Zginę bez ciebie - Robert Ostaszewski - ebook + audiobook + książka

Zginę bez ciebie ebook i audiobook

Robert Ostaszewski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ciechanów to nie metropolia.

Ale nawet w małych miastach dzieje się czasem duże zło.

Podkomisarz Rowicki odlicza dni do emerytury. I nie jest szczęśliwy, kiedy na jego biurku ląduje teczka ze sprawą nastoletniej samobójczyni - córki wiceprezydenta miasta.

Chociaż tyle dobrze, że to samobójstwo. Czysta sprawa. Przynajmniej tak się wydaje… Ojciec denatki jest w końcu miejscowym notablem. A to nigdy dobrze nie wróży. Szybko się okaże, że złych omenów będzie więcej. A Rowicki za rozwikłanie sprawy serii samobójstw młodych dziewczyn zapłaci wysoką cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 16 min

Lektor: Łukasz Bogdan

Oceny
4,2 (111 ocen)
45
46
16
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Swoją opinię przedstawiłam po przeczytaniu tomu 2"Śmierć last minute"--stanowią chronologicznie całość. Obie części czyta się dobrze.Polecam!
10
grazyna2525

Dobrze spędzony czas

Kolejna część niestety nie jest w formie audiobooka. Pozostaje czekać na audiobook powieści autora.
00
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

Lektor słaby dość, fragmenty powieści są irytujące, ale całość fabuły bardzo dobra.
00
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja ;)
00
Iwek82

Z braku laku…

Temat dobry, ale fatalnie przedstawiony i do tego mnóstwo błędów językowych.
00

Popularność




Pro­logi

Pro­logi

1.

Ulica Sien­kie­wi­cza była mar­twa. Bez wąt­pie­nia.

Zwy­kle nie budzi­łem się w środku nocy, a jeżeli już, zawsze zwia­sto­wało to kło­poty. Nie wie­rzy­łem w pro­ro­cze sny, prze­po­wied­nie, wyrocz­nie szem­ra­nych wró­żów Mar­ci­nów, któ­rzy sprze­da­wali naiw­nym ściemę za 4,99 plus VAT. Wie­rzy­łem w zło­śliwą powta­rzal­ność życia. Bo nie jest prawdą, że nic dwa razy się nie zda­rza, a już na pewno nie mnie.

Pró­bo­wa­łem roze­wrzeć powieki, ale czu­łem, że coś mi je skle­iło. Na zawsze? Umar­łem? Nie, jesz­cze nie tym razem. Prze­tar­łem oczy dło­nią. Żad­nego obola. Powoli przy­zwy­cza­ja­łem wzrok do pół­mroku, prze­ła­ma­nego tru­pim świa­tłem pobli­skiej latarni. Usia­dłem na łóżku i rozej­rza­łem się wokoło. Roz­pa­da­jąca się szafa gdań­ska po dziad­kach, jedyna rodzinna pamiątka prze­cho­dząca z poko­le­nia na poko­le­nie. Tani fotel z rów­nie nie­dro­giego sklepu meblo­wego zasy­pany pomię­tymi ubra­niami. Szafka, na któ­rej zwy­kle zosta­wia­łem komórkę. Wci­śnięte w kąt narożne biurko z mar­twym okiem ekranu lap­topa… „Saj­gon, cho­lera, wciąż tylko Saj­gon”, bez­wied­nie zacy­to­wa­łem frazę z ulu­bio­nego filmu. Wsta­łem z łóżka, dra­piąc się po brzu­chu, na któ­rym coraz wyraź­niej zazna­czała się tłusz­czowa oponka. Od dawna obie­cy­wa­łem sobie, że wresz­cie zacznę ćwi­czyć na poważ­nie, oczy­wi­ście od jutra, zawsze od jutra. Albo naj­le­piej od naj­bliż­szego ponie­działku. Taka gra z samym sobą, podobna do zabawy w „rzu­cam pale­nie”. Z bar­dzo nikłym praw­do­po­do­bień­stwem wygra­nej. Zakasz­la­łem, jak na dłu­go­let­niego pala­cza przy­stało. Ponoć wyna­le­ziono nie­dawno tabletki na kaszel pala­cza. Nie zamie­rzam ich kupo­wać. Było led­wie po trze­ciej w nocy, ale mnie nosiło, więc ubra­łem się, prze­ko­nu­jąc samego sie­bie, że papie­ros wypa­lony na świe­żym powie­trzu lepiej sma­kuje. A czego jak czego, ale świe­żego powie­trza w tej mie­ści­nie nie bra­ko­wało.

Gdy­bym tylko prze­czu­wał, co mi się przy­trafi w ciągu naj­bliż­szych dni, co do mnie powróci, został­bym w łóżku. Tak długo, jak tylko by się dało. A naj­le­piej do końca życia. Gdy­bym…

2.

Czuła, że musi to zro­bić.

Pro­mie­nie czerw­co­wego słońca dziu­ra­wiły witraże. Dro­binki kurzu poja­wiały się i zni­kały w kolo­ro­wych smu­gach. Wcze­snym popo­łu­dniem wnę­trze kościoła far­nego było ciche i pra­wie puste, tylko w pierw­szym rzę­dzie ławek sie­działa dziew­czyna i patrzyła przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Wła­ści­wie spała, śniła na jawie już od kilku dni. Ock­nęła się w chwili, gdy świa­tło pada­jące z okien prze­sło­nił cień.

– Dziecko, nic ci nie jest? – sta­ruszka z narę­czem żół­tych tuli­pa­nów pochy­liła się nad nią, pró­bu­jąc zaj­rzeć jej w oczy.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– Ale na pewno?

Zostaw mnie, daj mi spo­kój, zakli­nała w myślach. Po chwili, która wydała jej się wiecz­no­ścią, usły­szała głę­bo­kie wes­tchnie­nie i szu­ra­nie kro­ków. Widziała, jak kobieta krząta się wokół ołta­rza, prze­sta­wia lich­ta­rze, wyciera kurz przy­bru­dzoną szmatką, wkłada kwiaty do wazo­nów, ale zaraz ponow­nie zapa­dła w płytki sen-nie-sen. I znowu widziała jego twarz, ni to wykrzy­wioną, ni to uśmiech­niętą, sły­szała głę­boki, lekko chra­pliwy, choć wyraźny głos, który zawsze wzbu­dzał w niej trudny do zde­fi­nio­wa­nia nie­po­kój. Mówił wprost do jej ucha, obej­mo­wał ją ramie­niem, draż­niąc skórę odde­chem. Nie sły­szała, co mówił, bo sły­szeć nie chciała, ale to i tak nie­wiele zmie­niało. Jego słowa już dawno temu odci­snęły się, wypa­liły w jej pamięci. Tyle razy pró­bo­wała je usu­nąć, lecz bez powo­dze­nia, więc i tym razem, mimo że nie sły­szała słów ukła­da­ją­cych się w zda­nia, wie­działa, co mówił. Nama­wiał, kusił, mono­lo­go­wał – zda­wać się mogło – bez końca. Wie­działa, że żeby prze­rwać drę­czący sło­wo­tok, wyrwać się z jego uści­sku, musi powie­dzieć „tak”. I mówiła, a wła­ści­wie jedy­nie kiwała głową, czu­jąc, jak zalewa ją wtedy fala nie­na­wi­ści. Nie­na­wi­dziła go za to, co jej robił, ale bar­dziej sie­bie, że nie potra­fiła się sprze­ci­wić, strzą­snąć jego ręki z ramie­nia, odejść, zapo­mnieć. Że bra­ko­wało jej odwagi. Gdy już było po wszyst­kim, mówił: „Prze­cież sama tego chcia­łaś, prawda?”, i krzy­wił usta w gry­ma­sie, który miał być uśmie­chem. Pra­gnęła pozbyć się wresz­cie obra­zów nawie­dza­ją­cych ją na jawie i we śnie, drę­czących, odbie­ra­ją­cych spo­kój. Wła­śnie – spo­kój. Był tylko jeden spo­sób, aby go odzy­skać.

Dzi­siaj, zde­cy­do­wała.

Pode­rwała się gwał­tow­nie z ławki, nie przy­klęk­nęła przed ołta­rzem, tylko szyb­kim kro­kiem ruszyła do wyj­ścia. Stu­kot obca­sów roz­pro­szył ciszę w głów­nej nawie kościoła. Sta­ruszka, mru­żąc oczy, patrzyła na nią i krę­ciła powoli głową.

Roz­dział 1. (Boże) Ciało

Roz­dział 1

(Boże) Ciało

7 czerwca 2012, czwar­tek

Ulica Sien­kie­wi­cza była mar­twa. Zawsze umie­rała tuż przed zmierz­chem. Po kilku godzi­nach, bar­dzo wcze­snym ran­kiem, budziła się do uda­wa­nego życia niczym zom­bie. Nie­da­leko był dwo­rzec kole­jowy, z któ­rego auto­chtoni prze­miesz­czali się dzień w dzień do War­szawy, by zaro­bić na bułkę z masłem. Ewen­tu­al­nie z szynką. Teraz, w środku nocy, wciąż jesz­cze było pusto i cicho. Zresztą póź­niej też tu tak będzie, w końcu zbli­żał się świą­teczny dzień, szczę­sny czas chwa­le­nia Pana i oka­dza­nia gril­lo­wymi kadzi­dłami bożka kon­sump­cji.

Wysze­dłem przed dom i zapa­li­łem. Po raz kolejny przy­szło mi do głowy, że w takiej chwili mógł­bym zro­bić wszystko. Krzy­czeć. Roze­brać się i sta­nąć nagi na środku Sien­kie­wi­cza. Poło­żyć się na ulicy, by poczuć stary, pamię­ta­jący wojenne czasy bruk. W grun­cie rze­czy byłem sam, w każ­dym tego słowa zna­cze­niu, więc mogłem robić wszystko. „Pozo­sta­li­śmy sami, bez taty, bez mamy”, zanu­ci­łem. Wła­ści­wie czemu pamię­tam tylko naj­bar­dziej bzdurne pio­senki? I zaraz: „Na kło­poty i na tro­ski pij­cie bro­war cie­cha­now­ski”. Jasne. Teraz jest cie­chan, a nie zam­kowe – i jasny, i mio­dowy, i jakiego kto tylko sobie zaży­czy. Wró­ci­łem do domu, zapa­ko­wa­łem się znowu do łóżka. Śniła mi się wiet­nam­ska dżun­gla. Chyba… Saj­gon… Dobra, to już było.

Prze­bu­dze­nie spo­nie­wie­rało mnie. W ostat­nich mie­sią­cach z coraz więk­szym tru­dem zwle­ka­łem się z łóżka. Tłu­ma­czy­łem to sobie bra­kiem wita­min czy magnezu, tak było bez­piecz­niej. Mia­łem niczym nie­zmą­coną pew­ność, że tego dnia nie sta­nie się nic. Chyba że Doda zje­dzie do mia­sta, ścią­ga­jąc za sobą tabuny papa­raz­zich. Albo kibice ćwi­czący przed Euro pod­lany alko­ho­lem doping zro­bią dym. Albo zjawi się ze swą biz­ne­sową świtą dok­tor Kostrzewa, od jakie­goś czasu kre­owana na zbaw­czy­nię Cie­cha­nowa i oko­lic. Jed­nak szansa, że sta­nie się to aku­rat w dzień Bożego Ciała, była nikła. Zresztą, co mnie to wła­ści­wie obcho­dzi?

Przez chwilę myśla­łem, by daro­wać sobie poranne rytu­ały. Jed­nak wsze­dłem pod prysz­nic i sta­łem chwilę pod stru­gami gorą­cej wody. Posta­no­wi­łem się też ogo­lić, co robi­łem rzadko i nie­chęt­nie. Z lustra spo­glą­dał na mnie z lekka wymięty czter­dzie­sto­letni facet, któ­rego pocią­głą twarz zna­czyły głę­bo­kie bruzdy wokół ust i dwie poziome kre­chy na czole. To ja, taki stary i zła­chany? Moje wła­sne zda­wały mi się tylko oczy, inten­syw­nie zie­lone. Prze­cze­sa­łem dło­nią gęsto poprze­ty­kane siwi­zną włosy, za dłu­gie, falu­jące we wszyst­kie strony. Przy­dałby się fry­zjer. A co mi tam, prze­cież nie jestem żad­nym metro­sek­su­al­nym typem, żeby podzi­wiać samego sie­bie. Nie ma to jak drobny wkurw z rana. Dokoń­czy­łem, co zaczą­łem.

Nasta­wi­łem wodę na kawę, zro­bi­łem sobie śnia­da­nie – kla­syka rocka, czyli jajecz­nica na boczku. Skoń­czy­łem jeść, zapa­li­łem. Spoj­rza­łem na zega­rek. Zbli­żała się ósma, nie zro­biło to na mnie więk­szego wra­że­nia. Wie­dzia­łem, że kole­dzy przy­zwy­cza­ili się do moich spóź­nień, poza tym dziś było święto. Po raz kolejny dałem się wro­bić w nad­pro­gra­mowy dyżur, bo prze­cież nie mia­łem żony, dzieci, nikt mnie nie ogra­ni­czał, do nikogo nie było mi spieszno i takie tam wku­rza­jące argu­menty kum­pli. Ale z jakiej niby racji mia­łem być karany za to, że jestem sam? Choć, prawdę mówiąc, nie do końca byłem sam, mia­łem babkę Feli­cję, nie­znisz­czalną. Prze­żyła jedną wojnę praw­dziwą i jedną jaru­zel­ską, prze­żyła nawet swoją jedyną córkę, praw­do­po­dob­nie mnie też prze­żyje. „Stary, dobry, przed­wo­jenny mate­riał”, zwy­kła mawiać, odpa­la­jąc jed­nego papie­rosa od dru­giego i dys­kret­nie poplu­wa­jąc fusami z kawy nie­odmien­nie parzo­nej po turecku.

Wysze­dłem przed blok i spoj­rza­łem na czarne mit­su­bi­shi eclipse, jedyny luk­sus, na który jakiś czas temu sobie pozwo­li­łem. Posta­no­wi­łem jed­nak się przejść. Pora­nek był rześki, nie­spe­cjal­nie cie­pły, ale w miarę przy­jemny. Sien­kie­wi­cza na­dal była nie­mal pusta, do dworca auto­bu­so­wego miną­łem led­wie kilka osób. Ani mnie to dzi­wiło, ani smu­ciło. Prze­cią­łem skrzy­żo­wa­nie i posze­dłem w stronę mostu nad Łydy­nią – kie­dyś nazy­wał się 1 Maja, teraz 3 Maja. Z lewej strony naci­skało na mnie wzgó­rze, w które wieki temu wbito strze­li­stą bryłę kościoła far­nego. Z pra­wej zaś roz­ło­żyła się murawa miej­skiego sta­dionu, na któ­rej doko­ny­wa­łem nie­gdyś czy­nów hero­icz­nych. Dalej, za drze­wami, maja­czył kościół para­fialny, przed któ­rym krzą­tali się ludzie przy­go­to­wu­jący ołtarz przed pro­ce­sją.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

Idąc przez plac Kościuszki, natkną­łem się na Cze­sia Kole­sia, wie­ko­wego menela, który – odkąd pamię­tam – pałę­tał się po mie­ście, choć na dobrą sprawę dawno już powi­nien pójść do pia­chu. Ot, bio­lo­giczna ano­ma­lia. Jak zwy­kle chciał wysę­pić fajkę.

– Nie palę – rzu­ci­łem, choć prze­cież nie raz, nie dwa czę­sto­wa­łem go papie­ro­sami.

– No, wła­dza nie pali, świat się, kurwa, koń­czy.

Cze­sia Kole­sia, który zazwy­czaj nie pamię­tał, co działo się kilka godzin wcze­śniej, lekko znio­sło w lewo. Wymi­ną­łem go i powlo­kłem się na komendę. Mia­łem nadzieję, że dziś spo­koj­nie prze­sie­dzę cały dyżur za biur­kiem, gra­jąc w nie­skom­pli­ko­wane gry, by póź­niej wró­cić do domu i, popi­ja­jąc piwo, czy­tać książki ze stosu, który wciąż rósł przy łóżku. Na samej górze leżała nowa powieść Mariu­sza Czu­baja.

Zaga­da­łem do dyżur­nego przy furtce, spy­ta­łem, jak tam żona i dzie­ciaki, choć wła­ści­wie nie wie­dzia­łem, czemu to robię, bo przy­padki jego fami­lii nie inte­re­so­wały mnie ani tro­chę. Zatrzy­ma­łem się na poga­duszki chyba tylko po to, aby opóź­nić moment wej­ścia do fabryki. Nie spie­sząc się, dosze­dłem do pokoju, który dzie­li­łem z dwoma kole­gami. Odpa­li­łem komp, po czym ruszy­łem do klitki socjal­nej zro­bić sobie kawę. Z kub­kiem w ręku zatrzy­ma­łem się w drzwiach. Za moim biur­kiem sie­dział Szybki Romek. Skrzy­wi­łem się lekko na jego widok. Nie lubi­łem go. Z wza­jem­no­ścią.

– Co jest grane? – spy­ta­łem, wybur­czaw­szy wcze­śniej powi­ta­nie.

– Ooo, pod­ko­mi­sarz Kon­rad Rowicki raczył się zja­wić.

Wie­dzia­łem, że Romek nie może znieść, że jest niż­szy stop­niem.

– Złaź z mojego fotela i mów, o co cho­dzi – posta­wi­łem kubek z kawą na zawa­lo­nym papie­rami biurku. – Bo chyba nie wpa­dłeś, żeby sobie ze mną pokon­wer­so­wać z rana? – wie­dzia­łem, że nic tak nie iry­tuje Szyb­kiego Romka jak wyszu­kane słow­nic­two. Miał kom­pleksy chłop­ta­sia, który z led­wo­ścią zmę­czył maturę w liceum dla doro­słych, wiel­kie jak Chry­stus w Świe­bo­dzi­nie.

– Młoda laska strze­liła samo­bója – rzu­cił. Powoli pod­niósł się z sie­dzi­ska. – Głów­no­do­wo­dzący powie ci wię­cej.

Zatkało mnie. Po chwili poczu­łem, że tętno gwał­tow­nie mi ska­cze. Spo­kój, tylko spo­koj­nie.

– Tro­chę sza­cunku dla zmar­łej! – wybuch­ną­łem. Opa­no­wa­łem się jako tako i już neu­tral­nym tonem zapy­ta­łem: – To on jest dzi­siaj w fabryce?

– Euro się zbliża, czu­wamy.

To sobie czu­waj­cie, pomy­śla­łem, ale zacho­wa­łem tę bły­sko­tliwą ripo­stę dla sie­bie.

Szef, któ­rego nazy­wa­li­śmy Głów­no­do­wo­dzą­cym, for­mal­nie był drugi po komen­dan­cie. Po bogu, jak zwykł mawiać Szybki Romek. Ale jaki to bóg, led­wie bożek powia­to­wej jed­nostki. Głów­no­do­wo­dzący, czyli młod­szy inspek­tor Kry­stian Gajow­ni­czek. Wlo­kąc się do gabi­netu prze­ło­żo­nego, zasta­na­wia­łem się, czemu nie zmie­nił nazwi­ska. Mógłby wziąć po żonie – Stal­maw­skiej. Mimo wszystko lepiej by to brzmiało, poważ­niej, bar­dziej bojowo.

Bez puka­nia wsze­dłem do sekre­ta­riatu. Kinga zawzię­cie piło­wała paznok­cie jed­no­ra­zo­wym pil­ni­kiem.

– Czo­łem. Wiesz, o co cho­dzi? – zapy­ta­łem.

Sekre­tarka spoj­rzała na mnie z lekka nie­przy­tom­nym wzro­kiem. Cie­kawe, co robiła wczo­raj wie­czo­rem. Coraz mniej orien­to­wa­łem się w zwy­cza­jach dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nich kobiet i, prawdę powie­dziaw­szy, mia­łem z roku na rok mniej­szą ochotę, by je pozna­wać. I zwy­czaje, i dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nie kobiety.

– Hej. Ja tam nic nie wiem, poza tym, że jest mocno wkur­wiony – wyszep­tała.

Z tru­dem tole­ro­wa­łem blu­zgi w ustach kobiet. Szcze­gól­nie tych co bar­dziej deko­ra­cyj­nych. Tym razem jed­nak powstrzy­ma­łem się od komen­ta­rza, nie chcia­łem wyjść na sta­rego dziada mora­li­stę.

Gajow­ni­czek stał przy oknie. Nie zare­ago­wał na moje powi­ta­nie. Dosko­nale zna­łem jego zagrywki i humory, więc klap­ną­łem na krze­sło i spo­koj­nie cze­ka­łem na roz­wój wypad­ków. Wresz­cie Głów­no­do­wo­dzący ode­rwał się od kon­tem­plo­wa­nia wąt­pli­wej urody zaokien­nych widocz­ków, usiadł za biur­kiem i splótł dło­nie.

– Dobrze, że wresz­cie jesteś – zaczął.

Taki spo­kojny, nie­omal przy­ja­ciel­ski począ­tek roz­mowy nie wró­żył niczego dobrego. Byłem przy­zwy­cza­jony do wrza­sków Kry­stiana – nie­wiel­kiego wzro­stem, gru­ba­wego faceta, który w ten nie­skom­pli­ko­wany spo­sób pró­bo­wał stać się więk­szy. Na wszelki wypa­dek zaczą­łem prze­glą­dać w pamięci kata­log swo­ich licz­nych prze­win.

– Mamy pro­blem – wyce­dził.

Czy on nie potrafi nor­mal­nie roz­ma­wiać, powie­dzieć w krót­kich, żoł­nier­skich sło­wach, o co cho­dzi, wydać pro­stych i jasnych roz­ka­zów? Prze­cież raz do roku ponoć nawet zwie­rzęta mówią ludz­kim gło­sem. Wyko­na­łem ręką gest, który mógł zna­czyć cokol­wiek. Cze­ka­łem. W cze­ka­niu byłem prze­cież dobry. Lata prak­tyki.

Głów­no­do­wo­dzący sku­pił się na prze­glą­da­niu papie­rów roz­rzu­co­nych na biurku. To jedno nas łączyło, spe­cy­ficzne podej­ście do dba­ło­ści o porzą­dek. Wresz­cie wes­tchnął, wbił we mnie wzrok i zaczął mówić:

– Mamy pro­blem, bo mamy trupa. Te sprawy – frazy „te sprawy” uży­wał jako prze­cinka. Cóż, lep­sze to niż naj­po­pu­lar­niej­sze mię­dzy Odrą a Bugiem słówko powszech­nie uzna­wane za obe­lżywe.

– Trupa? – uda­łem zdzi­wie­nie. – A myśla­łem, że Smuda do nas jedzie. I Pisz­czek, i Lewy. A pre­zy­dent pew­nie dostał spa­zmów…

– „Spa­zmy”… Skąd ty bie­rzesz takie słowa? – ziry­to­wał się Gajow­ni­czek.

– Z ksią­żek – nie zamie­rza­łem mu odpusz­czać. – To takie coś, co w razie potrzeby świet­nie przy­daje się do pod­kła­da­nia pod nogi kole­bią­cych się sto­łów.

– Pie­przony inte­lek­tu­ali­sta się zna­lazł – wysy­czał. – Nie prze­gi­naj, żeby ktoś cię nie prze­giął.

Uśmiech­ną­łem się sze­roko. Od dawna prze­sta­łem reago­wać na zaczepki i komen­ta­rze doty­czące mojego spo­sobu życia i bycia, pogo­dzi­łem się z tym, że w robo­cie raczej za mną nie prze­pa­dają, zaak­cep­to­wa­łem wąt­pliwy dar zra­ża­nia do sie­bie ludzi. I nie zamie­rza­łem w jaki­kol­wiek spo­sób się zmie­niać. Bo wła­ści­wie po co? Na karie­rze od dawna już mi nie zale­żało. Zresztą, jakąż to karierę można zro­bić w pro­win­cjo­nal­nej jed­no­stce poli­cji?

– Więc nie, tym razem nie cho­dzi o piłkę nożną – cią­gnął szef.

Przy­po­mnia­łem sobie boha­tera kry­mi­na­łów, poli­cjanta, który nie­ustan­nie popra­wiał błędy języ­kowe kole­gów, i już chcia­łem rzu­cić, że nie zaczyna się zda­nia od „więc”, ale w ostat­niej chwili ugry­złem się w język. Z rzadka, ale jed­nak włą­czał mi się instynkt samo­za­cho­waw­czy.

– Mamy trupa – powtó­rzył, jakby nie był pewien, czy ta fatalna jak nie­chybna klę­ska naszej repre­zen­ta­cji na Euro wia­do­mość dotarła do mnie z dosta­teczną mocą.

Pode­rwał się z fotela i znowu sta­nął przy oknie. Chyba naprawdę nie jest dobrze, prze­mknęło mi przez myśl. I dobrze nie było. Odwró­cił się do mnie i zaczął mówić:

– Koja­rzysz wice­pre­zy­denta Sta­ni­sława Dudka, on ma córkę, któ­rej na imię… – pod­szedł do biurka i znowu zaczął ner­wowo grze­bać w papie­rach. – Gdzieś tu mia­łem zapi­sane.

– Mniej­sza o imię. O co cho­dzi? – nie zdzier­ży­łem.

Zigno­ro­wał moje pyta­nie. Mru­cząc pod nosem, meto­dycz­nie prze­rzu­cał papiery. Taki typ, zawzięty.

– Mam! – wrza­snął. – Jowita! Trzeba być naprawdę powa­lo­nym, żeby uniesz­czę­śli­wić dziecko takim imie­niem. Jowita Dudek. Nie­źle.

Wes­tchną­łem, dogrze­bu­jąc się do naj­głęb­szych pokła­dów cier­pli­wo­ści. Poli­czy­łem w myślach od dzie­się­ciu do jed­nego i spy­ta­łem znowu:

– I co z tą Jowitą Dudek?

– Dziś rano ojciec zna­lazł ją w łazience. Sztywną w wan­nie. Pod­cięte żyły. Te sprawy.

– Więc jak te sprawy, to nie ma sprawy – zry­mo­wa­łem kulawo.

W sytu­acjach stre­so­wych zawsze reago­wa­łem tak samo – bzdur­nymi tek­stami, żenu­ją­cymi rymo­wan­kami, które mój pro­fe­sor z UJ-otow­skiej polo­ni­styki, Marian Stala, na pewno skwi­to­wałby wiele mówią­cym skrzy­wie­niem pulch­nych ust. A to wła­śnie była dla mnie sytu­acja stre­sowa. Spo­koj­nie zno­si­łem nie­mal wszystko: zma­sa­kro­wane ciała pijacz­ków, któ­rzy w alko­ho­lo­wym widzie rzu­cali się na sie­bie z czym popad­nie, roz­dęte, śmier­dzące tru­chła topiel­ców, roz­kła­da­jące się ciała samot­nych sta­rusz­ków, o któ­rych wszy­scy zapo­mnieli… Ale zwłoki samo­bój­ców nie­odmien­nie wpra­wiały mnie w nie­opa­no­wany dygot, roz­wa­lały psy­chicz­nie. Nie bez powodu.

– Wygląda to na oczy­wi­stą histo­rię, ale na wszelki wypa­dek jedź do nich i poga­daj z rodzi­cami – powie­dział.

– Dla­czego ja? Czemu nie Szybki Romek? – nie chcia­łem pod­da­wać się bez walki, cho­ciaż zda­wa­łem sobie sprawę, że szanse na wygraną mam nikłe. Gajow­ni­czek nie zwykł zmie­niać raz pod­ję­tej decy­zji.

Szef prych­nął i zaczął gwał­tow­nie machać ręką, jakby opę­dzał się od natręt­nego mola chcą­cego wgryźć się w mate­riał odpra­so­wa­nego na sztywno mun­duru.

– Nie nazy­waj go tak! Aspi­rant Roman Mało­chleb! Tak masz o nim mówić! Ile razy mam ci powta­rzać, że nie chcę kwa­sów w dru­ży­nie, a ty cią­gle wszyst­kich wkur­wiasz – uspo­koił się nieco, prze­stał wyma­chi­wać wit­kami. – Romek śred­nio się nadaje, tu trzeba deli­kat­nie, bo to i sprawa… no, sam rozu­miesz, i ojciec poli­tyk.

Tu go bolało. Jak w każ­dej pipi­dó­wie, wszy­scy trzę­śli por­t­kami przed byle lokal­nym urzę­da­sem, żeby tylko nie stra­cić cie­płych posa­dek.

– Dobra, będzie deli­kat­nie jak w salo­nie taj­skiego masażu – powie­dzia­łem i wysze­dłem, nim zdą­żył otwo­rzyć usta.

Nie musiał mi tego robić, ale z wła­ści­wym sobie wyczu­ciem wła­śnie to zro­bił. W grun­cie rze­czy nie powi­nie­nem się spo­dzie­wać niczego innego. To ja tu robi­łem za bystrzaka, on był tylko admi­ni­stra­to­rem, spraw­nym, co przy­znaję z nie­jaką nie­chę­cią. Przez myśl prze­le­ciało mi, że być może Głów­no­do­wo­dzący wymy­ślił jakiś chy­try plan, któ­rego mia­łem być czę­ścią. Jed­nak myśl, jak to myśl, prze­le­ciała i ule­ciała.

Zsze­dłem na dół i wzią­łem nie­ozna­ko­wany wóz. Wpraw­dzie wszy­scy w Cie­cha­no­wie i oko­li­cach wie­dzieli, że to poli­cyjna bryka, ale teraz i tak nie miało to zna­cze­nia. W pierw­szej chwili chcia­łem prze­je­chać koło Kru­bina bez zatrzy­my­wa­nia się, ale nie dałem rady. Zapar­ko­wa­łem koło nie­wiel­kiej plaży i patrzy­łem na gli­nianki, cie­cha­now­skie Lazu­rowe Wybrzeże… Maria je lubiła…

Kie­dyś.

Ruszy­łem z piskiem opon i o mało nie wła­do­wa­łem się w bok busa. Kie­rowca poka­zał mi faka. Spiesz się, spiesz, bo na cmen­tarz nie zdą­żysz, rzu­ci­łem za nim zgryź­li­wie. Za laskiem kru­biń­skim skrę­ci­łem w prawo, w nie naj­lep­szą drogę. Kole­ba­łem się wolno na wybo­jach i roz­glą­da­łem dokoła, ni­gdy w tym miej­scu nie byłem, widy­wa­łem je tylko z daleka, z okien samo­chodu albo pociągu. Kie­dyś były tu pola, a teraz powoli wyra­stało kolejne cha­otycz­nie roz­pla­no­wane pod­miej­skie osie­dle dom­ków. Kto miał tro­chę kasy, inwe­sto­wał w działkę i wyno­sił się za mia­sto. Ludzie szu­kali spo­koju albo zwy­czaj­nie cią­gnęło ich do grze­ba­nia się w ziemi, sadze­nia kwiat­ków i krze­wów, ple­wie­nia, doglą­da­nia rocz­nych przy­ro­stów, wypa­try­wa­nia jakże szczo­drych darów natury, bez­na­dziej­nej walki ze szkod­ni­kami i kre­tami. W końcu w całym tym, pożal się Boże, mie­ście pra­wie wszy­scy pocho­dzili ze wsi.

Do domu Dud­ków nie było trudno tra­fić, stał przed nim radio­wóz, van tech­ni­ków i samo­chód żuków gno­ja­rzy. Szybcy byli. Zanim wysia­dłem, przyj­rza­łem się rezy­den­cji. Cha­łupa kiep­sko uda­wała szla­checki dwo­rek, który ota­czały solidne ogro­dze­nie z kamieni i drew­nia­nych dech oraz wypie­lę­gno­wany ogród. Niby pro­stota, tro­chę na pokaz, ale bez prze­sady. Widy­wa­łem w oko­licy zde­cy­do­wa­nie więk­sze kurioza archi­tek­to­niczne.

Poste­run­kowy Tade­usz Nowak stał przy otwar­tej na oścież furtce i rzy­gał wprost na nie­dawno sko­szony, świet­nie utrzy­many traw­nik. Miał taki feler, że mimo kilku lat służby nie potra­fił zaim­pre­gno­wać się na kosz­mary, z któ­rymi przy­cho­dziło mu się sty­kać. Wysy­łali go raz po raz do psy­cho­loga, ale nie­odmien­nie oka­zy­wało się, że psy­chika poste­run­ko­wego Nowaka jest sta­bilna jak war­tość złota w nie­spo­koj­nych cza­sach kry­zysu. Tyle tylko, że nad odru­chem trzewi nijak nie umiał zapa­no­wać. Wszy­scy się już do tego przy­zwy­cza­ili, docinki spo­wsze­dniały, pozo­stała tylko nie­zbyt wyszu­kana ksywka – Żyguli.

– Aż tak źle? – pokle­pa­łem go po ple­cach i wycią­gną­łem w jego stronę paczkę chu­s­te­czek. – Poczę­sto­wał­bym cię jakąś wódeczką, ale wyjąt­kowo nie wzią­łem pier­siówki.

– Kon­rad, daj spo­kój…

– Czyli źle?

– Ona jest goła.

Cie­ka­wostka, gołej dziew­czyny nie widział. Musia­łem się natych­miast opa­no­wać, prze­stać wymy­ślać bzdurne tek­sty, okieł­znać stres i po pro­stu sku­pić się na robo­cie. Ruty­nowe czyn­no­ści śled­cze, nuda pro­ce­dur, tylko to mi mogło teraz pomóc.

Zosta­wi­łem Nowaka z jego gastryczną karmą i ścieżką wykła­daną pre­cy­zyj­nie dopa­so­wa­nymi kamie­niami posze­dłem w stronę domu. Na ganku stał szef tech­ni­ków, palił papie­rosa, strze­pu­jąc popiół do pudełka po zapał­kach. Co to jed­nak pra­cow­ni­cze nawyki robią z czło­wie­kiem – zawsze dba, żeby nie zapa­sku­dzić miej­sca zbrodni, choć pew­nie cał­kiem bez­wied­nie.

– Czo­łem. Nie ma to jak popra­co­wać przy świę­cie, co?

Leszek Koziej uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Eee, mnie to nawet pasuje, bo po pro­ce­sji mie­li­śmy jechać na obiad do teścio­wej i znowu musiał­bym słu­chać jej pier­do­le­tów o tym, jak to źle wycho­wu­jemy dzieci i jak fatal­nie moja praca wpływa na zdro­wie psy­chiczne rodziny.

Pro­szę bar­dzo, jak miło spo­tkać choć jed­nego czło­wieka zado­wo­lo­nego z życia i pozy­tyw­nie nasta­wio­nego do pracy w nie­li­mi­to­wa­nym wymia­rze godzin, pomy­śla­łem.

– Zna­leź­li­ście coś cie­ka­wego?

– Nie było spe­cjal­nie czego szu­kać. Ewi­dentny samo­bój, co potwier­dził zimny chi­rurg. Pod­cięte żyły… Zna­leź­li­śmy skal­pel, któ­rym się pochla­stała. Wygląda na to, że zro­biła wszystko, żeby nikt jej przy­pad­kiem nie odra­to­wał.

– Bier­nacki był? – upew­ni­łem się, czy do sprawy skie­ro­wano mojego ulu­bio­nego łapi­du­cha.

– Tak, ale już się zwi­nął.

– Mówił coś cie­ka­wego?

– On ni­gdy za wiele nie mówi – Koziej się zaśmiał. Zaczął pie­czo­ło­wi­cie gasić papie­rosa, syk­nął, gdy poczuł żar przez tek­turę.

– Fakt, nie pamię­tam, by kie­dy­kol­wiek powie­dział za jed­nym razem wię­cej niż trzy zda­nia.

– Jak­byś go dziś sły­szał. Nasz doctore rzekł, cytuję: „Naj­praw­do­po­dob­niej samo­bój­stwo. Orien­ta­cyjny czas zgonu: mię­dzy godziną trze­cią a dzie­wiątą rano. Wię­cej po sek­cji”.

Karol Bier­nacki do spe­cjal­nie roz­mow­nych nie nale­żał, ale w pracy był per­fek­cyjny. Wła­ści­wie to nawet lepiej, że nie gadał zbyt wiele, przy­naj­mniej nie draż­nił mnie absur­dal­nym poczu­ciem humoru, które uwiel­biało wielu zna­nych mi leka­rzy.

– Wycho­dzi na to, że jestem na miej­scu ostatni – stwier­dzi­łem. Nie był to spe­cjalny powód do narze­kań.

– O, nie – Koziej odpa­lił następ­nego papie­rosa. Podob­nie jak ja miał gdzieś modę na nie­pa­le­nie. Zresztą aku­rat w tej mie­ści­nie wszy­scy gene­ral­nie mieli wszystko albo pra­wie wszystko gdzieś, co, trzeba przy­znać, cza­sami czy­niło życie cał­kiem zno­śnym. – Jesz­cze nie raczyła nas nawie­dzić sza­nowna pro­ku­ra­tura.

Czemu mnie to nie zdzi­wiło? Sza­nowna pro­ku­ra­tura zapewne miała przy świę­cie dużo cie­kaw­sze zaję­cia niż oglą­da­nie solid­nie mar­twych nasto­la­tek. Zasta­na­wia­łem się, co robić – czy zacząć roz­py­ty­wać rodzi­ców, czy cze­kać na kra­wa­cia­rza. Wyjąt­kowo posta­wi­łem na dzia­ła­nie.

– Mogę już tam wejść? – nie musia­łem wyja­śniać tech­ni­kowi gdzie.

– Marek jesz­cze strzela foty, ale pew­nie, idź.

Pchną­łem masywne drew­niane drzwi z wmon­to­wa­nym dzi­wacz­nym pane­lem z mato­wego szkła, który nijak się miał do dwor­ko­wej kon­wen­cji. Mogli sobie zapo­dać żeliwną kołatkę z łbem lwa, prze­mknęło mi przez głowę, ale zaraz przy­wo­ła­łem się do porządku, powta­rza­jąc man­trę: ruty­nowe czyn­no­ści śled­cze, ruty­nowe czyn­no­ści śled­cze…

– Gdzie to jest? – spy­ta­łem Kozieja.

– Kory­tarz w lewo, pierw­sze drzwi.

Wsze­dłem. Obszerny hall zamy­kały krę­cone schody pro­wa­dzące na pod­da­sze. Wąskie kory­ta­rzyki odcho­dziły na prawo i lewo. Zanim jako tako zorien­to­wa­łem się w prze­strzeni, zoba­czy­łem przed sobą wice­pre­zy­denta Dudka. Zna­łem jego fizis drob­nego cwa­niaczka ze zdjęć w „Tygo­dniku Ziemi Cie­cha­now­skiej”. Wysoki, dość szczu­pły i lekko przy­gar­biony. Nie byłem pewien, czy już wcze­śniej nie nosił się zbyt pro­sto, czy też dzi­siej­szy pora­nek przy­giął go do ziemi.

– Pan… – ni to spy­tał, ni zagaił.

– Pod­ko­mi­sarz Kon­rad Rowicki, Komenda Powia­towa Poli­cji w Cie­cha­no­wie.

Chcia­łem tylko mach­nąć mu przed oczami legi­ty­ma­cją, jak to zwy­kłem robić, ale prze­chwy­cił ją w locie. Cóż za refleks! Przez chwilę wpa­try­wał się uważ­nie w doku­ment, potem podał mi go, trzy­ma­jąc w dwóch pal­cach niczym usy­fioną smar­kami chu­s­teczkę jed­no­ra­zową wie­lo­krot­nego użytku.

– Taaak…

Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy Dudek jest w sta­nie wydu­sić z sie­bie cokol­wiek poza mono­sy­la­bami. Pew­nie był w szoku. Naj­wyż­szy czas ku temu, żebym prze­jął ini­cja­tywę.

– Chciał­bym z panem poroz­ma­wiać. I z pana żoną. Tylko naj­pierw rzucę okiem na…

Zawie­si­łem się, no, zawie­si­łem. Szu­ka­łem słowa, które cał­kiem się zagu­biło.

– Oczy­wi­ście, ale z moją żoną to pan pod­ko­mi­sarz dzi­siaj raczej nie poroz­ma­wia – powie­dział wice­pre­zy­dent i odwró­cił się na pię­cie.

A jed­nak zapa­mię­tał moją wąt­pli­wego zna­cze­nia szarżę. Chyba nie był w szoku. Kawał twar­dego sukin­syna? Kto wie, ludzie bar­dzo róż­nie reagują na sytu­acje stre­sowe. Skrę­ci­łem w kory­tarz po lewej. W uchy­lo­nych drzwiach bły­skało. Łazienka była wielka niczym pokój w moim miesz­ka­niu. Jedyny. Jasno­zie­lona gla­zura od pod­łogi po sufit. Lustra, dużo luster. Umy­walka i bidet. Pod­wie­szany sufit z mikro­sko­pij­nymi oczkami lam­pek. Duża kabina prysz­ni­cowa, pew­nie z biczami wod­nymi, masa­żami i innymi baje­rami…

– Cze – tech­nik wresz­cie mnie zauwa­żył.

Nie odpo­wie­dzia­łem. Sku­pi­łem się, skon­cen­tro­wa­łem, by zmu­sić samego sie­bie do spoj­rze­nia tam… Pora­ża­jąca biel wanny i czer­wień wody. Czarne, dłu­gie włosy pły­wa­jące niczym wodo­ro­sty, nie­na­tu­ral­nie białe kolana… Czemu, Ofe­lio, nie poszłaś do klasz­toru…

– Ale syf – Marek jakby czy­tał w moich myślach.

Nie mogłem wydu­sić z sie­bie słowa. Odwró­ci­łem się na pię­cie, wró­ci­łem do hallu, opar­łem czoło o ścianę. Była lekko chro­po­wata, chłodna. Oddy­chać, oddy­chać, liczyć każdy wdech i wydech, tak jak mówił lata temu tera­peuta. Oddy­cha­łem, liczy­łem… Puściło.

W pierw­szej chwili chcia­łem wyjść na zewnątrz i zapa­lić, ale wie­dzia­łem, że to kiep­ski unik. No dobrze, wie­dzia­łem, że jeśli wyjdę, to już nie wrócę do tego pseu­do­dworku. Przez drugi kory­ta­rzyk dotar­łem do salonu. Był tam Dudek, była jego ślubna, był skó­rzany wypo­czy­nek za wiele śred­nich kra­jo­wych i pla­zma wielka jak Bitwa pod Grun­wal­dem.

– Dzień dobry.

Nie ma to jak kre­tyń­ski tekst na począ­tek. Ale przy­naj­mniej trzy­ma­łem się kon­wen­cji typu: gość w dom… W sen­sie – w dwo­rek.

– Se pan daruje – powie­dział Dudek.

„Se”? Wyszło szy­dło z worka, a słoma z butów. Szy­dło – bo już byłem stu­pro­cen­towo pewien, że pan wice­pre­zy­dent wcale nie jest nad­mier­nie wstrzą­śnięty śmier­cią jedy­naczki albo wstrzą­śnięty jest w stop­niu zni­ko­mym, a słoma… „Kon­dzio, syp słomę pod krzaki porze­czek”, dźwię­czał mi w uszach chra­pliwy głos Feli­cji musz­tru­ją­cej mnie przy pra­cach w ogródku. Słomą posta­no­wi­łem zająć się póź­niej. O ile, oczy­wi­ście, będę zmu­szony zająć się prze­świe­tla­niem histo­rii życia pana Dudka.

– Muszę zadać pań­stwu kilka pytań – sta­ra­łem się brzmieć zimno, a zara­zem kojąco jak Kurt Wal­lan­der ze szwedz­kiego serialu.

Spoj­rza­łem na żonę Dudka, sie­działa wbita w kąt roz­le­głej kanapy, obej­mo­wała ramio­nami kolana i kiwała się mia­rowo. Skądś to zna­łem, ale nie chcia­łem dopu­ścić do sie­bie myśli, w jakich oko­licz­no­ściach naby­łem tę wie­dzę. Sta­łem na środku salonu i cze­ka­łem, kiedy wróci do mnie to, co nie­unik­nione. Ale nim powró­ciło, Dudek wziął mnie pod ramię i pocią­gnął za sobą. Wła­ści­wie pod­pa­dało to pod naru­sze­nie nie­ty­kal­no­ści fizycz­nej funk­cjo­na­riu­sza na służ­bie, ale meta­fo­rycz­nie mach­ną­łem na to ręką.

– Chodźmy do mojego gabi­netu – nie musiał tego mówić, ale tacy ludzie jak on lubili kon­krety, tau­to­lo­gie pod wszel­kimi posta­ciami.

W naszym miesz­ka­niu w Kra­ko­wie nie było gabi­netu, a tym bar­dziej w cha­łu­pince Feli­cji. Może to i nawet lepiej. Coś, co Dudek nazwał gabi­ne­tem, było nie­wiel­kim poko­jem, w któ­rym stało masywne biurko z impo­nu­ją­cym skó­rza­nym sie­dzi­skiem do kom­pletu, dwa fotele obok nie­wiel­kiego sto­lika kawo­wego i regał cia­sno wypchany książ­kami. Cie­kawe, czy fak­tycz­nie czyta, czy to tylko na pokaz, prze­le­ciało mi przez głowę. Mia­łem ochotę prze­cią­gnąć pal­cem po grzbie­tach, aby prze­ko­nać się, czy nie jest to przy­pad­kiem atrapa, ale powstrzy­ma­łem się w ostat­niej chwili. Nad biur­kiem wisiało wiel­kie poroże jele­nia. Myśliwy? W całej swo­jej mizer­nej karie­rze strze­la­łem raz, nie tra­fi­łem, ale ten, który mie­rzył do mnie, też chy­bił. Więc, nie­stety, wciąż żyję i muszę wymy­ślić jakieś sen­sowne pyta­nie. Jakie­kol­wiek. Kiedy usie­dli­śmy w fote­lach, bez zasta­no­wie­nia wypa­li­łem:

– Co pan robił dziś wcze­snym ran­kiem? – zanim wybrzmiał mój głos, wie­dzia­łem już, że jestem cięż­kim kre­ty­nem. Dudek nie podo­bał mi się, pew­nie dla­tego nie mogłem się zdo­być na zale­caną przez Głów­no­do­wo­dzą­cego deli­kat­ność, a może w ten wła­śnie pry­mi­tywny spo­sób odre­ago­wy­wa­łem stres. Nie ma co, pełen pro­fe­sjo­na­lizm.

Wice­pre­zy­dent spoj­rzał na mnie spode łba, przez jego twarz prze­bie­gło kilka ner­wo­wych gry­ma­sów, ale szybko się opa­no­wał.

– To bar­dzo nie­tak­towne pyta­nie – powie­dział cicho.

W pierw­szej chwili chcia­łem go prze­pro­sić, ale uzna­łem, że nie ma sensu od razu prze­cho­dzić do defen­sywy, tym bar­dziej że byłem pewien, że spe­cjal­nie mocno go nie ura­zi­łem.

– W takiej sytu­acji jak ta nie ma tak­tow­nych pytań.

– Dobra, pytaj pan, miejmy już to z głowy – wice­pre­zy­dent zaczął pie­czo­ło­wi­cie pod­wi­jać rękawy koszuli, jakby szy­ko­wał się do poje­dynku na pię­ści.

– To gdzie pan wtedy był?

– W łóżku, a gdzie mia­łem być? Dzi­siaj święto, nie musia­łem się zry­wać skoro świt. Żona potwier­dzi, jakby to pana pod­ko­mi­sa­rza inte­re­so­wało. To zna­czy teraz raczej nie potwier­dzi, ale pew­nie potem. Kie­dyś potem.

Czyżby pan wice­pre­zy­dent zaczy­nał się plą­tać?

– Co było póź­niej? – zapy­ta­łem i zaraz w myślach sklą­łem się gru­bym sło­wem. Już bar­dziej nie­kon­kret­nego pyta­nia chyba nie byłem w sta­nie zadać.

– Wsta­łem około siód­mej, żona jesz­cze spała. Ona lubi gnić w łóżku do późna – wyczu­wa­łem w jego gło­sie nie­chęć do poło­wicy. – Wypi­łem kawę, prze­gry­złem tost. A potem mnie coś tak jakby tknęło. Jowita wczo­raj była na impre­zie, chcia­łem spraw­dzić, czy wró­ciła do domu.

– A zda­rzało się, że nie wra­cała? – drą­ży­łem.

– Panie, to doro­sła kobieta jest… była – płyn­nie zmie­nił czas teraź­niej­szy na prze­szły. Jak na mój gust, zbyt płyn­nie. – Po matu­rze. Na siłę w domu jej nie trzy­ma­łem.

Doro­sła jak doro­sła.

– Spraw­dził pan i…?

– W sypialni jej nie było, ale łóżko było roz­grze­bane, a ciu­chy śmier­dzące petami wisiały na krze­śle. Pomy­śla­łem, że jest w łazience. Sta­ną­łem przy drzwiach i zapy­ta­łem, czy chce śnia­da­nie. Nie odpo­wie­działa, pchną­łem drzwi i…

Wbił wzrok w regał, jego prawa noga ner­wowo podry­gi­wała. Nie zamie­rza­łem drę­czyć go ponad miarę, nie chcia­łem, żeby opi­sy­wał to, co zoba­czył. I co ja też widzia­łem. Choć lata temu mój tera­peuta zapew­niał, że słowa mają wielki dar lecze­nia, tono­wa­nia emo­cji. Gówno prawda.

Odwró­cił twarz w moją stronę i spy­tał głu­chym gło­sem:

– Dla­czego ona to zro­biła?

– Będziemy to wyja­śniali. Czy córka miała ostat­nio jakieś pro­blemy?

– Nie sądzę – odparł szybko. – Dosta­wała, co tylko chciała, dobrze się uczyła, na prawo miała pójść.

– A może z kimś się kłó­ciła? Zna pan jej kole­gów, przy­ja­ciół? Chło­paka?

– Nie bar­dzo – uciekł wzro­kiem. – To raczej żona się w tych jej zna­jo­mo­ściach roze­zna­wała. Ja nie mam za dużo czasu, wie pan, służba publiczna…

Aha, publiczna… Raczej ciężka, wytę­żona praca ku chwale i pożyt­kowi rodu Dud­ków.

– Poroz­ma­wiam z pana żoną… we wła­ści­wym cza­sie.

– Nie dzi­siaj? – zdzi­wił się Dudek. – Myśla­łem, że sprawa zosta­nie szybko zamknięta.

– Śledz­two to nie skrę­ca­nie dłu­go­pi­sów, trudno powie­dzieć, ile potrwa – rzu­ci­łem.

Wice­pre­zy­dent zamru­czał coś nie­wy­raź­nie pod nosem. Już chcia­łem zapy­tać, w czym pro­blem, kiedy w drzwiach sta­nął Żyguli, który naj­wy­raź­niej jako tako doszedł do sie­bie. Choć wyraź­nie cią­gnęła od niego kwa­śna woń.

– Pro­ku­ra­tor przy­je­chał.

Powie­dzia­łem wice­pre­zy­den­towi, że jesz­cze wró­cimy do roz­mowy, i wysze­dłem na spo­tka­nie praw­nika, który wyjąt­kowo nie wystę­po­wał w kor­po­ra­cyj­nym mun­durku. Pro­ku­ra­tor Tade­usz Nowicki wyglą­dał tak, jakby ścią­gnięto go wprost z pola gol­fo­wego. Miał na sobie krót­kie lniane spodnie i beżową koszulkę polo z kro­ko­dy­lem na piersi. Ze względu na powagę urzędu mógłby przy­naj­mniej zamie­nić gatki na dłu­gie. Rzu­cił nie­wy­raźne „dobry”, nie raczył mi podać ręki. Nie zdzi­wiło mnie to wcale. Od razu prze­szedł do kon­kre­tów, spie­sząc się tak, jakby w samo­cho­dzie cze­kało na niego zary­czane dziecko. Nie cze­kało, Nowicki był noto­rycz­nym, bez­dziet­nym kawa­le­rem. Obej­rzał łazienkę, pochy­lił się nad cia­łem Jowity, poroz­ma­wiał chwilę z Dud­kiem na osob­no­ści, a potem, już w drzwiach, rzu­cił, że koniecz­nie chce być infor­mo­wany o wszel­kich czyn­no­ściach podej­mo­wa­nych w śledz­twie. I już go nie było. Został po nim tylko wolno opa­da­jący tuman kurzu, który wzno­siła mknąca ku szo­sie beemka. Zasta­no­wiło mnie, dla­czego pro­ku­ra­tor, który zwy­kle nie wni­kał w robotę poli­cjan­tów, byle kwity jako tako się zga­dzały, aż tak bar­dzo zain­te­re­so­wał się tym docho­dze­niem. Nie wró­żyło to niczego dobrego. Posta­no­wi­łem, że będę się tym mar­twił póź­niej.

Tech­nicy powoli koń­czyli swoją robotę. Żuki gno­ja­rze nie­cier­pli­wie drep­tali przed drzwiami. Nagle obok mnie zma­te­ria­li­zo­wał się Dudek. Niczym duch zgnę­bio­nego ojca. Z tan­det­nej insce­ni­za­cji sztuki Szek­spira w pro­win­cjo­nal­nym teatrze.

– Gdzie zabie­ra­cie… – głos mu się zała­mał. Nie był więc aż tak zim­nym sukin­sy­nem. – Gdzie zabie­ra­cie Jowitę? – dokoń­czył nie bez trudu.

Nie cier­pia­łem prze­ka­zy­wać tego rodzaju infor­ma­cji, ale cóż było robić, musia­łem.

– Do zakładu medy­cyny sądo­wej. Zro­bią tam sek­cję zwłok.

– Będzie­cie kroić moją córkę? – brwi Dudka pod­je­chały nie­omal na czu­bek pokry­tej rzad­kimi wło­sami głowy.

– Takie są pro­ce­dury w tego rodzaju przy­pad­kach.

– Nie pozwolę – wysy­czał, zbli­ża­jąc się do mnie z zaci­śnię­tymi pię­ściami.

– Przy­kro mi – roz­ło­ży­łem ręce.

Wice­pre­zy­dent zastygł w bez­ru­chu.

– Zaraz dzwo­nię do komen­danta.

Wes­tchną­łem. Wie­dzia­łem, że to zaklę­cie prę­dzej czy póź­niej pad­nie. Wpraw­dzie mia­łem jesz­cze w pla­nach prze­szu­ka­nie pokoju dziew­czyny, ale uzna­łem, że w tym momen­cie będzie zde­cy­do­wa­nie lepiej, jeśli zniknę panu wice­pre­zy­den­towi z oczu. Na odchodne popro­si­łem tylko Kozieja, aby jego ludzie dokład­nie obej­rzeli, obfo­to­gra­fo­wali i zaplom­bo­wali pokój dziew­czyny. Tak na wszelki wypa­dek.

Nie spie­szyło mi się do komendy, jecha­łem poni­żej prze­pi­so­wej pięć­dzie­siątki. Naj­chęt­niej w ogóle nie wra­cał­bym tego dnia do fabryki, tylko zaszył się w mojej zagra­co­nej dziu­pli. Roz­dzwo­niła się komórka. Feli­cja. Zjecha­łem na pobo­cze i ode­bra­łem. Pytała, poka­słu­jąc jak dwu­suw leci­wej syrenki, czy do niej nie wpadnę. Przez chwilę zasta­na­wia­łem się, co zro­bić. Z jed­nej strony, poga­wędka z Feli­cją pew­nie pomo­głaby mi ode­gnać złe myśli, z dru­giej – jak naj­szyb­ciej chcia­łem zostać sam. Wybra­łem drugą opcję, wymó­wi­łem się robotą, wła­ści­wie nawet zbyt­nio nie nałga­łem. Nie naci­skała, nie jęczała, że ją zanie­dbuję, ni­gdy tego nie robiła i za to, mię­dzy innymi, ją uwiel­bia­łem. Nie mia­łem wyrzu­tów sumie­nia, wie­dzia­łem, że na pewno nie będzie tkwiła sama w domu, gapiąc się przez okno na ludzi prze­cho­dzą­cych ulicą Płoń­ską. Cią­gle ktoś ją odwie­dzał – albo przy­ja­ció­łeczki, żeby poplot­ko­wać przy kawusi i cia­steczku, albo absz­ty­fi­kanci w wieku popro­duk­cyj­nym z klubu seniora nazy­wa­nego przez babkę z wła­ści­wym jej poczu­ciem humoru Geria­trycz­nym Klu­bem Roz­rywki. Umó­wi­li­śmy się, że pod­jadę do niej naza­jutrz.

Zapar­ko­wa­łem przed fabryką, ale zamiast pójść w stronę budynku, ruszy­łem ku War­szaw­skiej. Z oddali dobie­gało zawo­dze­nie kościel­nych pie­śni, szu­ra­nie stóp powoli prze­su­wa­nych po asfal­cie. Nie wiem, co mnie tam pognało. Sta­łem na chod­niku, oparty ple­cami o mur kamie­nicy patrzy­łem na prze­cią­ga­jącą pro­ce­sję. Dziew­czynki w bia­łych sukien­kach i takiego samego koloru stro­ikach, czy jak tam to się nazywa, na gło­wach sypały z koszycz­ków płatki kwia­tów, wiru­jące powoli w podmu­chach sła­bego wia­tru. Były tak poważne – i nie­winne. Pew­nie Jowita Dudek też swego czasu para­do­wała po ulicy w podob­nej sukien­czy­nie, wyglą­dała jak anio­łek, była oczkiem w gło­wie rodzi­cieli i miała szczę­ście pra­wie na stałe wyma­lo­wane na buźce. „Na gło­wie kwietny ma wia­nek” – te sprawy, jak rzekłby Głów­no­do­wo­dzący. Aż wresz­cie kilka lat póź­niej dopa­dły ją demony. Niby histo­ria, jakich wiele, nic spe­cjal­nego, nic dziw­nego, ale… Dla­czego to zro­bi­łaś? – wyszep­ta­łem, powta­rza­jąc pyta­nie Dudka. Prze­cho­dząca obok kobieta z dziec­kiem na ręku przyj­rzała mi się uważ­nie, ale pew­nie pomy­ślała, że się modlę. Dla­czego to zro­bi­łaś? Pyta­nie powra­cało jak echo z prze­szło­ści, którą, jak mi się zda­wało, kie­dyś sku­tecz­nie odkre­śli­łem bar­dzo grubą kre­ską.

W kie­szeni spodni zawi­bro­wała komórka, ode­bra­łem, nie spo­glą­da­jąc na wyświe­tlacz.

– Gdzie ty się podzie­wasz? – Gajow­ni­czek daro­wał sobie wstępy.

– Zaraz będę – nie zamie­rza­łem się tłu­ma­czyć.

– Od razu wal do mnie.

„Wal do mnie”, uwiel­bia­łem wyszu­kane zwroty fra­ze­olo­giczne Głów­no­do­wo­dzą­cego.

Szef wędro­wał równo odmie­rzo­nymi kro­kami od ściany do ściany, jakby jego gabi­net był wię­zienną celą. Nie odbie­gało to wielce od prawdy.

– Zadzwo­nił do mnie komen­dant, któ­remu przy obie­dzie bar­dzo popsuł humor wice­pre­zy­dent Dudek.

– I przez to rosół już mu nie sma­ko­wał? Szkoda jedze­nia, bo na przy­kład w takiej Afryce… – uda­wa­łem głu­piego, co cza­sami wycho­dziło mi cał­kiem zno­śnie.

– Zamknij się, debilu!

Też mi nowina! Byłem nazy­wany debi­lem raz w mie­siącu. Może nawet czę­ściej. Poza tym mia­łem pew­ność, że śred­nio zbo­lały po stra­cie jedy­naczki ojciec chwyci za tele­fon, nim zdążę zatrza­snąć drzwi jego domu. Spo­koj­nie, nie odzy­wa­jąc się sło­wem, wysłu­cha­łem dra­ma­tycz­nego mono­logu szefa, który opier­ni­czał mnie za rze­czony debi­lizm obja­wia­jący się bra­kiem deli­kat­no­ści w roz­mo­wie z Dud­kiem. I wykli­nał swo­ich pod­wład­nych, a mnie w szcze­gól­no­ści, od mato­łów i nie­udacz­ni­ków, któ­rzy nie są w sta­nie zała­twić jak trzeba nawet naj­prost­szej sprawy. Kiedy, zasa­pany, prze­rwał, rzu­ci­łem krót­kie:

– Tak.

Wbiło go w zie­mię.

– Co znowu za „tak”?

– W zupeł­no­ści zga­dzam się z sze­fem.

– Ty mnie, Kon­rad, nie wkur­wiaj, bo wywalę cię z roboty z takimi kwi­tami, że w tym mie­ście nie znaj­dziesz zaję­cia nawet jako śmie­ciarz.

– Jest jesz­cze w oko­licy kilka innych sym­pa­tycz­nych mia­ste­czek. Prza­snysz?

– Się zdzi­wisz.

Wizja pój­ścia na zasi­łek nie prze­ra­ziła mnie ani tro­chę, ale dla świę­tego spo­koju zmil­cza­łem i zro­bi­łem minę w rodzaju „taki mały, taki biedny”. Mia­łem nadzieję, że ma już dość poła­ja­nek. Nie byłem tego dnia w nastroju do wysłu­chi­wa­nia bzdur­nych tek­stów.

– W takim razie, jakie są roz­kazy wice­pre­zy­denta… chcia­łem powie­dzieć, komen­danta?

Gajow­ni­czek znowu pod­jął wędrówkę po gabi­ne­cie, ale zaraz opadł na fotel i wbił we mnie wzrok.

– Przy­po­mnij mi, dla­czego ja cię tu jesz­cze trzy­mam.

Byłem pewien, że jest to pyta­nie reto­ryczne, ale nie mogłem sobie odmó­wić odpo­wie­dzi:

– Ze względu na mój urok oso­bi­sty i nie­zwy­kłą jak na psa eru­dy­cję.

– Zamknij się! – ryk­nął. Chwy­cił leżący na biurku dłu­go­pis i zaczął nim pstry­kać. Tro­chę mnie to iry­to­wało. – Jutro roz­py­tasz Dud­kową… I jesz­cze może ze dwie osoby, ja wiem… Jej wycho­waw­czy­nię z ogól­niaka lub kogoś tam, żeby było parę kwi­tów na wszelki wypa­dek. Pocze­kasz na doku­menty od zim­nego i jak naj­szyb­ciej zamkniesz sprawę. Bo nie ma sprawy. Te sprawy.

Tro­chę z rze­czow­ni­kiem „sprawa” się zaplą­tał, ale ni­gdy nie był wybit­nym mówcą. Nie zamie­rza­łem jed­nak pro­sto­wać zawi­ło­ści jego stylu. Zmy­łem się od razu. W pokoju nie zasta­łem nikogo, pew­nie kole­dzy pozo­ro­wali dzia­ła­nia w tere­nie. Poczu­łem głód, ale szansa, że w Boże Ciało uda mi się zna­leźć jaką­kol­wiek otwartą knajpę, była nikła, nie pozo­sta­wało mi więc nic innego jak ści­sły post. To nawet lepiej, w końcu regu­larną aktyw­ność fizyczną zarzu­ci­łem już dawno, a czasy, kiedy mogłem obja­dać się bez­kar­nie, ode­szły w nie­pa­mięć lata temu. Zapa­rzy­łem kolejną kawę, odpa­li­łem kom­pu­ter i w nowym doku­men­cie wpi­sa­łem nagłó­wek: „Kejs Jowity Dudek”… A potem zapa­dłem w iście bud­dyj­ski bez­ruch, dosłow­nie i w prze­no­śni. Tkwi­łem wbity w fotel, gapiąc się tępym wzro­kiem w ekran moni­tora, bez choćby jed­nej myśli w gło­wie. Nie wiem, ile to trwało, chyba dosyć długo, bo gdy ock­ną­łem się z letargu, kawa była już zimna. „Kejs Jowity Dudek”, prze­czy­ta­łem. Na pozór szy­ko­wała się krótka piłka, ale tylko na pozór. Przy­po­mnia­łem sobie słowa Kozieja: „Ewi­dentny samo­bój”. Wypa­dało jed­nak pod­rą­żyć, roz­py­tać kilka osób, a to by­naj­mniej nie będzie pro­ste jak kon­struk­cja cepa. Wła­śnie zaczął się długi week­end, jeden z wielu podob­nych w tym roku, skwa­pli­wie wyko­rzy­sty­wa­nych przez roda­ków, mają­cych gdzieś sza­le­jący dokoła kry­zys, na wojaże po kraju i oko­li­cach, więc szansa, że szybko dotrę do inte­re­su­ją­cych mnie ludzi, była nie­wielka.

Zasta­na­wia­łem się, kogo powi­nie­nem odpy­tać. Psiap­siółki, zna­jom­ków, kole­gów z klasy? Świę­tej pamięci Jowita była w kla­sie matu­ral­nej, a matura już się skoń­czyła, dzie­ciar­nia mogła się gdzieś roz­je­chać. Po pierw­sze, musia­łem od matki wycią­gnąć infor­ma­cje o zna­jo­mo­ściach córki, a nie mia­łem pew­no­ści, czy z wice­pre­zy­den­tową da się w naj­bliż­szym cza­sie poroz­ma­wiać, wyglą­dała na cał­kiem roz­bitą. Po dru­gie, powi­nie­nem rozej­rzeć się w jakże dobrze zna­nym mi I Liceum Ogól­no­kształ­cą­cym im. Zyg­munta Kra­siń­skiego, co w czas cho­ler­nego dłu­giego week­endu może być trudne do zre­ali­zo­wa­nia. Same wąt­pliwe punkty pro­gramu. Co masz zro­bić dziś, spo­koj­nie możesz zro­bić jutro – prze­le­ciała mi przez głowę jedna z moich ulu­bio­nych mak­sym. Gor­kiego.

Do końca szychty z umiar­ko­wa­nym zapa­łem pro­du­ko­wa­łem kolejne doku­menty w zupeł­nie innej spra­wie. Papie­ro­lo­gia sto­so­wana, na tym wła­śnie głów­nie opie­rała się poli­cyjna robota, zresztą nie tylko poli­cyjna. Przy­go­to­wy­wa­łem teczkę dla pro­ku­ra­tora. Innego niż ten, któ­rego dzi­siaj mia­łem wąt­pliwą przy­jem­ność oglą­dać. Przy­pa­dek był banalny, typowy dla Cie­cha­nowa, w ogóle dla tego zapy­zia­łego kraju ze śmiesz­nie euro­pej­skimi ambi­cjami, choć też tra­giczny – z zapła­ka­nymi, zawo­dzą­cymi mat­kami, żonami i kochan­kami w tle. Nie­spełna dwa tygo­dnie wcze­śniej w pod­cie­cha­now­skiej wio­sce odby­wała się coty­go­dniowa zabawa w remi­zie. Atmos­ferę pod­krę­cał nie­śmier­telny disco­po­lowy band Week­end Boys, do spółki z prze­my­ca­nym przez Ukra­iń­ców spi­ry­tu­sem. Nic więc dziw­nego, że w pew­nym momen­cie dwóch nie­spe­cjal­nie przy­tom­nych dżen­tel­me­nów chwy­ciło się za koszule, każdy z nich miał przy­ja­ciół, kole­gów i zna­jom­ków, któ­rzy posta­no­wili włą­czyć się do wymiany zdań i cio­sów. Zaczęła się bez­ładna bójka, pod­czas któ­rej każdy chwy­tał za to, co aku­rat miał pod ręką. Na nie­szczę­ście stra­żacy ochot­nicy spod znaku Wal­de­mara Paw­laka byli wła­śnie w trak­cie remontu swo­ich wło­ści i przy remi­zie stały palety z kostką bru­kową. Jeden z kogu­ci­ków zła­pał kostkę i tra­fił pre­cy­zyj­nie w cze­rep dru­giego. Zgon na miej­scu, tyle dobrego, że gość się nie męczył. Na początku, jak zwy­kle w tego rodzaju przy­pad­kach, sprawa posu­wała się powoli, dzia­łała lokalna soli­dar­ność. Nikt niczego nie widział, nikt niczego nie sły­szał, a nawet gdyby, to nie­zbyt wyraź­nie, bo prze­cież pan wła­dza wie, jak to na zaba­wie, tro­chę się wypiło. Istna epi­de­mia pomrocz­no­ści jasnej. Do czasu… Na wio­skową, mniej lub bar­dziej posu­niętą w latach kawa­lerkę – żyjącą zazwy­czaj nie wia­domo z czego, to zna­czy głów­nie z rol­ni­czych rent i eme­ry­tur rodzi­ców – zawsze dawało się coś zna­leźć w naszych bazach, tym razem też zna­leź­li­śmy. Nie­we­soła per­spek­tywa odwie­sze­nia wyro­ków w cudowny spo­sób przy­wró­ciła nie­któ­rym uczest­ni­kom bójki pamięć. Wia­domo było, jak zgi­nął dwu­dzie­sto­jed­no­letni chło­pak, który na jesieni miał się żenić, wie­dzie­li­śmy, kto rzu­cił kostką bru­kową, tylko motywu nie dało się usta­lić, bo nikt nie był w sta­nie stwier­dzić, o co wła­ści­wie poszło. Typowa zbrod­nia po pol­sku, przy­pad­kowa, bez­sen­sowna prze­moc z ponu­rym fina­łem.

Zorien­to­wa­łem się, że jest już dobrze po czwar­tej. Nie zamie­rza­łem sie­dzieć w robo­cie dłu­żej, niż ustawa prze­wi­duje, wymkną­łem się chył­kiem z komendy, aby przy­pad­kiem nie tra­fić na Gajow­niczka. Mia­łem go już na dzi­siaj ser­decz­nie dosyć, podob­nie jak led­wie zaczę­tej sprawy. Poma­sze­ro­wa­łem do domu, pró­bu­jąc stłu­mić wszyst­kie cisnące mi się do głowy myśli. Z nie naj­gor­szym skut­kiem.

Szwen­da­łem się po miesz­ka­niu, sta­ra­jąc się opóź­nić nie­unik­nione. Odgrza­łem resztkę bigosu z ostat­niej dostawy Feli­cji. Sma­ko­wał wybor­nie! Gdyby spró­bo­wała go Magda Ges­sler w swoim bzdur­nym tele­wi­zyj­nym pro­gra­mie kuli­nar­nym, na pewno mia­łaby malow­ni­czy orgazm na wizji. Babka, w sen­sie nie Ges­sler, tylko kobieta, któ­rej krew pły­nęła w moich żyłach, ni­gdy nie prze­pa­dała za goto­wa­niem, ale z dziw­nym zapa­mię­ta­niem warzyła bigos. Wyja­śniała mi, że przy­go­to­wy­wa­nie aku­rat tej potrawy ją uspo­kaja. Zapa­li­łem papie­rosa, włą­czy­łem tele­wi­zor i popstry­ka­łem pilo­tem. Nie zacie­ka­wiło mnie nic, oprócz pro­gramu o wara­nach z Komodo. Uzna­łem, że to może prze­sada, chyba mimo wszystko jestem za młody, by spę­dzać wie­czór na oglą­da­niu kana­łów przy­rod­ni­czych. Wycią­gną­łem z szafki czer­wone moł­daw­skie wino, tanie, ale nie­złe, a do tego odpo­wied­nio krwi­ste w kolo­rze, wręcz dosko­nałe jako doda­tek do atrak­cji nad­cho­dzą­cego wie­czoru. Wąt­pli­wych atrak­cji, oczy­wi­ście. W końcu zro­bi­łem to, o czym myśla­łem od momentu, gdy tylko zoba­czy­łem mar­twą Jowitę Dudek. Zza rzędu kry­mi­na­łów Iana Ran­kina wydo­by­łem spo­rego for­matu zeszyt w sfa­ty­go­wa­nych czar­nych okład­kach. Po cho­lerę kupi­łem wtedy zeszyt w tym wła­śnie kolo­rze?! Prze­cież ni­gdy go nie lubi­łem, nawet w głę­bo­kiej żało­bie nie nosi­łem się na czarno. Cóż, robi­łem w tamte ponure dni różne dzi­waczne, trudne do racjo­nal­nego wyja­śnie­nia rze­czy.

Roz­dział 2. Zapi­ski depre­sjo­ho­lika I

Roz­dział 2

Zapi­ski depre­sjo­ho­lika I

Nazywa się Kon­rad Rowicki i jest depre­sjo­ho­li­kiem.

Waha­dło. Cza­sami odno­sił wra­że­nie, że waha­dłowy ruch to jedyna stała okre­śla­jąca jego życie. Od Cie­cha­nowa do Kra­kowa, od Kra­kowa do Cie­cha­nowa, w tę i we w tę. Zda­wać się mogło – bez końca. Latami. Bez żalu, ale i bez przy­jem­no­ści. Spa­dło to na niego nie­spo­dzie­wa­nie, prze­cier­piał, co miał prze­cier­pieć, ale prze­trwał. Oswoił sytu­ację. Tak przy­naj­mniej myślał. Zarzu­cił kotwicę w gro­dzie Kraka, Feli­cja zdal­nie ste­ro­wała nim z Cie­cha­nowa. Taki układ, nie­zbyt, w grun­cie rze­czy, uciąż­liwy. Babka w pew­nym momen­cie zdała sobie sprawę, że musi dać mu jak naj­wię­cej swo­body. Co wię­cej, dać mu może, bo miała pew­ność, że nie zrobi żad­nej głu­poty. On wresz­cie zre­se­to­wał się, zapo­mniał o tym, co było i kie­dyś odbie­rało mu sen. O rodzi­cach, któ­rzy zgi­nęli w bez­sen­sow­nym wypadku samo­cho­do­wym. Na dobrej dro­dze, w sło­neczny prze­piękny dzień. O pustce i stra­chu, które zagar­niały go co jakiś czas. Wresz­cie był na pro­stej, wła­ści­wie robił, co chciał, może bez wyjąt­ko­wej przy­jem­no­ści, ale też bez więk­szego stresu. Wtedy, w 1999 roku, wyszedł na pro­stą, tak wła­śnie myślał. Aż poja­wiła się Maria.

Trzy lata wcze­śniej skoń­czył polo­ni­stykę na UJ-ocie, dostał do ręki dyplom z piąt­kami od góry do dołu i nie­spe­cjal­nie wie­dział, co dalej. Po prak­ty­kach w szko­łach pewny był tylko, że zaklę­cie: „Obyś cudze dzieci uczył”, brzmiało zara­zem zło­wróżb­nie, jak i praw­dzi­wie. Nie chciał być nauczy­cie­lem. I wtedy… Jak zwy­kle w jego życiu impuls przy­szedł z zewnątrz. Jego eks… Wła­ści­wie jaka tam eks, byli ze sobą w sumie może ze trzy mie­siące na czwar­tym roku stu­diów… No dobrze, jego nie­ofi­cjalna i krót­ko­trwała narze­czona rzu­ciła, że jej fater polic­maj­ster szuka kogoś kuma­tego na sta­no­wi­sko cywilne w dziale pra­so­wym Komendy Miej­skiej Poli­cji w Kra­ko­wie. Czemu nie?, pomy­ślał i zło­żył kwity. Nie liczył na wiele, ale dostał etat. Sta­bilny, a do tego nie­spe­cjal­nie uciąż­liwy.

Sie­dział w minia­tu­ro­wej kan­cia­pie na komen­dzie, miał biurko, które pamię­tało pało­wa­nie stu­den­tów w latach osiem­dzie­sią­tych, prze­chy­la­jącą się w prawo szafkę pełną segre­ga­to­rów i krze­sło, które nie roz­pa­dło się chyba tylko przez przy­pa­dek. I jesz­cze obła­żącą z ema­lii maszynę do pisa­nia marki Łucz­nik. Począt­kowo dni mijały mu na prze­ra­bia­niu koślawo spi­sa­nych przez gli­nia­rzy nota­tek i pro­to­ko­łów na infor­ma­cje dla mediów. Żmudne tłu­ma­cze­nie z poli­cyj­nego na nasze, wła­ści­wie nawet gor­sze niż popra­wia­nie uczniow­skich wypra­co­wań. Z cza­sem coraz wię­cej miał roboty z mediami elek­tro­nicz­nymi, radio takie, tele­wi­zja śmaka, coraz czę­ściej zastę­po­wał mun­du­ro­wych. Począt­kowo mikro­fony i kamery tro­chę go peszyły, ale stop­niowo przy­wykł i do tego. Zali­czył kilka szko­leń, sam potra­fił przy­sto­so­wać się do sytu­acji, cza­sami, co tu kryć, nieco stre­so­wych. „Bez komen­ta­rza”. „Dla dobra śledz­twa nie mogę powie­dzieć wię­cej”. „Zapra­szam na jutrzej­szą kon­fe­ren­cję pra­sową, na któ­rej podane zostaną wszel­kie dostępne infor­ma­cje na temat inte­re­su­ją­cej pań­stwa sprawy”. Rzu­cał prze­ćwi­czone frazy i odwra­cał się na pię­cie, igno­ru­jąc pisma­ków, któ­rzy chcieli wycią­gnąć z niego zde­cy­do­wa­nie wię­cej.

Feli­cji nie spodo­bał się jego wybór pracy w poli­cji i nie tra­fiały do niej tłu­ma­cze­nia, że wła­ści­wie pozo­staje stu­pro­cen­to­wym cywi­lem. Raz po raz powta­rzała: „Męż­czyźni w mun­du­rach dobrze wyglą­dają tylko w trum­nach”. Babkę, kiedy już dosia­dła ulu­bio­nego konika, trudno było z niego zsa­dzić. Wła­śnie – koń a ich sprawa rodzinna… Była nasto­let­nią siksą, kiedy w 1939 roku ułan jazło­wiecki Roman, jej mąż, a jego dzia­dek, poszedł w bój. Zgi­nął w szarży pod Wólką Węglową. Jakimś dziw­nym tra­fem była na pogrze­bie Romana. Przy­naj­mniej tak twier­dziła. Nie wni­kał, ile w tym było prawdy, a ile rodzin­nej legendy. Posta­no­wił prze­cież, że prze­szłość będzie śred­nio go inte­re­so­wała. Podob­nie zresztą jak inne sprawy.

W póź­nych latach dzie­więć­dzie­sią­tych, powoli wychy­la­ją­cych się ku cza­som mile­nij­nej nie­pew­no­ści, także kobiety nie wzbu­dzały w nim spe­cjal­nych emo­cji. Wyszu­miał się na stu­diach, potem zali­czył kilka nie­spe­cjal­nie dłu­gich i nie­zbyt namięt­nych roman­sów, które koń­czył bez żalu. Czy nie żało­wały jego part­nerki, tego nie wie­dział i wie­dzieć nie chciał. Kiedy aku­rat miał kogoś, było przy­jem­nie, kiedy pro­wa­dził nie­skom­pli­ko­wane życie sin­gla, nie narze­kał. Nie prze­szka­dzały mu mono­to­nia, powta­rzal­ność dni, tygo­dni, mie­sięcy. Cho­dził do pracy, w któ­rej jedy­nie od wiel­kiego dzwonu wyra­biał nad­go­dziny, wie­czory spę­dzał naj­czę­ściej w miesz­ka­niu, które zostało mu po rodzi­cach, na czy­ta­niu ksią­żek i słu­cha­niu muzyki. W mia­sto, na spo­tka­nia z kole­gami, do kina czy teatru, wycho­dził nie­zbyt czę­sto. Z nie­ja­kim zdzi­wie­niem zauwa­żył, że nie ma ani spe­cjal­nych ambi­cji, ani skon­kre­ty­zo­wa­nych pla­nów na bliż­szą czy dal­szą przy­szłość. Po pro­stu pozwa­lał nieść się życiu. Było mu z tym dobrze, wygod­nie. Wła­śnie tak o sobie myślał, że wygodne umo­ścił sobie życie. Do czasu.

Waha­dło znowu się wychy­liło, odmie­nia­jąc jego życie. Z jed­nej strony miał wpraw­dzie skłon­no­ści do – jak to nazy­wał – zapa­da­nia się w sie­bie, wcho­dze­nia w rutynę tych samych zacho­wań i zajęć, ale z dru­giej – bar­dzo szybko się nudził. Ot, taka sprzecz­ność. Wtedy na gwałt zaczy­nał poszu­ki­wać nowych pod­niet. Zaczęło się z począt­kiem roku 1999, bez powodu, nagle, czyli jak zwy­kle. Z coraz więk­szym tru­dem zwle­kał się ran­kami z łóżka, z coraz mniej­szą ochotą poko­ny­wał drogę z miesz­ka­nia do komendy. Sza­ro­bure ściany pra­cow­ni­czej kan­ciapy przy­pra­wiały go o odruch wymiotny. I wtedy… Lata wcze­śniej, kiedy na wie­czo­rze kawa­ler­skim kolegi wozili się po aka­de­miku w dzie­cię­cej spa­ce­rówce, stwier­dził, że nic już go nie zdziwi. Ale w roku 1999 wszystko się zmie­niło… Sprawa zda­wała się banalna. Dilerka w liceum. Grupa roz­pusz­czo­nych dzie­cia­ków, któ­rym wyda­wało się, że mogą robić wszystko, bo mają wysoko posta­wio­nych rodzi­ców. Się mylili…

I poja­wiła się Maria.

Roz­dział 3. Do boju, Pol­sko!

Roz­dział 3

Do boju, Pol­sko!

8 czerwca 2012, pią­tek

Wyda­wało mi się, że śnię kosz­mar.

– Wyłaź z nory!

W końcu roz­po­zna­łem ten głos. Nie­stety, to była jawa. Przez chwilę, wpół­przy­tomny, ska­no­wa­łem pamięć ope­ra­cyjną, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, o co może cho­dzić.

Wale­nie do drzwi nie usta­wało.

– Otwie­raj, cienki gnoju!

Sąsie­dzi wpraw­dzie zda­wali sobie sprawę, że nie ma więk­szego sensu zgła­sza­nie na komendę, iż w miesz­ka­niu poli­cjanta dzieje się coś nie­po­ko­ją­cego, jed­nak nie chcia­łem testo­wać ich wytrzy­ma­ło­ści. Powlo­kłem się do drzwi, otwo­rzy­łem zamki i ruszy­łem do kuchni. Nim zdą­ży­łem napeł­nić wodą elek­tryczny czaj­nik, Tamara już stała przede mną.

– Mia­łeś się ze mną wczo­raj spo­tkać.

Zagadka się wyja­śniła. Tamara. Jedna z moich ostat­nich pora­żek, ani pierw­szych, ani pew­nie ostat­nich. Od paru ład­nych lat jej mąż sie­dział w kra­inie Elż­biety II i wykła­dał gla­zurą kolejne angiel­skie łazienki, roz­sła­wia­jąc umie­jęt­no­ści pol­skiego rze­mio­sła, a ona nudziła się w Cie­cha­no­wie. Ja też poza ści­ga­niem drob­nych zbó­jów nie mia­łem za wiele do roboty, więc wyszło, jak wyszło.

– Może jakieś prze­pro­siny?

Wła­ści­wie mógł­bym prze­pro­sić, co mi tam, korona z głowy by mi nie spa­dła. Nie raz, nie dwa mówi­łem coś tylko dla świę­tego spo­koju, bez krztyny wiary w wypo­wia­dane słowa i bez wyrzu­tów sumie­nia z powodu kłam­stwa, ale tym razem nie byłem prze­ko­nany, czy warto robić za skru­szo­nego. Nie ma sensu przej­mo­wać się Tama­rami, tak szybko przy­cho­dzą… i odcho­dzą.

– Feli­cja mówiła, że jesteś.

To dopiero cie­ka­wostka! Babka ni­gdy spe­cjal­nie nie przy­wią­zy­wała się do moich kolej­nych narze­czo­nych, utrzy­mu­jąc, że wszyst­kie będzie trak­to­wać z dystan­sem, póki któ­raś z nich nie zosta­nie moją żoną. Nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści, że żonę mia­łem tylko jedną i następ­nej mieć nie będę. Czemu więc roz­ma­wiała z Tamarą o mnie? To zupeł­nie nie w stylu babki. Ale cóż, pew­nie nie­ubła­gany czas robił swoje. Także z Feli­cją.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki