rzemy? – spy­tał Mi­chael.

– Nie bądź śmieszny – od­par­łam.

Otwo­rzy­łam pu­dełko i wbi­łam palce w zimne, gąb­cza­ste ciało czer­wo­nego tortu. Był smaczny.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin – po­wie­dzia­łam do Mi­cha­ela.

I na tym sta­nęło, idea mał­żeń­stwa zo­stała od­rzu­cona pod tą ap­teką jak nie­sku­teczna pi­gułka. Mama po kilku la­tach prze­stała się do­py­ty­wać. Od­wie­dziła nas tylko raz. Spała ze mną w wiel­kim łóżku, pod­czas gdy Mi­chael wier­cił się na ka­na­pie. Wstała o siód­mej i za­częła wa­lić garn­kami w kuchni. Wie­dzia­łam, co my­śli: że przy­no­szę jej wstyd na cały świat. Cała Ir­lan­dia bę­dzie wie­dzieć, że matka nie na­uczyła mnie sprzą­tać. Wie­dzia­łam też, co my­śli Mi­chael: wpa­try­wał się w jej wiel­kie ciało i za­sta­na­wiał się, czy to jest za­pi­sane w ge­nach. Za­wsze była pulchna, ale po śmierci taty udało jej się cał­ko­wi­cie prze­po­czwa­rzyć. My­śla­łam o jej ja­snych wło­sach spa­da­ją­cych na moją twarz, kiedy usy­piała mnie wie­czo­rem. Te­raz zo­stało kilka cien­kich ko­smy­ków wo­kół tłu­stej twa­rzy, która zlała się z szyją. Pa­mię­tam, co po­wie­dział Mi­chael: „Twoja mama ma na­prawdę ładne oczy”. Tylko tyle zo­stało mu do po­chwa­le­nia. A ja go za to nie­na­wi­dzi­łam. Chcia­łam przy­tu­lić moją wielką mamę i osło­nić przed jego spoj­rze­niem.

Ulżyło mi, kiedy wró­ciła do domu. Ku­piła so­bie ogromny ku­fel, na któ­rym była na­ma­lo­wana ko­ni­czyna, choć ni­gdy nie piła piwa, i pa­pie­ro­śnicę z ir­landzką flagą, choć ni­gdy nie pa­liła. Wsia­dła do sa­mo­lotu i wró­ciła do Bo­śni. Po ja­kimś cza­sie prze­stała się od­zy­wać. Mi­chael i ja wró­ci­li­śmy do nor­mal­nego ży­cia. On do pi­sa­nia swo­ich ko­dów, ja do tłu­ma­cze­nia. Nikt już nie wspo­mi­nał ani o ślu­bie, ani o mo­jej ma­mie.

Nasz pierw­szy seks trwał pięć mi­nut. On był pi­jany, ja pa­da­łam ze zmę­cze­nia, a jego pies skam­lał w przed­po­koju. Na dwo­rze darli się roz­wy­drzeni du­bliń­czycy. Mi­chael za­snął w tej sa­mej chwili, w któ­rej ci­snął w kąt pre­zer­wa­tywę. Ja po­szłam się umyć do ła­zienki. Pierw­szy raz by­łam w jego miesz­ka­niu. Po­tem sta­nie się ono na­szym miesz­ka­niem, a więc i moim, choć tak na­prawdę ni­gdy nie było ani jed­nym, ani dru­gim – na­le­żało do przy­sa­dzi­stej, ma­ją­cej już sześć­dzie­siąt lat Ir­landki, która flir­to­wała z Mi­cha­elem, a mnie igno­ro­wała. Ale tej nocy, po pię­ciu mi­nu­tach seksu, to na­dal było tylko miesz­ka­nie Mi­cha­ela. Nie zna­łam jego za­kąt­ków, ude­rzy­łam się w pa­lec u nogi. W ła­zience otwo­rzy­łam szafkę nad lu­strem i zna­la­złam wy­star­cza­jąco dużo anal­ge­ty­ków, żeby uśpić ko­nia. Te mi­greny Mi­cha­ela. Póź­niej za­po­znam się z nimi. Le­karz mu po­wie, żeby mniej wpa­try­wał się w kom­pu­ter. Wy­buch­niemy śmie­chem. Ale tam­tej nocy to była tylko sterta nie­zna­nych mi pi­gu­łek w ła­zience ja­kie­goś fa­ceta, któ­rego po­zna­łam noc wcze­śniej. Prze­spa­łam się z nar­ko­ma­nem, po­my­śla­łam. Wy­znam mu to po­tem, przy czwar­tym albo pią­tym wspól­nym wyj­ściu. To bę­dzie dla niego naj­za­baw­niej­sza rzecz na świe­cie.

Jak długo sie­dzia­łam w tej ła­zience? Na jed­nym z ka­fel­ków przy­kle­jona była si­li­ko­nowa ka­czuszka. W umy­walce za­le­gały rude włosy. Czu­łam ból mię­dzy udami. Wzię­łam dwie pi­gułki Mi­cha­ela i po­ży­czy­łam so­bie ręcz­nik. My­śla­łam, że ta noc bę­dzie lep­sza, wszystko na to wska­zy­wało. Mą­dry fa­cet. Oczy­tany. Dow­cipny. Tro­chę zwa­rio­wany. Lubi Co­hena. A póź­niej wszystko trwało pięć mi­nut, po czym mą­dry fa­cet za­snął. Sie­dzia­łam w ob­cej ła­zience, nie wie­dząc, że pew­nego dnia bę­dzie moja, i my­śla­łam o wszyst­kich du­bliń­czy­kach, z któ­rymi spa­łam, od kiedy spro­wa­dzi­łam się do tego mia­sta. Przez głowę prze­le­ciały mi wszyst­kie zu­żyte pre­zer­wa­tywy. Nie­zbyt duży ba­sen zmar­no­wa­nej ir­landz­kiej ge­ne­tyki. Jak z nimi koń­czy­łam? Te­raz też tak bę­dzie, po­my­śla­łam. Wyjdę z ła­zienki i za­mó­wię tak­sówkę. Nie da­łam mu nu­meru te­le­fonu, nie bę­dzie mnie na­ga­by­wał.

Na pralce sterta jego brud­nych ubrań. Wy­cią­gnę­łam ze stosu ko­szulkę z po­do­bi­zną Dar­tha Va­dera i przy­ło­ży­łam do sie­bie. Była wielka i śmier­działa ha­szy­szem. Odło­ży­łam ją i wy­szłam z ła­zienki, zde­cy­do­wana ubrać się i we­zwać tak­sówkę. Zna­la­złam dżinsy i tylko jedną skar­petkę. Jego pies pil­nie mi to­wa­rzy­szył, jak­bym nie była pierw­szą, która kręci się po tym miesz­ka­niu w po­szu­ki­wa­niu wyj­ścia. Chcia­łam zna­leźć bluzkę w ja­dalni, w któ­rej wtedy był ja­kiś inny stół, nie ten, który zło­żymy ra­zem kilka lat póź­niej. W tym mo­men­cie chcia­łam tylko od­szu­kać swoją bluzkę, wyjść i uda­wać, że nic się nie stało. On chra­pie w dru­gim po­koju, na­wet nie za­uważy, że wy­szłam. Drugą skar­petkę może so­bie za­cho­wać na pa­miątkę.

Zna­la­złam bluzkę koło te­le­wi­zora i wło­ży­łam ją przez głowę, za­sta­na­wia­jąc się, jaką tak­sówkę we­zwać, wście­kła, że znowu będę mu­siała wy­dać eks­tra pie­nią­dze. Po­tem spoj­rza­łam w górę, w stronę pó­łek na ścia­nie, i na­gle się za­trzy­ma­łam. Ze sterty pod­ręcz­ni­ków kom­pu­te­ro­wych wy­sta­wała czarna ksią­żeczka. Grzbiet zdo­biły srebrne li­tery. Prze­czy­ta­łam: „Wy­spa skar­bów, R.L. Ste­ven­son”. Sta­łam i pa­trzy­łam, jak słowa roz­bły­skują w ulicz­nym świe­tle, które wpa­dało przez bal­kon do sa­lonu. Prze­su­nę­łam pal­cami po li­te­rach, były wy­brzu­szone jak za­ro­śnięta rana. Nic mnie już nie bo­lało – anal­ge­tyk zro­bił swoje. Pies li­zał moją bosą stopę. Pa­trzy­łam na książkę i my­śla­łam o Ji­mie Haw­kin­sie, któ­remu po­wie­dziano, że musi wszystko za­pi­sać, jak było, ni­czego nie może po­mi­nąć. Po ja­kimś cza­sie ro­ze­bra­łam się i wró­ci­łam do łóżka Mi­cha­ela.

Ile lat mi­nęło od tam­tej pory? Od na­szego pierw­szego seksu do te­le­fonu Lejli? Lu­dzie umie­rali każ­dego dnia. Ilu ich prze­stało ist­nieć, od­kąd po­cho­wa­ły­śmy Za­jąca? Ży­cie wielu się za­trzy­mało, pod­czas gdy my dwie na­wet się nie sły­sza­ły­śmy. Kiedy ja po­zna­wa­łam Mi­cha­ela, spa­łam z Mi­cha­elem, ja­dłam torty z Mi­cha­elem, kłó­ci­łam się z Mi­cha­elem – gdzie ona była? Dla­czego nie za­dzwo­niła do mnie tam­tego dnia albo na­stęp­nego, albo wtedy przed ap­teką, albo ja­kie­go­kol­wiek in­nego dnia, poza tym jed­nym? Dla­czego nie za­dzwo­niła przed tamtą chwilą, w któ­rej zo­ba­czy­łam tę wła­śnie książkę na półce Mi­cha­ela? Jakby wie­działa wszystko o moim ży­ciu, o tym, co mi się przy­da­rzy, wcze­śniej, niż ja się do­wiem.

W uszach wciąż wi­bro­wał mi jej ochry­pły głos. Była star­sza, pew­nie grub­sza, ale wciąż miała ten ro­ze­dr­gany, chro­pawy głos. Ode­tchnę­łam głę­boko i po­woli otwo­rzy­łam drzwi, jak­bym się spo­dzie­wała, że za­stanę Mi­cha­ela przy ja­kimś nie­wy­ba­czal­nym za­ję­ciu. Wtedy by­łoby ła­twiej.

Nie zdję­łam bu­tów. Sie­dział w sa­lo­nie i wy­my­ślał ja­kieś kody, któ­rych ni­gdy nie ro­zu­mia­łam. Sta­łam w drzwiach za jego ple­cami i wi­dzia­łam po­rządne zda­nia, utkane z cyfr, li­ter i zna­ków, jak ukła­dają się jedne za dru­gimi, białe na ciem­nym mo­ni­to­rze. Mi­chael za­wsze mó­wił, że cały świat jest za­ko­do­wany, a ja nie je­stem świa­doma, że za pro­gra­mem, któ­rego uży­wam w tłu­ma­cze­niu, za mo­imi ulu­bio­nymi cza­so­pi­smami i play­li­stami, już w cza­sach, kiedy jego pro­fe­sja jesz­cze nie ist­niała, krył się ję­zyk, który jest dla mnie nie­uchwytny. Sta­łam i wpa­try­wa­łam się w ten na­tłok sym­boli, my­śląc, komu tego dnia stwo­rzą świat. Czy nie­świa­do­mie po­mogą ko­muś skoń­czyć dok­to­rat albo za­bić ja­kie­goś po­twora w grze wi­deo, albo – kto wie? – zo­sta­wić list sa­mo­bójcy w no­wym pro­gra­mie? Ten przy­gar­biony czło­wiek w za du­żym nie­fo­rem­nym swe­trze – czyim on jest bo­giem?

Rękę wciąż trzy­ma­łam w kie­szeni płasz­cza; ści­ska­łam te­le­fon, z któ­rego pół go­dziny wcze­śniej wy­pły­nęło to zda­nie: „Ar­min jest w Wied­niu”. My­śla­łam, że nie będę się mo­gła spa­ko­wać i po­je­chać na lot­ni­sko, je­śli moje palce wy­pusz­czą ko­mórkę. Wraz z nią zgu­bię i Lejlę, i Ar­mina, i Wie­deń. A co bę­dzie z przy­gar­bio­nym bo­giem w za du­żym nie­fo­rem­nym swe­trze? Nic strasz­nego: Za­grzeb, Mo­star, Wie­deń. Parę ty­go­dni, może mie­siąc, je­śli po­sta­no­wię zo­stać dłu­żej. Te­le­fon co­raz bar­dziej pa­rzył mnie w za­ci­śnię­tej ręce. Bo­śnia, Lejla. To nie są dwu­ty­go­dniowe wa­ka­cje, po któ­rych wra­cam do domu i kładę się do łóżka z Mi­cha­elem. To jak­bym wcze­śniej wró­ciła do he­ro­iny. Zdą­ży­łam się już ska­lać oj­czy­stym ję­zy­kiem.

Po­de­szłam do niego od tyłu i zdję­łam mu słu­chawki z uszu. Prze­stra­szył się. Po­ło­ży­łam mu dło­nie na ra­mio­nach. Czu­łam jed­no­cze­śnie i na­tu­ral­ność tego do­brze zna­nego ge­stu, i prze­ko­na­nie, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej.

– To tylko ja – po­wie­dzia­łam.

– Zna­la­złaś za­słonę? – spy­tał, wciąż pa­trząc w ekran.

– Nie – od­par­łam. An­giel­ski za­le­gał we mnie, ce­gła za ce­głą.

– To ja pójdę ju­tro – po­wie­dział – je­śli ci nie prze­szka­dza oglą­da­nie na­szego go­łego są­siada jesz­cze przez je­den dzień.

Usia­dłam na ka­na­pie przy biurku i omio­tłam spoj­rze­niem nasz sa­lon. Na­gle zro­bił się nowy, wi­dzia­łam go jej oczami. Za­pro­sze­nie od Lejli zmie­niło moje ży­cie w mu­zeum. Pa­trzy­łam na ścianę za kom­pu­te­rem Mi­cha­ela, na półki z lu­dzi­kami Lego, ma­łymi kak­tu­sami i książ­kami o ję­zy­kach pro­gra­mo­wa­nia. Po prze­ciw­nej stro­nie cią­gnęła się inna ściana, pełna mo­ich słow­ni­ków i en­cy­klo­pe­dii, z czarno-białą fo­to­gra­fią za­sko­czo­nego si­wego Sa­lin­gera i jego za­ci­śnię­tej pię­ści, która szy­kuje się do roz­bi­cia pry­mi­tyw­nego obiek­tywu. Mię­dzy na­szymi nie­prze­tłu­ma­czal­nymi świa­tami stoi okrą­gły stół, który ra­zem zło­ży­li­śmy któ­re­goś wie­czoru, kłó­cąc się o in­struk­cję. Obok wiel­kiego te­le­wi­zora – zdję­cie jego psa. Cu­krzyca, mu­sie­li­śmy go uśpić. Mi­chael trzy­mał dużą czarną łapę New­tona, ja trzy­ma­łam rękę Mi­cha­ela, pod­czas gdy pies za­pa­dał w sen. Mi­chael pła­kał, wy­cie­rał nos w ra­mię, bo nie chciał nas wy­pu­ścić – New­tona i mnie, łapy i ręki. A da­lej jesz­cze to prze­klęte drzewko awo­kado mię­dzy te­le­wi­zo­rem a biur­kiem, uparta ro­ślina, która prze­żyła wbrew wszel­kim pro­gno­zom, ma­lutka i nie­roz­wi­nięta, bez żad­nego owocu na ho­ry­zon­cie, a jed­nak wciąż żywa, se­zon po se­zo­nie. Roz­pacz­liwe wą­tłe drzewko. Ja, wła­ści­wie dla żartu, po­sa­dzi­łam je zu­peł­nie nie tak, jak na­le­żało. Mi­chael zna­lazł póź­niej in­for­ma­cję na Fa­ce­bo­oku, że trzeba było pestkę po­prze­bi­jać wy­ka­łacz­kami i wło­żyć do szklanki z wodą. A ja wy­ję­łam ją z owocu, oczy­ści­łam sko­rupkę i wsa­dzi­łam głę­boko do ziemi ni­czym ma­giczne ziarnko gro­chu. Przy­po­mi­nało mi to po­grzeb – gład­kie, grube na­sie­nie głę­boko w do­niczce. Jed­nak wkrótce się oka­zało, że ten grób w isto­cie stał się spryt­nie zmaj­stro­waną ko­ły­ską. Mi­chael pod­le­wał ro­ślinkę, od­wra­cał ku słońcu, usu­wał pa­so­żyty z li­ści. Zombi awo­kado. Sie­dzia­łam na ka­na­pie i pa­trzy­łam na nie, jak­bym je wi­działa po raz pierw­szy. Lejla wy­bu­chłaby pod­łym śmie­chem, gdyby zo­ba­czyła to moje drzewko, przy­po­mnia­łaby, że na­leżę do osób, któ­rych ro­śliny zmie­rzają ku śmierci, nie ku ży­ciu.

Mo­głam ją zo­ba­czyć tam, na pod­ło­dze u Mi­cha­ela, jak rzuca bez­wstydne spoj­rze­nie na mój  d u b l i ń s k i  e p i z o d. Na­wet nie mu­sia­łaby nic mó­wić, oczami zdar­łaby ze mnie Eu­ropę ni­czym fu­tro ze zu­bo­ża­łej snobki i ob­na­żyła moje bał­kań­skie bli­zny bez cie­nia wstydu.

Kiedy już prze­stał stu­kać w kla­wi­sze, Mi­chael od­wró­cił się i spoj­rzał przez okno za mo­imi ple­cami. Dwa ty­go­dnie wcze­śniej do bu­dynku obok wpro­wa­dził się nu­dy­sta. Wi­dzie­li­śmy jego ja­dal­nię z na­szego sa­lonu. Był to czło­wiek w śred­nim wieku, ni­czym się nie wy­róż­niał, miał czer­wone garnki w kropki i czarną ak­tówkę na krze­śle. Na­le­żał do męż­czyzn, któ­rzy prze­ro­śniętą brodą strzegą swo­jego do­sto­jeń­stwa po utra­cie wło­sów. Na ścia­nie w jego ja­dalni wi­siał ka­len­darz z dzie­więć­dzie­sią­tego któ­re­goś roku. Jadł raz dzien­nie, pro­sto z garnka. Słu­chał Szo­sta­ko­wi­cza. Mi­chael się de­ner­wo­wał – a to z po­wodu mu­zyki, a to z po­wodu roz­bu­cha­nego kro­cza fa­ceta, które wi­tało go każ­dego ranka.

– Jest w domu? – spy­ta­łam.

– Nie. Chwała Bogu.

Na­dal pa­trzył w okno. Okruszki chip­sów za­le­gały w jego bro­dzie. Gdyby to był inny Mi­chael, ten, który ist­niał przed te­le­fo­nem Lejli, Mi­chael, który pła­cze, kiedy ja­kiś obcy czło­wiek za­bija mu psa, Mi­chael, który je tort Red Ve­lvet pal­cami, Mi­chael, który w pa­nice szuka więk­szych śrub do nogi od stołu... Może bym mu usu­nęła chipsa z brody w tak na­tu­ralny spo­sób, że na­wet by tego nie za­uwa­żył. Ale te­raz to nie miało sensu. To by było tak, jak­bym do­tknęła po­sągu w mu­zeum. Dla­tego sie­dzia­łam na ka­na­pie, na  n a s z e j  ka­na­pie, która rap­tem znowu stała się  j e g o  ka­napą, a wkrótce po­tem  j a k ą ś  ka­napą, i wpa­try­wa­łam się w tego wiel­kiego ru­do­wło­sego boga i w ślad po ka­wie na jego dżin­sach. Czy bę­dzie umiał zna­leźć śro­dek na ciężko usu­walne plamy? Jego stopy, ską­d­inąd ogromne, wy­dały mi się ma­lut­kie w po­rów­na­niu z prze­strze­nią znisz­czo­nej pod­łogi, która je ota­czała. Kto mu kupi nowe kap­cie? On ni­gdy o tym nie po­my­śli. Bę­dzie cho­dził boso po tym kiep­skim par­kie­cie. Pa­trzy­łam na jego stopy, jakby to były dzieci, które po­rzu­cam.

– Mu­szę je­chać do domu – po­wie­dzia­łam wresz­cie.

Home. By­li­śmy ra­zem już sześć lat, nie po­win­nam była tego mó­wić. Home to było na­sze miesz­ka­nie, na­sze książki, na­sze łóżko z wy­pro­fi­lo­wa­nymi po­dusz­kami, nasz ze­psuty prysz­nic, ka­czuszka na ka­felku w ła­zience, rysy na par­kie­cie. Na­wet ten goły fa­cet za na­szym oknem. Home to nie Bo­śnia. Bo­śnia to co in­nego. Za­rdze­wiała ko­twica w ja­kimś za­pa­sku­dzo­nym mo­rzu. Apli­ku­jesz so­bie so­lidną dawkę tężca, cho­ciaż mi­nęło już tyle lat.

– Dla­czego mu­sisz je­chać do domu?

Home.

Mia­łam go­towe od­po­wie­dzi. Za­ser­wo­wa­łam mu prze­ko­nu­jącą hi­sto­rię, że to  ś w i e t n a  o k a z j a, by od­wie­dzić mamę, upo­rząd­ko­wać pa­piery, za­brać resztę płyt; do tego jesz­cze coś o przy­ja­ciółce ze szkoły i jej bra­cie, który po­dobno aku­rat znaj­duje się w Wied­niu, opo­wieść o Wied­niu – jest  w s p a n i a ł y, n a p r a w d ę  w s p a n i a ł y, bo wła­śnie w tym cza­sie od­bywa się tam kon­fe­ren­cja o dys­kur­sie i prze­mocy, na którą w prze­ciw­nym ra­zie nie mo­gła­bym się udać – opo­wieść o ta­nich bi­le­tach i o tym, że za­wsze chcia­łam zo­ba­czyć Mo­star, że to na­prawdę świetny mo­ment; opo­wieść o wszyst­kim i o ni­czym. Przez chwilę my­śla­łam, że zro­zu­mie, o co cho­dzi, że zo­ba­czy pu­ste miej­sca w moim nie­zbor­nym ko­dzie, po­wie mi, że to nie wcho­dzi w ra­chubę. Jak­bym chciała, żeby to się stało. Za­dzwo­ni­ła­bym wtedy do Lejli i po­wie­działa, że po pro­stu nie mogę przy­je­chać. Mi­chael ma ra­cję. Tak jak wtedy, gdy wcze­śniej wra­cam z pracy i po­woli otwie­ram drzwi, świa­doma, że Mi­chael może być na na­szej ka­na­pie z inną ko­bietą. Może na­wet nie z ko­bietą, my­ślę so­bie, ci­cho pusz­cza­jąc klamkę, może po pro­stu ogląda ja­kiś film porno z su­per fe­ty­szem w roli głów­nej – ja­kaś przy­sa­dzi­sta nie­wia­sta wy­żywa się na skrę­po­wa­nym męż­czyź­nie, coś w tym ro­dzaju – a ja go na tym przy­ła­pię. Za­wsze ist­nieje taka szansa, że jed­nak uda mu się mnie zra­nić, a ja będę miała ra­cję, i to bę­dzie dla mnie po­cie­sze­nie. Po­tem wcho­dzę do domu, rok za ro­kiem, i za­staję go, jak wkle­puje te swoje kody w kla­wia­turę kom­pu­tera za­sy­paną okrusz­kami. Moż­li­wo­ści ob­umie­rają. Co te­raz? Pew­nie coś po­wie. Pa­trzył przez okno, tam gdzie mieszka goły męż­czy­zna. Zmarsz­czył czoło. Długo będę pa­mię­tać tę chwilę, po­my­śla­łam. A póź­niej któ­re­goś dnia po pro­stu ją za­po­mnę. Chwilę, w któ­rej na­dal była taka szansa, jak­kol­wiek mi­ni­malna, że Mi­chael jed­nak cze­goś mi za­broni. Tym­cza­sem on tylko kiw­nął głową, wciąż pa­trząc przez okno, i po­wie­dział: „Oczy­wi­ście, je­śli wła­śnie tego po­trze­bu­jesz”.

Ja nie po­trze­buję Lejli, to ona po­trze­buje mnie. Za­wsze tak było. Chcia­łam mu to po­wie­dzieć. I o Ar­mi­rze. I o tam­tych psach. Za­miast tego oznaj­mi­łam: „Trzeba ci ku­pić nowe kap­cie”, a on się ro­ze­śmiał: „Naj­pierw za­słony”, i wró­cił do pro­gra­mo­wa­nia. Awo­kado da­lej ro­sło, ci­cho, nie­wzru­sze­nie. Jego pełne uporu ży­cie za­wsty­dzało mnie.

.

[Masz sie­dem­na­ście lat. Ja mam o rok wię­cej. Śpie­wamy Gau­de­amus igi­tur. Ty śpie­wasz hu­mus, tam gdzie jest su­mus. Szczy­pię cię. „Naj­pierw su­mus”, szep­czę. A ty wy­dzie­rasz się, dumna ze swo­jej wady słu­chu, cho­ciaż na­uczy­cielka mu­zyki pro­siła cię, że­byś tylko otwie­rała usta. Nasz wy­cho­wawca wy­gła­sza taką samą mowę, jak przed ro­kiem i jesz­cze wcze­śniej. Od kiedy ogło­szono po­kój, jakby zna­lazł nowe po­wo­ła­nie: lek­ce­wa­żony aka­de­mik, który – gdyby hi­sto­ria go nie oszu­kała – kto wie, gdzie by wy­lą­do­wał i ja­kie na­grody zdo­był. Tak więc te­raz nie po­zo­staje mu nic in­nego, jak tylko skrom­nie, jak na ge­niu­sza przy­stało, wspie­rać nas, za­gu­bioną mło­dzież.

– Je­ste­ście – mówi roz­trzę­sio­nym gło­sem o nie­by­wa­łym po­ten­cjale – je­ste­ście po­ko­le­niem, przed któ­rym roz­po­ściera się  o c e a n  moż­li­wo­ści.

Ra­czej as­falt, sko­ry­go­wa­łaby go ja­kaś star­sza ty. Ale co my wtedy mo­gły­śmy wie­dzieć? Ty z tą swoją opa­ską na nie­sfor­nych wło­sach, w za du­żej dżin­so­wej kurtce, z błysz­czą­cym flu­idem na po­licz­kach, który był do­łą­czony do zi­mo­wego wy­da­nia cza­so­pi­sma „Teen”. Ja w ob­szar­pa­nej tu­nice, espa­dry­lach na ko­tur­nach i z pe­reł­kami w uszach. Nie wie­dzia­ły­śmy, co śpie­wamy. Głosy wy­rwały nam się z płuc jak nie­winne nie­to­pe­rze. „Śmierć przy­cho­dzi szybko, po­rywa nas okrut­nie”, do­cho­dził z na­szych gar­deł śpiew nie­ży­ją­cych Rzy­mian. „Po­się­dzie nas zie­mia”, ob­wie­ścili, „i nikt nas nie ura­tuje”. Ktoś po­wi­nien był prze­tłu­ma­czyć nam tę na­wałę po­wie­la­nych w nie­skoń­czo­ność sche­ma­tów. A może tak po­winno być: naj­pierw śpie­wasz o śmierci w ję­zyku, któ­rego nie ro­zu­miesz. Póź­niej, kiedy już po­znasz praw­dziwą na­turę wier­szy, które wy­re­cy­to­wa­łaś przed dum­nymi ro­dzi­cami, bę­dzie za późno, żeby się roz­my­ślić. Poza tym twoi ro­dzice nie ro­zu­mieją ła­ciny. Te­raz masz żyć, żyć i się cie­szyć, bez względu na śmierć. I my dwie też sto­imy i śpie­wamy o śmierci, o ra­do­ści, wpa­tru­jemy się w nie­zde­fi­nio­waną prze­strzeń za na­szymi ro­dzi­cami i pro­fe­so­rami, w coś da­le­kiego i osta­tecz­nego jak ła­cina, za­gu­bio­nego w łusz­czą­cym się tynku na ścia­nie za pu­blicz­no­ścią, wpa­tru­jemy się w  o c e a n  m o ż l i w o ś c i. A oni pa­trzą na nas – rap­tem dumni i obecni – jakby na­sze krzyki wy­rwały ich z głę­bo­kiego snu, z ciem­no­ści, którą przez kilka po­przed­nich lat sami utkali. Śpie­wamy dla mo­rza, które nam skra­dli, szkla­neczka po szkla­neczce, kiedy my by­ły­śmy za­jęte zbie­ra­niem ser­we­tek, kli­ke­rów i pla­ka­tów z „Mo­jego tak zwa­nego ży­cia”. Moja matka, ci­cha i roz­le­wa­jąca się jak je­zioro w wyj­ścio­wej ja­sno­nie­bie­skiej su­kience, obok ojca. Za­po­mniał zdjąć zmięty kasz­kiet, sta­jąc przed klasą. I jego dę­bowa la­ska pod­czas mo­jej ma­tury, niby młod­szy brat, któ­rego nie chcę wi­dzieć, oparta o krze­sło mię­dzy ro­dzi­cami. Tata co chwila kiwa głową, roz­gląda się wo­kół, coś szep­cze do mamy. Nie sły­szę go stąd, ze sceny, ale mogę od­gad­nąć każde słowo. „Ten tam to Ko­stić, jego syn to de­bil, cud, że zdał ma­turę. O, a tam La­lić i jego żona. Ich córka jest w kla­sie z Sarą”. Mama mruga po­wie­kami. Wło­żyła gor­set, wi­dać to po jej po­licz­kach. Je­śli ten cyrk wkrótce się nie skoń­czy, mama po pro­stu się ugo­tuje.

Nie­da­leko nich sie­dzi twoja matka, sama, ubrana na czarno, ni­czym znak in­ter­punk­cyjny wśród ko­lo­ro­wych blu­zek. Koł­nie­rzyk za­wi­nął jej się do środka, za­po­mniała go po­pra­wić. Ty póź­niej w obec­no­ści fo­to­grafa bez słowa usu­niesz ten drobny man­ka­ment. Po­dej­dziesz do niej, obej­miesz ją w pa­sie, po­ło­żysz głowę na nie­ru­cho­mym ra­mie­niu, jak­byś się fo­to­gra­fo­wała z drze­wem. Wio­sna się koń­czy, a jed­nak ciężko jest wśród tych zwi­sa­ją­cych dzwo­necz­ków kon­wa­lii i po­chy­lo­nych lip. Słod­kawy za­pach prze­nika przez dym pa­pie­ro­sów i per­fumy dum­nych ma­tek. Stoję oparta o la­tar­nię i wi­dzę twoją mamę, jak daje ci pie­nią­dze i wy­po­wiada ja­kieś nie­uchwytne dla mnie słowa. Jakby ku­po­wała ziem­niaki. Nie zno­sisz jej czar­nych ubrań, ale jest ma­tu­ralny wie­czór, daje ci pie­nią­dze, a za wami wi­dać ko­ściół ni­czym świeżo wy­po­le­ro­wany mły­nek do kawy – nie ma sensu, że­byś ją kry­ty­ko­wała.

Kiedy już od­da­liła się aleją, pod­cho­dzę do cie­bie i po­ka­zuję pie­nią­dze w swoim ple­caku.

– Pięć­dzie­siąt – mó­wisz. – Świet­nie. Ja dwa­dzie­ścia...

– Aku­rat wy­star­czy. Czy wzię­łaś...

– Ja­sne. Pachną tru­skaw­kami.

– Chyba ich nie wą­cha­łaś?

– Nie, kre­tynko. Na­pi­sali na opa­ko­wa­niu.

Nasz sprze­ciw, żeby się od­święt­nie ubrać, był tak samo wy­pra­co­wany, jak sze­lesz­czące war­stwy tiulu otu­la­jące na­sze ko­le­żanki. Mama sta­rała się na mnie nie pa­trzeć, wło­żyła swoją naj­ład­niej­szą su­kienkę, tę, w którą wciąż jesz­cze się mie­ściła. Moje chude nogi ją de­ner­wo­wały. Córka na­czel­nika poczty zro­biła ma­turę w te­ni­sów­kach i leg­gin­sach.

Dzień przed ma­turą mama po­szła ze mną ku­pić biu­sto­nosz. Nie mia­łam ochoty, ale dla niej to naj­wy­raź­niej było ważne, więc się zgo­dzi­łam. To jej spo­sób na zbli­że­nie się do mnie – być gdzieś, gdzie nie ma taty, który za­wsze stoi za mną jak mur. Była go­towa wy­peł­nić święte za­da­nie matki – skło­nić mnie do wy­pró­bo­wa­nia sta­nika „jak Pan Bóg przy­ka­zał”. W prze­bie­ralni wpa­try­wała się w moje że­bra, moje nie­roz­wi­nięte piersi i za­pad­nięty brzuch z po­czu­ciem klę­ski w oczach. Chwy­ciła dum­nie swoje cięż­kie piersi i po­wie­działa: „Ja mia­łam ta­kie już w szkole pod­sta­wo­wej. Ty pod tym wzglę­dem na­prawdę przy­po­mi­nasz swo­jego tatę”. Moja mama, jak ob­ra­żona na­sto­latka, któ­rej po­trzebne jest to jedno zwy­cię­stwo, stoi przed moim pół­na­gim cia­łem, trzy­ma­jąc się za piersi.

Rano przed ma­turą tata po­da­ro­wał mi złoty łań­cu­szek z wi­sio­rem wiel­ko­ści pu­dełka za­pa­łek, na któ­rym ktoś wy­rył kur­sywą moje imię, na­zwi­sko i datę. Tata pa­trzył w pod­łogę, jak czy­nił to za­wsze, kiedy się bał, że się roz­pła­cze. Po­wie­dział: „Brawo, córko”. Pięć albo sześć lat póź­niej po­łożę łań­cu­szek na dłoni wła­ści­ciela du­bliń­skiego lom­bardu. Pie­nią­dze po­mogą mi prze­trwać za­le­d­wie mie­siąc. Nie będę miała na­wet na po­łą­cze­nie za po­mocą mo­demu, do matki będę dzwo­nić z ka­fejki in­ter­ne­to­wej. Ona na­tych­miast za­czy­nała krzy­czeć, my­śląc, że po­łą­cze­nie bę­dzie lep­sze, je­śli bę­dzie mó­wiła gło­śniej, a tata mil­czał, jego głos nie do­cie­rał do mnie za­głu­szany krzy­kami pod­eks­cy­to­wa­nego ko­men­ta­tora piłki noż­nej. Póź­niej za­sta­wię kol­czyki z per­łami, pier­ścio­nek babci i dwa skó­rzane ple­caki. Za­mie­nię Bo­śnię na pie­nią­dze, że­bym tylko nie mu­siała tam wra­cać. Ale o tym nie wiem jesz­cze wtedy, tam­tego dnia, gdy stoję w espa­dry­lach na ko­tur­nach, z wło­sami się­ga­ją­cymi pupy. Zda­ły­śmy ma­turę. Stoję obok cie­bie i śpie­wam, z łań­cusz­kiem pod bluzką, żeby ko­le­dzy go nie wi­dzieli. Nie wiem też, że pew­nego ranka, z pierw­szą wy­płatą w ręce, wrócę do lom­bardu i zro­zu­miem, że jest już za późno. Nie wiem, czy bę­dzie mi przy­kro, bo jed­nak łań­cu­szek był brzydki, a wi­sior prze­sa­dzony pod każ­dym wzglę­dem.

A ci dwaj chłopcy, któ­rych wy­bra­ły­śmy, żeby zro­bili swoje? To mu­siał być twój po­mysł. Mnie po Alek­san­drze było wszystko jedno. Chcia­łam tylko, żeby to się od­było jak naj­szyb­ciej. Po­zo­sta­wi­łam ci za­pla­no­wa­nie ca­łego przed­się­wzię­cia, jakby moja nie­win­ność była ra­chun­kiem w banku, a ty spraw­nym księ­go­wym. Ni­gdy nie mia­łaś kło­potu z przy­cią­gnię­ciem uwagi ja­kie­goś fa­ceta. Wi­dzieli w to­bie to, co ja: obiet­nicę za­cisz­nej gę­stwiny, która czeka za wil­got­nym pniem w głębi lasu. Oczy mia­łaś czar­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek, ob­ra­mo­wane grubą war­stwą tu­szu, który za­po­mnia­łaś zmyć przed snem. Przy­cho­dzi­łaś na lek­cje nie­ucze­sana, w zmię­tych bluz­kach. Za­nim na­uczy­ciel wszedł do klasy, li­za­łam pa­lec wska­zu­jący i usu­wa­łam czarne plamy spod two­ich oczu. A ty pa­trzy­łaś na mnie, jakby ci było wszystko jedno, z tymi pla­mami czy bez. Wyj­mo­wa­łam pu­der w pły­nie i wcie­ra­łam w twój czer­wony nos. Mo­głam z two­jej twa­rzy zro­bić twarz gej­szy, a ty byś nie za­re­ago­wała.

Oni to wy­czu­wali, nie­cier­pliwi chłopcy prze­peł­nieni bu­zu­ją­cymi fe­ro­mo­nami ni­czym cięż­kie ule, przy­szpi­leni we­wnątrz mę­czą­cej me­ta­mor­fozy, która na­wet dla nich sa­mych nie była ja­sna. Wy­czu­wali twoją nie­okieł­znaną nie­chluj­ność, ob­ra­żała sedno ich lep­kich, nie­urze­czy­wist­nio­nych snów. Pa­mię­tam ten dzień, kiedy pi­sa­li­śmy spraw­dzian z ma­te­ma­tyki; skoń­czy­łaś jako jedna z pierw­szych – cho­ciaż mu­sia­łaś zro­bić i swój, i mój test – i ga­pi­łaś się w okno, tam gdzie szkolna brama otwie­rała się na drogę. Pa­mię­tam ten mo­ment, bo przy­ła­pa­łam na­uczy­ciela, jak wpa­try­wał się w twoją twarz, pod­czas gdy po­zo­stali ucznio­wie wal­czyli z tru­dami aryt­me­tyki. Pa­trzył na cie­bie spo­koj­nym, pew­nym wzro­kiem, jakby ro­zu­miał to, co dla nas, smar­ka­czy, po­zo­sta­nie nie­od­gad­nione jesz­cze przy­naj­mniej przez kilka lat. Oczami stwo­rzył z cie­bie skom­pli­ko­waną mi­tyczną istotę, którą tylko do­ro­sły czło­wiek może od­czy­tać. Nie­na­wi­dzi­łam go za to. A ty da­wa­łaś swoim oczom od­po­cząć na bra­mie, tam gdzie mo­głaby się po­ja­wić – gdy­byś wy­star­cza­jąco długo pa­trzyła – czar­no­włosa po­stać w dłu­gim płasz­czu.

A pa­mię­tasz tych na­szych chu­der­la­wych kom­pa­nów? Kiedy już od­pra­wione zo­stały wszyst­kie ma­tu­ralne ry­tu­ały, za­pro­wa­dzi­ły­śmy ich nad rzekę, pod ogromną wierzbę. Ich szyje ści­śnięte były ko­lo­ro­wymi kra­wa­tami oj­ców. Ten twój (a może to był mój?) za­brał też ze sobą wielki drew­niany bu­kłak śli­wo­wicy, na któ­rym wy­rzeź­biona była pełna iry­ta­cji twarz: Święty Va­si­lije Ostro­ški. Ku­pi­ły­śmy cztery ka­wałki pity z se­rem i litr fanty, żeby ła­twiej było prze­łknąć śli­wo­wicę. Nad rzeką uno­sił się me­ta­liczny za­pach prze­brzmia­łej wio­sny.

– Na ja­kie stu­dia idziesz? – spy­tał ten mój, kiedy le­ża­łam na tra­wie, wpa­tru­jąc się w mętne niebo, zmar­twiona, że deszcz po­krzy­żuje nam plany.

– Na li­te­ra­turę – po­wie­dzia­łam, się­ga­jąc po bu­kłak.

– Serb­ską?

– A jaką? – spy­tał ten twój.

Po czym od­wró­cił się do cie­bie – le­ża­łaś z roz­ło­żo­nymi rę­kami i no­gami, jakby ktoś cię ukrzy­żo­wał na wil­got­nej ziemi, i pró­bo­wa­łaś gwiz­dać.

– A ty na co się wy­bie­rasz?

– Na nic – od­po­wie­dzia­łaś i kon­ty­nu­owa­łaś nie­udane próby wy­do­by­cia z sie­bie wię­cej niż dwa tony.

– Nie umiesz gwiz­dać – krzyk­nę­łam, żeby zmie­nić te­mat.

Spę­dzi­łam ostatni rok li­ceum na na­ma­wia­niu cię, że­byś po­szła na stu­dia, na co od­po­wia­da­łaś naj­pierw cią­gle tym sa­mym zda­niem: „Po­trze­buję pie­nię­dzy”, nie tłu­ma­cząc mi ni­gdy, na co kon­kret­nie są ci po­trzebne, a po­tem i to za­rzu­ci­łaś – po pro­stu zmie­nia­łaś te­mat, zu­peł­nie mnie igno­ru­jąc.

– No, ale chyba pój­dziesz na stu­dia? – do­py­ty­wał się ten twój.

– Po co?

– A co byś chciała, sprzą­tać cu­dze domy? – py­tał da­lej z obrzy­dze­niem, jakby sprzą­ta­nie było rów­nie wstrętne, jak bru­dze­nie. Pod­par­łaś się na łok­ciach i spoj­rza­łaś na niego, jakby wła­śnie oka­zał się naj­głup­szą istotą na świe­cie.

– Na co idzie Sara? – spy­ta­łaś go, cho­ciaż do­sko­nale zna­łaś mój wy­bór. Mil­cza­łam, zmar­twiona, że twoje bez­czelne za­cho­wa­nie od­dali nas od pier­wot­nego celu. Nie po­szli­śmy nad rzekę, żeby roz­ma­wiać o two­jej zmar­no­wa­nej przy­szło­ści. Nie po to cho­dzi się nad rzekę.

– No, Sara chce prze­cież stu­dio­wać li­te­ra­turę – od­parli jed­nym gło­sem.

– Okej – po­wie­dzia­łaś. – To ja też idę na li­te­ra­turę. Te­raz wszystko gra?

Po­ło­ży­łaś z po­wro­tem roz­czo­chraną głowę na ziemi, za­mknę­łaś oczy i za­czę­łaś gwiz­dać. Twój to­wa­rzysz po­ło­żył ci dłoń na ko­la­nie, ale nie po to, żeby za­kłó­cić me­lo­dię. Ten mój szedł za nim krok w krok, bo naj­wy­raź­niej nie wie­dział, co ro­bić. Dłoń na twoim karku – dłoń na moim karku. Palce w two­ich wło­sach – palce w mo­ich wło­sach. W ten spo­sób mo­głam po­czuć to, co ty. Moja  w y j ą t k o w a  n o c  była za­le­d­wie ko­pią two­jej.

Wkrótce się roz­dzie­li­li­śmy – każda para po swo­jej stro­nie gru­bego pnia. Ten mój nie miał już mo­delu do na­śla­do­wa­nia, więc nie bar­dzo wie­dział, co ma ro­bić. Po­mo­głam mu z pre­zer­wa­tywą. Kiedy po raz pierw­szy po­czu­łam go w swo­jej dłoni, wy­dało mi się, że chwy­ci­łam za szyję prze­stra­szo­nego ma­łego ptaszka. Roz­su­nę­łam nogi i spoj­rza­łam na wielki księ­życ. Wi­siał w mar­twych nie­bio­sach ni­czym nie­za­słu­żona od­znaka, stary i oka­le­czony. Jego po­marsz­czone usta coś mi mó­wiły, coś waż­nego. A po­tem na­gle, bez ostrze­że­nia, ode­rwał się od czar­nego nieba i z całą mocą wpadł do lo­do­wa­tej wody. Kro­pelki wody pry­snęły na moje na­gie stopy. Za­pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza, było zu­peł­nie ciemno. Ból prze­bił się przeze mnie ostro, bez za­po­wie­dzi, jakby się mścił, bo kie­dyś, dawno, gdzieś głę­boko w swoim ciele ode­bra­łam mu tron.

Noc wcze­śniej ugo­to­wa­ły­śmy gę­stą za­wie­sinę z cy­tryny i cu­kru i po­sma­ro­wa­ły­śmy nią po­draż­nione kro­cza. Ty mi wcze­śniej usu­nę­łaś włosy, a ja to­bie. Wie­dzia­łam, że po­czu­jemy pie­cze­nie, ale nie bun­to­wa­łam się. Ufa­łam ci. Póź­niej cię usły­sza­łam, po dru­giej stro­nie wierzby. Bo­lało cię, więc pró­bo­wa­łam krzy­kiem za­głu­szyć twój ból.

Po­tem le­ża­ły­śmy, każda koło swo­jego męż­czy­zny w ko­lo­ro­wym kra­wa­cie, na tra­wie pach­ną­cej tru­skaw­kami i fantą. Je­den z nich po­wie­dział, że już późno i je­śli chcemy zdą­żyć na świę­to­wa­nie, mu­simy iść, ale ty za­czę­łaś śpie­wać Gau­de­amus igi­tur po swo­jej stro­nie drzewa, a ja się ro­ze­śmia­łam i krzyk­nę­łam: „Nie hu­mus, tylko su­mus!”.

Obu­dzi­ły­śmy się o świ­cie same, wtu­lone jedna w drugą, jakby kar­miła nas nie­wi­doczna pę­po­wina z po­bli­skiej rzeki. Z po­czątku nie wie­dzia­łam, gdzie się znaj­duję, sły­sza­łam fale ude­rza­jące o ka­mie­nie na brzegu i po­my­śla­łam, że woda mnie po­łknie i za­bie­rze da­leko. Póź­niej zo­ba­czy­łam twoje czarne włosy na mo­jej dłoni i przy­po­mnia­łam so­bie, że kilka go­dzin wcze­śniej stra­ci­ły­śmy nie­win­ność. Zdję­łam ci z ra­mie­nia małą czer­woną mrówkę. Na­dal czu­łam ból mię­dzy udami, ale nie chcia­łam się przy­znać. Prze­mil­cza­łam też, że wo­la­łam obu­dzić się u jego boku, a nie obok cie­bie. By­łaś ja­koś tak okrut­nie nie­zmie­niona, jakby w grun­cie rze­czy nie było żad­nego po­wodu do smutku. Wszystko po­szło zgod­nie z pla­nem. Wy­ję­ły­śmy z mo­jego ple­caka czy­ste majtki, aspi­rynę i resztę pie­nię­dzy.

– Chcesz iść od razu do domu? – spy­ta­łaś, prze­li­cza­jąc mo­nety.

– Nie wiem... Która jest w ogóle go­dzina?

Spoj­rza­łaś na żółty pla­sti­kowy ze­ga­rek i po­wie­dzia­łaś:

– Po szó­stej. Co to ma do rze­czy? Jest ma­tura, i tak nikt nie bę­dzie się ci­skał.

– A gdzie mo­żemy pójść o tej po­rze? – spy­ta­łam, wkła­da­jąc przez głowę zmiętą bluzkę, za­bru­dzoną trawą, zie­mią i krwią.

– Idziemy na targ – od­po­wie­dzia­łaś, jakby to była naj­nor­mal­niej­sza rzecz na świe­cie.

– Na targ? Te­raz?

– Tak, otwie­rają za pół go­dziny.

By­łaś go­towa w nie­całą mi­nutę – czarny ogon na czubku głowy i sznu­ro­wa­dła za­wią­zane na dwie so­lidne ko­kardki. Ja na­dal pró­bo­wa­łam zlo­ka­li­zo­wać w krza­kach swoje leg­ginsy. Ze­szłam ostroż­nie nad rzekę, gdzie u pod­nóża wierzby le­żała moja te­ni­sówka. Kiedy ją wkła­da­łam, zo­ba­czy­łam wśród li­ści coś bia­łego. Była to dzie­cięca rę­ka­wiczka ze spra­nymi i po­dar­tymi pal­cami. Za­pewne jesz­cze w zi­mie spa­dła ko­muś z mo­stu.

– Zo­bacz – po­wie­dzia­łam, wy­ma­chu­jąc rę­ka­wiczką.

– Na co ci ona? Jest lato – od­parła bez za­in­te­re­so­wa­nia, kła­dąc świeżą war­stwę błysz­czyku na usta i po­liczki. W jed­nej chwili zro­bi­łaś z dzie­ciaka ko­goś ma­łego i nędz­nego, osobę, któ­rej mi­zerne palce mo­gły się zmie­ścić w nie­wiel­kiej rę­ka­wiczce.

– Wcale nie ma jesz­cze lata, mą­dralo – krzyk­nę­łam, a ty tylko wzru­szy­łaś ra­mio­nami, jakby pory roku były sprawą oso­bi­stego wy­boru, a nie na­uko­wej umowy. Nie było jesz­cze siód­mej, a już dzia­ła­łaś mi na nerwy. Moje zna­le­zi­sko nic dla cie­bie nie zna­czyło, tak jak błona dzie­wi­cza, którą uni­ce­stwi­łaś ostat­niej nocy – od­rzu­ci­łaś jedno i dru­gie jako nudne i nie­prak­tyczne. Na co ci to, prze­cież mamy lato? Chcia­łam ci po­ka­zać, że dla mnie ta głu­pia rę­ka­wiczka też nic nie zna­czy, i z ca­łej siły ci­snę­łam ją do rzeki. My­śla­łam, że woda wsiąk­nie w jej włókna i ją zdusi, ale rę­ka­wiczka była na to zbyt mała. Plu­snęła tylko jak liść i pod­dała się nur­towi.

– Czego bę­dziesz szu­kać na targu o tej po­rze? – spy­ta­łam, pró­bu­jąc wspiąć się do niej z po­wro­tem.

– Idę ku­pić bia­łego króla.

Sta­łaś nade mną, mocna i nie­wzru­szona ni­czym krzyż, na zdep­ta­nej ziemi po­śród zu­ży­tych pre­zer­wa­tyw, z któ­rych dawno już ulot­nił się za­pach tru­ska­wek, a na two­jej twa­rzy po­ja­wiło się coś ob­cego, coś, czego nie zna­łam do tej pory, i pa­mię­tam, co po­my­śla­łam w tam­tej chwili, taka zmie­szana i ma­lutka w jed­nej te­ni­sówce. Po­my­śla­łam, że ostat­niej nocy, le­żąc pod tym smar­ka­tym gbu­rem, od­kry­łaś coś, co ja prze­ga­pi­łam. Po­my­śla­łam, prze­ra­żona, że już za­wsze będę się za tobą wlec, żeby zdo­być tę do­ro­słą, se­kretną wie­dzę, kiedy ty bę­dziesz zni­kać w od­dali. Po­my­śla­łam, że już cię nie ma, że ktoś cię na­fa­sze­ro­wał he­lem, kiedy od­wró­ci­łam wzrok, i wy­msknę­łaś mi się z rąk ni­czym ba­lon ku wy­so­kiemu niebu.]

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki