Zioło-lecznictwo - O. Wojciech Ziółek SJ, Anna Sosnowska - ebook

Zioło-lecznictwo ebook

O. Wojciech Ziółek SJ, Anna Sosnowska

5,0

Opis

Na pierwszy rzut oka jest to książka o mrocznych zakamarkach ludzkiego życia - o momentach, kiedy dopadają nas różne kryzysy; o lękach, grzechach i naszych ułomnościach. Jednak najważniejszym tematem rozmowy, którą prowadzą o. Wojciech Ziółek SJ i Anna Sosnowska, jest Bóg - Bóg tak dalece miłosierny, że nie mieści się nam to w głowie.

Książka bazuje na osobistym doświadczeniu o. Ziółka. Jest poruszającą opowieścią księdza, który otwarcie mówi o własnych bojach, jakie musiał stoczyć w trudnych dla siebie chwilach, a także o bardzo intymnym doświadczeniu bycia uratowanym przez Boga.

O.Wojciech Ziółek SJ filozof, teolog biblijny, przełożony Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego w latach 2008-2014, wieloletni duszpasterz akademicki.

Anna Sosnowska dziennikarz i teolog. W kanale religia.tv prowadziła m.in. "Kulturoskop" oraz program "Motywacja jest kobietą". Na stałe współpracuje z miesięcznikiem "W drodze". Mieszka w Warszawie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O. Wojciech Ziółek SJ

Anna Sosnowska

ZIOŁO-LECZNICTWO

czyli wywary na przywary

Wydawnictwo WAM

Kraków

© Wydawnictwo WAM, 2015

Korekta Aleksandra Marczuk

Projekt okładki Agata Hanuszkiewicz

Typografia i łamanie Jacek Zaryczny

Przygotowanie ebooka Piotr Druciarek

ISBN 978-83-277-0349-1

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 43 03 210

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Zanim zaczniemy…

Gdyby nie tamto wydarzenie, sprzed wielu lat, nie byłoby ani tego wywiadu, ani tej książki, ani mnie, więc…

We wrześniu 1989 roku byłem na Sycylii, w naszym jezuic­kim domu rekolekcyjnym, w położonej tuż nad morzem małej, uroczej miejscowości Alta Villa Milicia. Miałem dwadzieścia sześć lat, od siedmiu lat byłem jezuitą i od roku studiowałem teologię w Rzymie.

Od pięciu lat, konkretnie od października 1984 roku, byłem w wielkim kryzysie, który dotyczył właściwie wszystkich aspektów mojego życia. Na zewnątrz funkcjonowałem nieźle: z całkiem dobrymi wynikami zaliczyłem trzyletnią filozofię w Krakowie, zrobiłem roczną „magisterkę”, czyli praktykę duszpasterską, ucząc religii jedenastolatków w „salkach” naszej gliwickiej parafii, a potem rozpocząłem teologię w Rzymie. Co więcej, robiłem nawet kabarety, organizowałem artystyczne imprezy i – jak zawsze – „fajnie opowiadałem dowcipy”. A w środku było czarno i coraz czarniej. Wielka, rozlana jak smoła, wszechobecna tępa rozpacz oraz nagłe, długie i okrutne ataki strasznego, ostrego, paraliżującego lęku. Paraliżującego nie tylko w sensie przenośnym: było mi trudno oddychać, bardzo się pociłem i przede wszystkim wydawało mi się, że nie wytrzymam ani chwili dłużej, że za chwilę coś mi się stanie. Oczywiście pojawiły się też myśli samobójcze i wcale nie były jakieś szczególnie straszne. To przynajmniej było jakieś rozwiązanie...

Pewnie, że szukałem pomocy. Byłem u różnych specjalistów – i tych od duchowości, i tych od psychologii, robiłem testy, terapie, ale nie pomagało. Oczywiście wszystkie te rozmowy były bardzo pożyteczne, wiele mi dały, i za to, czego dowiedziałem się wtedy o sobie i o swoim wnętrzu byłem i jestem szczerze wdzięczny. Ale nie pomagało! Na chwilę przynosiło ulgę, ale zaraz potem ciemność wracała, a lęk paraliżował jeszcze bardziej, bo ten powracający boli bardziej – jest jak rozdrapywanie otwartej rany.

I jeszcze bardzo się modliłem! Z płaczem wołałem do Pana Jezusa, starając się jednocześnie, najgorliwiej jak tylko umiałem, być Jego wiernym sługą i towarzyszem. Zawsze chciałem być dobrym jezuitą. Ale ani modlitwa, ani pragnienia bycia dobrym nie pomagały. Nic.

Na zewnątrz wszystko wyglądało całkiem normalnie i poza mną oraz bliżej wtajemniczonymi nikt nie wiedział, co się dzieje, ale ja powoli traciłem nadzieję i zapadałem się. Czarna rozpacz ogarniała wszystko. Trochę więcej nadziei wstąpiło we mnie przed wyjazdem do Rzymu, bo nowe miejsce, nowe wyzwanie, nowe środowisko i – daj Boże – nowe spojrzenie na samego siebie. Niestety, kiedy w Rzymie do tego wszystkiego doszły jeszcze trudności językowe i kulturowe, zrobiło się już całkiem źle. Nie pomógł nawet miesięczny powrót do Polski na początku wakacji. Co więcej, właśnie w Polsce – całkowicie bezsilny wobec siebie i doprowadzony do ostateczności rozpaczą i lękiem – powiedziałem, a właściwie wykrzyczałem Panu Bogu, że nie będę się już więcej modlił, że jak nie, to nie, że jeśli chce, bym umarł, to umrę. Ale ja też mam swoją godność i bez końca skamlał nie będę. Nie, to nie! Koniec! W takim właśnie stanie absolutnej desperacji jechałem na Sycylię.

Przed rozpoczęciem drugiego roku teologii, razem z kilkunastoma współbraćmi z najprzeróżniejszych krajów świata, właśnie na Sycylii przeżywaliśmy wspólnie z naszymi formatorami tzw. miesiąc kapłański – czas refleksji nad kapłaństwem, które za dwa, trzy lata mieliśmy przyjąć. Miesiąc, na który składały się konferencje, spotkania z bardziej doświadczonymi jezuitami, a przede wszystkim długie „dzielenia się”, kiedy to każdy z nas mówił o własnym doświadczeniu, o tym, co sam uważa itd. To wszystko do południa, bo upalne popołudnia były czasem do własnej dyspozycji, przeznaczonym na refleksję, na lekturę, na odpoczynek. Tak wyglądały moje pierwsze trzy tygodnie tamtego września, bo ostatni tydzień w całości przeznaczony był na Ćwiczenia duchowne, którymi kończyliśmy miesiąc kapłański.

Ale jeszcze przed rekolekcjami jeden z naszych starszych braci, Sycylijczyk, który po czterdziestu latach pracy misyjnej na Madagaskarze wrócił do Włoch, nauczył mnie pływać. To ważny szczegół, bo ta nowa umiejętność sprawiła, że zacząłem jakoś tak bardziej realnie myśleć o tym, jak to wszystko zakończyć. Plan był taki, że wypłynę w morze tak daleko, żebym już nie mógł wrócić… Wszyscy co najwyżej pomyślą, że nie umiał dobrze pływać, przecenił swoje możliwości i… stąd tragedia, bo z morzem nie ma żartów…

Na zakończenie miesiąca kapłańskiego były rekolekcje. Rozpocząłem je bez najmniejszych oczekiwań, z wyżej przedstawionym planem w głowie, z wyjącą wręcz pustką w sercu i z mocnym postanowieniem, że nie będę się modlił, bo jak nie, to nie. W swoim postanowieniu trwałem dzielnie, choć od początku pojawiały się kwestie dość zaskakujące. Już we wprowadzeniu do pierwszej medytacji prowadzący Ćwiczenia włoski jezuita Silvano Fausti zaproponował tekst z 19. rozdziału Pierwszej Księgi Królewskiej mówiący o tym, jak zniechęcony, rozczarowany sobą i przegrany Eliasz kładzie się pod jakimś krzakiem i chce umrzeć. Nie żebym się zaczął modlić (jak nie, to nie!), ale do głowy i – trzeba to powiedzieć – również do serca zaczęły mi przychodzić myśli i refleksje dotyczące wielu podobieństw między sytuacją moją a Eliasza. Wszystko to sprawiło, że zacząłem słuchać tego, co mówi… Fausti.

Niestety, kolejne dni przyniosły zmianę na gorsze… Fausti od chcącego umrzeć Eliasza przeszedł do tekstów biblijnych mówiących o Bożej miłości (Iz 43, Oz 11), a dla mnie był to temat nie do zdzierżenia. Wyłączyłem się więc znowu… Ale była pewna różnica: nawet jeśli słowa o Bożej miłości bolały do żywego, to zawsze mogłem powrócić do rozmyślań nad moim podobieństwem do Eliasza. Miałem towarzysza niedoli…

Aż nadszedł wreszcie… czwarty dzień rekolekcji, 24 września 1989 roku, kiedy to Silvano Fausti zaproponował nam do modlitwy tekst przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie. Zacząłem słuchać i ze zdziwieniem słyszałem, jak mówi, że to nie jest przypowieść wyjaśniająca, kogo jeszcze mam kochać, tylko mówiąca o tym, kto mnie kocha i że to sam Pan Jezus jest tym miłosiernym, kochającym Samarytaninem, i dlatego właśnie opowiada tę przypowieść owemu uczonemu w Prawie, bo dobrze wie, że tamten bardzo cierpi, gdyż w swoim życiu nie doświadcza ani miłosierdzia, ani miłości.

Wróciłem do pokoju, zamknąłem drzwi i usiadłem w fotelu. Na zewnątrz świeciło ostre sycylijskie słońce, ale zamknięte persjany stwarzały atmosferę półmroku. Właśnie w tym półmroku sięgnąłem po Pismo Święte. Nie żeby się modlić… Chciałem tylko przeczytać. Otworzyłem i przeczytałem trzy słowa: „Pewien zaś Samarytanin…”. Dalej pamiętam tylko, że bardzo płakałem. Bardzo i długo. Niemal przez cały dzień. Nie wychodziłem z pokoju, nie zszedłem na posiłek, tylko siedziałem i płakałem. To były takie dobre łzy! Łzy szczęścia! Łzy uratowanego! Było mi z nimi tak dobrze! Bo w jednej chwili poczułem, że Ktoś mnie przytulił, że ktoś mi przebaczył i że właśnie pokochał tak mocno i prawdziwie, że nie mogę mieć co do tego żadnych wątpliwości. Żadnych!

Aha! I jeszcze skończył się mój pięcioletni kryzys! W tej jednej sekundzie, przy tych trzech prostych słowach: „Pewien zaś Samarytanin…”, skończył się i nigdy już nie wrócił! Jeszcze nie raz bywało źle, jeszcze nie raz ciemność zaglądała mi w oczy, ale nigdy już nie była tak beznadziejnie nieprzenikniona, nigdy już do mego serca nie powróciła boleśnie skowycząca pustka.

Żyję!

Zmiana była tak niesamowita i tak radykalna, że po powrocie do Rzymu wszedłem do mojego pokoju, znów zamknąłem drzwi i… dotykałem ścian i mebli, bo wszystko wydawało mi się nowe, inne, zmienione. Wszystko było inne, choć przecież takie samo.

Trwa do dziś.

Wszystko, co stało się potem w moim życiu, mogło się stać dzięki tamtemu wydarzeniu sprzed lat. Dzięki niemu również całe moje życie potoczyło się inaczej, niż to sobie wcześniej planowałem i inaczej niż myślałem.

Bo to przecież nie tak miało być. Miałem być grzeczny i – jak przystało na dobrego zakonnika – uradowany. Dzięki temu, że „Pewien zaś Samarytanin…” nie przeszedł obok mnie umierającego obojętnie, tylko wzruszył się moją biedą i ranami, odkryłem i doświadczyłem, że jestem grzeszny, ale uratowany! To najszczęśliwsze doświadczenie mojego ponadpięćdziesięcioletniego życia.

Nigdy nie zdołam Mu za to podziękować, ale bardzo Mu jestem za to wdzięczny!

Podobnie mojej Rodzinie, Współbraciom i Przyjaciołom, bo zawsze byli i są przy mnie.

Ta rozmowa jest o tym!

Wojciech Ziółek SJ

PS. Nie byłoby tej książki, gdyby nie kompetencja, delikatność i warsztatowa solidność Pani Ani Sosnowskiej. Wszystkie te swoje cechy, ubrane w kobiecy wdzięk i urok osobisty, ujawniła w pełni nie tylko podczas przeprowadzania samego wywiadu, ale też podczas mozolnej i trudnej redakcji tekstu. I cały czas była wobec mnie cierpliwa!

Pani Aniu, bardzo dziękuję!

rozdział pierwszy

Miłość na Bogato

Chciałabym rozpocząć naszą rozmowę od miłości.

O! I już się robi ciekawie! (śmiech)

My bardzo lubimy koncentrować się na grzechu, tymczasem to miłość Boga pokazuje nam z właściwej perspektywy wszystkie sprawy.

Jak mówią: „bliższa ciału koszula”, więc ani trochę mnie nie dziwi to koncentrowanie się na grzechu i na słabości. Doskonale znam taki stan, w którym mówienie o miłości Pana Boga może zwyczajnie denerwować i boleć. Kiedy przeżywając kryzys, słyszałem, że Jego miłość istnieje, bo ktoś ją czuje, nie tylko nie dowierzałem tym deklaracjom, ale mnie to wkurzało, bolało. Zdenerwowany mówiłem sam do siebie: Ja oczywiście wierzę, że Pan Bóg kocha i innych, i mnie. Tylko że ja tego nie czuję! – krzyczałem. A skoro nie czuję, to tak, jakby tego nie było. Cóż mi po samej świadomości…? A potem jeszcze obwiniałem siebie, bo myślałem: Skoro ktoś tę Bożą miłość czuje, to dlaczego ja nie potrafię? Co się ze mną dzieje? Co jeszcze powinienem zrobić? Przecież chyba nie jestem aż takim zimnym draniem? Przecież moja mama zawsze mi powtarzała, i wciąż powtarza, że mam dobre serce...

Pojawiła się wtedy w Ojca głowie myśl: Może ja na tę miłość po prostu nie zasługuję?

Oczywiście, że tak. Takie, wspomniane wcześniej, mówienie o Bożej miłości wpędzało mnie w wielkie poczucie winy, bo wiedziałem, że ja nie zdołam być już grzeczniejszy – znałem przecież siebie, ciągle coś pchało mnie na manowce.

Co się Ojcu nie podobało w tym przekazie?

Jakiś rodzaj pychy połączonej z egzaltacją. Spotykałem ludzi, którzy zdanie „Pan Bóg mnie kocha” wypowiadali z przerażają­cą wręcz pewnością. Nie pozostawiali ani skrawka miejsca na wątpliwości, wszystko było dla nich jasne i oczywiste – jak w reklamie z udziałem kabaretu Mumio: „Jeśli się czegoś nie kocha, to się tego nie sprzeda”. Tymczasem jedyną pewną rzeczą, którą ja wówczas odczuwałem, był dojmujący brak miłości i wypływający z niego, jeszcze bardziej dotkliwy, przerażający i paraliżujący lęk.

Ewangelizacyjne komunikaty brzmiące: „Bóg cię kocha!” nie łagodziły tego stanu?

Zawsze mnie denerwowało – i do tej pory tak się dzieje – gdy ktoś wykrzykiwał mi te słowa w twarz. Jeśli mam doświadczyć miłości Pana Boga, to na pewno nie na skutek czyjegoś gwałtownego i usilnego przekonywania: „Słuchaj, naprawdę tak jest!”. Tymczasem wiele osób próbowało w ten właśnie sposób ze mną rozmawiać.

I jaki był efekt?

Żaden, bo – jak wspomniałem – ja wierzyłem, że Pan Bóg mnie kocha. Czemuż miałbym nie wierzyć?! Tylko nie czułem tej miłości. Na tym polegał dramat.

Ojcze, to brzmi niemal jak coming out.

Dlaczego?

Bo w Kościele słyszymy zwykle, że właśnie nie o odczuwanie chodzi, lecz o wiarę, a kto domaga się namacalnego doświadczenia miłości Boga, ten jest duchowo niedojrzały.

No to serdecznie zapraszam do Klubu Niedojrzałych Duchowo. Ja tu jestem Prezesem, więc moje zaproszenie w zupełności wystarczy. Na pewno Panią wpuszczą! (śmiech)

A wracając do S_tyl_2. Pani Aniu, my po prostu boimy się przyznać do tego, że Go nie czujemy. Jak to? Ja – wierzący nie czuję Jego miłości? Ja – ksiądz nie potrafię tego? Przecież ludzie na mnie patrzą, a ja muszę swoim życiem dawać im świadectwo istnienia Pana Boga. Zatem nie mogę się przyznać, że Go nie doświadczam. Wyszepczę to czasem bardzo cichutko na spowiedzi, ale potem…

Wydaje mi się, że to właśnie stąd bierze się to słodkie kościelne gadanie. Wykrzykiwanie: „Pan Bóg cię kocha!” jest przede wszystkim przekonywaniem samego siebie.

Na spotkaniach ewangelizacyjnych wykrzykuje się często jeszcze ciąg dalszy: „Żeby uwierzyć w tę miłość, musisz otworzyć swoje serce!”.

Kiedy słyszę „musisz”, momentalnie budzi się we mnie sprzeciw. Jeśli coś muszę, to na pewno tego nie zrobię – znam siebie. Taki po prostu jestem.

A jednak, gdyby dwadzieścia kilka lat temu w czasie sycylijskich rekolekcji nie otworzył Ojciec serca, może dziś nie byłoby tej rozmowy.

Wtedy to ja najpierw otworzyłem uszy, a potem zapłakane oczy, ze zdziwienia. Rekolekcjonista nie zaczął od miłości Pana Boga. Gdyby tak zrobił, zwyczajnie bym się wyłączył. Ten zabieg miałem już doskonale przećwiczony – zresztą do tej pory tak robię. Kiedy nie mogę słuchać już tego typu pustosłowia, a wyjście z pomieszczenia, gdzie ktoś nadaje, jest niemożliwe, wyłączam się, wyliczając w myślach miejsca i zwycięzców kolejnych finałów mistrzostw świata w piłce nożnej: w 1930 roku w Urugwaju wygrał Urugwaj, w 1934 roku we Włoszech Włosi itd., aż do Brazylii w 2014. Choć muszę przyznać, to na pewno kwestia wieku, że przy tym ostatnim finale trudno mi sobie przypomnieć, kto w końcu wygrał… (śmiech)

Pytanie będzie nie na temat, ale go sobie nie odmówię: W jakich okolicznościach ostatnio się to Ojcu zdarzyło?

Całkiem niedawno, podczas trwającego prawie pięć godzin rozpoczęcia roku akademickiego na jednej ze śląskich uczelni...

Wróćmy do rekolekcji. Od czego w takim razie zaczął kaznodzieja?

Od Eliasza, który leżał pod krzakiem i chciał umrzeć.

Podobnie jak Ojciec.

Tak, podobnie jak ja. Miałem już wszystko zaplanowane w kwestii mojej śmierci. W tym fragmencie z Pierwszej Księgi Królewskiej znalazłem jedną rzecz, która łączyła mnie z Eliaszem. On modlił się do Pana Boga: „Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków” (1 Krl 19,4). Do mnie, wówczas dwudziesto­paroletniego mężczyzny, brutalnie dotarła właśnie ta prawda: że wcale nie jestem lepszy od moich przodków, od mojego ojca, a przecież tak bardzo chciałem. Kiedy czyta się ten tekst w ciszy i skupieniu, może się wydawać, że rozczarowanie sobą to błahy problem – na pewno nie na tyle poważny, by odebrać sobie życie. Ale to nieprawda! Rozczarowanie sobą jest bardzo bolesne. Im większa przepaść między ideałami wrażliwego serca a rzeczywistością codziennego życia, tym większy ból i kryzys. Nie do zniesienia. A poza tym, jeśli człowiek przeżywa kryzys…

Historia Eliasza, doświadczenia Ojca, losy ludzi, którzy naprawdę borykają się w życiu z wieloma trudnościami – takich cierpień nie da się po prostu zakleić plastrem z napisem: „Bóg cię kocha”. Nie ma Ojciec wrażenia, że coś, co zamykamy w tym krótkim sloganie, jest dla nas w rzeczywistości wielkim wyzwaniem? Bo wcale nie tak łatwo uwierzyć w prawdę o miłości, którą Bóg nas obdarza, niełatwo ją przyjąć.

Całkowicie się zgadzam, choć jedną rzecz chciałbym doprecyzować. Mimo wszystko, na pewno trzeba o tej miłości mówić.

Jednak?

Tak. Właśnie po to, żeby jątrzyć, żeby podrażniać bolące miejsca. Kiedy chcemy nauczyć się jeździć na rowerze, na początku wydaje się, że to jest w ogóle niewykonalne – człowiek nie może utrzymać pionu, poruszając się tylko na dwóch kołach. Potem zaczynamy próbować, ale ciągle się przewracamy, i po którejś tam nieudanej próbie oświadczamy: „To jest niemożliwe! Tak się po prostu nie da!”. Wtedy tata albo ktoś inny, kto nas uczy, mówi: „Dasz radę. Skoro ja umiem, to i ty potrafisz. Zobaczysz, w końcu ci się uda”. Denerwuje nas to, bo jak się może udać, skoro cały czas się przewracamy!? Ale jeszcze bardziej nas denerwuje, że to jest jednak prawda, bo przecież oni umieją. Przecież widzieliśmy, jak jeżdżą. Więc sobie mówimy: „Może inni potrafią, ale nie ja”. W rezultacie mamy ochotę rzucić tym rowerem i pójść sobie w diabły. Ale po chwili po raz kolejny słyszymy słowa: „Człowieku, wiesz jak wspaniale jeździ się na rowerze? To naprawdę jest kapitalne!”

W ten sposób rower z jednej strony staje się przyczyną frustracji, z drugiej zaś – obiektem pragnień.

Musimy się z tym zmierzyć: chociaż teraz jeszcze nie potrafimy jeździć, to nie jest to poza naszym zasięgiem. Widzimy przed sobą punkt na horyzoncie i dzięki temu wiemy, w którym kierunku powinniśmy podążać.

Łatwo rozpoznać moment, kiedy opanujemy już umiejętność jazdy na rowerze. Ale po czym można poznać miłość? Nawet to uczucie między ludźmi pozostaje w pewnym sensie nieuchwytne. Przybiera formy czułych gestów, dobrego traktowania, troski, ale samą miłość trudno zdefiniować.

Z każdą miłością jest tak, że poznaje się ją po owocach. O moich sycylijskich rekolekcjach, o tym, co tam się wydarzyło, przez pierwsze pół roku nikomu nie mówiłem.

Dlaczego? Przecież to było bardzo ważne.

Dramat polegał na tym, że w stanie, w którym wtedy się znajdowałem, odczuwałem z jednej strony wielki głód, ale z drugiej – miałem w sobie mnóstwo podejrzliwości, zupełnie jak szczur.

Szczur?

Tak, bo on nie zje byle czego, nawet kiedy jest bardzo głodny. Nawet to, co wygląda i pachnie kusząco, może okazać się trucizną. Podobnie było ze mną. Nie miałem żadnej pewności, czy to, co przeżywałem, nie było po prostu moim wymysłem.

Zastanawiał się Ojciec nad tym, czy sam sobie nie wygenerował tego doświadczenia miłości?

Właśnie tak. Religia wymyślona przez nas samych to naprawdę opium dla ludu. Dziś mogę opowiadać o tych wydarzeniach z Sycylii bez obaw, bo nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że moje odczucia były prawdziwe. Nie przeżyłem żadnego obłędu, nie doświadczyłem żadnej wizji, ale jednocześnie po Sycylii nic już nie było takie samo jak wcześniej – ani takie jak w czasie kryzysu, ani takie jak przed nim.

Czyli nie mieliśmy do czynienia z wielkim powrotem starego Ziółka…

…grzecznego ministranta? Nie. Rzeczywistość się nie zmieniła, lecz ja wszystko zacząłem widzieć zupełnie inaczej. Przez pół roku nie mówiłem o tym ani słowa, obawiając się, że jak powiem, to ten stan minie. Dopiero z czasem, powoli, jak ślimak, zacząłem wydobywać tę historię na światło dzienne.

Historia Ojca pokazuje dobitnie, że w kwestii naszej przemiany inicjatywa należy do Boga. A czy sami możemy stworzyć w sobie takie warunki, które ułatwią Bożej miłości dotarcie do nas?

Z tą kwestią zawsze miałem problem, bo – szczerze mówiąc – ja uważam, że nie. Nie mam żadnego imprimatur na takie myślenie, ale w moim przekonaniu to Pan Bóg robi nam w sercu miejsce dla Siebie. Czy św. Ignacy, broniąc twierdzy w Pampelunie, przygotowywał się do tak czułego i przemieniającego spotkania z Panem Bogiem, jakie było mu dane przeżyć? Nie, on się szykował do spotkania z wrogiem na polu walki. W Loyoli, gdzie się urodził i gdzie – po ranach odniesionych w tamtej walce – przeżywał rekonwalescencję, podczas której doświadczył nawrócenia, jest kaplica upamiętniająca to wydarzenie. W kaplicy śliczna figura ubranego w dworskie szaty Ignacego, siedzącego na sofie, z wyciągniętą i obandażowaną nogą oraz z księgą Żywotów Świętych w ręce i ze wzrokiem utkwionym w górze. Nad figurą, na jednej z belek powały widnieje napis, niezwykle wzruszający dla każdego jezuity: Aquí se entregó a Dios Iñigo de Loyola – „Tu oddał się Bogu Iñigo Loyola”. W tejże Loyoli odprawiałem ostatnio moje Ćwiczenia duchowne, spędzając wiele godzin w tej właśnie kaplicy. Stary, doświadczony je­zuita, który mnie prowadził, zwrócił mi uwagę, że to zdanie jest niepełne, bo brakuje pierwszej części.

Jakiej?

„Tu Bóg oddał się Iñigo Loyoli”. Bez tego oddania się Pana Boga nie byłoby ani drugiej części zdania, ani św. Ignacego, ani jezuitów, ani nas, dzisiaj tu rozmawiających. Ale żeby nie ograniczać się tylko do jezuickiego podwórka: Czy Augustyn, żyjąc jak mu się tylko podobało, przygotowywał się do nawrócenia? A św. Paweł pod Damaszkiem? Nie. Natomiast wspólnym mianownikiem tych historii był jakiś wewnętrzny głód, jakiś brak i wypływające z niego pragnienie...

Ale w Biblii znajdujemy przecież ponaglenia takie jak: „Przygotujcie drogę Panu” (por. Łk 3, 4).

To prawda, dlatego niniejszym chciałbym publicznie oświadczyć, że nie rozumiem jeszcze tych fragmentów Pisma Świętego. Znamy takie historie, kiedy ktoś usunął zupełnie Pana Boga z horyzontu swojego serca i umysłu, a jednak Panu Bogu udało się go dopaść. Kalendarz liturgiczny jest pełen takich świętych, na których nawrócenie spadło znienacka – jak grom z jasnego nieba. Oczywiście, często pomagała w tym czyjaś modlitwa.

Św. Augustynowi nawrócenie wypłakała i wymodliła mama.

A on dobrze wiedział o jej staraniach.

Część osób zwraca się do Boga pod wpływem jakiegoś bardzo trudnego doświadczenia – wypadku, śmiertelnej choroby, ­odejścia kogoś bliskiego.

W takich sytuacjach stawiamy sobie S_tyl_2 fundamentalne, ale przecież nie wszyscy tak robią. Zresztą nawet ci, którzy je zadają, w pierwszym odruchu może i zapłaczą, zmartwią się, ale potem wycofają się, mówiąc: „Nieeee, byłam po prostu chora i pozwoliłam sobie na takie sentymenty i filozofowanie. Na szczęście teraz już wszystko wróciło do normy. Wróciłam do siebie i nie stawiam sobie już takich pytań”. To autentyk. A przecież to wszystko nie ze złej woli, tylko ze strachu przed miłością, przed możliwością bycia wydanym „na pastwę” miłości.

I jak z takimi ludźmi postępuje Bóg?

My odpuszczamy, ale On nigdy nie odpuszcza, nie rezygnuje. Gdyby im powiedział: „Nie zrobiłeś tego, nie przygotowałeś swojego serca i w związku z tym nie spotkamy się na tamtym świecie”, to jakim byłby Bogiem? Jeśli mam być szczery, to nie takiego Boga bym pragnął. A ilu jest ludzi, którzy nawet przyciśnięci do muru przez życie lub rozliczne dramaty i doświadczenia, nadal nie są w stanie uwierzyć w miłość swoich rodziców i w miłość w ogóle? Nie są w stanie powiedzieć o rodzicach choćby jednego dobrego słowa! Czy ci ludzie są aż tacy źli? Nie! Są aż tak zamknięci w sobie i aż tak poranieni.

Zdaje sobie Ojciec sprawę z tego, że można Ojcu zarzucić zbytni optymizm zbawczy?

Tak, wiem. Cóż, każdy może mówić i osądzać, jak uważa. Ja mówię o tym, czego doświadczyłem i w co nie mogę wątpić. A wracając do optymizmu, to niemało nacierpiał się z tego powodu żyjący współcześnie ks. Wacław Hryniewicz, który głosi nadzieję powszechnego zbawienia. Czy to jest zbytni optymizm, czy raczej chrześcijańska nadzieja rozlana przez Ducha w naszych sercach? Natomiast Juliana z Norwich – można rzec: „średniowieczna Faustyna Kowalska” – nie została świętą właśnie dlatego, że też wydawała się być zbytnią optymistką w tym względzie. Nie została świętą kanonizowaną, ale na niebo, czyli na wieczną i niesamowitą bliskość z Panem Bogiem, załapała się z całą pewnością. Pani Aniu, powiedzmy sobie szczerze i otwarcie: to nam wystarczy, prawda? Solo Dios basta!

W zupełności!

Ale próbując odpowiedzieć: ja po prostu wierzę, że Pan Bóg jest w stanie znaleźć drogę do każdego. Cóż to byłby za Bóg, gdyby tego nie potrafił? Jakim byłby pedagogiem, gdyby nie umiał dotrzeć do człowieka, tłumacząc się tylko: „Przepraszam bardzo, Ja mu zostawiłem wolny wybór; powiedziałem mu jasno, że albo zrobi tak, albo będzie musiał ponieść konsekwencje”. Przecież nawet my, źli ludzie, wiemy, że taki pedagog nie nadaje się do wykonywania swojej pracy. Tego typu komunikat przyjmie najwyżej grzeczne dziecko, a z tym niegrzecznym trzeba inaczej, trzeba się napracować, żeby wreszcie do niego dotrzeć... A dobry pedagog to nie taki, który umie dotrzeć do grzecznych dzieci, tylko taki, który potrafi przebić się przez mur obaw i lęku zbudowany przez dzieci trudne i problemowe. Gdybym na takich pedagogów nie trafił, nie byłoby mnie tutaj.

Kłopot polega na tym, że te niegrzeczne dzieci to dorośli ludzie obdarzeni rozumem i wolną wolą.

Dlatego w pewnym momencie ze strony Pana Boga pada pytanie: „Czy chcesz?”. Być może stanie się to dopiero w chwili śmierci.

Kiedy wszystko zobaczymy w prawdziwym świetle. Otrzymamy wówczas kompletny zestaw danych.

Wówczas zrozumiem, czego to pytanie dotyczy, bo wcześniej mogę nie mieć o tym zielonego pojęcia. Moje dotychczasowe „nie” może wypływać ze złości, zacięcia, przekory albo zwykłej głupoty. Czasem mówi się o kimś: „Boże, on całe życie robił straszne rzeczy, całe życie Kościół opluwał” itd. A przecież Pan Jezus zostawił nam w Ewangelii przypowieść o robotnikach ostatniej godziny, prawda? Tylko że my tej przypowieści nigdy nie akceptujemy.

Bo gdy chodzi, oczywiście, o innych – zdecydowanie preferujemy sprawiedliwość, nie miłosierdzie?

Nie inaczej. Warto sobie jednak przypomnieć bardzo ważną rzecz: Kościół nigdy nie wydał orzeczenia, że ktoś został potępiony. Nawet jeśli jakiś człowiek opierał się Panu Bogu całe życie, to w chwili śmierci wszystko może się jeszcze zdarzyć.

JA BEZ CIEBIE ŻYĆ NIE MOGĘ

Sporo rozmawialiśmy o dzieciach Boga, które są dla Niego „wyzwaniem”. A przecież wielu z nas żyje – albo stara się żyć – z Bogiem w przyjaźni. Tylko jak sobie te wszystkie rodzaje miłości: do Boga, do rodziny, przyjaciół, do pracy..., mądrze poukładać? Doba wszak nie chce mieć więcej niż dwadzieścia cztery godziny.

Prawdziwe i mądre przysłowie mówi, że jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko inne znajduje się na właściwej pozycji.

Brzmi wspaniale. Ale kiedy próbujemy tę zasadę wcielić w życie, zaczynają się komplikacje.

Oczywiście. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: dziecko płacze, a my mówimy do niego: „Przepraszam cię, kochanie, ale teraz tatuś chce się pomodlić. Pan Bóg musi być na pierwszym miejscu i na tę godzinę zaplanowałem medytację, więc pełna pielucha może poczekać”. Od razu przecież wyczuwamy tu dysonans i widzimy, że to powinno wyglądać zupełnie inaczej.

Czyli jak?

Nie byłbym jezuitą, gdybym nie powiedział: w chrześcijaństwie nie ma podziału na sacrum i profanum; chrześcijaństwo to szukanie i odnajdywanie Boga we wszystkim.

Końcówka zdania trąci nieco panteizmem.

Panteizm głosi, że wszystko jest Bogiem, a ja miałem na myśli to, że Pan Bóg jest obecny we wszystkim, co robimy. Jest obecny, pracuje z nami, trudzi się dla nas.

Kiedy św. Ignacy mówił, że nasi studenci mają się przede wszystkim zająć studiowaniem, a potem się modlić, to nie nakłaniał ich do odsunięcia Pana Boga na dalszy plan. Podkreślał natomiast, że ich misją i wolą Bożą – tym, czego Pan Bóg od nich teraz oczekuje – jest nauka, a na modlitwę mają poświęcić godzinę w ciągu dnia. Więc się nie wymawiaj, jezuito, od tej nauki, bo to jest najlepsze, co teraz możesz Panu Bogu dać. Wracając do przykładu z rodzicem: jego misją w tym czasie jest płaczące dziecko. I, broń Boże, nie chodzi o to, żeby tę opiekę nad dzieckiem uwznioślać, mówiąc: „Dziękuję Ci, Panie Jezu, za szóstą już dziś pieluchę, bo to przecież Ty je tak wspaniale wypełniasz i są one dla mnie darem”.

Bo dziecięca kupka, to kupka, i kropka?

I to nieraz spora kropka! (śmiech) Ale właśnie dlatego nijak nie należy jej wynosić pod niebiosa i uwznioślać. Zajmowanie się dzieckiem jest wolą Bożą i rodzic wypełnia ją także wtedy, kiedy już naprawdę brakuje mu siły, a swojego synka albo córcię przy kolejnym wybuchu płaczu najchętniej zwyczajnie by udusił... Miłość poznaje się po owocach, a one często szybko dojrzewają i od razu widać, czy to jest rodzina katolicka czy rodzina przypudrowana katolicko.

Jak je odróżnić?

Rodziny katolickie tworzą dom, do którego natychmiast chce się wejść, bo na pewno zostaniemy w nim dobrze przyjęci. Panuje tam ciepło, dzieci są w nim ważne i poświęca się im czas. Nie ma tam miejsca na wypowiedzi: „Odejdź, synu, bo my tu teraz koroneczkę będziemy odmawiać”. Takie postawy – i chcę to mocno podkreślić – nie wynikają ze złej woli, ale raczej z nieporadności, a w ostatecznym rozrachunku z lęku. Człowiek się boi, że jeśli nie odmówi tej czy innej modlitwy, to Pan Bóg go ukarze.

Więc próbuje zjednać sobie Jego przychylność?

I zabezpieczyć się na przyszłość: „Ja naprawdę zrobiłem wszystko, co miałem zrobić”.

Kiedy mówimy o miłości do dziecka, o poświęcaniu mu czasu, sprawa wydaje się dość oczywista, ponieważ ta maleńka istota potrzebuje opieki dorosłego, żeby przeżyć. Inaczej to wygląda, gdy weźmiemy pod lupę miłość między mężczyzną a kobietą. Paul Johnson w książce W poszukiwaniu Boga stawia tezę, że miłość do drugiego człowieka – z całym jej zapleczem seksualnym – rywalizuje w sercu człowieka z miłością do Boga. Wówczas trzeba między nimi wybierać.

Nie podoba mi się ta teza, dla mnie jest ona nieprawdziwa.

Czyli Ojciec nie dzieli miłości na boską i ludzką?

Oczywiście, że nie! Bo któż stworzył tego drugiego człowieka, którego kocham? I któż, jeśli nie Pan Bóg, postawił go na mojej drodze i pozwolił mi obdarzyć go miłością?

Co w takim razie z zazdrością Boga o człowieka, o której mówi Pismo?

Pan Bóg, owszem, bywa zazdrosny, bo chce, żeby się Jemu zawierzać, ale nie chce, by kochać wyłącznie Jego. Kiedy kochamy innych, On się cieszy i myśli: „Udało się! Wreszcie dziecko zrozumiało, o co chodzi. Jak miło popatrzeć!”. Moja mama, a właściwie Mamusia – bo tak wszyscy na nią mówimy – która kocha nas jak nikt inny i która nie raz z uśmiechem pyta, czy ta jej miłość jest „choć troszeczkę” odwzajemniona, całe życie mi powtarza, żebym był dobry dla ludzi. Kiedy czasem i przypadkiem udaje mi się takim być, to ona przecież nie martwi się, że dla niej tej mojej dobroci już nie starczy, ale cieszy się, że coś zrozumiałem, że pokierowałem się sercem, że zachowałem się jak człowiek.

W tej sytuacji rzeczywiście nie ma miejsca na konflikt interesów. Weźmy jednak inny przykład z życia. Stoi przed nami wierząca dziewczyna, która związała się z chłopakiem – ateistą. Ma poważny dylemat, czy pójść – jak mawiamy w naszym slangu – na wspólnotę, czy jednak na randkę z ukochanym?

Powtórzę to raz jeszcze: Pan Bóg nie jest rywalem, a miłość Boga i do Boga uczy nas wolności. On jest rodzicem, który wypuszcza nas ze swojego domu.

I nie cierpi potem na syndrom pustego gniazda?

Nie. Nie stosuje również sztuczek w stylu: „Kochanie, to Ja ci tyle dałem, a ty Mnie teraz zostawiasz…”. Do pasji doprowadzają mnie kazania, w których księża dręczą ludzi S_tyl_2mi: „Dlaczego Go opuszczasz? Dlaczego nie trwasz przy Nim? Przecież On czeka na ciebie w tabernakulum!”. Bóg jest Miłością, jak mówi dobitnie Pismo, zatem wniosek z tego płynie taki, że Pan Bóg czeka na nas wszędzie i jest obecny w każdej miłości.

Naprawdę w każdej?

Tak. Wątpliwość może wynikać z tego, że my czasem mylimy miłość z przywiązaniem. Jeśli dwoje ludzi – małżeństwo, narzeczeni, przyjaciele – najchętniej by się w tej bliskości „zassało” i zatraciło, to mamy przeciwieństwo miłości. Miłość między ludźmi jest tym bardziej Boża, im więcej w niej wolności. Kiedy w relacji między ludźmi pojawia się refren: „Ja bez ciebie żyć nie mogę” albo: „Ja bez ciebie nie przeżyję”, to sprawa nie wygląda dobrze.

A można by pomyśleć, że to piosenka o wielkiej miłości.

Raczej o uzależnieniu.

O. Anthony de Mello, mój nieżyjący współbrat z Indii, który bardzo wielu ludzi podprowadził do osobistego spotkania z Panem Bogiem i który tego Pana Boga przez całe życie pragnął i kochał całym sobą, człowiek, którego często nie rozumiano i nie raz odsądzano od czci i wiary, stwierdził kiedyś, że z największą miłością mamy do czynienia wtedy, kiedy jesteśmy w stanie powiedzieć ukochanemu: „Nie potrzebuję cię”.

Jak to rozumieć!?

Nie potrzebuję cię, czyli nie jesteś fundamentem mojego życia. Bardzo cię kocham, tzn. bardzo chcę Twojego dobra, ogromnie się cieszę, że trwasz przy mnie i bardzo Panu Bogu dziękuję za to, że cię postawił w moim życiu. Ale potrafię też istnieć bez ciebie. Gdyby cię nie było, bardzo by mnie bolało, ale nadal istniałbym i ja, i mój świat. Widać, że ojciec de Mello był jezuitą, ponieważ doprowadził do ekstremum coś, co przekazał nam św. Ignacy, czyli żeby żyć w pełnej wolności, oddając Panu Bogu wszystko i do niczego się nie przywiązując, bo nic nie należy do nas, wszystko jest nam dane. Ta wolność to podstawa każdej naszej dobrej relacji. Idąc tym tropem, o. de Mello w czasie jednych z rekolekcji powiedział też, z właściwą sobie przekorą i swadą, że nawet w relacji z Panem Bogiem możemy kiedyś dojść do momentu, w którym będziemy mogli Mu powiedzieć: „Nie potrzebuję Cię”. Nie trudno się domyślić, że wywołało to prawdziwe oburzenie.

Właściwie nie dziwię się temu. Przecież gdyby nie Bóg, to nie byłoby ani nas, ani świata.

Na poziomie metafizycznym – oczywiście. Ale starajmy się zrozumieć, co ów człowiek miał na myśli. W tym wyznaniu zawiera się następująca myśl: „Panie Boże, Ty mnie wychowałeś do wielkiej wolności. Wiesz, jak bardzo chcę być z Tobą. Jestem najszczęśliwszy, kiedy Ty jesteś blisko, ale kiedy znikasz, to ja nie podupadam, nie przestaję kochać, nie załamuję się. Dziękuję Ci, że dałeś mi aż tak wielką wolność, że darzysz mnie aż tak wielkim zaufaniem”.

„Poradzę sobie sam” – tak może powiedzieć tylko człowiek dojrzały w miłości.

Nie, nie sam – bo to byłoby bardzo niebezpieczne. Właśnie radzenie sobie samemu, a nie ciekawość, to pierwszy stopień do piekła. Tu raczej chodzi o to, o czym mówił św. Paweł: najpierw potrzebujemy mleka, a potem można już nam podać pokarm stały (por. 1 Kor 3,2). Bo z nami faktycznie jest jak z dziećmi. Niemowlak potrzebuje nieustannej bliskości mamy, nieustannego wtulenia w nią. Potem, kiedy troszkę podrośnie, wystarcza, że trzyma ją za rękę. Mija jeszcze parę lat i dziecku wystarcza już, by znajdowało się w zasięgu wzroku matki lub ojca. Dojrzewanie w miłości polega właśnie na tym, że z czasem maleje potrzeba weryfikowania istnienia tej miłości poprzez zapewnienia słowne, dotyk czy wzrok – po prostu ufam kochającemu. Jakie przyjaźnie cenimy najbardziej? Przecież nie z tymi ludźmi, którzy posługują się swoistym trybem rozliczeniowym: „Już dwa dni do mnie nie dzwoniłeś! Dlaczego mi to robisz?!”. Najbardziej wartościowe są te przyjaźnie, których nie jest w stanie zmienić czas: pomimo długiej rozłąki spotykamy się i zaczynamy rozmawiać tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj. Ufamy sobie, że między nami nic się nie zmieniło.

GPS KONTRA PUZZLE

Rozmowy o miłości i wolności krzyżują się, siłą rzeczy, z niełatwym tematem Bożej woli i Bożego planu – te pojęcia dość często pojawiają się choćby w ruchach charyzmatycznych. Wiele lat temu, próbując sobie uporządkować tę rzeczywistość, ukułam teorię, że z naszym życiem jest jak z puzzlami. Dostajemy od Boga pudełko z różnymi elementami i nasze zadanie polega na poukładaniu ich zgodnie z obrazkiem widniejącym na opakowaniu. Ta koncepcja jednak mi się nie podoba i liczę na to, że nie zostawi Ojciec na niej suchej nitki.

Przyznam, że chociaż czasem mam kontakt z ruchem charyzmatycznym i bardzo szanuję charyzmatyków, bo owoce, jakie ta duchowość przynosi w poszczególnych, znanych mi osobach, są imponujące i niezaprzeczalne, to sam charyzmatykiem nie jestem i opowieść o Bożym planie, jaki On ma wobec mnie i wobec nas, nigdy mi jakoś nie pasowała. To nie moja bajka.

To jak ta sprawa wygląda w Ojca bajce?

Mój autorski obraz Stwórcy ująłbym w słowach: Pan Bóg jest jak GPS. Mówi nam, którędy mamy jechać, ale jeśli ja wybiorę inną drogę, to nie wycofuje się i nie mówi: „Sorry Wojteczku, nie zrealizowałeś mojej trasy, nie posłuchałeś moich rad, więc nie mamy o czym rozmawiać”. Pan Bóg nie jest taki! Widząc, że znów wybrałem inną drogę niż On, mówi do mnie, zawsze tym samym, spokojnym głosem: „Zmieniłeś trasę. Wyznaczam nową trasę”. Pan Bóg nigdy nas nie opuszcza i nigdy nie odpuszcza! Nigdy nie daje za wygraną. On wie (już On się o to postara!), że przyjdzie taki moment, że zobaczę, iż moje dotychczasowe wybory, moje skręty nie tam gdzie trzeba, moje nieprzestrzeganie kodeksu i znaków, moje przekraczanie prędkości i prowadzenie pod wpływem, zaprowadziło mnie na jakieś niesamowite manowce i w jakieś straszne krzoki, w jakiś ciemny las i na zupełne bezdroża, z których nie ma już żadnego wyjścia, poza tym, o którym – wciąż tym samym, spokojnym głosem – przypomina mi GPS. I wtedy wreszcie Go posłucham, wtedy wreszcie pójdę za Jego radą. I jeśli tak zrobię, jeśli wybiorę wskazaną przez Niego drogę, to na końcu usłyszę ciepły i spokojny głos, który mówi do mnie: „Jesteś u celu. Prowadził cię Jezus Chrystus. Pozdrawiam”. Rozumiem ten Boży plan właśnie jako osiągnięcie celu, którym jest sam Pan Bóg. Którędy nas doprowadzi do Siebie, pozostaje już Jego tajemnicą. Dlatego, według mnie, puzzle są kiepskim porównaniem, ponieważ dany kawałek pasuje tylko do jednego miejsca. Chyba że doprowadzeni do ostateczności niemożnością ułożenia całości, wciśniemy ten puzzel na siłę, gdziekolwiek. Historia zna takie przypadki…

Puzzla z trawką?

Albo z niebem. Czasem, sfrustrowani, nie mamy już ochoty i siły na dalszą zabawę. Natomiast Pan Bóg się do nas dostosowuje – na tym, po prostu, polega logika Jego miłości.

Skąd mamy wiedzieć, czy trasa, którą w życiu obieramy, jest tą właściwą?

A czy trasa Szawła przez Damaszek, kiedy jechał, by mordować chrześcijan, była dobra? A przecież okazała się najlepszą z możliwych! Jak to wspaniale, że on się tam wybrał! Ile dzięki temu zyskaliśmy! Proszę tylko zauważyć: Szaweł, żyjąc tak a nie inaczej, kierował się swoim sumieniem, był przekonany, że działa w słusznej sprawie. Przecież nie dla widoku krwi jechał do Damaszku, ale po to, aby wytępić herezję – zło, które zagrażało wierze w Jedynego Boga.

Na pewno nie powinniśmy wybierać metody śniętej ryby, która płynie biernie z prądem i nic jej nie obchodzi, bo i tak gdzieś tam dopłynie. Nie. Bardzo ważne, żebyśmy sobie uświadamiali, jakie są nasze pragnienia, nawet jeśli nie od razu są najszlachetniejsze. Ważne, żeby były, żeby pałało w nas serce. Pan Bóg wykorzystuje te pragnienia jako paliwo. Wiele z tych pragnień wymagać będzie oczyszczenia, przewartościowania i ponownego ukierunkowania – jak w przypadku Szawła – ale Pan Bóg je dopuszcza, a dopiero potem osobiście oczyszcza, doskonali, ukierunkowuje. I choć jest to proces bolesny – Paweł coś o tym wie! – a czasami bardzo długotrwały, to Pan Bóg konsekwentnie go przeprowadza, wskazując nam drogę poprzez wydarzenia wokół nas i poruszenia naszego serca. To są wszystko Jego podpowiedzi, na podstawie których powinniśmy rozeznawać, jaką drogę wybrać.

Spotykam czasem osoby, które proces rozeznawania rozciągają niemal na całe życie – pytają Boga, czy dziś mają spotkać się z Kasią czy Marysią; czy swoje CV złożyć w tej czy w tamtej firmie; czy na wakacje pojechać w to czy też inne miejsce. Na samą myśl o takim sposobie życia czuję się zmęczona.

Pani Aniu, w pełni się z Panią solidaryzuję i też jestem przeciwny takiemu rozeznawaniu. (śmiech) Działając tak, jak to Pani opisała, jedynie infantylizujemy zarówno samo rozeznanie, jak i wolę Bożą. Pan Bóg dał nam rozum, zmysły i pragnienia, abyśmy byli zdolni do podejmowania decyzji, i powinniśmy się nimi w życiu kierować – oczywiście, powodowani Jego miłością. Czy mąż wyjeżdżający na delegację powinien rozeznawać: spać z koleżanką z pracy w jednym pokoju czy nie?

Nie ma tu czego rozeznawać.

Oczywiście, bo miłość i przykazania jasno nam ten wybór określają.

Natomiast rozeznanie służy temu – znowu wyjdzie ze mnie jezuita – byśmy upodabniali się do Pana Jezusa. Wybierali to, co On. Przyjmowali Jego styl. Jeśli Pan Jezus odnosił się do ludzi w określony sposób, ja też chcę tak postępować; jeśli był ubogi, to i ja staram się żyć podobnie.

A co należy zrobić w sytuacji, kiedy mam dwie możliwości i każda z nich wydaje się dobra?

Ignacy zwykł mawiać, że dopiero w takiej sytuacji zaczyna się rozeznawanie, bo gdy wybieramy pomiędzy dobrem a złem – wybór jest jasny. Zastanawiając się nad jednym i drugim dobrem, trzeba zadać sobie pytanie, co byłoby milsze Panu Bogu.

Ale nasza odpowiedź będzie zawsze subiektywna!

I o to chodzi! Łączy mnie z Panem Bogiem niepowtarzalna relacja i właśnie nią, tym doświadczeniem, mam się kierować w swoim wyborze. Spójrzmy na to jak na małżeństwo: jedna żona uwielbia dostawać fiołki, inna róże. Mąż, który zna upodobania swojej ukochanej, doskonale wie, jakie kwiaty sprawią jej największą przyjemność.

Szczerze wątpię, czy mając tak zniekształcony obraz Boga albo wypaczoną pobożność, potrafimy wyczuć Jego upodobania. Gdybym musiała dokonać wyboru między urlopem na greckiej wyspie a rekolekcjami, to mimo dużego zmęczenia i marzeń o wylegiwaniu się na plaży pewnie zdecydowałabym się jednak na drugą opcję – wydawałoby mi się, że właśnie ona będzie milsza Bogu.

To niestety święta prawda, że instynktownie nie spodziewamy się po Panu Bogu niczego dobrego: wola Boża to najgorsze, co może nas spotkać. Zgodzić się na nią, to skazać samego siebie na pewne nieszczęście. „Zgodziłeś się na wolę Bożą? O Jezu! To teraz czeka cię, człowieku, prawdziwa droga przez mękę”.

Kiedy Ojciec ubiera w słowa te wszystkie myśli, które często majaczą nam w głowach, staje się jasne, jak bardzo są one absurdalne i niesprawiedliwe wobec Boga. Skąd się w takim razie bierze to przypisywanie Bogu złych intencji?

Z rany, którą nosimy w sercu na skutek grzechu pierworodnego. Gdzieś głęboko w nas odbija się echem ten dialog z raju: „Czy to prawda, że On nie pozwolił wam jeść owoców z żadnego drzewa? Dziwny jest ten wasz Bóg, bo na przykład ja mogę jeść z każdego drzewa. A wy naprawdę z żadnego? To jakiś żałosny absurd”.

W tej perspektywie widzimy Pana Boga nie jako zatroskanego rodzica, który mówi do dziecka: „Kotku, nie dotykaj tego, bo jest gorące i możesz się poparzyć”, ale jako kogoś, kto ciągle czegoś nam zakazuje. Już zatem na początku mamy wykrzywiony obraz Pana Boga i nie jest to wina nikogo z nas, tylko szatana. Kiedy mówiłem, że rozeznawanie polega na wybieraniu stylu życia Pana Jezusa, to nie miałem na myśli zasady: im gorzej, tym lepiej.

Bo przecież nie całe życie Jezusa było drogą krzyżową.