Śmierć śląskiej matki - Robert Ostaszewski - ebook + audiobook

Śmierć śląskiej matki ebook i audiobook

Robert Ostaszewski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy najbliżsi sobie ludzie mogą stać się największymi wrogami?

Na przejściu dla pieszych w katowickiej dzielnicy Załęże ginie pod kołami samochodu ponadsześćdziesięcioletnia Zdzisława Krol. Sprawca ucieka. Okoliczności wypadku są na tyle niejasne, że sprawą zajmuje się ekipa nadkomisarza Edmunda Polańskiego, jednego z najlepszych śledczych kryminalnych w kraju. Im bardziej poznają historię rodziny Krol, tym mocniej wchodzą w gmatwaninę traumatycznych, pokomplikowanych relacji, które odciskają piętno także na policjantach. A to jeszcze nie koniec, bo w równie nieoczywistych okolicznościach ginie kolejna osoba z rodziny Krolów.

Pełna emocji i psychologicznej głębi kryminalna opowieść o rodzinnych traumach i ojcach walczących o prawo do opieki nad dziećmi. Z mafią węglową w tle. Z zakończeniem, którego na pewno nie przewidzicie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 2 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
4,1 (9 ocen)
5
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prologi

piątek, 7 lutego 2013

Leciwa kobieta szła powoli i zło­rze­czyła z cicha, cza­sami mam­ro­cząc pod nosem albo skła­da­jąc słowa pełne zło­ści jedy­nie w myślach. Nie oba­wiała się, że ktoś usły­szy, jak mówi do sie­bie, i weź­mie ją za starą wariatkę. Znowu zaczął sypać śnieg, nie­zbyt gęsty, ale mokry. Duże płatki roz­pusz­czały się na jej twa­rzy. Nacią­gnęła głę­biej na czoło weł­nianą czapkę w kolo­rze „pieprz i sól”, dopięła guzik sza­rego płasz­cza. Ludzie kulili się, pochy­lali głowy i szybko prze­my­kali do samo­cho­dów. Wła­śnie – samo­cho­dów.

Zatrzy­mała się i posta­wiła rekla­mówki na chod­niku, mając gdzieś, że się zamo­czą i póź­niej będzie z nich kapało. W wyobraźni już widziała kałużę brud­nej wody w przed­po­koju, ale uznała, że będzie się tym mar­twić póź­niej. Ścią­gnęła ręka­wiczkę i prze­tarła mokrą twarz. Z cen­trum han­dlo­wego do domu przy ulicy Cie­mały nie miała daleko, wystar­czyło przejść kładką nad śred­ni­cówką, pójść kil­ka­dzie­siąt metrów chod­ni­kiem obok kępy drzew, prze­ciąć Gli­wicką – i była na miej­scu. Jed­nak cięż­kie zakupy i kiep­ska aura spra­wiały, że z każ­dym kro­kiem nara­stały w niej furia i żal do całego świata w ogóle, a do jej bli­skich w szcze­gól­no­ści.

Jeść to każdy chce, jak naj­bar­dziej, ale pomóc matce, pod­wieźć z zaku­pami to już nie łaska, obra­cała w myślach gorz­kie słowa. Jej ślubny zaś się gdzieś stra­cił i nie odbie­rał tele­fonu, ale na niego ni­gdy spe­cjal­nie nie liczyła, był, jaki był, bez szans na zmianę. Nie wycho­wała go sobie, więc ma za swoje. Dawno na dziada mach­nęła ręką. Pew­nie znowu sie­dzi na tej dur­nej lau­bie. Cie­kawe, co on tam w ogóle robi? A młod­sza córka musiała zostać w domu z Rok­sanką. Na myśl o trzy­let­niej wnuczce kobie­cie zro­biło się cie­plej na sercu. Jej sło­neczko! Chwy­ciła torby i ruszyła w stronę kładki. Miała dla wnusi kin­der nie­spo­dziankę.

Idąc nad śred­ni­cówką, poklęła jesz­cze na pie­roń­skich giz­dów, któ­rym jak zwy­kle nie chciało się posy­pać chod­ni­ków pia­skiem. Jak nic, można było sobie zła­mać giczałę. Zeszła na dół, poko­nała krótki odci­nek pro­wa­dzący w stronę ulicy Gli­wic­kiej, sta­nęła przed toro­wi­skiem i popra­wiła opa­da­jącą na oczy czapkę. Tram­waj nie jechał, pod wiatą pobli­skiego przy­stanku cho­wała się grupka ludzi. Pode­szła kil­ka­na­ście kro­ków do ulicy. Prze­pu­ściła dwa samo­chody. Było pusto, tylko z pod­jazdu do domu, znaj­du­ją­cego się kil­ka­set metrów od przej­ścia, skrę­cało w jej stronę auto. Zdążę jak nic, myślała, zaraz będę na miej­scu. Dotarła na śro­dek jezdni, kiedy usły­szała ryk sil­nika i prze­ni­kliwy pisk opon. Spoj­rzała w lewo i zamarła. Wbiła wzrok w snopy reflek­to­rów, które zna­la­zły się ude­rza­jąco bli­sko. Zbyt bli­sko. Nie mogła się ruszyć, niczym sarna wpa­trzona w świa­tła auta zbli­ża­ją­cego się na śród­le­śnej dro­dze.

*

Komi­sarz Adam Tyszka wal­czył z sen­no­ścią, jak tylko mógł, w despe­ra­cji się­gnął po kolo­rowe gazety leżące na sto­liku sto­ją­cym obok wysłu­żo­nego fotela. Histo­rie cele­bry­tów, któ­rych nazwi­ska ani twa­rze zupeł­nie z niczym mu się nie koja­rzyły, tylko go ziry­to­wały. Sra­nie w banię, kogo obcho­dzi, że się scho­dzą albo roz­cho­dzą. Ewen­tu­al­nie żenią. Wła­śnie, żeniaczka… Wstał i pod­szedł do witryny zakładu kra­wiec­kiego. Spoj­rzał przez szybę na mysło­wicki rynek. Znowu padało. Nie­liczni prze­chod­nie szybko prze­my­kali przez duży plac, śli­zga­jąc się na brei, w którą zamie­niał się mokry śnieg. Wbił wzrok w figurę Jana Chrzci­ciela wień­czącą fon­tannę. Święty zda­wał się wypi­nać w jego stronę ośnie­żony tyłek.

– A do rzyci – wymam­ro­tał Adam pod nosem.

Tkwił u krawca już ponad godzinę, cze­ka­jąc na ojca, który miał pierw­szą przy­miarkę ancugu. Ślub­nego. Że też ojcu zebrało się na stare lata na żeniaczkę! Ada­mowi wyda­wało się, że jeśli nawet wciąż nie pogo­dził się z decy­zją sta­rzika, to przy­naj­mniej tro­chę oswoił. Nawet z tym, że pani Basia będzie jego maco­chą. Wła­ści­wie jak miał się do niej zwra­cać po ślu­bie? Pani Basiu, jak wcze­śniej? Bar­baro? Mamo? Matkę prze­cież miał tylko jedną… Wciąż tar­gały nim sprzeczne emo­cje. Dostrze­gał, że zwią­zek z panią Basią dobrze robi ojcu, spra­wił, że sta­rzik odżył, nabrał chęci do życia. Z dru­giej strony per­spek­tywa rychłego ślubu rodzica wciąż wzbu­dzała w nim iry­ta­cję, wewnętrzny sprze­ciw.

Uro­czy­stość wyzna­czono na począ­tek marca, bo pani Basia, kie­ru­jąc się pra­sta­rym zabo­bo­nem, uznała, że zaślu­biny mogą się odbyć tylko w mie­siącu, który w nazwie ma literę „r”, co ponoć sta­nowi dobrą wróżbę na przy­szłość. A wła­ści­wie dla­czego nie w lutym, Adam szyb­ciej miałby to z głowy. Może jed­nak wku­rzały go głów­nie roz­wle­czone przy­go­to­wa­nia do ślubu i wesela, w które wcią­gała go pani Basia, kon­sul­tu­jąc z nim a to wygląd zapro­szeń ślub­nych, a to weselne menu. Jakby miał o tym jakie­kol­wiek poję­cie, to raz. Dwa, uwa­żał, że tego rodzaju szcze­góły są zupeł­nie bez zna­cze­nia. Myślał, że ludzie przej­mują się takimi pier­do­łami tylko przy pierw­szym ślu­bie. A tu pro­szę. Widać z wie­kiem nie mądrzeją, a przy­naj­mniej nie wszy­scy.

Teraz znowu klap­nął na fotel i powoli wypu­ścił powie­trze. Uwa­żał się za czło­wieka cier­pli­wego, ale – do cho­lery – są jakieś gra­nice.

– Panie Heniu, długo jesz­cze? – zwró­cił się do mistrza igły i nici.

– Nie ugo – wymam­ro­tał kra­wiec z ustami peł­nymi szpi­lek.

Pan Henio był stary jak świat, a na pewno star­szy od ojca Adama, i pro­wa­dził zakład kra­wiecki w tym samym miej­scu, w kamie­nicy przy rynku w Mysło­wi­cach, od kiedy tylko Tyszka się­gał pamię­cią. Wła­śnie pan Henio uszył mu gar­ni­tu­rek na pierw­szą komu­nię. Adam zaczął obli­czać, kiedy to było, ale szybko się pomy­lił. W chwili, kiedy poja­wił się temat gar­ni­turu ślub­nego dla sta­ruszka, zapro­po­no­wał, żeby kupili gotowy. W końcu w mar­ke­tach można było dostać naprawdę porządne gar­ni­tury, w każ­dym roz­mia­rze i za roz­sądne pie­nią­dze. Jed­nak ojciec uparł się, że nie, nie ma mowy, jeśli ma sobie zafun­do­wać ostatni ancug w życiu, niech będzie taki, jak trzeba, obsta­lo­wany. Bo taki ze ślubu to i do trumny się nada. I powie­dział, że pan Henio go uszyje. Adam naj­pierw zdzi­wił się, że pan Henio jesz­cze żyje, a potem zdu­miał jesz­cze bar­dziej, że jest w sta­nie w miarę pew­nie utrzy­mać w pal­cach igłę czy nożyce. Ojciec odparł, że Basieńka wszystko pospraw­dzała i nawet już umó­wiła ich z kraw­cem. No jasne, Basieńka…

Jak Adam sam się prze­ko­nał, pan Henio może nie był w szczy­to­wej for­mie, na pewno nie pra­co­wał szybko, ale dawał radę, o czym świad­czył fakt, że dotarli do etapu przy­miarki, a mary­narka, z tego, co mógł oce­nić, leżała na ojcu cał­kiem dobrze.

Roz­dzwo­nił się jego tele­fon. Adam wyjął apa­rat i spoj­rzał na wyświe­tlacz: Kry­styna. Nawet się ucie­szył.

– Cześć pracy, Krzy­siek, co tam?

– Czo­łem, potrzebny jesteś – powie­dział bez zbęd­nych wstę­pów aspi­rant Krzysz­tof Mateja, któ­rego Adam prze­zy­wał Kry­styną za względu na sła­bość kolegi do kunsz­tow­nych fry­zur na żel podob­nych do tych, które nosił Cri­stiano Ronaldo.

– A co się uro­dziło?

– Mamy star­szą kobietę potrą­coną na pasach. Śmier­tel­nie.

– I co nam teraz do tego? – Tyszka się zdzi­wił. – To raczej robota dla gie­ro­jów z dro­gówki.

– To bar­dziej skom­pli­ko­wane. Sam zoba­czysz.

Adam w duchu cie­szył się, że nie­długo opu­ści zakład kra­wiecki i weź­mie się do roboty, ale posta­no­wił urzą­dzić teatrzyk na potrzeby ojca. Żeby nie wyjść na nie­słow­nego syna, który nie jest w sta­nie poświę­cić sta­rzi­kowi wie­czoru, mimo iż obie­cał, że zawie­zie go do krawca i odwie­zie, choćby się waliło i paliło.

– Ale ja mam już dzi­siaj wolne. Poza tym ojcem się zaj­muję. Mun­dek albo Renata ci nie wystar­czą?

– Polań­ski to wiesz… – Adam wie­dział. Ich szef, nad­ko­mi­sarz Edmund Polań­ski, robił wszystko, żeby week­endy poświę­cać wyłącz­nie rodzi­nie. Zazwy­czaj w pią­tek zaraz po wyj­ściu z pracy wyłą­czał komórkę. Tyszka pamię­tał, że rów­nież przy oka­zji ostat­niej dużej sprawy, którą pro­wa­dzili, a która zaczęła się od mło­dego męż­czy­zny z łbem odstrze­lo­nym pod­czas rekon­struk­cji histo­rycz­nej obrony wieży spa­do­chro­no­wej w Kato­wi­cach, Mun­dek zja­wił się na miej­scu zbrodni ostatni. – Abo­nent nie­do­stępny, a nie mam czasu do niego pod­je­chać.

– A Petarda?

– Adam, wiesz, że Renata nie lubi, gdy ją tak nazy­wasz.

Tyszka wie­dział, ale zwy­czaj­nie lubił brzmie­nie daw­nego pseu­do­nimu pod­ko­mi­sarz Renaty Łukow­skiej.

– Lubi, nie lubi, co z nią?

– Nie mam poję­cia. Nie odbiera.

Adam miał ochotę drą­żyć temat, ale ugryzł się w język. Tajem­nicą poli­szy­nela było, że Krzy­siek jest w związku z Renatą. Takim z rodzaju trud­nych i skom­pli­ko­wa­nych. Poza tym z jego obser­wa­cji wyni­kało, że to raczej Matei bar­dziej zależy na Łukow­skiej niż odwrot­nie. Renata bez wąt­pie­nia nie nale­żała do kobiet bez­pro­ble­mo­wych. Wszy­scy zda­wali sobie z tego sprawę – rów­nież Krzy­siek. Jego wybór, jego pro­blem.

– Dobra, dzia­łaj na razie sam. Za pół godziny będę. Tylko wyślij mi ese­me­sem adres.

Scho­wał tele­fon do kie­szeni i pod­niósł się z fotela. Zwró­cił się w stronę sta­ruszka i zamarł na chwilę, gdy dostrzegł jego ponury wzrok. Zaczął nie­pew­nie:

– Łoj­ciec…

Wyda­wało mu się, że sta­rzik chce coś powie­dzieć, ten jed­nak mil­czał.

– Robota mi wypa­dła, muszę jechać.

– Taaa, jak zwy­kle obcy trup jest dla cie­bie waż­niej­szy ode mnie.

– A skąd wiesz, że o trupa idzie? – spy­tał odru­chowo.

– Może stary jestem, ale pamię­tam jesz­cze, gdzie pra­cu­jesz i co tam robisz.

– Wiesz, taka służba – rzu­cił Adam, do końca nie wie­dząc, czy chce prze­ko­nać ojca, czy samego sie­bie.

Rodzic wes­tchnął ciężko i mach­nął ręką nad­spo­dzie­wa­nie ener­gicz­nie.

– Panie Zeno­nie, szew puści… – zaję­czał kra­wiec.

– Co mi tam szew, jak jedyny syn ma mnie w rzyci – ojciec mówił cichym, na pozór spo­koj­nym gło­sem.

Brzmiała w nim rezy­gna­cja, która zawsze bole­śnie doty­kała Adama, z czego sta­rzik dosko­nale zda­wał sobie sprawę.

Tyszka wes­tchnął ciężko.

– Jak chcesz, pocze­kam, aż pan Henio skoń­czy, i odwiozę cię do domu.

– A jedź w cho­lerę, jak cię służba wzywa. Zadzwo­nię po Romu­sia, na pewno po mnie przy­je­dzie.

Romuś… Star­szy syn pani Basi, posia­dacz samo­chodu i nie­ogra­ni­czo­nej, jak się zda­wało Ada­mowi, ilo­ści wol­nego czasu. Zawsze skory do pomocy innym. Także ojcu Adama. Sta­ru­szek wie­dział, że wzmianka o Romu­siu zaboli syna. I zabo­lała.

Część I. W imię ojca

piątek, 7 lutego 2013

Pod­ko­mi­sarz Renata Łukow­ska wszyst­kiego miała dosyć. Ślą­ska, na któ­rym – wszystko na to wska­zy­wało – utknęła na dobre. Zgni­łej jesienno-zimo­wej pogody, wszech­obec­nej lep­kiej sza­ro­ści, która od ponad tygo­dnia spo­wi­jała cały region. Miała też dosyć samej sie­bie.

Po wyj­ściu z komendy wsia­dła do czar­nego audi TT i ruszyła przed sie­bie. Po pro­stu. Nie chciało jej się wra­cać do wynaj­mo­wa­nej w Gli­wi­cach kawa­lerki, nie miała żad­nego planu na wie­czór. Krę­ciła się po Ślą­sku, prze­jeż­dżała z jed­nego mia­sta do dru­giego, skrę­ca­jąc gdzie popad­nie. Jej kole­dzy, o któ­rych wciąż myślała, że są nowymi kole­gami i ni­gdy nie staną się sta­rymi, dobrymi kum­plami, twier­dzili, że każde tutej­sze mia­sto czy mia­steczko jest inne, w swo­isty spo­sób wyjąt­kowe. Gówno prawda! Dla niej był to jeden miej­ski moloch pozba­wiony wyraź­nych gra­nic, ponury i brzydki jak sty­rany menel. W końcu wbiła się w wąską uliczkę, przy któ­rej stały dwu­pię­trowe fami­loki, ku jej zdzi­wie­niu nawet zadbane, co – jak już się nie­raz prze­ko­nała – wcale nie było regułą. Odbiła w prawo i zapar­ko­wała nie­dbale na chod­niku. Nie wie­działa, gdzie jest, męt­nie koja­rzyła, że ostat­nio widziała tablicę z napi­sem Ruda Ślą­ska. Nawet ją to roz­ba­wiło. Ona też była ruda, choć ani tro­chę nie czuła się ślą­ska.

Włą­czyła nawi­ga­cję i cze­kała, aż mapa się zała­duje. Gorz­kie myśli wciąż tłu­kły się jej pod czaszką. Jesz­cze do nie­dawna miała nadzieję, że jej zesła­nie do Kato­wic nie potrwa długo i szybko wróci do War­szawy – jej miej­sca na ziemi. A tkwiła na Ślą­sku już ponad pół roku i nic nie wska­zy­wało, by jakie­kol­wiek prze­nie­sie­nie choćby maja­czyło na hory­zon­cie. Co wię­cej, za ostat­nią sporą sprawę dwóch zabójstw męż­czyzn ze Świę­to­chło­wic dostała pochwałę z wpi­sa­niem do akt, mimo że zda­rzało jej się pod­czas śledz­twa prze­gi­nać, łamać regu­la­min. Było się tak sta­rać?! Nawet Polań­ski, jej bez­po­średni prze­ło­żony, mówił potem, że cie­szy się, że ma ją w zespole, choć na początku trak­to­wał ją z dużym dystan­sem. Może jed­nak lep­szą stra­te­gią było ole­wa­nie roboty? Tyle że i tak była na cen­zu­ro­wa­nym, więc kolejna wtopa mogła się skoń­czyć zesła­niem na jesz­cze gor­sze, totalne zadu­pie, czego nie chciała. I tak źle, i tak nie­do­brze.

Z bez­sil­nej zło­ści wal­nęła otwar­tymi dłońmi w kie­row­nicę. Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie, skar­ciła się w myślach. Bo wła­ści­wie co aż tak złego się działo? Nic. I chyba to „nic” naj­bar­dziej jej doku­czało. Gdy spoj­rzała na mapę, oka­zało się, że naprawdę jest w Rudzie. Posta­no­wiła, że do Gli­wic poje­dzie przez Świę­to­chło­wice – Świony, jak mówili lokalsi – żeby spoj­rzeć na miej­sca, w któ­rych kilka mie­sięcy temu bywała bar­dzo czę­sto.

Zbli­ża­jąc się do Gli­wic, gorącz­kowo kom­bi­no­wała, co zro­bić z tak kiep­sko zaczę­tym wie­czo­rem, który nie zapo­wia­dał żad­nych atrak­cji. Nie chciała wra­cać do zim­nego miesz­ka­nia w kamie­nicy. W pokoju – jedy­nym – miała piękny, ale stary piec kaflowy z wkła­dem elek­trycz­nym. Pła­ciła za prąd jak za zboże, a i tak nie mogła dogrzać wyso­kiego pomiesz­cze­nia. Mogła pójść do knajpy, by powoli sączyć mocne drinki, coś z rumem na przy­kład. Tak, ten alko­hol dosko­nale paso­wał do pogody i jej nastroju. Uznała jed­nak, że bywa za czę­stym gościem w gli­wic­kich loka­lach, poza tym zwy­czaj­nie nie miała ochoty na pro­centy. Wje­chała do Gli­wic i kątem oka zoba­czyła znak wska­zu­jący drogę do pal­miarni. Czemu nie…

Budy­nek pal­miarni miej­skiej, znaj­du­ją­cej się na tere­nie parku Cho­pina, koja­rzył się Rena­cie z kiep­sko zapro­jek­to­waną fabryką. Dużo stali i szkła, dosko­nała sce­ne­ria do posta­po­ka­lip­tycz­nego filmu, w któ­rym nie­do­bitki ludz­ko­ści wal­czą o żar­cie, tlen czy cokol­wiek innego, co pozwoli im prze­dłu­żyć nędzny żywot. W środku pal­miarnia była jed­nak bar­dzo przy­jemna, bo – nie­spo­dzianka! – były w niej palmy. Renata lubiła te rośliny, choć nie wie­działa dla­czego, prze­cież ni­gdy nie krę­ciło jej hodo­wa­nie kwia­tów ani nie tęsk­niła za egzo­tycz­nymi wypa­dami i bycze­niem się w cie­niu pal­mo­wych liści. Po pro­stu lubiła palmy, i tyle. W Gli­wi­cach wysta­wiano donice z nimi na traw­niki i skwery, co spra­wiało, że czuła się w tym mie­ście lepiej. Nieco i jedy­nie przez chwilę.

Na pię­trze pal­miarni była niczego sobie kawiar­nia, w któ­rej zwy­kle prze­sia­dy­wali eme­ryci, matki z drob­nym przy­chów­kiem albo tury­ści. Renata zasta­na­wiała się, czy lokal jest jesz­cze otwarty, na szczę­ście był. Przez chwilę pome­dy­to­wała przed oszkloną ladą, w końcu zde­cy­do­wała się na czarną kawę i szar­lotkę na cie­pło z bitą śmie­taną i gałką lodów. Może i była twardą poli­cyjną suczą, ale od czasu do czasu lubiła zjeść słod­kie jak zwy­kła laska.

W kawiarni było tylko kilka osób i lekko znu­dzona kel­nerka oraz bar­manka w jed­nym, naj­pew­niej dora­bia­jąca sobie stu­dentka miej­sco­wej poli­tech­niki. Łukow­ska wybrała mały sto­lik w kącie, tuż przy prze­szklo­nej ścia­nie. Za szybą nie­mrawo sypał śnieg, roz­ma­zu­jąc sza­rość wie­czoru. Kawa była mocna, a ktoś, kto robił szar­lotkę, nie poża­ło­wał jabłek, god­nie dopra­wio­nych cyna­mo­nem. Renata sku­piła się na smaku i zapa­chu, sta­rała się nie myśleć. O niczym.

Dźwięk przy­cho­dzą­cego ese­mesa wyrwał ją z letargu. Znowu Mateja? Wcze­śniej dzwo­nił do niej ze trzy razy, ale go olała. Odblo­ko­wała apa­rat i wyświe­tliła wia­do­mość. Zaje­bie cie poli­cyjna suko. Odru­chowo odsu­nęła apa­rat od sie­bie. Dosta­wała podobne groźby już od kilku dni: Zna­la­zlem cie, nie Zyjesz!!!. Ktoś ewi­dent­nie się roz­krę­cał. Wia­do­mo­ści wysłano z tego samego numeru, który z nikim i niczym jej się nie koja­rzył. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy nie zadzwo­nić i nie roz­mó­wić się z gno­jem, jed­nak uznała, że jest za wcze­śnie na ner­wowe ruchy. Prawdę powie­dziaw­szy, nie prze­jęła się zbyt­nio, bo już nie raz, nie dwa spo­tkała się z agre­sją. Nie tylko słowną. Choć intry­go­wało ją, kto nagle zapa­łał do niej tak szczerą i głę­boką nie­na­wi­ścią. Nie sądziła, żeby przez kilka mie­sięcy pobytu na Ślą­sku dopie­kła komuś aż tak mocno, by chciał się na niej mścić albo cho­ciaż tro­chę ją postra­szyć, bo, jak dla niej, wyglą­dało to na groźby bez pokry­cia. Naj­pew­niej cho­dziło o jakąś sprawę z prze­szło­ści, mniej lub bar­dziej odle­głej. Wpraw­dzie wyda­wało jej się, że wszyst­kie ponure histo­rie sprzed lat poza­my­kała defi­ni­tyw­nie i jak należy, ale prze­cież spo­tkała na swo­jej dro­dze wielu fru­stra­tów, przez dekady pie­lę­gnu­ją­cych pamięć rze­czy­wi­stych bądź wydu­ma­nych krzywd. Praw­do­po­dob­nie któ­ryś z zapusz­ko­wa­nych przez nią zbó­jów wyszedł zza krat. Ale skąd, do kurwy wynędz­nia­łej, wytrza­snął jej numer?

Dokoń­czyła ciastko, dopiła kawę. Pomimo iry­tu­ją­cego ese­mesa było jej przy­jem­nie, wręcz błogo. Naj­chęt­niej zosta­łaby w przy­tul­nej kawiarni, gapiąc się bez­myśl­nie na pada­jący śnieg, ale chciało jej się palić. Wstała, narzu­ciła na ramiona brą­zową skó­rzaną kurtkę z pod­pinką. Roz­dzwo­nił się tele­fon. Czyżby dupek od gróźb chciał się z nią roz­mó­wić? Się­gnęła po apa­rat.

Kolejny raz Mateja. Tak miała go zapi­sa­nego w tele­fo­nie. Nie Krzysz­tof, Krzy­siek czy Krzyś. Nawet nie Kry­styna, choć bawiła ją ksywka, któ­rej on nie cier­piał. Dla niej był Mateją. Wciąż.

Nie ode­brała. Po kil­ku­na­stu sekun­dach zadzwo­nił po raz drugi. Wrzu­ciła tele­fon do torby. Posta­wiła koł­nierz kurtki. Pomy­ślała, że już naj­wyż­szy czas, żeby zro­bić coś z tym dziw­nym roman­sem. Nie miała jed­nak bla­dego poję­cia, co by to miało być.

*

Pul­su­jące świa­tła radio­wozu, zapar­ko­wa­nego kil­ka­dzie­siąt metrów od przej­ścia dla pie­szych na ulicy Gli­wic­kiej w Kato­wi­cach, nada­wały pada­ją­cemu śnie­gowi nie­rze­czy­wi­sty wygląd. Mateja czuł się tak, jakby zna­lazł się na pla­nie psy­cho­de­licz­nego tele­dy­sku, w któ­rym na kiep­ski, mono­tonny pod­kład muzyczny skła­dają się ner­wowe dźwięki klak­so­nów. Gli­wicka była w tym miej­scu wąska, poru­sza­jące się jed­nym pasem auta szybko utknęły w korku, nie­wiele pomógł wyzna­czony objazd, tym bar­dziej że w piąt­kowy wie­czór ruch był tu więk­szy niż zwy­kle. I jak w psy­cho­de­licz­nym tele­dy­sku, pozba­wio­nym spój­no­ści i logiki, Krzy­siek nie wie­dział, co sta­nie się za chwilę.

Scho­wał komórkę do kie­szeni kurtki i chuch­nął w zgra­białe dło­nie. Dobrze, że cho­ciaż Tyszka raczył ode­brać, nie będzie musiał sam pie­przyć się z tym baj­zlem. Prze­cze­sał pal­cami mokre włosy. Nie miał czapki ani kap­tura, miał za to wątłą nadzieję, że wysta­wa­nie na śniegu nie skoń­czy się dla niego prze­zię­bie­niem. Spoj­rzał w stronę leżą­cego na ulicy ciała star­szej kobiety, odgro­dzo­nego od dru­giego pasa jezdni nie­wiel­kim para­wa­nem. Wciąż jesz­cze krę­cili się przy nim tech­nicy. Kobieta miała nie­na­tu­ral­nie pod­kur­czone nogi i roz­rzu­cone ręce. Wokół jej głowy poja­wiła się krwi­sta aure­ola. Nieco dalej od niej leżały dwie rekla­mówki z pobli­skiego hiper­mar­ketu, z któ­rych wysy­pała się część zawar­to­ści: puszka groszku, paczka maka­ronu, zawi­nięty w roz­mię­kły papier kawa­łek mięsa, mar­chewka. Kin­der nie­spo­dzianka, która zatrzy­mała się w kałuży krwi, wyglą­dała jak z sur­re­ali­stycz­nego obrazu. Pokrę­cił głową. Że też aku­rat na week­end musiała wysko­czyć kolejna sprawa.

Wycią­gnął z kie­szeni dowód oso­bi­sty kobiety, który prze­ka­zał mu jeden z tech­ni­ków. Zdzi­sława Krol, lat sześć­dzie­siąt cztery. Za długo się nie nażyła kobie­cina – sko­men­to­wał w myślach. Zamel­do­wana przy ulicy Cie­mały 4 w Kato­wi­cach. Nie koja­rzył tego adresu, poszpe­rał w tele­fo­nie i ze zdzi­wie­niem odkrył, że to rzut bere­tem od miej­sca, w któ­rym zgi­nęła. W pierw­szym odru­chu ruszył w stronę Cie­mały, by spraw­dzić, czy ktoś jest w domu, i prze­ka­zać tra­giczną wia­do­mość. Zatrzy­mał się jed­nak po kilku kro­kach, uznaw­szy, że poczeka na Tyszkę. Adam zde­cy­do­wa­nie lepiej radził sobie z takimi roz­mo­wami.

Scho­wał się pod wiatą przy­stanku i kolejny raz zadzwo­nił do Renaty. Znów nie ode­brała. Zaklął cicho. Wystu­kał krót­kiego ese­mesa z infor­ma­cją, że jest potrzebna w robo­cie, i go wysłał. Nie miał poję­cia, w co ona gra, ale coraz mniej mu się to podo­bało, bo ewi­dent­nie go ole­wała. Bolało. Czy cho­dziło jedy­nie o ura­żoną męską dumę? Był roz­ko­ja­rzony, nie wie­dział, co robić. Nie tylko z Renatą. Zimny chi­rurg, Karol Bie­drzycki, dawno poje­chał, nie­wiele mówiąc, jak miał w zwy­czaju. Stwier­dził, że obra­że­nia Krol wyglą­dają na typowe dla wypadku komu­ni­ka­cyj­nego, a wię­cej powie po sek­cji. Tyle tylko, że jak już zdą­żył usta­lić młod­szy aspi­rant Jacek Rojew­ski z dro­gówki, raczej nie był to zwy­czajny wypa­dek spo­wo­do­wany przez debila, który pomy­lił miej­ską ulicę z torem wyści­go­wym.

Mateja jakby ścią­gnął myślami Rojew­skiego, który przy­szedł na przy­sta­nek i przy­po­mniał:

– Świa­dek czeka.

– A tak, fak­tycz­nie. Gdzie jest?

Młod­szy aspi­rant zmarsz­czył brwi i wbił wzrok w Krzyśka.

– Prze­cież mówi­łem ci chyba ze dwa razy. Sie­dzi u mnie w aucie.

– Jasne, sorry, za dużo mam na gło­wie. Do tego sam jestem.

Rojew­ski nie sko­men­to­wał, mach­nął ręką w stronę radio­wozu i poszedł do kole­gów z dro­gówki, któ­rzy pró­bo­wali zapa­no­wać nad wciąż powięk­sza­ją­cym się kor­kiem.

Mateja pod­szedł do poli­cyj­nego samo­chodu. Przez mokrą szybę nie za wiele było widać, maja­czyła za nią syl­wetka szara jak ostat­nie dni. Rzu­ca­jąc krót­kie „dobry”, wci­snął się na tylne sie­dze­nie skody.

– Kurde, wresz­cie – wark­nął sie­dzący tam męż­czy­zna. – Myśli­cie, że domu nie mam i chęt­nie spę­dzę wie­czór w waszym samo­cho­dzie?

Aspi­rant zigno­ro­wał narze­ka­nia męż­czy­zny i spoj­rzał na niego. Facet był dobrze po czter­dzie­stce, miał wyraźne zmarszczki, mocno prze­rze­dzoną czu­prynę zacze­saną na bok i spory brzuch, powięk­szony optycz­nie przez puchową kurtkę. Oczy­wi­ście szarą.

Mateja przed­sta­wił się i popro­sił męż­czy­znę o dowód.

– Prze­cież już poka­zy­wa­łem jed­nemu z waszych!

– Pokaże pan jesz­cze raz – Krzy­siek za wszelką cenę sta­rał się zacho­wać spo­kój.

Męż­czy­zna podał mu pla­stik. Cezary Karaś, miesz­ka­niec Cho­rzowa. Mateja cał­kiem dobrze osza­co­wał jego wiek, bo Karaś miał czter­dzie­ści sześć lat.

– Widział pan… – Krzy­siek przez chwilę zasta­na­wiał się, jakiego użyć słowa. – Widział pan wypa­dek, tak?

– A pew­nie, nie tylko ja, bo kilka osób stało na przy­stanku. Wszy­scy spie­przyli pierw­szym tram­wa­jem, który pod­je­chał, a ja zosta­łem jak ten głupi. Zachciało mi się speł­nić oby­wa­tel­ski obo­wią­zek!

– Panie Karaś, nie ma co się wście­kać. Im szyb­ciej przej­dziemy do kon­kre­tów, tym szyb­ciej pój­dzie pan do domu czy gdzie tam się pan wybiera.

Męż­czy­zna prych­nął, ale wstrzy­mał się z kolej­nym komen­ta­rzem.

– Zacznijmy jesz­cze raz. Dobrze widział pan wypa­dek?

– Pew­nie. Sta­łem parę metrów od przy­stanku, bo szluga pali­łem. W pierw­szej chwili tej babiny z sia­tami nawet nie zauwa­ży­łem. Wie pan, czło­wiek po robo­cie zmę­czony, niby patrzy, a nie widzi. Dopiero jak usły­sza­łem pisk opon, odru­chowo odwró­ci­łem głowę. Babina stała na samym środku przej­ścia, jakby ją wbiło w zie­mię. A ten pruł na nią, ile fabryka dała.

– Ten? Za kie­row­nicą sie­dział facet?

– A cho­lera wie, tak mi się powie­działo! Ciemno, no i śnieg padał. A ten za kół­kiem był w czapce, takiej bejs­bo­lówce, tyle widzia­łem.

– Zauwa­żył pan, co to był za samo­chód?

– To aku­rat tak. Stary golf „czwórka”, trzy­drzwiowy.

– Można powie­dzieć: kla­syk.

– Do tego sty­rany. Miał wymie­niony prawy przedni błot­nik. Nie­po­la­kie­ro­wany.

– Jakiego był koloru?

– Taki bar­dziej ciemny. Czarny albo gra­na­towy.

– To w końcu jaki?

– No raczej czarny.

Mateja wyjął z ple­caka tablet, z któ­rym pra­wie się nie roz­sta­wał, uru­cho­mił i zapi­sał podane przez Kara­sia infor­ma­cje.

– Dobra, co było dalej?

– Pomy­śla­łem w pierw­szej chwili, że to jakiś kolejny fiut, który ma za ciężką nogę i lubi ruszyć z piskiem. Ale on wcale nie zwal­niał, chyba nawet przy­spie­szył przed tym przej­ściem. I pier­dol­nął babinę… Aż ją w górę wywa­liło z tymi sia­tami. Kurwa, cią­gle mam to przed oczami. Mogę zapa­lić?

Krzy­siek tylko pokrę­cił głową.

– Zatrzy­mał się potem?

– Tak, zaha­mo­wał, aż go zarzu­ciło. Chcia­łem nawet pod­biec do babiny, ale jakoś tak mi siły zeszły… – Karaś opu­ścił głowę i oddy­chał coraz szyb­ciej.

– Spo­koj­nie – Mateja pokle­pał go po ramie­niu.

Męż­czy­zna prze­je­chał dło­nią po twa­rzy.

– I wtedy skur­czy­byk zaczął cofać. Też z piskiem.

– W stronę przej­ścia? – upew­nił się Krzy­siek.

– Tak, to wyglą­dało, jakby chciał ją prze­je­chać. Jesz­cze raz.

– Wje­chał na tę kobietę?

– No nie wiem, nie jestem pewny. Ja przy­naj­mniej nie widzia­łem. Zro­biło się zamie­sza­nie, ludzie zaczęli krzy­czeć. Ktoś wybiegł z przy­stanku i pole­ciał w stronę przej­ścia. Odwró­ci­łem głowę. A jak znowu popa­trzy­łem w tamtą stronę, golf już spier­ni­czał na Cho­rzów.

– Patrzył pan na bla­chy? Może zapa­mię­tał pan numery albo cho­ciaż ich część?

– Nie bar­dzo. Chyba miał ślą­skie, ale głowy za to nie dam.

– O któ­rej mniej wię­cej doszło do wypadku, pan wie?

– A no pew­nie. Cze­ka­łem na tram­waj o sie­dem­na­stej czter­dzie­ści cztery. To się stało parę minut wcze­śniej, bo ten tram­waj, jak mówi­łem, nie­długo przy­je­chał. Może jakieś pięć minut wcze­śniej, nie wię­cej.

Mateja był zdzi­wiony i zado­wo­lony, bo świad­ko­wie rzadko poda­wali aż tak dokładny czas zda­rze­nia.

– Coś jesz­cze się panu przy­po­mina z wypadku albo z tego, co działo się potem?

– Nie no, chyba wszystko powie­dzia­łem. Ktoś musiał zadzwo­nić na alar­mowy, bo mnie to jakoś do głowy nie przy­szło w tym całym szoku. Naj­pierw przy­je­chała karetka, potem wasi. Wszy­scy z przy­stanku spy­lili, ja zosta­łem.

– Wiem, wiem…

– Prze­py­tali mnie, usa­dzili tu. I tak sie­dzę.

– Już pan dłu­żej nie musi.

*

– Adam, mia­łeś doje­chać w pół godziny – rzu­cił Mateja na widok Tyszki zamiast powi­ta­nia.

– A tam, jak nie urok, to sraczka! – Komi­sarz tylko mach­nął ręką. – Naj­pierw auta nie mogłem odpa­lić, potem wbi­łem się w Kato w korek przed tune­lem. Jak to przy piątku.

– Powi­nie­neś już oddać na szrot tego swo­jego rzę­cha.

– Stary, nie każdy ma dzia­nych rodzi­cieli jak ty. A ja mam jesz­cze na gło­wie ślub łojca. Wiesz, ile te pier­doły kosz­tują? Mówię ci, roz­bój w biały dzień. Nowy wóz nie jest moim prio­ry­te­tem na ten rok, pew­nie też nie na kolejny.

Mateja tylko prych­nął, nie chciał się wda­wać w dys­ku­sje z Ada­mem, który od dłuż­szego czasu cho­dził mocno pod­mi­no­wany. Na pewno też nie zamie­rzał tłu­ma­czyć, jakie rela­cje łączą go ze sta­rymi. Nie brał od nich kasy, choć chcieli dawać. No dobrze, cza­sami matka coś mu zosta­wiała, a on dla świę­tego spo­koju nie odma­wiał, kiedy zamę­czała go mat­czyną dobro­cią.

Pokrótce opo­wie­dział Ada­mowi, co do tej pory usta­lił w kwe­stii podej­rza­nego wypadku.

– I nie było śla­dów hamo­wa­nia? – upew­nił się Tyszka.

– Przed przej­ściem naj­mniej­szych. Po zda­rze­niu zostało na miej­scu jedy­nie ciało tej kobiety i jakieś dro­bia­zgi, które odpa­dły od auta pod­czas zde­rze­nia, głów­nie z roz­bi­tego reflek­tora.

– Ale ten cały świa­dek…

– Karaś.

– Może być i płotka – Adam mach­nął ręką. – Mówił, że koleś drugi raz na nią naje­chał, tak?

– Do końca nie wiemy. Ani czy pro­wa­dził facet, ani czy fak­tycz­nie naje­chał. Nie widział tego.

– A co powie­dział Bie­drzycki po obej­rze­niu ciała?

– Się pytasz!? – żach­nął się Mateja.

– Wię­cej po sek­cji – wyce­dził Adam, naśla­du­jąc fleg­ma­tyczny spo­sób mówie­nia leka­rza ostat­niego kon­taktu.

– Jak­byś przy tym był.

– W przy­padku takiego wypadku – Adam kulawo zry­mo­wał – nie jestem pewien, czy Bie­drzycki znaj­dzie coś cie­ka­wego dla nas. Pew­nie tylko masę poła­ma­nych gna­tów.

Tyszka popa­trzył w stronę przej­ścia dla pie­szych. Zwłoki kobiety już zostały zabrane do pro­sek­to­rium. Tech­nicy i kole­dzy z dro­gówki odje­chali. Samo­chody jeź­dziły po obu pasach ruchu.

– Poga­dał­bym z tym Kara­siem – powie­dział komi­sarz.

– Puści­łem go. I tak się chłop nacze­kał. Ale kaza­łem mu przyjść jutro do fabryki, żeby pod­pi­sał zezna­nia. Będziesz miał oka­zję.

– Dobra – Adam zsu­nął weł­nianą czapkę i poczo­chrał się po krótko ostrzy­żo­nych wło­sach. – Chodźmy do cha­łupy tej Krol. Miejmy smutną gadkę za sobą.

Zanim ruszyli w stronę ulicy Cie­mały, zoba­czyli gra­na­tową skodę, która zaha­mo­wała z piskiem przed przej­ściem i wje­chała na wąski pas traw­nika, oddzie­la­jący ulicę od toro­wi­ska.

– A ten co odwala? – Mateja wbił wzrok w samo­chód.

– Kry­styna, nie jeste­śmy z dro­gówki.

– Nie mów do mnie Kry­styna – wark­nął Krzy­siek. – Ja bym go spraw­dził, bo niby po co on tutaj sta­nął. Chodź.

Jed­nak nie musieli ruszać się z miej­sca. Z auta wysko­czył wysoki chudy blon­dyn ze skó­rzaną aktówką pod pachą. Rozej­rzał się wokoło, wycią­gnął tele­fon i zadzwo­nił. Ode­zwała się komórka Matei. Spoj­rzał na wyświe­tlacz – numer nie­znany.

Męż­czy­zna pod­szedł do poli­cjan­tów.

– Pano­wie z komendy? – spy­tał zdy­sza­nym gło­sem.

– A kto pyta? – rzu­cił Tyszka.

– Pro­ku­ra­tor Seba­stian Krok.

Adam i Krzy­siek spoj­rzeli po sobie. Zupeł­nie nie koja­rzyli tego praw­nika.

– A jakąś legi­ty­ma­cję pan ma? – spy­tał Adam.

Krok ner­wowo prze­szu­ki­wał kie­sze­nie płasz­cza, przy­trzy­my­wana ramie­niem aktówka pla­snęła o chod­nik, zaklął, pod­niósł teczkę i otrzą­snął z błota, w końcu odna­lazł legi­ty­ma­cję w tyl­nej kie­szeni spodni. Tyszka spoj­rzał na nią i poki­wał głową. Przed­sta­wił sie­bie i Mateję.

– Mam nad­zo­ro­wać sprawę, bo jak się dowie­dzia­łem, jest podobno poważ­niej­sza, niż się na pierw­szy rzut oka wydaje – obró­cił się wokół wła­snej osi i rozej­rzał. – Gdzie doszło do zda­rze­nia?

– Tro­chę się pan pro­ku­ra­tor spóź­nił – powie­dział komi­sarz słod­kim gło­sem.

– No tak, hm – praw­nik się zmie­szał. – Straszny dzi­siaj mam zapieprz, jakaś kurde kumu­la­cja spraw jak w totku. Co tu się wła­ści­wie stało?

Tyszka kiw­nął głową w stronę Matei, żeby ten oświe­cił pro­roka, ale nim Krzy­siek otwo­rzył usta, roz­dzwo­nił się tele­fon Kroka. Praw­nik zro­bił prze­pra­sza­jący gest, ode­brał i odszedł na stronę. Po minu­cie wró­cił.

– Pano­wie, przy­ślij­cie mi jutro rano raport. Teraz muszę spa­dać, pro­ku­ra­tor Mro­zow­ska mnie wzywa. Ma mi jesz­cze dzi­siaj prze­ka­zać doku­menty.

– No, sza­now­nej pro­ku­ra­tor Mro­zow­skiej się nie odma­wia – sko­men­to­wał Adam z uda­waną powagą. – A co wła­ści­wie jest z panią pro­ku­ra­tor?

Krok pew­nie nawet nie usły­szał pyta­nia, bo już truch­tał do samo­chodu. Patrzyli, jak z tru­dem, na trzy razy, wykręca na wąskiej ulicy, przez chwilę blo­ku­jąc prze­jazd. Znowu wście­kle zabrzmiały klak­sony.

– Co to niby było? – Mateja z tru­dem powstrzy­my­wał śmiech.

– Jak to? Wygląda, że nasz nowy pro­ku­ra­tor.

– Jakiś popa­prany.

– Nie bar­dziej niż Mro­zow­ska, synek, na pewno nie bar­dziej.

*

Śnieg prze­stał sypać, choć cięż­kie chmury, nisko wiszące nad Kato­wi­cami, nie zapo­wia­dały defi­ni­tyw­nego końca opa­dów. Mateja i Tyszka prze­szli przez ulicę Gli­wicką, a po kil­ku­dzie­się­ciu metrach skrę­cili w wprawo w Cie­mały. Ulica była krótka, stało przy niej led­wie kilka par­te­ro­wych bliź­nia­ków, oto­czo­nych cha­otycz­nie sta­wia­nymi gara­żami i przy­bu­dów­kami. Pod spa­dzi­stymi dachami miały użyt­kowe pod­da­sza. U wylotu maja­czył wysoki nasyp kole­jowy i kilka drzew ogo­ło­co­nych z liści, wyglą­da­ją­cych jak z taniego hor­roru. Krzy­siek roz­glą­dał się dookoła.

– Te domy tro­chę podobne do tych w Giszu, nie? Tylko bar­dziej poprze­ra­biane.

– To osie­dle Mościc­kiego, chyba mię­dzy­wo­jenne, więc raczej póź­niej­sze, ale dokład­nie nie wiem. Nie mia­łem tu zna­jom­ków i chyba nie tra­fiła się żadna sprawa w tej oko­licy. Przy­naj­mniej nie pamię­tam.

Sta­nęli przed pose­sją na rogu ulic Cie­mały i Grzą­dziela. Budy­nek i jego oko­lice były zadbane, a kre­mowy tynk na domu w miarę nowy, bo nie zdą­żył się pokryć pla­mami brudu i sadzy. Furtka przy bra­mie była otwarta, prze­szli do drzwi chod­ni­kiem wyło­żo­nym pła­skimi kamie­niami.

– Miejmy to już za sobą – powie­dział Adam pod nosem i zapu­kał.

Otwo­rzyła im młodo wyglą­da­jąca kobieta ubrana w pstro­kate leg­ginsy i powy­cią­ganą bluzę dre­sową. Za nią poja­wiła się dziew­czynka z dwoma cien­kimi war­ko­czy­kami śmiesz­nie ster­czą­cymi na boki. Objęła udo kobiety rącz­kami i wychy­la­jąc się zza matki, popa­try­wała na przy­by­łych. Bez stra­chu, raczej z cie­ka­wo­ścią. Tyszka przed­sta­wił sie­bie i Mateję, poka­zał bla­chę i spy­tał dla jasno­ści:

– Czy tutaj mieszka Zdzi­sława Krol?

– Tak, ale o co wła­ści­wie się roz­cho­dzi?

– Poroz­ma­wiajmy w środku, dobrze?

Kobieta pokrę­ciła głową, jed­nak ruszyła w głąb miesz­ka­nia, dając znak dło­nią, by poszli za nią. Adam roz­glą­dał się po domu, był wysprzą­tany na błysk, pach­niał pastą do par­kie­tów. Kurde, tro­chę jak w muzeum, pomy­ślał komi­sarz. Za to spory salon był kra­iną dzie­cię­cego cha­osu, wszę­dzie walały się zabawki – na środku pucha­tego dywanu leżały klocki, na fote­lach i naroż­nej kana­pie sie­działy plu­szaki, pod szafką z tele­wi­zo­rem leżał wózek z lalką prze­wie­szoną przez jego brzeg, jakby była ofiarą wypadku. Dla Adama stało się jasne, kto jest naj­waż­niej­szą osobą w tym domu.

Kobieta pozgar­niała z foteli misia, zająca i świnkę i wska­zała miej­sca poli­cjan­tom. Sama usia­dła na kana­pie. Dziew­czynka szybko stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie gośćmi i klap­nęła na dywan, żeby bawić się kloc­kami.

– Dla­czego pytają pano­wie o mamę?

Tyszka chrząk­nął, zer­k­nął na Mateję, który gapił się w bok. Nie było rady, sam musiał popro­wa­dzić roz­mowę, zresztą jak zwy­kle. Wie­dział, że w takich spra­wach nie ma co liczyć na Krzyśka. Nie miał do niego o to żalu. Nie­któ­rzy, mimo lat służby, zwy­czaj­nie nie radzili sobie z roz­pa­czą ludzi dowia­du­ją­cych się o śmierci bli­skich. Też nie cier­piał roli posłańca tra­gicz­nych wie­ści, ale jakoś sobie z takimi sytu­acjami radził. Raz lepiej, raz gorzej. Taka robota albo służba, jak dzi­siaj powie­dział łojcu.

– A pani to…?

– Córka. Anna Zawoj­ska.

– Pani Anno… – Adam prze­łknął ślinę. – Bar­dzo nam przy­kro, pani matka zgi­nęła w wypadku.

– Co pan mówi?! Jak to zgi­nęła? To pomyłka. Mama jest na zaku­pach, zaraz powinna wró­cić.

– Nie­stety, pro­szę przy­jąć kon­do­len­cje.

– Nie!!!

Zawoj­ska łkała bez­gło­śnie, po jej policz­kach pły­nęły łzy. Adam nie­na­wi­dził takich sytu­acji, ni­gdy do końca nie wie­dział, jak się zacho­wać, i ni­gdy nie uod­por­nił się na łzy. Zwłasz­cza kobiece. Robił jed­nak, co musiał. Dziew­czynka, prze­stra­szona krzy­kiem, pod­bie­gła do matki, pogła­dziła ją po wło­sach i powie­działa:

– Nie pła­kaj, mama, nie pła­kaj. Grzeczna jestem.

Anna posa­dziła córkę na kola­nach i mocno objęła.

– Ała, mama, boli – jęk­nęła dziew­czynka i zanio­sła się łka­niem.

Pła­kały obie, matka wciąż nie wyda­jąc z sie­bie dźwięku, córka coraz gło­śniej.

– Pani Anno, spo­koj­nie. Niech pani puści córkę.

Popa­trzyła na Tyszkę, nie był jed­nak pewien, czy go widziała. Wciąż przy­ci­skała dziecko do sie­bie.

– Jak? – wychar­czała.

– Mówi­łem już – Adam sta­rał się mówić spo­koj­nie, kojąco. – To był wypa­dek – na razie nie zamie­rzał zdra­dzać szcze­gó­łów kobie­cie, która ewi­dent­nie była w szoku.

– Nie, nie, nie!!!

Zawoj­ska wyła, jej córka zawo­dziła. A komi­sarz nie miał poję­cia, co zro­bić. Pod­szedł do niej i powie­dział:

– Pro­szę mi dać dziecko.

– Zostaw. Zostaw­cie mnie!

W uspo­ka­ja­ją­cym geście roz­ło­żył otwarte dło­nie.

– Jest ktoś jesz­cze w domu? Mąż?

– Nie ma, kurwa, żad­nego męża.

– Naprawdę, pro­szę się uspo­koić.

– Ale jak ja… Nie, nie, nie!

– A pani ojciec?

– Na lau­bie jest.

Nagle Zawoj­ska prze­stała pła­kać. A przy­naj­mniej tak się Tyszce wyda­wało. Nie wie­dział, czy to dobry znak, czy zapo­wiedź jesz­cze głęb­szego zała­ma­nia, które sprawi, że kobieta zupeł­nie się roz­sy­pie. Razem z córką zaczęła się powoli kiwać w przód i w tył. Koły­sa­nie tro­chę uspo­ko­iło dziew­czynkę, która mimo to wciąż pochli­py­wała.

– Spy­tam jesz­cze raz, bo chcę, żeby ktoś teraz z panią był – Tyszka mówił spo­koj­nie i wolno. – Gdzie jest pani ojciec?

– Mówi­łam – wyszep­tała na gra­nicy sły­szal­no­ści.

Wstała, usa­dziła córkę na bio­drze i pode­szła do komody, na któ­rej leżała komórka. Postu­kała w apa­rat i bez słowa podała go komi­sa­rzowi. Na wyświe­tla­czu wid­niały słowo „Stary” i infor­ma­cja o nawią­zy­wa­nym połą­cze­niu.

*

Pod kwar­tał ogród­ków dział­ko­wych, które leżały w Załężu pomię­dzy śred­ni­cówką a uli­cami Wiśniową, Gli­wicką i Jana Pawła II, Mateja i Tyszka zaje­chali od strony tej ostat­niej, bo tam znaj­do­wały się główna brama i par­king. Adam zapa­lił papie­rosa i kiw­nął na Krzyśka, że mogą ruszać, choć zwy­kle nie lubił palić, idąc, ale nie chciał tra­cić czasu. Jedyne, o czym w tej chwili marzył, to scho­wać się przed zgniłą pogodą w miesz­ka­niu i zalec w fotelu przed tele­wi­zo­rem, nawet bez piwa. Ela sku­tecz­nie wybiła mu z głowy wie­czorne popi­ja­nie.

Karol Krol, ojciec Zawoj­skiej, nie ode­brał, kiedy zadzwo­nili do niego po raz pierw­szy, ale Tyszce udało się wycią­gnąć z córki, choć z tru­dem, gdzie jest lauba, w któ­rej ojciec zwy­kle prze­sia­duje po całych dniach. Pyta­nie Matei, czemu rodzic w zimie sie­dzi na działce, zamiast w czy­stej i cie­płej cha­łu­pie, zbyła wzru­sze­niem ramion i znowu zapa­dła się w sobie. Działki były nie­da­leko od ulicy Cie­mały, led­wie kilka minut jazdy samo­cho­dem, więc od razu tam poje­chali. I w końcu sta­nęli przed pose­syjką, któ­rej szu­kali. Nawet wie­czo­rem i przy­pró­szona śnie­giem wyglą­dała na zadbaną, by nie rzec wychu­chaną. Wysy­pana drob­nymi kamy­kami alejka, któ­rej brzegi zabez­pie­czono podob­nej wiel­ko­ści kamie­niami polnymi, była nie­dawno odśnie­żana, co wraż­liw­sze na niską tem­pe­ra­turę krzewy opa­tu­lono sło­mia­nymi cho­cho­łami, a pnie drzew pobie­lono wap­nem. Domek na działce nie wyglą­dał jak komórka na narzę­dzia czy cha­tynka skle­cona do spółki ze szwa­grem z tego, co aku­rat było pod ręką. Zbu­do­wano go z solid­nych drew­nia­nych bali, któ­rych łącze­nia obe­tkano weł­nianką niczym w cha­łu­pach na Pod­halu. Widoczne od uliczki okno też było drew­niane, z otwar­tymi teraz solid­nymi okien­ni­cami, a z pokry­tego bla­cho­da­chówką stro­mego dachu wysta­wał muro­wany komin. Leciał z niego dym, a w oknie się świe­ciło. Adam naci­snął klamkę furtki. Była zamknięta.

– Dzwoń jesz­cze raz do ciula – pole­cił Krzyś­kowi.

– Nie wiem, czy dobrze robimy – rzu­cił Mateja.

– Że zadzwo­nimy?

– Nie o tym mówię. Może trzeba było wysłać do Zawoj­skiej psy­cho­loga od nas. Nie wyglą­dała za dobrze.

– Spoko, zaraz wyślemy jej ojca.

Krol kon­se­kwent­nie nie odbie­rał. Nie zauwa­żyli też żad­nego ruchu w środku domku.

– Nie będziemy tu ster­czeli jak smętne fiuty. Prze­łaź i wycią­gnij go z nory – powie­dział Adam.

– Może jed­nak go nie ma.

– Nie marudź, tylko skacz.

Mateja zało­żył zwi­sa­jący pasek ple­caka na ramię i z tru­dem poko­nał chy­bo­tliwą furtkę. Pod­szedł do domku i zapu­kał w masywne drzwi. Przez dłuż­szą chwilę nie działo się nic. Wal­nął w nie pię­ścią i już robił w tył zwrot, by wró­cić do Adama, kiedy drzwi nagle się otwo­rzyły i sta­nął w nich nie­wy­soki, otyły męż­czy­zna z sie­kierką w dłoni.

– Wypad mi stąd, ciulu, bo ci uśmiech prze­flan­cuję na drugą stronę – wrza­snął.

Krzy­siek uniósł otwarte dło­nie.

– Pan się uspo­koi. Jestem z poli­cji.

– Taaa, a ja od faro­rza.

Mateja poka­zał mu bla­chę i rzu­cił:

– Pro­szę otwo­rzyć furtkę, bo tam kolega czeka.

Męż­czy­zna wyj­rzał zza futryny, ale nie wyszedł na zewnątrz.

– Czego ode mnie chce­cie?

– Musimy poroz­ma­wiać.

– Nie mam czasu na poga­duszki. Po to tu sam sie­dzę, żeby mi nikt nie pito­lił nad uchem.

Krzy­siek stra­cił cier­pli­wość do nabur­mu­szo­nego faceta.

– Niech pan otwo­rzy i odłoży tę sie­kierę.

– Nie będziesz mi, synek, mówił, co mam robić.

– To nie była prośba.

Męż­czy­zna pobur­czał pod nosem, ale posta­wił narzę­dzie przy drzwiach i poszedł do furtki, nie zmie­niw­szy fil­co­wych laci na zwy­kłe buty. Mateja wszedł do środka. Domek skła­dał się ze spo­rej kuchni, jed­nego pokoju i łazienki. W rogu pokoju był komi­nek, w któ­rym paliły się szczapy drewna. Więk­szość mebli wyko­nano z litego drewna. Nie wyglą­dały na masówkę ze sklepu. Facet sam je robił? Krzy­siek nie miał poję­cia, nie znał się na tym. Usiadł na ławie przy stole przy­kry­tym ceratą w kwia­towy wzór. Stał na nim wazon ze sztuczną różą, otwarta butelka taniego piwa i popiel­niczka ze sta­rego luks­fera.

Kiedy zasie­dli we trzech przy stole, a Tyszka poin­for­mo­wał Krola o tra­gicz­nej śmierci żony i zło­żył zdaw­kowe kon­do­len­cje, męż­czy­zna znie­ru­cho­miał. Mil­czał i patrzył przed sie­bie pustym wzro­kiem. W końcu jakby ock­nął się z letargu, prze­tarł dło­nią łysinę na czubku głowy, oko­loną dawno nie­strzy­żo­nymi rzad­kimi wło­sami, się­gnął po paczkę fajek i zapa­lił.

– Cier­piała? – zadał rze­czowe pyta­nie.

– Śmierć na miej­scu – powie­dział Mateja.

– Tyle dobrego – burk­nął Krol.

Męż­czy­zna iry­to­wał Adama, choć ten do końca nie był pewien, z jakiego powodu, więc wypa­lił:

– Jakoś nie wygląda pan na bar­dzo prze­ję­tego.

Krol zacią­gnął się głę­boko i wydmu­chał przez nos dwie smużki dymu.

– Pra­wie osiem lat byłem ratow­ni­kiem na gru­bie. Różne okropne rze­czy widzia­łem, prze­ży­łem. Czło­wiek przy­wyka do śmierci, do tego, że może przyjść w każ­dej chwili.

Fata­li­styczne podej­ście Krola do kwe­stii życia i śmierci nie prze­ko­nało Tyszki, ale wstrzy­mał się z komen­ta­rzami.

– I pan się spo­dzie­wał śmierci żony? – spy­tał Krzy­siek z lek­kim zdzi­wie­niem.

– Daj spo­kój, nie teraz – rzu­cił Tyszka.

Krol mach­nął ręką i zdu­sił nie­do­pa­łek w popiel­nicy.

– Spo­dzie­wa­łem, nie spo­dzie­wa­łem. Sam nie wiem. Choć to moja ślubna, wie­dzia­łem, że nie­zła z niej ojla. Dużo miała w sobie zło­ści do innych i pamię­tliwa była, że aż strach. A że od lat cho­ro­wała na serce, myśla­łem, że kie­dyś ta złość ją zadusi. Prze­strze­ga­łem, tłu­ma­czy­łem, ale nie słu­chała wcale a wcale. Ale żeby wypa­dek, to… – urwał w pół zda­nia.

Adam dopiero teraz wychwy­cił nutę żalu w sło­wach Krola. Pyta­nie, czy był szczery.

– Z kim pana żona była w kon­flik­cie? – drą­żył Mateja.

– Pan się spy­taj, z kim nie była – żach­nął się Krol. – Ale ostat­nio to głów­nie z Kubą wojo­wały. Moja razem z córką.

– Kto to taki?

– Mąż Anki, wła­ści­wie były, bo się roz­wie­dli, będzie już z rok temu. Obie sobie umy­śliły, żeby Kuby do wnuczki, zna­czy jego córki, a mojej wnuczki, nie dopusz­czać. Żeby łojcu nie dać z wła­snym baj­tlem się spo­ty­kać, wyobra­ża­cie sobie?! Niby że Kuba zły, że pijok. Że wyrywny do bitki. Jaki tam zły? Nor­malny synek jest. A one go po sądach włó­czyły. Inna rzecz, że dłużny im nie był, bywało, że na pały je poda­wał.

Tyszka z Mateją popa­trzyli po sobie, ale zigno­ro­wali obe­lżywe prze­zwi­sko. Krzy­siek chciał zadać kolejne pyta­nie, ale Adam tylko pokrę­cił głową.

– Będziemy jesz­cze chcieli poroz­ma­wiać z panem na ten temat, ale póź­niej. Teraz niech pan poje­dzie do córki. Nie powinna być sama.

– No ja – odpo­wie­dział Krol mecha­nicz­nie i wstał od stołu.

– Pora­dzi pan sobie? – spy­tał Mateja z tro­ską w gło­sie.

– Po to por­tki noszę, żeby sobie radzić.

*

Mateja zatrzy­mał auto za zapar­ko­wa­nym przy Gli­wic­kiej samo­cho­dem Tyszki.

– Jesteś pewien, że dobrze robimy?

– A co ty nagle taki bojący się zro­bi­łeś? – zdzi­wił się Adam. – Wszystko jest ogar­nięte jak trzeba.

Klep­nął Krzyśka w ramię i wysiadł. Po chwili z rury wyde­cho­wej leci­wego audi wystrze­liła chmura czar­nego dymu i Tyszka poku­lał się w stronę cen­trum Kato­wic.

Zerwał się lekki wiatr, znowu zaczął sypać śnieg, mokry i gęsty. Przed­nia szyba auta szybko pokryła się grubą war­stwą bieli. Krzy­siek uru­cho­mił wycie­raczki i przy­glą­dał się ich mono­ton­nemu ruchowi. Poskrzy­py­wały. Przy­po­mniał sobie, że już dawno miał wymie­nić zużyte pióra, ale nie mógł się do tego zabrać. Podob­nie jak do wielu innych rze­czy. Zda­wał sobie sprawę, że jego coraz więk­sze roz­mem­ła­nie jest spo­wo­do­wane rów­nie roz­mem­ła­nym związ­kiem z Renatą. Tak, zde­cy­do­wa­nie powi­nien wresz­cie zro­bić coś kon­kret­nego. Z wycie­racz­kami i Łukow­ską. Nie­ko­niecz­nie w tej kolej­no­ści.

Kolejny raz tego wie­czoru zadzwo­nił do Renaty. Nie raczyła ode­brać. Dla spo­koju sumie­nia wybrał numer Polań­skiego, ale jak było do prze­wi­dze­nia, abo­nent był chwi­lowo nie­do­stępny albo miał wyłą­czony apa­rat. Sta­wiał na to dru­gie i na pewno by wygrał. Uznał, że zro­bił tego wie­czora, nawet tego dnia, wszystko, co powi­nien i mógł. Może Adam miał rację? Po roz­mo­wie z Kro­lem roz­py­tali miesz­kań­ców domów nie­da­leko miej­sca zda­rze­nia, ale nikt z tych, któ­rych zastali, nic nie widział. I tyle było z poszu­ki­wań kolej­nych świad­ków.

Krzy­siek chciał jesz­cze dzi­siaj jechać do Jakuba Zawoj­skiego, byłego zię­cia, któ­rego Krol zapewne szcze­rze nie­na­wi­dziła, żeby spraw­dzić, czy nie miał cze­goś wspól­nego z tym wypad­kiem nie wypad­kiem. Faceci, któ­rym utrud­nia się albo wręcz unie­moż­li­wia kon­takt z dziećmi, czę­sto dzia­łają impul­syw­nie, nie­ra­cjo­nal­nie. I bywają nie­bez­pieczni. Pod­czas służby spo­tkał się kilka razy z podob­nymi przy­pad­kami, choć zwy­kle koń­czyły się jedy­nie na naru­sze­niu nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej. Pamię­tał, że w spra­wach zwią­za­nych z prze­py­chan­kami rodzi­ców o prawo opieki nad dziećmi zazwy­czaj trudno było usta­lić, kto jest winny, odróż­nić sprawcę od ofiary. Tra­fiało się w sam śro­dek wiru wza­jem­nych oskar­żeń i pre­ten­sji. Jedno tylko było pewne – cier­piały dzieci, co zaśle­pieni nie­na­wi­ścią rodzice nie zawsze dostrze­gali. Zawoj­ski miał więc motyw, o ile to on sie­dział za kie­row­nicą golfa, który sta­ra­no­wał Krol. Wła­śnie, czy fak­tycz­nie on?

Tyszka tłu­ma­czył, że dziwne zacho­wa­nie kie­rowcy, który potrą­cił kobietę, wcale nie musiało ozna­czać, że celowo chciał jej zro­bić krzywdę. Może był pijany albo naćpany. Może był w szoku i dla­tego wyko­ny­wał nie­ty­powe manewry. W końcu mógł też zwy­czaj­nie zwiać z miej­sca wypadku jak wielu innych kie­row­ców, któ­rzy mieli płonną nadzieję, że unikną odpo­wie­dzial­no­ści. Pra­wie dał się prze­ko­nać Ada­mowi, że powinni pocze­kać na wyniki poszu­ki­wań dro­gówki – stary, poobi­jany golf jest prze­cież cha­rak­te­ry­styczny. Wię­cej, Adam zwy­czaj­nie go prze­ko­nał, żeby wstrzy­mać się z kolej­nymi dzia­ła­niami, zanim Polań­ski nie zapo­zna się ze sprawą i nie posta­nowi co dalej. Tym bar­dziej że nie było pośpie­chu, bo – z tego, co się zorien­to­wali – pro­ku­ra­tor raczej nie będzie ich zbyt­nio popę­dzał. Wresz­cie wpadł na pomysł, że dla spo­koju sumie­nia jesz­cze tego wie­czora skrob­nie do szefa mejla, w któ­rym opi­sze dokład­nie to, co usta­lili do tej pory w spra­wie śmierci Krol. I wystar­czy.

Włą­czył sil­nik i ruszył. Nie chciało mu się wra­cać do miesz­ka­nia. Posta­no­wił, że poje­dzie do znaj­du­ją­cej się nie­da­leko jego bloku siłowni, do któ­rej zapi­sał się z począt­kiem stycz­nia w ramach wypeł­nia­nia nowo­rocz­nych posta­no­wień. Torbę z ciu­chami i obu­wiem do tre­ningu miał w bagaż­niku. Ostat­nimi czasy czę­ściej kato­wał ciało ćwi­cze­niami. Cie­kawe dla­czego… Przy­po­mniał sobie jed­nak, że wcze­śniej powi­nien ode­brać Księ­cia od pani Kowal­skiej.

Książę był bul­doż­kiem fran­cu­skim, który ostał mu się po Pauli, narze­czo­nej, którą rzu­cił dla Renaty. Choć po praw­dzie to raczej Paula rzu­ciła jego. Wysta­wiła go za drzwi swo­jego miesz­ka­nia razem z betami. I Księ­ciem na dokładkę. Począt­kowo nie miał pomy­słu, co począć z psem. Z cza­sem przy­wią­zał się do tego melan­cho­lij­nego i nie­spe­cjal­nie aktyw­nego stwo­rze­nia. Samemu trudno by mu było zaj­mo­wać się Księ­ciem ze względu na nie­nor­mo­wany czas pracy, ale oka­zało się, że do psa zapa­łała miło­ścią kil­ku­let­nia córka sąsiadki z klatki, pani Kowal­skiej. Sąsiadka nie pra­co­wała, więc stwier­dziła, że spo­koj­nie może się zaj­mo­wać zwie­rzę­ciem. Miał więc psa wła­ści­wie na spółę z sąsiadką. Tyle miał na pewno – Księ­cia. I nie­wiele wię­cej, poza nową sprawą, któ­rej aku­rat w tym momen­cie mieć nie chciał.

sobota, 8 lutego 2013

Edmund Polań­ski splótł dło­nie na karku i prze­cią­gnął się, napi­na­jąc mię­śnie grzbietu. Mimo wypi­tej kawy wciąż czuł się senny i roz­le­ni­wiony. Potem wpi­sał hasło w lap­to­pie i cze­ka­jąc, aż sys­tem się uru­chomi, włą­czył komórkę. Zaata­ko­wały go dźwięki przy­cho­dzą­cych wia­do­mo­ści i nie­ode­bra­nych połą­czeń. Przej­rzał je pobież­nie, więk­szość pocho­dziła od aspi­ranta Matei, który wczo­raj wie­czo­rem miał dyżur w fabryce. Stało się coś poważ­nego? Mun­dek uznał, że na pewno nie, bo wtedy pró­bo­wa­liby skon­tak­to­wać się z nim także pro­ku­ra­tor Mro­zow­ska albo jego bez­po­średni prze­ło­żony, pod­in­spek­tor Kazi­mierz Pie­tru­siń­ski, który w spi­sie kon­tak­tów figu­ro­wał jako Pie­tru­cha. Aspi­rant był bystrym i pra­co­wi­tym poli­cjan­tem, do tego nie­oce­nio­nym, jeśli cho­dzi o obsłu­gi­wa­nie wszel­kiej elek­tro­niki, na któ­rej Mun­dek i Adam słabo się znali, ale wciąż miał pro­blemy z oceną sytu­acji i samo­dziel­nym podej­mo­wa­niem decy­zji. Może zwy­czaj­nie daję mu za mało swo­body? – zasta­na­wiał się Mun­dek. Z dru­giej strony nie był prze­cież typem szefa, który zawsze i wszyst­kim lubi ste­ro­wać ręcz­nie. Przy­naj­mniej tak o sobie myślał.

Zalo­go­wał się do poczty, prze­biegł wzro­kiem mejl od Krzyśka. Co było do prze­wi­dze­nia, Mateja pytał, jakie powinni wyko­nać ruchy w spra­wie Zdzi­sławy Krol, lat sześć­dzie­siąt cztery, która zgi­nęła w wypadku dro­go­wym, nieco podej­rza­nym. Uznał, że sprawa nie jest pilna, a przy­naj­mniej nie na tyle, żeby zawra­cać sobie nią głowę w sobotę.

Wycią­gnął z półki jeden z albu­mów ze sta­rymi pocz­tów­kami. Zbie­rał je od dziecka, począt­kowo tylko dla­tego, że każdy z kole­gów z pod­sta­wówki coś kolek­cjo­no­wał. Cza­sami były to nie­ty­powe rze­czy, które dzi­siaj uznano by za śmieci – puszki po piwach i pudełka po papie­ro­sach, oczy­wi­ście zagra­nicz­nych, które u sza­rego schyłku PRL-u były namiastką świata zachod­niej obfi­to­ści, ale też reso­rowe samo­cho­dziki, fotki z gwiaz­dami fut­bolu, oczy­wi­ście znaczki… A on zna­lazł kie­dyś w sza­fie pudełko ze sta­rymi pocz­tów­kami, w więk­szo­ści ze zdję­ciami Kra­kowa. Ani matka, ani ojciec nie pamię­tali, skąd wła­ści­wie się ono wzięło, tym bar­dziej że na kilku były nazwi­ska i adresy ludzi, któ­rzy na pewno nie nale­żeli do bliż­szej czy dal­szej rodziny. Wize­runki Kra­kowa, niby bar­dzo podob­nego do tego, który widy­wał na co dzień, ale jed­nak nieco innego, tro­chę nierze­czywistego, bar­dzo mu się spodo­bały. Zaczął je zbie­rać, szu­kać kolej­nych pocz­tó­wek w licz­nych wtedy w Kra­ko­wie anty­kwa­ria­tach, czarno-bia­łych albo w sepii, mimo że sta­no­wiły kiep­ską walutę i żaden z kole­gów ze szkoły albo podwórka nie chciał się na nie wymie­niać. Nawet im się nie dzi­wił ani nie był zły z tego powodu, bo kolek­cja spra­wiała, że czuł się kimś wyjąt­ko­wym.

Póź­niej, kiedy wcią­gnęły go stu­dia, praca i rodzina, uzu­peł­niał kolek­cję tylko incy­den­tal­nie, odwie­dza­jąc targi sta­roci albo anty­kwa­riaty typu mydło i powi­dło, kiedy miał wolną chwilę. A mie­wał je rzadko. Jed­nak raz na jakiś czas się­gał po albumy, oglą­dał stare wize­runki miast, bo z cza­sem zaczął kolek­cjo­no­wać pocz­tówki nie tylko z Kra­kowa, lecz także ze ślą­skich miast i mia­ste­czek. Urzą­dzał sobie podróże w prze­szłość, aby choć na chwilę odpo­cząć od – cza­sami drę­czą­cej – teraź­niej­szo­ści. Po tym jak na jesieni prze­nie­śli się do domu na Giszowcu, w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu w piw­nicy urzą­dził coś na kształt gabi­netu, choć prawdę powie­dziaw­szy, wła­ści­wie była to kry­jówka, do któ­rej od czasu do czasu ucie­kał przed zgieł­kiem życia rodzin­nego. Posta­no­wił, że co cie­kaw­sze czy cen­niej­sze pocz­tówki z kolek­cji umie­ści w anty­ra­mach i zawiesi na ścia­nie nad biur­kiem. Anty­ramy już kupił, ale wciąż bra­ko­wało mu czasu, aby przej­rzeć pocz­tówki i wybrać naj­lep­sze.

– Tata, śnia­da­nie! – usły­szał wrzask star­szego syna, Bartka, któ­remu nie chciało się scho­dzić do piw­nicy.

– Idę – odkrzyk­nął.

Odło­żył album, wes­tchnął. Zakli­nał w duchu, by pora­nek prze­biegł spo­koj­nie, bez scy­sji, choć sytu­acja mogła się roz­wi­nąć róż­nie. Ledwo wstali z Beatą z łóżka, do drzwi zaczęła się dobi­jać jego matka, Kry­styna, która – jak zwy­kle – nie raczyła uprze­dzić, że przy­je­dzie z Kra­kowa i uszczę­śliwi ich swoją obec­no­ścią. Wpa­dła do domu jak hura­gan, obrzu­ciła wnuki pre­zen­tami, a potem zasia­dła w fotelu w salo­nie i zażą­dała kawy, byle dobrej. Wie­dział, że Beatę ziry­to­wało nagłe poja­wie­nie się teścio­wej. Żona lubiła mieć wszystko zapla­no­wane i zawczasu przy­go­to­wane. Nie była fanką nie­spo­dzia­nek. A już na pewno nie tych fun­do­wa­nych przez jego matkę. Nie prze­pa­dały za sobą, wręcz toczyły pod­jaz­dową wojnę psy­cho­lo­giczną, jed­nak w ciągu ostat­nich mie­sięcy ich rela­cje tro­chę się ocie­pliły. Kry­styna zaczęła bar­dziej inte­re­so­wać się wnu­kami, a wła­ści­wie jedy­nie naj­młod­szą Basieńką, sama z sie­bie, nie­pro­szona, poży­czyła im pie­nią­dze na kupno domu, w ogóle wresz­cie spra­wiała wra­że­nie zain­te­re­so­wa­nej życiem naj­bliż­szej rodziny. Oczy­wi­ście na miarę wła­snych moż­li­wo­ści. Nie tak znowu wiel­kich, jak uwa­żała. Beata prze­stała się jeżyć na sam widok teścio­wej i z więk­szą cier­pli­wo­ścią przyj­mo­wała jej nie zawsze deli­katne komen­ta­rze doty­czące tego, co i jak robi żona jej jedy­naka, ponoć uko­cha­nego. Od pew­nego czasu tylko nie­które spo­tka­nia Beaty i Kry­styny koń­czyły się awan­tu­rami. Miał nadzieję, że tego sobot­niego poranka nie doj­dzie do kłótni.

Mun­dek nie­mal fizycz­nie czuł napię­cie nara­sta­jące przy stole, jakby zbie­rała się nad nim nie­wi­dzialna chmura burzowa. Syno­wie, wciąż słabo oswo­jeni z bab­cią, wyglą­dali na spię­tych, co miało też dobre strony, bo nie doka­zy­wali, nie sztur­chali się ani nie prze­ko­ma­rzali. Beata posta­wiła na stole talerz z kanap­kami z serem i szynką, drugi z pokro­jo­nymi warzy­wami oraz patel­nię bosko pach­ną­cej jajecz­nicy na beko­nie. Na widok jajek Kry­styna się skrzy­wiła i powie­działa słod­kim gło­sem, że takie tłu­sto­ści nie są na jej żołą­dek, ale chęt­nie zja­dłaby nale­śniki. Oczy­wi­ście usma­żone jedy­nie na kro­pli oliwy. Beata wywró­ciła oczami i już chciała rzu­cić jakiś komen­tarz, ale Mun­dek ją wyprze­dził, mówiąc, że chęt­nie zrobi nale­śniki, jeśli mama ma na nie ochotę. Chłopcy sku­pili się na pała­szo­wa­niu jajecz­nicy, a on szybko upo­rał się ze sma­że­niem. Matka zja­dła jed­nego i sko­men­to­wała, z rzadką u niej auto­iro­nią, że anty­ta­lent do goto­wa­nia musiał odzie­dzi­czyć po niej. Beata wes­tchnęła ciężko. Jedy­nie nie­spełna pół­to­ra­roczna Basieńka gawo­rzyła rado­śnie pomię­dzy pochła­nia­niem jed­nej a dru­giej łyżki dzie­cię­cej paćki, bez wąt­pie­nia nie­zwy­kle pożyw­nej i zdro­wej.

Bez pyskó­wek i zło­ści dotrwali do końca śnia­da­nia. Mun­dek miał nadzieję, że matka nie­długo zabie­rze się z ich domu, żeby zała­twiać swoje inte­resy. Bar­dzo rzadko zosta­wała z jego rodziną dłu­żej niż godzinę czy dwie. Taka po pro­stu była, co zresztą, jak sądził, aku­rat nie miało spe­cjal­nego związku z nimi. Kry­styna zwy­czaj­nie nie umiała spo­koj­nie usie­dzieć na tyłku. Na rzyci – zda­niem Mundka to słowo z języka ślą­skiego było jesz­cze ade­kwat­niej­sze. Dla­tego zdzi­wił się, gdy zaży­czyła sobie kolej­nej kawy.

– Chodź, mamy do poga­da­nia – zarzą­dziła Kry­styna.

– To roz­ma­wiajmy – Mund­kowi po obfi­tym posiłku nie chciało się ruszać z kanapy.

– Tutaj wola­ła­bym nie.

– Mamo, ile razy ci mówi­łem, że nie mam przed Beatą tajem­nic.

– Ale to sprawy nie dla kobiet.

Jakby matka nie była kobietą. No może jed­nak nie do końca. Jeśli w teo­rii o ist­nie­niu płci mózgu było choć ziarno prawdy, Kry­styna bez wąt­pie­nia miała mózg męski. Żeby nie wda­wać się w nie­po­trzebne dys­ku­sje, zapa­rzył kawę i z fili­żan­kami w dło­niach zapro­wa­dził matkę do swo­jego gabi­netu. Zlu­stro­wała pomiesz­cze­nie kry­tycz­nym okiem.

– Widzę, że twoja uko­chana wygo­niła cię do piw­nicy…

– Mamo, prze­stań!

– Dobra, dobra, już nic powie­dzieć nie można.

– Naprawdę cza­sami lepiej by było dla wszyst­kich, gdy­byś nie zdra­dzała światu swo­ich prze­my­śleń.

– Widzę, że z wie­kiem dow­cip ci się wyostrza. Lepiej późno niż wcale. Ale nie o tobie chcia­łam poga­dać.

Tylko o sobie i wła­snych, jakże waż­nych dla wszech­świata, spra­wach – sko­men­to­wał, ale jedy­nie w myślach.

– Jest taka sprawa… – Kry­styna nagle urwała. – I tak sobie pomy­śla­łam, że mógł­byś mi pomóc.

Zachę­cił matkę gestem dłoni, by mówiła dalej. Tro­chę go zain­try­go­wała. Ni­gdy wcze­śniej nie pytała go o radę ani nie pro­siła o pomoc, pew­nie dla­tego, że – jak sądził – uwa­żała go za lek­kiego nie­udacz­nika, który w życiu doko­nuje wyłącz­nie nie­wła­ści­wych wybo­rów.

– Mówi­łam ci jakiś czas temu, że pra­cuję nad nowym dużym pro­jek­tem.

Praw­do­po­dob­nie rze­czy­wi­ście mówiła, tyle że od dawna nie­zbyt uważ­nie słu­chał jej przy­dłu­ga­wych opo­wie­ści o branży tury­stycz­nej w ogóle, a licz­nych suk­ce­sach jej firmy w szcze­gól­no­ści.

– Chcę wejść z moją firmą na rynek hisz­pań­ski. Z przy­tu­pem.

Jak­żeby ina­czej. Także ten komen­tarz pozo­sta­wił dla sie­bie.

– Mamo, po co ci to wszystko? – nie powstrzy­mał się przed zada­niem pyta­nia. – Masz, z tego, co pamię­tam, całą masę wycie­czek i poby­tó­wek na Bał­ka­nach, w Gre­cji i Wło­szech. Na co ci jesz­cze Hisz­pa­nia?

Matka prych­nęła i powie­działa:

– Co ty tam wiesz o biz­ne­sie, sie­dząc na pań­stwo­wej posadce. Zresztą kiep­skiej. Kto się nie roz­wija, ten się zwija, jasne?

Wzru­szył ramio­nami.

– Mniej­sza o to – nie chciał się z nią spie­rać o stra­te­gie roz­woju jej firmy. – Co to za pro­jekt i o czym chcia­łaś poroz­ma­wiać?

– Taki mój zna­jomy zna­jo­mego chce wejść ze mną w spółkę, jeśli cho­dzi o eks­pan­sję na Hisz­pa­nię. Sie­dzi na tym rynku od lat, dobrze sobie radzi, więc współ­praca z nim byłaby mi na rękę. Ja daję know how nie­stan­dar­do­wej oferty tury­stycz­nej, spro­fi­lo­wa­nej pod indy­wi­du­alne potrzeby odbiorcy, on kon­takty na miej­scu, poma­ga­jące to wszystko ogar­nąć i roz­krę­cić.

– To w czym pro­blem?

– Chce, żebym na wej­ściu zain­we­sto­wała sporą sumę. Moim zda­niem warto, ale jeśli mam wyło­żyć kasę, muszę mieć pew­ność, że gość mnie nie oszuka.

– Nie spraw­dzi­łaś go?

– Popy­ta­łam tu i tam, ale wiesz, jak to w biz­ne­sie, jedni go chwalą, inni nie­ko­niecz­nie. Pomy­śla­łam więc, że może byś go dla mnie prze­świe­tlił, tak nie­ofi­cjal­nie. Macie tam prze­cież w tej poli­cji swoje spo­soby, nie?

Mun­dek wes­tchnął ciężko. Się­gnął po fili­żankę i popi­jał kawę małymi łykami, żeby dać sobie czas na wymy­śle­nie prze­ko­nu­ją­cych argu­men­tów.

– Mamo, jak ty sobie to wyobra­żasz? Że popro­wa­dzę jakieś pry­watne docho­dze­nie? W ramach pracy czy w cza­sie wol­nym? Poza tym przy­po­mnę, bo może nie pamię­tasz, że zaj­muję się spra­wami kry­mi­nal­nymi, a nie gospo­dar­czymi. Nie za bar­dzo się na tym znam.

– Ale wła­ści­wie co ci szko­dzi pospraw­dzać, czy tam w tych waszych archi­wach albo bazach nie ma cze­goś o nim, czy był karany albo w coś zamie­szany.

– Od spraw­dza­nia ewen­tu­al­nych kon­tra­hen­tów czy wspól­ni­ków są wyspe­cja­li­zo­wane agen­cje detek­ty­wi­styczne. Biały wywiad gospo­dar­czy, te sprawy – bez­wied­nie posłu­żył się ulu­bio­nym powie­dzon­kiem Pie­tru­chy.

– Czyli wła­snej matce nie pomo­żesz? – Kry­styna świet­nie grała na jego emo­cjach.

– Nie – odparł, sam nie wie­dząc, skąd ma w sobie tyle zde­cy­do­wa­nia.

– Cóż, wła­ści­wie czego ja się po tobie spo­dzie­wa­łam – odsta­wiła nie­mal nie­tkniętą kawę na biurko. – Zbie­ram się.

Powiało od niej sybe­ryj­skim chło­dem. Chciał coś powie­dzieć, zała­go­dzić sytu­ację, ale nie zna­lazł żad­nych słów, które wyda­wa­łyby się odpo­wied­nie. Poszedł za matką, która nie­mal wbie­gła po scho­dach i nie żegna­jąc się ani z wnu­kami, ani z Beatą, skie­ro­wała się ku wyj­ściu. Drzwi nagle się otwo­rzyły i sta­nęła w nich teściowa Mundka. Zanim zare­ago­wała, Kry­styna rzu­ciła nie­wy­raźne „bry” i pognała w stronę samo­chodu zapar­ko­wa­nego przed bramą. Mun­dek daro­wał sobie odpro­wa­dza­nie matki do furtki.

– A tej zaś się kole rzyci haj­cuje – sko­men­to­wała teściowa. – Coś się stało?

– Nic, nic – odpo­wie­dział ner­wowo i zapro­sił teściową do środka.

Wie­dział, co za chwilę będzie się działo. Beata do spółki z matką urzą­dzą mu prze­słu­cha­nie, pod­czas któ­rego żadna z nich nie wej­dzie w rolę dobrego poli­cjanta. A co się Kry­sty­nie stało? A o co się pokłó­ci­li­ście, bo pew­nie się pokłó­ci­li­ście? A potem obie zaczną narze­kać na jego matkę. I w dużej czę­ści będą miały rację. Nie miał na to jed­nak siły ani ochoty. Powie­dział, że wypa­dła mu nagła robota. Służba nie drużba. Nawet za bar­dzo nie skła­mał.

*

Na par­king przed budyn­kami komendy poli­cji przy ulicy Lompy w Kato­wi­cach zaje­chała – na oko kil­ku­let­nia – skoda fabia kombi w paskud­nym pia­sko­wym kolo­rze. Tyszka nazy­wał go, z wła­ściwą sobie dosad­no­ścią, sracz­ko­wa­tym nawet w obec­no­ści Polań­skiego, ale Mun­dek nie reago­wał na te drwiny. Nad­ko­mi­sarz w ogóle nie inte­re­so­wał się moto­ry­za­cją, wcze­śniej przez dłu­gie lata nie miał wła­snego samo­chodu i kazał się wozić innym albo korzy­stał ze służ­bo­wego. Mateję wciąż dzi­wiło, że jego szef po latach zaczął pro­wa­dzić auto, cho­ciaż robił to nie­chęt­nie i jedy­nie wtedy, kiedy musiał. Teraz też Polań­ski wysko­czył ze skody, prze­siadł się do czer­wo­nego nis­sana juke Krzyśka, któ­rego wcze­śniej w sobot­nie przed­po­łu­dnie wyrwał z bło­giego nic­nie­ro­bie­nia i kazał sta­wić się w robo­cie. Poje­chali do Gli­wic, gdzie mieli odszu­kać i roz­py­tać Jakuba Zawoj­skiego, który zda­niem eks­te­ścia wojo­wał z Krol i jej córką, choć nie wie­dzieli, czy na śmierć i życie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki