Zła feministka - Roxane Gay - ebook + książka

Zła feministka ebook

Roxane Gay

4,0

Opis

Te eseje są zabawne, wnikliwe i ostre jak brzytwa. Gay opowiada o swojej drodze do feminizmu, który nie wyklucza. Opowiada, w jaki sposób kultura, którą konsumujemy wpływa na to, kim jesteśmy. Zastanawia się, czym jest wybitna twórczość i jakie kryteria o tym decydują, przygląda się zarówno serialowi Dziewczyny, jak i fenomenowi Pięćdziesięciu twarzy Greya. Pyta, dlaczego feminizm przez duże F tak często porzuca kobiety o innym kolorze skóry niż biały, kobiety queer, kobiety trans… Jej teksty są polityczne i osobiste zarazem. Nie wszyscy są na nie gotowi. Oto głos Roxane!

Roxane Gay to Twoja najlepsza przyjaciółka i najostrzejsza krytyczka. Jest prowokująca, zabawna, wkurzająca; a przede wszystkim warta czytania.
„Time Magazine”

Poruszające i ważkie teksty. Dla osób zainteresowanych krytyką kultury jest to pozycja obowiązkowa.
„Newsweek”

Zadziorne, mądre eseje o płci, seksualności i rasizmie.
„Entertainment Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
9
11
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akloch

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry zbiór esejów!
10

Popularność




Tytuł oryginału: Bad Feminist

Copyright © 2014 by Roxane Gay

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2022

Copyright © for the Polish translation by Anna Dzierzgowska, 2022

Wprowadzenie Feminizm (rzecz.); liczba mnoga: feminizmy

Świat zmienia się szybciej, niż jesteśmy w stanie pojąć, w dodatku – w sposób wysoce złożony. W efekcie oszałamiających przemian często zostajemy obolałe i poturbowane. Zmienia się klimat kulturowy, czego skutki odczuwają zwłaszcza kobiety – borykamy się z ograniczaniem swobód reprodukcyjnych, z kulturą gwałtu, która nie znika, z tym, jak niewłaściwie, jeśli nie krzywdząco, przedstawia się nas w muzyce, mediach i literaturze, które konsumujemy.

Weźmy komika, który proponuje swoim fanom, żeby delikatnie dotykali kobiecych brzuchów[1], no bo przecież przekraczanie osobistych granic jest, ach, takie śmieszne. Weźmy muzykę – tyle jej odmian gloryfikuje poniżanie kobiet i, do cholery, te kawałki bywają naprawdę chwytliwe i często orientuję się, że nucę coś, co umniejsza samo moje istnienie. Piosenkarze w rodzaju Robina Thicke’a wiedzą, że „tego chcemy”. Raperzy, choćby Jay-Z, używają słowa „kurwa” jak przecinka. Filmy zdecydowanie zbyt często opowiadają o mężczyznach. A jeśli już pojawiają się w nich kobiety, to na ogół jako pomocnice, jako obiekty romantycznych uczuć, jako dodatek. Bardzo rzadko kobietom udaje się być w centrum uwagi. Nasze historie zazwyczaj się nie liczą.

Jak mamy zwrócić uwagę na te problemy? Jakie metody zapewniają nam słyszalność? Jak znajdujemy język pozwalający mówić o nierównościach i niesprawiedliwościach, wielkich i małych, z którymi kobiety wciąż się mierzą? Z wiekiem zrozumiałam, że feminizm dostarcza mi odpowiedzi na te pytania, przynajmniej po części.

Feminizm ma swoje za uszami, ale w najlepszym wydaniu oferuje metody pozwalające się poruszać w tym zmiennym klimacie kulturowym. Feminizm bez wątpienia pomógł mi odnaleźć własny głos. Pomaga mi także uwierzyć, że mój głos ma znaczenie, nawet w świecie, w którym tak wiele głosów domaga się wysłuchania.

Jak pogodzić fakt, że feminizm daleki jest od doskonałości, z tym, że może nam zaoferować tyle dobra? Prawda jest taka, że feminizm ma swoje wady, ponieważ jest ruchem, którego siłą są ludzie, a istoty ludzkie są wadliwe z natury. Z jakiegoś powodu wyznaczamy feminizmowi nierozsądne standardy, zgodnie z którymi ten ruch ma się stać wszystkim, czego pragniemy, i zawsze podejmować najlepsze decyzje. Kiedy ruch feministyczny nie spełnia naszych oczekiwań, uznajemy, że to on stanowi problem, a nie te niedoskonałe istoty ludzkie, które występują w jego imieniu.

Problem z ruchami społecznymi polega na tym, że o wiele za często utożsamia się je wyłącznie z tymi postaciami, które są najbardziej widoczne, mają najbardziej imponujące programy oraz przemawiają najgłośniej i w najbardziej prowokacyjny sposób. A przecież feminizm nie jest tożsamy z żadną z filozofii, które głosi najmodniejsza w danym momencie medialna feministka, a w każdym razie nie jest z nimi tożsamy w pełni.

Feminizm od niedawna cierpi, uznany w pewnym sensie za winnego przez skojarzenie, ponieważ ruch jako taki miesza się nam z kobietami, które z głoszenia feminizmu uczyniły część swojej marki osobistej. Kiedy mówią nam to, co chcemy słyszeć, ustawiamy je na Feministycznym Piedestale, ale gdy robią rzeczy, które nam się nie podobają, natychmiast je zeń zrzucamy, a następnie zaczynamy mówić, że coś jest nie tak z feminizmem, skoro nasze przywódczynie tak nas zawiodły. Zapominamy o różnicy między feminizmem a Zawodowymi Feministkami.

Co do mnie, otwarcie nadaję sobie etykietkę złej feministki. Robię tak, ponieważ jestem człowiekiem i mam wady. Nie jestem jakoś szczególnie obeznana z historią feminizmu. Nie jestem aż tak oczytana w najważniejszych feministycznych tekstach, jak bym chciała. Mam pewne… zainteresowania, cechy osobowości i opinie, które nie zawsze zgadzają się z głównymi nurtami feminizmu, wciąż jednak jestem feministką. Nie potrafię wyrazić, jak wyzwalające było zaakceptowanie tego w sobie.

Nadaję sobie etykietkę złej feministki, ponieważ jestem ludzka. Jestem popaprana. Nie próbuję być przykładem. Nie próbuję być doskonała. Nie staram się twierdzić, że mam odpowiedź na wszystko. Nie staram się mówić, że mam rację. Po prostu się staram – próbuję bronić tego, w co wierzę, próbuję zrobić na tym świecie coś dobrego, próbuję narobić moim pisaniem nieco hałasu, jednocześnie pozostając sobą: kobietą, która kocha róż, lubi się bzykać i czasem tańczy do upadłego przy tej muzyce, o której wie, i to wie doskonale, że kobiety traktuje się w niej paskudnie; kobietą, która czasem przy fachowcach od napraw odgrywa słodką idiotkę, ponieważ łatwiej jest pozwolić fachowcom poczuć się prawdziwymi macho, niż bronić własnej moralnej czystości.

Jestem złą feministką, ponieważ nigdy nie chciałam znaleźć się na Feministycznym Piedestale. Od osób na piedestałach oczekuje się, że przyjmą określoną pozę i doskonale ją zachowają. Po czym zrzuca się je z piedestału, gdy tylko coś spieprzą. Ja stale coś pieprzę. Uznajmy, że już zleciałam.

Kiedy byłam młodsza, z niepokojącą częstotliwością wypierałam się feminizmu. Rozumiem, dlaczego kobiety wciąż wychodzą z siebie, żeby odżegnać się od feminizmu, żeby się od niego zdystansować. Ja tak robiłam, ponieważ kiedy nazywano mnie feministką, brzmiało to jak obelga. I w gruncie rzeczy zazwyczaj tak właśnie miało zabrzmieć. W tamtych czasach, kiedy nazywano mnie feministką, pierwszą moją myślą było: Ale przecież ja chętnie robię laskę. W mojej głowie tkwiło przekonanie, że nie mogę jednocześnie być feministką i być wyzwolona seksualnie. Jako nasto- i dwudziestoparolatka miałam w głowie strasznie dużo dziwnych rzeczy.

Odżegnywałam się od feminizmu, ponieważ go nie rozumiałam. Nazywano mnie feministką, a ja słyszałam: „jesteś wściekłą, nienawidzącą seksu, nienawidzącą mężczyzn wieczną ofiarą”. Taką karykaturalną postać nadają feminizmowi zazwyczaj te osoby, które najbardziej się go boją, te same, które stracą najwięcej, kiedy feminizm zwycięży. Ile razy sobie przypomnę, jak odżegnywałam się od feminizmu, wstydzę się swojej ignorancji. Wstydzę się swojego strachu, ponieważ to odrzucenie wynikało ze strachu: o to, że zostanę poddana ostracyzmowi, że zostanę uznana za wichrzycielkę, że nigdy nie zostanę zaakceptowana przez mainstream.

Wściekam się, kiedy kobiety odżegnują się od feminizmu i unikają etykiety feministek, a jednocześnie twierdzą, że odpowiadają im zmiany, jakie feminizm przyniósł, ponieważ widzę rozdźwięk, którego w ogóle tu nie potrzebujemy. Wściekam się, ale mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy żyły w kulturze, w której nie będziemy musiały się dystansować od etykiety feministek, w której nie będziemy się już bać, że z jej powodu zostaniemy same, okażemy się zbyt dziwne czy będziemy traktowane jako te, które chcą zbyt wiele.

Staram się, żeby mój feminizm był prosty. To znaczy, wiem, że feminizm jest skomplikowany, że ewoluuje i że nie jest bez wad. Wiem, że feminizm nie naprawi i nie może naprawić wszystkiego. Wierzę w równe szanse kobiet i mężczyzn. Wierzę w kobiety cieszące się pełnią swobód reprodukcyjnych oraz niezakłóconym dostępem do opieki zdrowotnej. Wierzę, że za tę samą pracę kobietom powinno się płacić tyle samo, ile mężczyznom. Feminizm to wybór, a jeśli kobieta nie chce być feministką, ma do tego prawo, ja jednak nadal jestem odpowiedzialna za to, żeby o jej prawa walczyć. Wierzę, że podstawą feminizmu jest wspieranie decyzji podejmowanych przez kobiety, nawet jeśli są to decyzje, których my same byśmy nie podjęły. Wierzę, że kobiety, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie, zasługują na równość i wolność, wiem również, że nie do mnie należy mówienie kobietom z innych kultur, jak równość i wolność powinna wyglądać.

Jako nastolatka i dwudziestoparolatka odrzucałam feminizm, ponieważ obawiałam się, że nie pozwoli mi być tak popapraną kobietą, jaką – o czym wiedziałam – byłam. Później jednak zaczęłam dowiadywać się coraz więcej o feminizmie. Nauczyłam się oddzielać feminizm od Feminizmu przez duże F i od Feministek przez duże F, i od idei samej Istoty Feminizmu – jedynego prawdziwego feminizmu, który ma zdominować cały rodzaj kobiecy. Przyjęcie feminizmu okazało się łatwe, kiedy uświadomiłam sobie, że broni on równości płci we wszystkich dziedzinach, a jednocześnie podejmuje wysiłek, żeby stać się intersekcjonalny, żeby uwzględniać wszystkie możliwe czynniki, które wpływają na to, kim jesteśmy i jak poruszamy się w świecie. Feminizm zapewnił mi spokój. Feminizm oferuje mi zasady, którymi kieruję się w tym, jak piszę, jak czytam, jak żyję. Nie zawsze trzymam się tych zasad, ale wiem też, że jestem w porządku, nawet kiedy nie dorastam do mojego najlepszego feministycznego ja.

Projekt feministyczny musi bardziej uwzględniać kobiety nie-białe, kobiety queer, trans kobiety. Feminizm przez duże F raz za razem niegodnie porzuca kobiety należące do tych grup. To brutalna, bolesna prawda. Właśnie dlatego wiele osób zaczyna odrzucać feminizm, stara się wytworzyć dystans między ruchem a miejscem, w którym same się znajdują. Uwierzcie mi, rozumiem to. Przez wiele lat uważałam, że feminizm jest nie dla mnie, ponieważ jestem czarna, ponieważ jestem kobietą, która w wielu momentach swojego życia identyfikowała się jako queer, podczas gdy feminizm, z historycznego punktu widzenia, zdecydowanie mocniej angażował się w walkę o poprawę życia heteroseksualnych białych kobiet – ze szkodą dla wszystkich pozostałych.

Tyle tylko, że nie naprawi się błędu innym błędem. Słabości feminizmu nie oznaczają, że powinnyśmy całkowicie się go wyrzec. Ludzie cały czas robią koszmarne rzeczy, a mimo wszystko nie odrzucamy naszego człowieczeństwa, jedynie te potworne rzeczy właśnie. Odrzućmy więc wady feminizmu, uznając jednocześnie jego liczne sukcesy, a także to, jak daleko zaszłyśmy.

Nie musimy wszystkie wierzyć w ten sam feminizm. Może być pluralistyczny dopóty, dopóki szanujemy różne feminizmy, które do niego wnosimy, dopóki poświęcamy dostatecznie dużo cholernej uwagi próbom przekraczania rozłamów, do jakich między nami dochodzi.

Feminizm zwycięża przede wszystkim dzięki zbiorowym wspólnym wysiłkom, jednak feministyczny sukces może też wyrosnąć z osobistej postawy. Wiele razy słyszałam młode kobiety mówiące, że nie są w stanie wskazać znanej feministki, z którą mogłyby się identyfikować. Może to zniechęcające, ale zaprawdę powiadam wam: pozwólmy sobie (spróbować) stać się takimi feministkami, jakie chciałybyśmy mieć wśród nas.

Jeśli nie możesz znaleźć nikogo, za kim mogłabyś podążać, musisz znaleźć sposób, żeby samej dawać przykład innym. W tym zbiorze esejów staram się dawać przykład na swój specyficzny, niedoskonały sposób. Zabieram głos jako zła feministka. Zajmuję stanowisko jako zła feministka. Oferuję wgląd w naszą kulturę i w to, jak ją konsumujemy. Poza tym analizuję „rasę” we współczesnym kinie, ograniczenia „różnorodności” i to, dlaczego innowacje rzadko okazują się satysfakcjonujące: a naprawdę tak jest. Wzywam do stworzenia nowych, bardziej inkluzywnych kryteriów oceny tego, co to znaczy wybitna literatura, a także przyglądam się z bliska serialowi Dziewczyny i fenomenowi Pięćdziesięciu twarzy Greya. Moje teksty są polityczne i są osobiste. Są jak feminizm – wadliwe, ale wyrastają z czegoś prawdziwego. Jestem po prostu kobietą próbującą ogarnąć świat, w którym żyjemy. Zabieram głos, by pokazać, że mamy, w całym tego słowa znaczeniu, przestrzeń, aby chcieć więcej, aby działać lepiej.

[Ja]

Poczuj mnie. Zobacz mnie. Usłysz mnie. Wyciągnij rękę

Niszowe portale randkowe są bardzo interesujące. Masz do dyspozycji Jdate (portal dla żydowskich singli), Christian Mingle (dla chrześcijan), Black People Meet (dla Afroamerykanów) albo dowolną liczbę stron randkowych otwarcie pomyślanych dla podobieństw, żeby mogły się przyciągnąć. W zależności od tego, jakie masz kryteria, możesz znaleźć osoby wyglądające jak ty, podzielające twoją wiarę albo lubiące uprawiać seks w kostiumach futrzaków. W świecie internetu nikt nie jest sam lub sama ze swoimi zainteresowaniami. Kiedy wchodzisz na niszowe portale randkowe, możesz liczyć na to, że masz do czynienia z czymś, co jest już sprawdzone. Możesz mieć nadzieję, że w miłości online lingua franca sprawi, że wszystko stanie się możliwe.

Stale zastanawiam się nad kontaktami, samotnością, wspólnotą i przynależnością i często, może nawet za często, nad tym, na ile moje pisanie świadczy, że pracuję na przecięciu tych zjawisk. Tak wiele razy wyciągamy ręce w nadziei, że ktoś tam daleko złapie nas i przypomni nam, że nie jesteśmy aż tak samotne i samotni, jak się obawiamy.

Wciąż i wciąż opowiadam mniej więcej tę samą historię, ponieważ ogromny wpływ wywarły na mnie określone doświadczenia. Czasem mam nadzieję, że powtarzając te same opowieści, zdołam lepiej zrozumieć, jak działa świat.

Nie dość, że nie randkowałam zbyt intensywnie online, to nigdy tak naprawdę nie spotykałam się z osobą, z którą dużo by mnie łączyło. Uważam, że to wina mojego znaku zodiaku. Po pewnym czasie zwykle w końcu znajduję w moich związkach wspólną przestrzeń, ale osoby, z którymi zazwyczaj się spotykam, bardzo często znacznie się ode mnie różnią. Ostatnio przyjaciółka stwierdziła, że spotykam się tylko z białymi chłopakami, i oskarżyła mnie o bycie… Nie jestem do końca pewna czym. Ona mieszka w dużym mieście i różnorodność, która ją otacza, uważa za coś oczywistego. W odwecie opowiedziałam, jak w college’u spotykałam się z Chińczykiem. Powiedziałam jej, że randkuję z chłopakami, którzy zapraszają mnie na randki. Gdyby zaprosił mnie któryś z Braci, a ja byłabym nim zainteresowana, z radością poszłabym na taką randkę. Tylko że Bracia jakoś do mnie nie lgną, chyba że tacy, którzy dobiegają już siedemdziesiątki, a ja raczej nie próbuję z geriatrykami. Poza tym chyba ciągnie mnie do libertarian. Serio, nigdy nie mam dość ich samych i tego ich skrajnego pragnienia wolności od tyranii i podatków. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak by to było spotykać się z osobą, z którą od początku miałabym wiele wspólnego. Nie chcę przez to powiedzieć, że wiele łączyłoby mnie z kimś tylko dlatego, że oboje jesteśmy czarni albo oboje jesteśmy demokratami, albo oboje zajmujemy się pisaniem. Nie mam pojęcia, czy w ogóle istnieje ktoś taki, z kim by mnie dużo łączyło, zwłaszcza pod tymi względami, które liczą się na portalach internetowych, tam, gdzie wpisujesz podstawowe cechy i preferencje i w jakiś sposób udaje ci się znaleźć parę. Nigdy nawet nie próbowałam i nie uważam, żeby to było coś złego. Uwielbiam być z osobą, która jest nieskończenie interesująca właśnie dlatego, że tak bardzo się różnimy. W pragnieniu spotkania innych ludzi albo innej osoby, z którą tworzy się nową całość, nie chodzi o znalezienie lustrzanego obrazu siebie.

BET[2] nie należy do kanałów, które oglądam regularnie, ponieważ jestem głęboko oddana Lifetime Movie Network i programom typu reality show z mniejszych telewizji kablowych. Poza tym tandetność programów BET ociera się o parodię, a biorąc pod uwagę, że obejrzałam dwa odcinki Amsale Girls na WE[3], wypada uznać, że mam wyjątkowo wysoką tolerancję na tandetną telewizję. Szkoda, że czarni nieustająco muszą zaniżać swoje oczekiwania, jeśli idzie o przyzwoitej jakości telewizję. Szkoda, że oprócz BET istnieje tak niewiele opcji. Kanały telewizyjne proponują nam oceany otępiającej bieli – poza serialami produkowanymi przez Shondę Rhimes (Chirurdzy, Prywatna praktyka, Skandal), która obsadzając swoje produkcje, świadomie stara się uwzględniać kolor skóry, płeć i, w mniejszym stopniu, seksualność. Poza tym czarni – a tak naprawdę wszystkie osoby kolorowe – mają okazję oglądać siebie jedynie w rolach prawników, pyskatych przyjaciółek i oczywiście służących. Nawet kiedy nowa produkcja zdaje się obiecywać jakiś przełom, jak Dziewczyny Leny Dunham – zrealizowany przez HBO serial rozgrywający się na Brooklynie w Nowym Jorku, w którym śledzimy życie czterech dwudziestoparoletnich przyjaciółek – nadal zmuszone jesteśmy łykać to samo, w jeszcze większych dawkach: generalne wymazanie lub niewiedzę dotyczącą złożonej kwestii koloru skóry.

Jeśli chodzi o BET, nie należy mieć żadnych oczekiwań, chyba że nadają tam powtórki Przyjaciółek, serialu karygodnie niedocenionego. Dużo czasu zajęło mi polubienie Przyjaciółek, ale ostatecznie w tym serialu o coś chodzi, a nigdy nie zyskał takiego uznania, na jakie zasługiwał. Przynajmniej od czasu do czasu mogę mieć poczucie, że patrzę na osoby, które wyglądają tak jak ja. Skóra w brązowym odcieniu jest piękna, a poza tym lubię oglądać historie różnego rodzaju. Problem polega na tym, że w BET widzę osoby, które wyglądają jak ja, ale na tym podobieństwa się kończą. Po części dlatego, że mam już prawie czterdziestkę. W kategoriach wiekowych BET jestem próchnem. Nieważne, jak bardzo siedzę w popkulturze, są rzeczy, o których nie mam pojęcia. Geografia i mój zawód nie pomagają. Kiedy zaczynałam pisać ten tekst, na BET emitowano reality show Toya. Zwróciłam na niego uwagę, kiedy przeglądałam kanały telewizyjne, ale się do niego nie zabrałam. Był taki moment, że obejrzałam kilka odcinków i nie byłam w stanie załapać, co właściwie oglądam. Na jakich założeniach opiera się ten program? Skonsultowałam się z doktorem Google’em i dowiedziałam się, że Toya to była żona Lil Wayne’a, ale to wszystko. Nie śpiewa w chórkach, nie pojawia się skąpo odziana w raperskich klipach, przynajmniej z tego, co mi wiadomo. Próg sławy obniża się coraz szybciej.

Obejrzałam tych kilka odcinków Toyi i nie było w nich nic, co mogłabym odnieść do siebie, może poza troską o rodzinę. Miałam niejasne odczucie, że Toya troszczy się o swoją rodzinę i stara się pomóc bliskim wrócić na dobrą drogę, ale było to zdecydowanie niejasne, ponieważ w programie przede wszystkim ma się do czynienia z ludźmi, którzy mówią o nudnych rzeczach. W czasie trwania programu Toya spotykała się z kimś o imieniu Memphitz (obecnie są małżeństwem), który oglądał obłędne diamentowe pierścionki. Czy to raper? Jak ci ludzie zarabiają na życie? Alimenty od Lil Wayne’a nie mogą być aż tak dobre. Marzy mi się, żeby BET postarało się reprezentować pełne spektrum doświadczeń czarnych w sposób bardziej zrównoważony. Jeśli oglądasz BET, możesz odnieść wrażenie, że dla czarnych jedynymi drogami do sukcesu są sport zawodowy, muzyka albo poślubienie / bzykanie / bycie mamusią dziecka kogoś, kto jest sportowcem lub muzykiem.

Raz na jakiś czas miło byłoby pooglądać przykład czarnego sukcesu obejmujący inne pola zawodowe. W większości programów telewizyjnych to białe postacie zapewniają widowni cały wachlarz realistycznych propozycji na „Kim chcę zostać, kiedy dorosnę”. Oczywiście są wyjątki. Laurence Fishburne grał główną rolę w CSI przez jeden czy dwa sezony. Za dawnych dobrych czasów Blair Underwood grał prawnika w L. A. Law. No i są także wspomniane już seriale powstające pod kierownictwem Shondy Rhimes. Podejrzewam, że za tym wszystkim kryje się przekonanie, że osoba nie-biała jako prawniczka albo lekarka, albo pisarka, albo, do diabła, muzyczka jazzowa, albo nauczycielka, albo profesorka, albo pracowniczka poczty, albo kelnerka nie byłaby aż tak interesująca dla dzieciaków, skoro to, co się obecnie oferuje, ma tak niezaprzeczalny urok. A jednak. W pewnym momencie musimy przestać sprzedawać każdemu czarnemu dziecku w tym kraju pomysł, że on lub ona, aby coś osiągnąć, musi jedynie złapać za piłkę albo za mikrofon. Bill Cosby jest ostatnio nieco odjechany, ale wie, o czym mówi, i jest taki, bo toczył tę walkę przez całe swoje cholerne życie[4]. BET mnie irytuje, ponieważ stanowi bolesne przypomnienie, że może cię coś łączyć z pewnymi ludźmi, a mimo wszystko możesz nie czuć, że masz z nimi cokolwiek wspólnego. Lubię różnice, ale chcę od czasu do czasu zobaczyć okruch siebie w innych.

Na studiach doktoranckich byłam doradczynią stowarzyszenia czarnych studentów i studentek. Obecność czarnych wśród kadry na kampusie była raczej niezauważalna (dałoby się nas policzyć na palcach jednej ręki), przy czym wszystkie te osoby były albo zbyt zajęte, albo wypalone, albo całkowicie niezainteresowane tego rodzaju pracą. Po czterech latach zrozumiałam. Im jestem starsza, tym więcej rzeczy rozumiem. Doradzanie stowarzyszeniu czarnych studentów i studentek jest wyczerpujące, niewdzięczne i łamie ci serce. Po jakimś czasie niszczy twoją wiarę. Kilka lat później, kiedy na kampusie pojawiła się nowa czarna profesorka, spytałam ją, dlaczego nie pracowała z czarnymi studentami i studentkami. „To nie moje zadanie”, odpowiedziała. Powiedziała też: „nie da się do nich dotrzeć”. Nie cierpię, kiedy ludzie mówią, że coś nie jest ich zadaniem albo że coś jest niemożliwe. Jasne, każdy i każda z nas z pewnością mówi takie rzeczy, ale niektórzy naprawdę uważają, że nie muszą robić nic poza tym, co zostało zapisane w ich przydziale obowiązków, albo że nie muszą starać się dotrzeć do tych, do których pozornie dotrzeć się nie da.

Etykę pracy zawdzięczam mojemu niezmordowanemu ojcu. Jeśli chodzi o pokazywanie młodym czarnym studentom i studentkom, że istnieją wśród nauczycieli osoby, które wyglądają tak jak oni, jeśli chodzi o mentoring i bycie do dyspozycji, aby służyć studentkom i studentom wsparciem, uważam, że to zadanie dla wszystkich (niezależnie od pochodzenia), a jeśli jako czarna akademiczka w to nie wierzysz, powinnaś zastanowić się nad sobą, a potem zastanowić się jeszcze raz, głębiej, aż zrobisz sobie w głowie porządek.

Kiedy byłam doradczynią, czarni studenci i studentki chyba mnie szanowali, ale przez większość czasu tak naprawdę mnie nie lubili. Rozumiem to. Trzeba się do mnie przyzwyczaić. Na ogół uważali, że jestem snobką. Wiele osób używało wobec mnie określenia „kawa z mlekiem” i podśmiewało się, kiedy się irytowałam. Uważano też, że sposób, w jaki używam slangu, jest przezabawny, ponieważ zaokrąglam samogłoski. „Powiedz jeszcze raz »holla«”, proszono mnie, no więc mówiłam, ponieważ jest to jedno z moich ulubionych słów, nawet jeśli według dzieciaków wymawiam je źle. Robię to jakby śpiewnie. Dzieciaki uwielbiały szczególnie to, jak mówiłam „gangsta”. Dokuczanie mi nie przeszkadzało. Przeszkadzało mi to, że uważały, że oczekuję od nich zbyt wiele w sytuacji, w której „zbyt wiele” oznaczało jakiekolwiek oczekiwania.

Tak, byłam wymagającą suką i czasem prawdopodobnie to nie było rozsądne. Oczekiwałam doskonałości. To mam po matce.

Oczekiwałam na przykład, że osoby pełniące jakieś funkcje w stowarzyszeniu będą pojawiać się na zebraniach i że one oraz pozostali członkowie i członkinie będą pojawiać się na walnych zgromadzeniach przynajmniej pięć minut przed czasem, ponieważ być przed czasem to być na czas; upierałam się, że jeśli studenci i studentki umówili się, że wykonają konkretne zadanie, to mają to zrobić, upierałam się, że mają odrabiać prace domowe, upierałam się, że mają prosić o pomoc i o tutoring, kiedy potrzebują tego rodzaju wsparcia, upierałam się, że musimy przestać myśleć, że trója to całkiem dobra ocena, upierałam się, że mają traktować naukę poważnie, przestać widzieć wszędzie teorie spiskowe, a także że nie każdy nauczyciel lub nauczycielka robiący coś, co im się nie podoba, musi być rasistą.

Wiele z tych dzieciaków, jak się szybko zorientowałam, nie do końca umiało czytać albo nie wiedziało, na czym polega bycie studentem czy studentką. Dyskutując o kwestiach społecznych na akademii czy nawet w kręgach intelektualnych, bardzo dużo mówimy o przywileju i o tym, że wszyscy i wszystkie mamy przywileje i musimy mieć tego świadomość. Zawsze wiedziałam, że jestem na wiele sposobów uprzywilejowana, jednak przede wszystkim praca z tymi studentami i studentkami, w większości pochodzącymi z centrum Detroit, uświadomiła mi skalę mojego przywileju. Ilekroć ktoś zaczyna mi zarzucać, że nie uznaję swojego przywileju, mam ochotę odpowiedzieć tylko: „weź się odwal”. Myślisz, że nie wiem? Jestem totalnie świadoma przywilejów. Założenie, że mogłabym być zadowolona z istniejącego stanu rzeczy, skoro mnie akurat nie dotyka aż tak bardzo, jest wstrętne.

Te dzieciaki nie radziły sobie z czytaniem, więc dawałam im słowniki, a ponieważ wstydziły się omawiać problem piśmienności na spotkaniach, łapały mnie na kampusie albo w moim biurze i szeptały: „potrzebuję pomocy w czytaniu”. Wcześniej nigdy nie przyszło mi do głowy, że w tym kraju możliwe jest, żeby dziecko skończyło szkołę i dostało się do college’u, nie umiejąc czytać na poziomie niezbędnym do studiowania. Nie ma wątpliwości, że powinnam się wstydzić swojej ignorancji, jeśli chodzi o radykalne nierówności w tym, jak kształci się dzieci. Wstydzę się. Na studiach doktoranckich poza salą wykładową nauczyłam się więcej, niż kiedykolwiek mogłabym się nauczyć, siedząc przy stole i rozprawiając o teoretycznych koncepcjach. Dowiedziałam się, jaką jestem ignorantką. Wciąż staram się to naprawić.

W kontakcie jeden na jeden studentka czy student lepiej sobie ze mną radzili. Zdecydowanie bardziej się otwierali. Nie miałam pojęcia, co robić. Jak się uczy kogoś czytać? Systematycznie konsultowałam się z doktorem Google’em. Kupiłam książkę zawierającą podstawowe zadania gramatyczne. Czasami po prostu czytaliśmy ich prace domowe słowo po słowie, a jeśli się okazywało, że jakiegoś słowa nie znają, kazałam im je zapisywać, wyszukiwać w słowniku i przepisywać jego definicję, ponieważ tak właśnie uczyła mnie moja matka. Mam matkę, która codziennie, kiedy wracałam ze szkoły, była w domu i która siedziała ze mną dzień po dniu i rok po roku – póki nie wyjechałam do liceum z internatem – pomagając mi w pracy domowej, zachęcając mnie i bez wątpienia popychając ku doskonałości. W moim życiu były rzeczy, których moja matka nie była w stanie dostrzec, jednak w kwestii mojego wykształcenia i tego, żeby zrobić ze mnie porządną, dobrze wychowaną osobę, była pod każdym względem bezbłędna.

Czasami miałam dość tego, że mam tyle pracy domowej. Moi amerykańscy koledzy i koleżanki z klasy nie musieli zajmować się tymi wszystkimi rzeczami, którymi ja się zajmowałam. Nie rozumiałam, czemu moja mama, czemu w gruncie rzeczy oboje moi rodzice byli tak zdeterminowani, żebyśmy robili użytek ze swoich mózgów. W naszym domu odczuwało się poważną presję. Poważną. Byłam naprawdę zestresowanym dzieciakiem, przy czym sama też wymagałam od siebie bardzo wiele, nawet jeśli nie aż tyle, ile wymagano ode mnie. Podobało mi się bycie najlepszą i to, że rodzice są ze mnie dumni. Cieszyłam się poczuciem kontroli, które zyskiwałam dzięki temu, że dobrze radziłam sobie w szkole, zwłaszcza kiedy pewne inne aspekty mojego życia rozpaczliwie mi się spod kontroli wymykały. Oczekiwano ode mnie samych celujących ocen. Przynoszenie niższych nie wchodziło w grę, więc miałam same celujące. Typowa opowieść o dziecku imigrantów, w sumie raczej nieciekawa. Kiedy pracowałam z dzieciakami na studiach, zrozumiałam, czemu rodzice wskazywali nam, że mamy pracować trzy razy ciężej niż białe dzieciaki, jeśli chcemy zyskać chociaż połowę tego samego uznania. Nie nasycili swojego przesłania goryczą. Chronili nas.

Pod koniec naszych sesji student czy studentka, z którym akurat pracowałam, mówili zazwyczaj: „Nie mów nikomu, że przyszłam z tym do ciebie”. Nie chodziło na ogół o to, że było im wstyd, że potrzebują pomocy. Było im wstyd, że ktoś może zobaczyć, że wkładają wysiłek w swoją edukację, że im zależy. Czasem otwierali się i opowiadali o swoim życiu. Wiele z tych dzieciaków nie miało rodziców, którzy przygotowywaliby lub mogli przygotowywać je do świata tak, jak robili to moi. Wiele osób, z którymi pracowałam, było najstarszymi z rodzeństwa i pierwszymi w rodzinie, które poszły do college’u. Pewien chłopak był najstarszy z dziewięciorga rodzeństwa. Jedna dziewczyna była najstarsza z siedmiorga. Było wiele przypadków nieobecnych ojców, odsiadujących wyroki matek, ojców, kuzynów, ciotek i rodzeństwa. Był alkoholizm, inne uzależnienia, przemoc. Byli rodzice, którzy wściekali się o to, że dzieci dostały się do college’u, i próbowali je sabotować. Byli studenci i studentki, którzy swoje czeki refundujące pożyczkę studencką wysyłali do domu, żeby wspierać rodzinę, i przez cały semestr musieli obywać się bez podręczników i bez pieniędzy na jedzenie, bo w domu były gęby do wykarmienia. Zdarzali się też studenci i studentki, którzy mieli wspaniałego rodzica albo rodziców, wspierające rodziny, nie znali nędzy, pojawiali się doskonale przygotowani na doświadczenie, jakim jest college, albo w każdym razie wiedzący, co trzeba zrobić, żeby nadążyć. Często zastanawiam się nad niebezpieczeństwem jednej historii, o którym mówiła Chimamanda Adichie w swoim TED Talk, czasem jednak naprawdę się zdarza, że jakaś jednostkowa opowieść rozdziera mi serce.

Pod koniec ostatniego roku studiów doktoranckich, biorąc pod uwagę też wszystko to, z czym zmagałam się prywatnie, byłam kompletnie wypalona i nie miałam nic do zaoferowania. Zdecydowanie zbyt często studenci i studentki po prostu mieli wywalone, i ja też. Nie jestem z tego dumna, ale naprawdę w moim życiu sporo się wtedy działo. Powtarzam to sobie. Studenci i studentki nie pojawiali się na spotkaniach stowarzyszenia. W wydarzeniach klubowych uczestniczyli na odwal się, nie zajmowali się ich promocją, partaczyli je, a mnie już brakowało energii, żeby rzucać gniewne spojrzenia, wrzeszczeć, pchać, szturchać i walczyć, żeby im się chciało. Skoro po czterech latach niczego się nie nauczyli, to znaczy, że zawiodłam i niewiele mogłam zrobić, żeby to naprawić. Oczywiście oni i one zachowywali się po prostu jak studenci i oczywiście było to wkurzające. Kiedy skończył się ostatni semestr, czułam ulgę. Miałam tęsknić za studentami i studentkami, ponieważ, żeby było jasne, z pracą z nimi wiązała się masa radości – ich błyskotliwość, to, że byli zabawnymi, czarującymi, trochę walniętymi, dobrymi dzieciakami. No ale potrzebowałam przerwy, i to bardzo, bardzo długiej.

Kobieta, która zrekrutowała mnie na studia doktoranckie, pracowała z czarnymi studentami i studentkami przez jakieś dwadzieścia lat. Kiedy odchodziła na emeryturę, była tak wypalona, że nie mogła już nawet o nich opowiadać, tak bardzo przytłaczała ją frustracja wywołana tym, że te dzieciaki nie były gotowe się zmienić, tym jak bardzo były pokrzywdzone, ich brakiem wiary, że istnieje inna, lepsza droga, administracją i jej gównianymi staraniami dokonania realnej zmiany, wszystkim tym naraz. Rozumiałam jej wypalenie. Mnie dotarcie do tego punktu zajęło zaledwie cztery lata. No ale. Na zakończenie roku odbywał się bankiet, podczas którego studenci i studentki zrobili mi niespodziankę. Dali mi pamiątkową tabliczkę i przeczytali piękną mowę o tym, że byłam wcieleniem uczciwości i życzliwości. Dziękowali mi za to, że dostrzegłam w nich talenty i moc wymykające się ocenie. Powiedzieli, że stałam po ich stronie nawet, kiedy nie mieli racji, i że byłam dla nich jak rodzina, co całkiem nieźle wyjaśniało nasze relacje – bezwarunkowe, ale skomplikowane. Powiedzieli całą masę innych niesamowicie pochlebnych rzeczy, których nie musieli mówić. Ukończyłam studia doktoranckie z poczuciem, że udało mi się do nich dotrzeć. Oni i one z całą pewnością dotarli do mnie, sprawili, że poczułam się częścią czegoś, chociaż to moim obowiązkiem było dać im poczucie przynależności.

Kiedy zaczęłam pracę na uczelni, nie starałam się o kontakt ze stowarzyszeniem czarnych studentów i studentek, ponieważ wciąż próbuję zebrać potrzebną do tego energię. Mam poczucie winy, że się tak ociągam. Mam poczucie odpowiedzialności. Czuję się słaba i głupia

W pierwszym roku pracy miałam na zajęciach czarnego studenta, który uważał, że się go czepiam, ponieważ jest czarny. Mówiono mi, że to się często zdarza czarnym pracownikom. Nie czepiałam się tego dzieciaka. Przede wszystkim nie miałam na to czasu. Poza tym oczekuję doskonałości od wszystkich moich studentów i studentek, bez wyjątku. Miał wcześniej świetne oceny i po prostu nie był w stanie uwierzyć, że na moich zajęciach nie dostaje samych celujących. Nie był w stanie uwierzyć, że moim zdaniem nie zasługuje na pogłaskanie po głowie tylko dlatego, że był dobrym studentem, zanim jeszcze trafił do mojej grupy. Ja nie byłam w stanie uwierzyć w jego arogancję. Odniosłam wrażenie, że chciał zaimponować mi tym, że jest „inny”, że jest dobrym studentem, jakbym po prostu miała oceniać go na podstawie wcześniejszych osiągnięć, a nie na podstawie tego, jak radził sobie na moich zajęciach. Kiedyś powiedział mi: „nie jestem taki jak inni [słowo na N – R. G.] na kampusie”. A ja odpowiedziałam, że nie chcę słyszeć tego słowa i że powinien zastanowić się nad swoją postawą. Odbyliśmy kilka pełnych napięcia rozmów, przy czym raz to napięcie było tak duże, że – o czym nie wiedziałam – mój szef stał przez cały czas na korytarzu, tuż poza zasięgiem wzroku, ponieważ uznał, że dzieciak może zacząć się awanturować. Ja też myślałam, że wpadnie we wściekłość. Cały semestr zajęło mi znalezienie klucza do problemów tego chłopaka. Ostatecznie uświadomiłam sobie, że nie chciał, żeby go postrzegano jako jednego z tych studentów, którzy przychodzą i nie wiedzą wystarczająco dużo, żeby sobie poradzić. Albo nie dbają o to, czy sobie poradzą. Jego sposobem na to, na udowodnienie, że jest inny, było zabieganie o doskonałe oceny za pomocą wszystkich dostępnych środków. Ten student ukończył studia i nie wiem, gdzie jest dzisiaj, ale mam nadzieję, że nie spędzi reszty swojego życia, próbując działać zgodnie z polityką poważania.

Ciężko pracuję. Zgłaszam się na ochotniczkę do różnych rzeczy. Staram się robić to, co obiecałam. Staram się dobrze wykonywać swoją pracę. Staram się mieć coś do zaoferowania, a potem okazuje się, że daję z siebie za dużo. Pracuję w pracy i w domu. Analizuję moje ankiety ewaluacyjne, starając się zrozumieć własne błędy, tak żebym mogła wszystko zrobić lepiej następnym razem. Kiedy siedzę wśród kolegów i koleżanek, myślę: Proszę, lubcie mnie. Proszę, lubcie mnie. Proszę, lubcie mnie. Proszę, szanujcie mnie. Albo przynajmniej, proszę, nie nienawidźcie mnie. Ludzie często źle mnie rozumieją, mylą się co do mojej motywacji. Dusi mnie nieustanna presja. Mówię o sobie, że jestem pracoholiczką, i może jestem, a może po prostu staram się, tak jak mój student, pokazać, że jestem inna.

Kiedyś, na samym początku studiów doktoranckich przechodziłam obok gabinetu koleżanki i podsłuchałam jej rozmowę. Nie wiedziała, że tam jestem. Plotkowała o mnie z grupą naszych kolegów i koleżanek i powiedziała, że jestem studentką przyjętą w ramach akcji afirmatywnej. Rzuciłam się do swojego gabinetu, starając się powstrzymać łzy przynajmniej do chwili, kiedy nie zamknę za sobą drzwi. Nie zamierzałam być tą dziewczyną, która rozkleja się na korytarzu. Rozpłakałam się natychmiast po przekroczeniu progu, ponieważ była to moja największa obawa: że nie jestem dostatecznie dobra i że wszyscy o tym wiedzą. Na rozum wiedziałam, że to absurdalne, jednak uświadomienie sobie, jak ta koleżanka – a może inne osoby też – mnie widzi, potwornie bolało. Nie było nikogo, z kim mogłabym naprawdę porozmawiać o tym, co usłyszałam, ponieważ byłam jedyną nie-białą studentką w całym programie. Nie było nikogo innego, kto mógłby mnie zrozumieć. Jasne, miałam przyjaciółki i przyjaciół – dobrych, takich, którzy by mi współczuli, ale nie dotarłoby to do nich w pełni, a ja nigdy nie byłabym w stanie uwierzyć, że one i oni nie myślą w podobny sposób.

Przestałam żartować, że jestem obibokiem. Potroiłam liczbę projektów, w których brałam udział. Przez większość czasu byłam znakomita. Niekiedy mi się nie udawało. Zadbałam o to, żeby mieć dobre stopnie. Zadbałam o to, żeby dobrze wypadać na egzaminach z wiedzy ogólnej. Zgłaszałam referaty na konferencje i przyjmowano mi je. Publikowałam. Zaplanowałam sobie w ramach doktoratu nadmiernie ambitny projekt badawczy, który sprawił, że chwilami miałam ochotę umrzeć. I niezależnie od tego, co robiłam, słyszałam tę dziewczynę, która osiągnęła ułamek ułamka tego co ja, jak mówi grupie naszych kolegów i koleżanek, że to ja nie zasługuję na bycie na tych studiach. Nawiasem mówiąc, te koleżanki i koledzy nie bronili mnie. Nie zaprotestowali. I to też bolało. Jej słowa nie dawały mi zasnąć. Wciąż ją słyszę, mocny głos, jej pewność i przekonanie. W pracy zamartwiam się nieustająco: Czy myślą, że zatrudniono mnie w ramach akcji afirmatywnej? Martwię się: Czy zasługuję na to, żeby tu być? Martwię się: Czy robię wystarczająco dużo? Mam doktorat, na który cholernie ciężko zapracowałam, i martwię się, że nie jestem dosyć dobra. To chore, irracjonalne i wyczerpujące. I szczerze mówiąc, przygnębiające.

Wiem, że być może nic z tego nie ma sensu, ale dla mnie wszystko to się łączy.

Wciąż staram się za pomocą pisania dotrzeć gdzieś, gdzie będę pasować, i wciąż znajduję swoich ludzi w nieoczekiwanych miejscach – w Kalifornii, w Chicago, w górnym Michigan, w innych miejscach, niekiedy nieistniejących na mapach. Pisanie zbliża, nawet tam, gdzie jest wiele różnic. Także uprzejmość zbliża, pozwalając przekroczyć wiele różnic, podobnie jak namiętność do Pogody na miłość, Zagubionych, do pięknych książek albo do koszmarnych filmów. Są chwile, w których marzę, aby znalezienie wspólnoty było aż tak proste, żeby naprawdę wystarczyło podać kilka osobistych informacji i pozwolić algorytmom pokazać mi, gdzie jest moje miejsce. I wtedy uświadamiam sobie, że pod wieloma względami internet i media społecznościowe są dla mnie dokładnie tym – oferują mi wspólnotę.

A może w ogóle nie szukam algorytmu.

Algorytm to procedura rozwiązywania problemów w skończonej liczbie kroków. Algorytm wyznacza elegancką drogę pozwalającą uporać się z problemem zbyt skomplikowanym, żeby ludzki umysł zdołał go rozwikłać.

Nie tego szukam. John Louis von Neumann powiedział: „Jeśli ludzie nie wierzą, że matematyka jest prosta, to tylko dlatego, że nie uświadomili sobie, jak skomplikowane jest życie”[5]. Matematyka może być prosta, ale złożoności kultury i problemów „rasowych” często nie da się uprościć. Nie da się ich w pełni uchwycić w pojedynczym eseju, w książce, serialu czy filmie.

Zamierzam wciąż pisać o tych przecięciach – jako pisarka, jako nauczycielka, jako czarna, jako zła feministka – do momentu, w którym przestanę czuć, że to, czego chcę, jest niemożliwe. Nie chcę dłużej uważać, że te problemy są na tyle złożone, że nie jesteśmy w stanie się z nimi uporać.

Szczególne korzyści

Kiedy byłam mała, rodzice zabierali nas latem na Haiti. Dla nich był to powrót do domu. Dla mnie i moich braci była to przygoda, czasem obowiązek i zawsze konieczna edukacja na temat przywileju i łaski, jaką stanowi amerykański paszport. Przed przyjazdem na Haiti nie miałam pojęcia, czym naprawdę jest ubóstwo, nie znałam też różnicy między ubóstwem względnym i absolutnym. Zobaczenie biedy, tak wyrazistej i wszechobecnej, odcisnęło na mnie niezatarte piętno.

Do dziś pamiętam moją pierwszą wizytę na Haiti i to, że na każdym skrzyżowaniu błyszczący od potu mężczyźni i kobiety rzucali się, by umyć nam samochód, wyciągając chude ramiona w nadziei na kilka gourde’ów lub amerykańskich dolarów. Widziałam ciągnące się slumsy, rudery, w których mieszkały całe rodziny, śmieci piętrzące się na ulicach, a także boską plażę i młodych mężczyzn w uniformach, przynoszących nam coca-colę w szklanych butelkach i robiących nam kapelusze i łódeczki z liści palmowych. Dziecku trudno było uchwycić ten kontrast: bieda, przed którą nie było ucieczki, współistniejąca z niemal odpychającym luksusem, no i Stany Zjednoczone ledwie tysiąc trzysta kilometrów dalej, z lśniącymi miastami, wyrastającymi ponad horyzont i dobrze utrzymanymi międzystanowymi autostradami ciągnącymi się przez cały kraj, z bieżącą wodą i elektrycznością. Dopiero wiele, wiele lat później uświadomiłam sobie, że moja edukacja na temat przywileju zaczęła się na długo przed tym, zanim byłam w stanie jakkolwiek sensownie ją przyjąć.

Przywilej jest to zagwarantowane prawo albo immunitet, rodzaj szczególnej korzyści, zapewniającej przewagę czy względy. Istnieje przywilej rasowy, przywilej płciowy (i związany z tożsamością), przywilej heteroseksualny, przywilej ekonomiczny, przywilej wynikający z posiadania pełnosprawnego ciała, przywilej edukacyjny, religijny i tak dalej, listę można jeszcze długo ciągnąć. Do pewnego stopnia musisz poddać się swoim przywilejom. Niemal każda osoba, zwłaszcza w świecie rozwiniętym, ma coś, czego ktoś inny nie ma, coś, czego ktoś inny pragnie.

Problem w tym, że krytycy i krytyczki kultury rozprawiają o przywilejach z tak alarmującą częstotliwością i w tak pusty sposób, że udało się nam osłabić znaczenie tego pojęcia. Gdy ktoś zaczyna wymachiwać hasłem „przywilej”, zdarza się, że to słowo wpada jednym uchem, a drugim wypada, ponieważ słyszymy je tak cholernie często, że zamieniło się w szum w tle.

Jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek musiałam zrobić, było zaakceptowanie i uznanie własnego przywileju. Ten projekt nadal jest w toku. Jestem kobietą, nie jestem biała i jestem córką imigrantów, ale równocześnie dorastałam w klasie średniej, a później w wyższej klasie średniej. Rodzice wychowywali mnie i moich braci surowo, ale też stworzyli nam środowisko pełne miłości. Byli i są szczęśliwym małżeństwem, więc nie miałam do czynienia z rozwodem ani żadnymi małżeńskimi gównami. Uczęszczałam do elitarnej szkoły. Miałam pieniądze na studia magisterskie i doktoranckie. Od razu dostałam stanowisko stwarzające możliwości stałego zatrudnienia. Rachunki mam popłacone. Mam czas i zasoby na lekkomyślność. Znajduję wydawców. Mam agentkę i książki podpisane swoim nazwiskiem. Mojemu życiu daleko jest do doskonałości, a przecież w pewnym sensie wstydzę się, że jestem zmuszona zaakceptować to, jak wiele mam przywilejów.

Jest mi też bardzo trudno analizować to, w jakich wymiarach jestem pozbawiona przywileju, czy to, jak dalece mój przywilej nie zdołał magicznie ocalić mnie przed światem bólu i cierpienia. Kiedy mam gorszy dzień, nie jestem pewna, co jest dla mnie większym wrzodem na tyłku – to, że jestem czarna, czy to, że jestem kobietą. Jedno i drugie mnie cieszy, ale świat nie przestaje tego utrudniać. Istnieją najróżniejsze wkurzające sposoby przypominania mi, gdzie w tym świecie jest moje miejsce – przypadkowe osoby, które przepytują mnie na parkingu w pracy, tak, jakby niepojętym było, że jestem pracownicą naukową, upór, z jakim prawodawcy starają się regulować kobiece ciało, zaczepki na ulicy, obcy, którzy chcą dotykać moich włosów.

Zwykłyśmy uważać, że oskarżenie o bycie uprzywilejowaną sugeruje, że osobie uprzywilejowanej jest łatwo, i że mamy jej to za złe, ponieważ prawie dla wszystkich życie jest ciężkie. I rzecz jasna mamy też innym za złe tego rodzaju oskarżenia. Przyjrzyj się, co robią biali mężczyźni, kiedy słyszą, że są uprzywilejowani. Zazwyczaj natychmiast przyjmują postawę obronną (co czasem bywa nawet zrozumiałe). Mówią: „to nie moja wina, że jestem mężczyzną i że jestem biały”, albo: „jestem przecież [wstaw dowolny warunek, który osłabia ich przywilej – R. G.]”, zamiast po prostu przyjąć, że tak, pod tym akurat względem cieszą się pewnymi przywilejami, niedostępnymi innym. Być uprzywilejowaną lub uprzywilejowanym w jakimś obszarze czy obszarach nie znaczy, że jest się uprzywilejowaną lub uprzywilejowanym pod każdym względem. Trudno jest się ugiąć i przyjąć swój przywilej do wiadomości, ale naprawdę – to wszystko, czego się od ciebie oczekuje. Stale to sobie powtarzam: uznanie mojego przywileju nie neguje tego, że na wiele sposobów byłam i jestem marginalizowana, ani tego, jak i dlaczego cierpiałam.

Właściwie nie musisz robić niczego konkretnego, skoro już uznasz swój przywilej. Nie musisz za niego przepraszać. Powinnaś zrozumieć skalę własnego przywileju, jego konsekwencje i pozostać świadoma, że ludzie różniący się od ciebie poruszają się w świecie i doświadczają go w sposób, jaki tobie nawet nie przyjdzie do głowy. Być może muszą ścierpieć sytuacje, o których nie masz i nigdy nie będziesz mieć pojęcia. Możesz natomiast użyć swojego przywileju na rzecz większego dobra – postarać się wyrównać grunt dla wszystkich, działać na rzecz sprawiedliwości społecznej, kierować uwagę na to, w jaki sposób brak pewnych przywilejów przekłada się na utratę praw. Widzimy, jakie skutki ma gromadzenie przywilejów – rezultaty są haniebne.

Kiedy mówimy o przywileju, niektórzy zaczynają rozgrywać całkowicie bezsensowną i bardzo niebezpieczną grę, w której próbuje się mieszać i dobierać różnorodne cechy demograficzne, żeby określić, kto wygrywa w Grze Przywileju. Kto zwyciężyłby w walce na przywilej między bogatą czarną kobietą a bogatym białym mężczyzną? Kto zwycięży w starciu: biały mężczyzna queer kontra queerowa Azjatka? Kto zwycięży, jeśli po jednej stronie postawimy białego mężczyznę z klasy robotniczej, a po drugiej bogatą Meksykankę z niepełnosprawnością? Możemy grać w tę grę cały dzień i nigdy nie obsadzić podium. Rozgrywanie Gry Przywileju stanowi rodzaj umysłowej masturbacji – frajdę ma tylko osoba, która gra.

Zbyt wiele osób wyznacza sobie funkcję policji przywilejowej i patroluje przestrzenie debaty po to, by przypominać innym osobom o ich przywileju, nieważne, czy te osoby zaparły się go czy nie. Zwłaszcza w internetowych dyskusjach zawsze gdzieś tam ponuro majaczy widmo przywileju. Kiedy ktoś pisze z perspektywy własnego doświadczenia, często natychmiast pojawia się inna osoba, czekająca w pogotowiu, która wyciągnie drżący palec i oskarży piszącą lub piszącego, że jest uprzywilejowana czy uprzywilejowany pod takim czy innym względem. Jak ktoś śmie mówić o własnym doświadczeniu, nie rozliczywszy się z każdej możliwej konfiguracji przywilejów albo braku tychże? Kiedy jedynymi osobami, którym wolno będzie mówić i pisać o własnym doświadczeniu, staną się te całkowicie przywilejów pozbawione, zamieszkamy w świecie ciszy.

Kiedy ludzie wnoszą oskarżenia przeciwko uprzywilejowanym, bardzo często chodzi im o to, że sami pragną zostać dostrzeżeni i usłyszani. Ta potrzeba jest dojmująca, wręcz rozpaczliwa, i wyrasta z historycznych i wciąż aktualnych prób uciszania grup marginalizowanych i pozostawiania ich poza polem widzenia. Czy musimy zaspokajać naszą potrzebę bycia usłyszanymi, naszą potrzebę widzialności, uniemożliwiając innym bycie usłyszanymi i dostrzeżonymi? Czy przywilej automatycznie neguje całą wartość tego, co osoba uprzywilejowana ma do powiedzenia? Czy, żeby posłużyć się przykładem, ignorujemy wszystko, co mają do powiedzenia biali mężczyźni?

Musimy znaleźć się w miejscu, w którym będziemy dyskutować o przywileju raczej jako o czymś, co się obserwuje i co się uznaje, a nie w trybie oskarżenia. Musimy być w stanie kłócić się, nie rozliczając nawzajem swoich przywilejów. Musimy przestać rozgrywać Olimpiadę Przywileju i Ucisku, ponieważ nie dotrzemy nigdzie, o ile nie znajdziemy skuteczniejszych sposobów na przegadanie różnic. Powinniśmy być w stanie powiedzieć: „To moja prawda”, i trzymać się tej prawdy, bez setek głosów brzęczących, krzyczących, stwarzających wrażenie, że liczne i różnorodne prawdy nie mogą współistnieć. Bo czy w pewnym momencie przywilej nie staje się nieistotny?

Przywilej jest względny i zależy od kontekstu. Niewiele osób w krajach rozwiniętych, zwłaszcza w Stanach, znajduje się w takiej sytuacji, żeby być całkowicie pozbawionymi przywilejów. Wśród tych z nas, którzy i które uczestniczymy we wspólnotach intelektualnych, przywilej krzewi się obficie. Mamy czas na zbyciu i stały dostęp do internetu. Mamy swobodę wyrażania naszych opinii bez obaw o konsekwencje. Mamy smartfony, iProdukty, desktopy, laptopy. Jeśli czytasz ten esej, to znaczy, że też jesteś pod jakimś względem uprzywilejowana albo uprzywilejowany. Być może trudno jest to słyszeć. Jasne, ale jeśli nie potrafisz rozpoznać własnego przywileju, masz jeszcze sporo do zrobienia: czas zacząć.

Typowa profesorka w pierwszym roku pracy

Bardzo długo studiuję na różnych uczelniach, zdobywam stopnie naukowe i wreszcie przeprowadzam się do miasteczka pośród pól kukurydzy. Po drodze kogoś zostawiam. Powtarzam sobie, że pracowałam na tyle ciężko, że nie mogę przedłożyć mężczyzny nad karierę. Chociaż chcę przedłożyć mężczyznę nad karierę. Wynajmuję mieszkanie, najmilsze miejsce z tych, w których mieszkałam jako dorosła. Mam łazienkę dla gości. Nie zajmuję się ratowaniem życia, ale też staram się niczyjego nie niszczyć.

Wszyscy mówią – to spełnienie marzeń: dobra praca, szanse na etat. Mam gabinet, którego nie muszę dzielić z dwiema lub czterema osobami. Moje nazwisko zostało wygrawerowane na tabliczce przy drzwiach. I to bez błędu. Mam własną drukarkę. Luksus nie do przecenienia. Drukuję losowo wybrany dokument i wzdycham ze szczęścia, kiedy drukarka wypluwa jeszcze ciepłe kartki. Mam własny wewnętrzny numer telefonu, a ludzie, którzy go wybierają, często naprawdę dzwonią do mnie. Jest tu masa półek, ale wolę trzymać książki w domu. W każdym filmie o profesorach, jaki kiedykolwiek oglądałam, są książki. Szybko rozpakowuję trzy pudła, resztki z tego, co uzbierałam na studiach doktoranckich – ponury kosz na śmieci, książki, do których rzadko ponownie zaglądam – ale teraz jestem profesorką. W moim gabinecie książki muszą znajdować się na widoku. To niepisana zasada.

Wieszam na drzwiach ścieralną tablicę. Stare nawyki trzymają się mocno. Co kilka tygodni umieszczam na niej nowe pytanie. Twój ulubiony film? (Pretty Woman). Twój ulubiony musical? (West Side Story). Co chcesz na gwiazdkę? (Święty spokój). A obecnie: twój ulubiony koktajl? Najlepsza odpowiedź: darmowy.

Asystentka administracyjna wydziału przekazuje mi w skrócie najważniejsze informacje: skrzynka mailowa, materiały biurowe, kod do ksero. Co tydzień zapominam kod. Asystentka jest przyjazna, cierpliwa, uprzejma, ale jeśli nadepniesz jej na odcisk, będą kłopoty. Przyrzekam nigdy nie nadeptywać jej na odcisk.

Mamy otępiające zajęcia zapoznawcze, które otwiera student grający na gitarze akustycznej. Najwyraźniej wisi nad nami groźba wspólnego śpiewu. Student nie jest zbyt dobrym wykonawcą. Większość publiki wyraźnie się wzdryga. Ja chowam się w najostatniejszym rzędzie. Przez kolejne dwa dni nabywam wiedzę, z której nigdy nie skorzystam – cały czas matematyka.

Będę prowadziła trzy kursy, z czego dwóch właściwie wcześniej nie prowadziłam. Okazuje się, że kiedy mówisz, że możesz coś zrobić, ludzie ci wierzą.

Dziesięć minut przed pierwszymi zajęciami biegnę do łazienki i wymiotuję. Boję się przemawiać publicznie, co nieco utrudnia mi uczenie.

Kiedy wchodzę do sali, studentki i studenci gapią się na mnie, jakbym to ja tu rządziła. Czekają, aż się odezwę. Gapię się na nich i czekam, aż coś zrobią. Trwa milcząca walka o dominację. Ostatecznie mówię im, że mają coś robić, a oni to robią. Uświadamiam sobie, że w sumie naprawdę rządzę. Bawimy się klockami Lego. Przez kilka minut jestem wspaniała, ponieważ przyniosłam zabawki.

Uczenie trzech grup wymaga poważnego wysiłku pamięci, jeśli idzie o imiona i nazwiska. Studenci i studentki trochę mi się zacierają. Zajmie mi prawie trzy tygodnie odróżnienie Ashely A. od Ashley M. albo Matta i Matta i Marca i Marca i tak dalej. Bardzo często muszę uciekać się do wskazywania palcem. Identyfikuję osoby po kolorach. Ty w zielonej koszuli. Ty w pomarańczowej czapce.

Dostaję pierwszą wypłatę. Płacą nam raz w miesiącu, co wymaga tego rodzaju planowania budżetu, do jakiego nie jestem zdolna. Jakoś około dwudziestego trzeciego życie staje się dość nieprzyjemne. Tak długo byłam doktorantką, że trudno jest mi ogarnąć, że na jednym czeku mogą być aż cztery cyfry z groszami. Ale potem widzę, ile dostaje Mężczyzna. Do diabła z Mężczyzną.

Studentki i studenci nie wiedzą, co o mnie myśleć. Noszę jeansy i converse’y. Mam całe ramiona w tatuażach. Jestem wysoka. Nie jestem kruszynką. Jestem dzieckiem imigrantów. Wiele osób, które uczę, nigdy wcześniej nie miało czarnej nauczycielki. Nic im na to nie poradzę. Jestem jedyną czarną profesorką na moim wydziale. I to się pewnie nie zmieni przez cały okres mojej kariery, niezależnie od tego, gdzie będę wykładać. Przywykłam do tego. Żałuję, że musiałam przywyknąć. Wydaje się, że istnieją jakieś niepisane zasady dotyczące liczby akademickich przestrzeni, jakie w tym samym czasie mogą zajmować osoby nie-białe. Zmęczyło mnie bycie jedną jedyną.

Kiedy jako studentka słuchałam brzęczącego bez końca nudnego profesora, myślałam zazwyczaj: nigdy nie będę taką nauczycielką. Pewnego dnia wygłaszam wykład i nagle uświadamiam sobie, że w tym momencie jestem taką nauczycielką. Gapię się na studentki i studentów, których większość nie notuje, mam przed sobą ich rozdzierająco puste spojrzenia, które mówią: Chciałabym być gdziekolwiek,byle nie tu. I myślę sobie: Chciałabym być gdziekolwiek, byle nie tu. Mówię coraz szybciej, żeby wydobyć nas wszystkich z tej niedoli. Zaczynam mówić niespójnie. Ich puste spojrzenia prześladują mnie potem przez resztę dnia – i dłużej.

Utrzymuję kontakt z najbliższą przyjaciółką ze studiów doktoranckich. Obie jesteśmy naprawdę zadowolone z naszych nowych miejsc pracy, ale krzywa uczenia jest stroma. Nie da się ślizgać po powierzchni. Kręcimy się wśród metafor dotyczących tonięcia. W długich rozmowach podajemy w wątpliwość decyzję stania się odpowiednio nowoczesnymi kobietami. Trzeba wystawiać tyle ocen. Kiedy patrzysz na stos prac naukowych, zaczynasz cieplej myśleć o byciu trzymaną boso w kuchni.

Idąc korytarzem, słyszę, jak młoda kobieta kilka razy woła: „Doktor Gay!”, i myślę sobie: Niezbyt grzecznie ze strony tej doktor Gay tak ignorować biedną studentkę. Obracam się, żeby coś powiedzieć i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że mówi do mnie.

Martwi mnie, że część moich studentek i studentów nie ma ubrań wyposażonych w jakieś zamki, guziki czy cokolwiek innego, czego można użyć do zamknięcia i zapięcia. Widzę masę blaknących słów rozciągniętych na tyłkach, pod ramiączkami staników, nad spodniami od piżamy, często źle dopasowanymi. Zimą, kiedy za oknami jest śnieg i lód, chłopcy przychodzą na zajęcia w baseballowych szortach i klapkach. Martwię się o ich stopy, o ich biedniutkie paluszki.

Helikopterowi rodzice piszą maile, w których domagają się informacji o swoich dzieciach. Jak sobie radzi mój syn?Czy córka uczęszcza na zajęcia? Zachęcam ich, żeby stworzyli sobie jakiś kanał komunikacji z własnym dzieckiem. Tłumaczę uprzejmie, że istnieją przepisy, które zakazują takiej formy komunikacji bez pisemnej zgody dziecka. Dziecko rzadko wyraża zgodę.

Nie ma nic nowego w nowym miejscu, a ja nikogo tu nie znam. Miasto to płaski, pokiereszowany pas ziemi, z ciągiem na wpół opuszczonych małych galerii handlowych. No i jest jeszcze kukurydza, mnóstwo, wszędzie, rozciągająca się kilometrami w każdą stronę. Większość moich koleżanek i kolegów mieszka osiemdziesiąt kilometrów stąd. Większość z nich ma rodziny. Jadę na północ, do Chicago. Jadę na wschód, do Indianapolis. Jadę na południe, do St. Louis. Zaczynam grać w scrabble i wygrywam pierwszy turniej, w jakim biorę udział. W ostatniej rundzie natykam się na swojego arcywroga – przeciwnika, którego to, że go pokonałam, wprawia w taką wściekłość, że odmawia podania mi ręki i obrażony gwałtownie wybiega z turnieju. Słodycz zwycięstwa pozostaje. Kiedy znów go spotykam, na innym turnieju, wskazuje na mnie palcem i mówi: „Dwie wygrane na trzy. Dwie. Wygrane. Na. Trzy”. Pokonuję go dwa razy na trzy.

Moi rodzice także pytają: Jak sobie radzi moja córka? Oferuję im pewną wersję prawdy.

Czasami w trakcie zajęć przyłapuję studentów lub studentki na tym, że pod biurkiem gapią się w telefony, jak gdyby myśleli, że mają czapki niewidki. Jest to jednocześnie wkurzające i zabawne. Czasem nie mogę się powstrzymać, żeby nie powiedzieć: „Widzę cię”. A czasami konfiskuję im sprzęt elektroniczny.

Czasem, kiedy studenci i studentki zajmują się pracą w grupach, ukradkiem wyciągam telefon, jak gdybym założyła czapkę niewidkę. Jestem częścią problemu.

Staram się, żeby zajęcia były zabawne, angażujące, żeby opierały się na doświadczeniach. Przeprowadzamy symulację debaty na temat ujęcia problemów społecznych w pracach pisemnych. Używamy Twittera, żeby uczyć się opracowywania mikrotekstów do nowych mediów. Gramy w Jeopardy!, żeby uczyć się fachowo zbierać informacje potrzebne do pisania poważnych tekstów. College nie różni się od przedszkola tak bardzo, jak mogłoby się wam wydawać. Codziennie się zastanawiam: Jak mogę sensownie zaangażować studentki i studentów, sprawić, żeby się uczyli i jednocześnie bawili przez pięćdziesiąt minut? Jak powstrzymać ich przed gapieniem się na mnie pustym wzrokiem? Co zrobić, żeby chciało im się uczyć? Jest to dość wyczerpujące. Czasami wydaje mi się, że jedyna odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi: nie dam rady.

Istnieje coś takiego jak zaraza spadająca na babki. Starsi krewni moich studentek i studentów umierają z alarmująco wysoką tygodniową częstotliwością. Chciałabym jakoś ostrzec ocalałe babki. Chcę, żeby żyły. Bawi mnie absurdalność i niewiarygodność wymówek, jakich używają studenci i studentki, żeby usprawiedliwić nieobecności lub nieodrobione prace. Wydaje im się, że chcę znać powód. Myślą, że domagam się od nich wyjaśnienia. Myślą, że nie wiem, że kłamią. Czasami mówię po prostu: „Przecież wiem, że kłamiesz. Najlepsze, co możesz zrobić, to nie mówić nic”.

Próbuję nie być stara. Próbuję nie myśleć: Kiedy byłam w twoim wieku…, tyle że często pamiętam, jaka byłam w ich wieku. Lubiłam szkołę, uwielbiałam się uczyć, ciężko pracowałam. Większość osób, z którymi chodziłam do szkoły, miała podobnie. Zdarzało się nam ostro imprezować, ale i tak pojawialiśmy się na zajęciach i robiliśmy to, co należało. Niepokojąco duża liczba moich studentów i studentek sprawia wrażenie, jak gdyby nie chcieli być w college’u. Uczęszczają do szkoły, ponieważ nie sądzą, żeby mieli jakikolwiek inny wybór, albo ponieważ nie mają nic lepszego do roboty, albo dlatego, że rodzice zmusili ich do uczęszczania do college’u, no i oczywiście dlatego, że jak większość z nas uznali logikę, zgodnie z którą w tym kraju, żeby cokolwiek osiągnąć, musisz mieć dyplom. Nie, że na pewno nie mają racji. Mimo wszystko zdecydowanie za często przyłapuję się na tym, że marzę, żeby mieć do czynienia z większą liczbą studentek i studentów, którzy naprawdę chcą być w szkole, którzy nie traktują edukacji z niechęcią, jako czegoś, co im wciśnięto. Marzę o tym, żeby istniały inne realne drogi dla osób, które pragną być gdziekolwiek, byle nie na zajęciach. Marzę, przede wszystkim, o doskonałym świecie.

Sporo moich studentek i studentów znajduje moją stronę internetową. Uroki uczenia w erze cyfrowej. Znajdują moje teksty, z których większość jest, że tak powiem, dość odważna i otwarta. Wieści szybko się roznoszą. Studenci i studentki chcą ze mną o tym rozmawiać, na korytarzu po zajęciach, w moim gabinecie, tu i tam poza kampusem. To niezręczne – pochlebne, ale przede wszystkim niezręczne. Wiedzą zdecydowanie za dużo o moim życiu osobistym. Wiedzą o przypadkowym facecie, który spędził ze mną noc, pomógł mi obalić kilka butelek wina i zrobił mi śniadanie. Muszę zmienić sposób blogowania.

Dogaduję się ze studentami i studentkami. Na ogół są bystrzy i uroczy, nawet jeśli jednocześnie potrafią być wkurzający. Dzięki nim uwielbiam moją pracę, na sali wykładowej i poza nią. Studenci i studentki przychodzą do mnie do gabinetu omawiać swoje osobiste problemy. Staram się zachowywać granice. Mam do czynienia z historiami o zerwaniach po długotrwałych związkach, o nieudanych randkach, o lubieżnych profesorach z innych wydziałów, o współlokatorce, która zostawia otwarte drzwi, kiedy się bzyka, o tym, co się zdarzyło w piątek w barze, i o trudnych decyzjach dotyczących tego, czy iść na studia magisterskie, czy próbować odnaleźć się na rynku pracy. Każda z tych sytuacji jest kryzysowa. Słucham i staram się wygłosić odpowiednią radę. Nie jest to rada tego rodzaju, jaką z moimi koleżankami dajemy sobie nawzajem. Tak naprawdę chciałabym do tych studentek (bo w większości są to młode dziewczyny) wrzasnąć: „Dziewczyyyyno!”.

Jestem raczej zadowolona z tego, że zbliżam się do czterdziestki, i nic mnie tak nie utwierdza w tym zadowoleniu, jak przebywanie w otoczeniu osób w okolicach dwudziestego roku życia.

Na studiach doktoranckich raczono nas upiornymi opowieściami o radach wydziału, na których odbywają się gorące wymiany zdań, a między osobami należącymi do różnych frakcji dochodzi niemal do bijatyk. Z niecierpliwością oczekiwałam tych spektakli, po to, by odkryć, że na moim wydziale spotykamy się raczej raz czy dwa razy w semestrze niż co tydzień. Zamiast tego mamy zebrania komisji. Przewodniczący i przewodniczące komisji składają raporty dziekanowi. Zebrania komisji nie należą do moich ulubionych zajęć w pracy. Mamy tu politykę, stawki i dekady różnych zaszłości, o których wiem niewiele i z których jeszcze mniej rozumiem. Wszyscy mają dobre intencje, ale wszystkiemu towarzyszy ogrom biurokracji. Osobiście wolę zdrowy rozsądek.