Tysiąc ciętych róż - Robert Ostaszewski - ebook + audiobook + książka

Tysiąc ciętych róż ebook i audiobook

Robert Ostaszewski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rowicki jako prywatny detektyw wciąż widzi tyle zła. Zaginięcie pewnej Ukrainki sprawi, że obudzą się demony przeszłości i ruszy lawina nieszczęść. Jego złamane serce to najmniejsze z nich.

Brudny klimat miejskich zakamarków i szemranych interesów. Rowicki z właściwym sobie uporem i wdziękiem odkłada pelerynę superbohatera i wkracza na scenę zadawnionych krzywd oraz rodzinnej traumy. Przemysław Żarski

Na policyjnej emeryturze podkomisarz Rowicki prowadzi śledztwa na własnych zasadach.

Do byłego gliny zgłasza się młoda Ukrainka. Uważa, że policjanci nie szukają jej zaginionej przyjaciółki. Oni z kolei są przekonani, że za zniknięciem Tatiany stoi po prostu zamożny sponsor. Rowicki też by pewnie tak pomyślał, ale nie jest obojętny na urok Oksany. Przyjmuje zlecenie i zostaje zmuszony do stoczenia walki z najbardziej odrażającym przestępczym procederem. Tym trudniejszej, że teraz tropy prowadzą w głąb jego przeszłości.

Robert Ostaszewski

Urodzony w 1972 roku prozaik, wykładowca Studiów Literacko-Artystycznych UJ. Współautor i autor wielu opowiadań oraz powieści kryminalnych. Obecnie tworzy cykl śląski – Zabij ich wszystkich, Ukochaj na śmierć. Jego opowiadanie kryminalne Ten cholerny wrzesień zostało zaadaptowane na scenę przez Łukasza Witta-Michałowskiego. Juror Nagrody Kryminalnej Piły. Mieszka (głównie) w Krakowie. Tysiąc ciętych róż zamyka trylogię z podkomisarzem Konradem Rowickim w roli głównej. Poprzednie części – Zginę bez ciebie i Śmierć last minute – cieszą się dużym uznaniem czytelników.

Fragment

Usłyszała pojedyncze, dudniące szczeknięcie.

– Głupie bydlę.

Pies zaskomlał. Po chwili już jej nie przygniatał.

Nie myślała, co się zaraz stanie. Chciała zniknąć, przestać istnieć. Tak po prostu.

– Odwróć się, suko.

To do niej?

– No już! – usłyszała.

Nie zareagowała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kopnięcie w bok, które przetoczyło ją na plecy. Otworzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napakowany facet. Nie widziała go wcześniej. Mężczyzna, uśmiechając się krzywo, patrzył na nią. Płynnym ruchem wyciągnął zza paska pistolet i wycelował prosto w jej twarz. Szczęknęła odbezpieczana broń.

Wstrzymała oddech. To już, zaraz?

– Od nas, głupia ruro, się nie ucieka.

Pośród sosen przetoczył się huk wystrzału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 2 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
4,0 (29 ocen)
10
13
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elakoza

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta. Postać Roweckiego interesująca. Mam nadzieję, że to nie koniec serii z tym bohaterem.
00

Popularność




Prologi

Pro­logi

1. Dwa tygodnie wcześniej

1. Dwa tygo­dnie wcze­śniej

Zamarła.

– Blad’! – krzyk­nęła, ale zaraz zakryła usta dło­nią, jakby chciała wepchnąć w nie to słowo „kurwa”, które wymknęło się wbrew jej woli.

Nasłu­chi­wała, jed­nak na nie­wiele to się zdało. Łomo­ta­nie serca i bole­sne pul­so­wa­nie krwi w skro­niach spra­wiały, że pra­wie żadne dźwięki z zewnątrz nie docie­rały do jej uszu.

Była tu sama. Chyba. Bła­gała w myślach, żeby tak było.

Pokuś­ty­kała ku kępie krza­ków, którą zauwa­żyła przed sobą. Z tru­dem, poję­ku­jąc cicho, utrzy­my­wała rów­no­wagę. Musiała się ukryć, odpo­cząć cho­ciaż przez kilka minut. Ostre kolce prze­je­chały po jej nagim udzie, pozo­sta­wia­jąc krwawe rysy. Ożina, jesz­cze i to na dokładkę, pomy­ślała. Jakby już nie dość była pokie­re­szo­wana. Ostroż­nie, omi­ja­jąc pło­żące się pędy, okrą­żyła roz­ro­śnięty krzak jeżyny i usia­dła za nim tak, by zasła­niał ją od strony, z któ­rej przy­szła. Marna kry­jówka, ale innej nie miała.

Obej­rzała pora­nione stopy. Nie było dobrze. Wsu­wane san­dały pogu­biła zaraz po tym, jak wysko­czyła z samo­chodu i pognała w las. Na początku nawet lepiej bie­gło się jej bez butów. Napę­dzała ją czy­sta adre­na­lina, wytłu­mia­jąc ból. Po kil­ku­set metrach sza­leń­czego biegu pomię­dzy drze­wami poczuła cie­pło na sto­pach i pierw­sze ukłu­cia na skó­rze. Naj­pierw lek­kie, niczym kra­wiecką szpilką, potem coraz moc­niej­sze i dotkliw­sze. Na jej nie­szczę­ście ucie­kała przez wysu­szony, igla­sty las, gdzie bar­dzo mało było mięk­kiej ściółki. Pokie­re­szo­wała stopy na wysu­szonych szysz­kach, igłach, gałę­ziach i kamy­kach. Bie­gła tak długo, jak mogła. Zdaje się, że zgu­biła pogoń. Póź­niej sta­rała się iść naj­szyb­ciej, jak się tylko dało, z bólu zagry­za­jąc wargi do krwi. Ostre, roz­pa­lone szpile wbi­jały się w jej nogi i wędro­wały pro­sto do mózgu. Tak to odczu­wała. Ból mącił jej wzrok i odbie­rał oddech. Myślała, że nie może być już gorzej. Myliła się.

Nie zauwa­żyła jej. Po pro­stu. Nadep­nęła na wysu­szoną, ostro zakoń­czoną gałąź sosny, która roz­orała jej pode­szwę pra­wej stopy. Sie­dząc za krza­kiem jeżyny, oglą­dała nogę. Rana była głę­boka i wciąż krwa­wiła. Ścią­gnęła koszulkę na ramiączka i obwią­zała nią nogę. Kiep­ski opa­tru­nek. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że musi iść, ucie­kać jak naj­da­lej. Tyle tylko, że ćmiący ból i zmę­cze­nie ode­brały jej siły. Musiała odpo­cząć, ode­tchnąć, choćby przez kilka minut. I zasta­no­wić się, co dalej.

Nie wie­działa, gdzie jest. Nie miała poję­cia, w którą stronę ruszyć. Byle dalej, byle przed sie­bie, aku­rat to nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Na dokładkę las ją prze­ra­żał. Wycho­wała się i miesz­kała w mie­ście. Nie za wiel­kim, ale jed­nak mie­ście. Nawet nie jeź­dziła do dziad­ków na wieś, jak więk­szość jej zna­jo­mych, bo aku­rat jej babu­sya і didus’ też byli jak naj­bar­dziej miej­scy. A teraz zna­la­zła się w obcym kraju, w samym środku lasu. Bez pasz­portu, komórki, port­fela. Z kil­koma let­nimi ciu­chami na sobie. Pora­niona i spra­gniona. Wylęk­niona niczym ści­gany przez lisa zając, który przy­cup­nął przy mie­dzy. Skąd takie porów­na­nia przy­szły jej do głowy? Łudziła się, że las nie jest wielki, że prę­dzej czy póź­niej trafi na jakąś drogę, wieś czy choćby leśni­czówkę. Że dotrze do ludzi, któ­rzy jej pomogą. Prze­cież muszą gdzieś tu być jacyś nor­malni, dobrzy ludzie…

Ock­nęła się nagle. Przy­ćmione świa­tło zacho­dzą­cego słońca led­wie prze­ni­kało przez gęstwinę drzew. Gdzie była? Co się z nią działo? Leżała na suchej, pach­ną­cej inten­syw­nie ściółce. Tuż przed jej twa­rzą masze­ro­wał spory, poły­skli­wie czarny owad. Żuczek? Coś w tym rodzaju. Ogar­nęła ją panika, głę­boka i doj­mu­jąca. Jak mogła zasnąć?! Prze­cież miała odpo­czy­wać tylko przez chwilę. Pró­bo­wała szybko się pod­nieść, ale nie ustała na roz­ora­nej sto­pie. Padła na kolana. Czuła, jak łzy spły­wają po jej policz­kach. Łkała bez­gło­śnie.

I nagle usły­szała. Ten dźwięk. Naj­pierw odle­głe, póź­niej coraz wyraź­niej­sze uja­da­nie. Pies w lesie? Ozna­czało to tylko jedno – nie odpu­ścili jej, tro­pili jak dzi­kie zwie­rzę. Pod­nio­sła się i pró­bo­wała biec. Przed sie­bie. Jak naj­da­lej od złych ludzi, któ­rzy oszu­kali ją, zwa­bili w pułapkę. Ale led­wie dawała radę truch­tać. Jęczała, pró­bo­wała prze­móc ból. Wście­kłe uja­da­nie zbli­żało się do niej z każdą sekundą. Nie oglą­daj się, nie patrz za sie­bie, zakli­nała się w myślach. Parła do przodu resztką sił. Nie chciała się pod­dać, nie mogła. Czarne mroczki wiro­wały jej przed oczami. Serce o mało nie wysko­czyło z piersi. Szcze­ka­jąca bestia była jed­nak coraz bli­żej.

Naj­pierw poczuła ude­rze­nie, dopiero potem ból łydki, w któ­rej zato­piły się psie kły. Runęła na zie­mię. Zwie­rzę, powar­ku­jąc, szar­pało ją za nogę. Pró­bo­wała wal­czyć, kopać, ale nie miała sił. To tak ma się skoń­czyć?, prze­le­ciało jej przez głowę.

– Thor, zostaw! – krzyk­nął męż­czy­zna, któ­rego głosu nie koja­rzyła. Chyba. – Zostaw!

Pies szarp­nął jesz­cze raz, ale puścił jej łydkę. Cią­gle powar­ku­jąc, oparł się przed­nimi łapami o jej plecy. Był duży i ciężki.

Na ściółce tuż obok jej głowy zachrzę­ściły kroki.

– Złaź z niej! Zostaw!

Usły­szała poje­dyn­cze, dud­niące szczek­nię­cie.

– Głu­pie bydlę.

Pies zaskom­lał. Po chwili już jej nie przy­gnia­tał.

Nie myślała, co się zaraz sta­nie. Chciała znik­nąć, prze­stać ist­nieć. Tak po pro­stu.

– Odwróć się, suko.

To do niej?

– No już! – usły­szała.

Nie zare­ago­wała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kop­nię­cie w bok, które prze­to­czyło ją na plecy. Otwo­rzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napa­ko­wany facet. Nie widziała go wcze­śniej. Męż­czy­zna, uśmie­cha­jąc się krzywo, patrzył na nią. Płyn­nym ruchem wycią­gnął zza paska pisto­let i wyce­lo­wał pro­sto w jej twarz. Szczęk­nęła odbez­pie­czana broń.

Wstrzy­mała oddech. To już, zaraz?

– Od nas, głu­pia ruro, się nie ucieka.

Pośród sosen prze­to­czył się huk wystrzału.

2. Rok wcześniej

2. Rok wcze­śniej

Pod­nio­słem apa­rat foto­gra­ficzny, zro­bi­łem zbli­że­nie. Na­dal działo się mniej wię­cej to samo, co przez ostat­nie godziny. Deli­kwent krzą­tał się na pię­trze domu, cza­sami usta­wiał i prze­sta­wiał jakieś rze­czy. Mogło to coś zna­czyć, jed­nak wcale nie musiało. Rów­nie praw­do­po­dobne jak to, że tylko sprzą­tał, było to, że przy­go­to­wy­wał się na spo­tka­nie z kobietą. Na dwoje babka wró­żyła.

Odło­ży­łem apa­rat do fute­rału, usia­dłem na ster­cie cegieł, które sam przy­tar­ga­łem, zapa­li­łem. Punkt do obser­wa­cji był wprost ide­alny. Dwu­pię­trowy blok w budo­wie dokład­nie naprze­ciwko pię­trówki deli­kwenta, który – uzna­jąc, że wciąż jesz­cze nie ma sąsia­dów – nie kło­po­tał się zacią­ga­niem zasłon. Lepiej być nie mogło. Cie­ciowi pil­nu­ją­cemu budowy dałem na dwie fla­chy i obie­ca­łem, że niczego nie ukradnę. Nie wni­kał, co robię, byleby tylko nikt mnie nie zoba­czył. Na tym aku­rat mi zale­żało tak samo jak jemu.

Byłem tro­chę znu­żony, tkwi­łem w miej­scu od pra­wie trzech godzin. W grun­cie rze­czy robota pry­wat­nego łapsa nie­zbyt róż­niła się od pracy poli­cjanta. W obu przy­pad­kach potrzeba morza cier­pli­wo­ści, w prze­ciw­nym razie trudno o efekty. Wyraźna róż­nica była jedy­nie taka, że teraz nie musia­łem pro­du­ko­wać rapor­tów z każ­dej czyn­no­ści, bo sam sobie byłem sze­fem. W fir­mie jed­no­oso­bo­wej. Pew­nie na długo, bo po kilku mie­sią­cach dzia­łal­no­ści nic nie wska­zy­wało na to, żebym w naj­bliż­szym cza­sie miał środki na zatrud­nie­nie pra­cow­nika. Choćby tylko sprzą­taczki, która ogar­nia­łaby moje biuro. Sprzą­ta­łem więc sam. Teo­re­tycz­nie.

Zadzwo­niła komórka, spoj­rza­łem zain­try­go­wany na wyświe­tlacz. Oczy­wi­ście, na dwoje babka wró­żyła i wywró­żyła moją sta­ro­winkę.

– Czo­łem, Feli­cja.

– Dobry wie­czór, chłop­czyku.

Wie­dzia­łem, że do znu­dze­nia pona­wiana prośba, aby moja babka nie zwra­cała się do mnie w ten spo­sób, nie przy­nie­sie efektu, więc „chłop­czyka” puści­łem mimo uszu.

– Czemu tak mil­czysz? – Feli­cja z wie­kiem robiła się coraz bar­dziej nie­cier­pliwa. W prze­ci­wień­stwie do mnie.

– Na obser­wa­cji jestem.

– Aaa, zaglą­dasz komuś w nie­zbyt czy­ste gatki. Nie­miłe.

Uwiel­bia­łem poczu­cie humoru babki. Od zawsze.

– Ten to aku­rat z rodzaju czy­ścio­chów.

– Jeśliby tak było, nie tra­fiłby pod twoją obser­wa­cję – Feli­cja wycią­gnęła trafny wnio­sek. – Co to za sprawa?

– Nor­malka. Zbie­ram kwity do roz­wodu.

– I uda ci się zebrać?

– Raczej na pewno.

Wes­tchnię­cie Feli­cji zabrzmiało w słu­chawce niczym powiew wia­tru.

– I ty, polo­ni­sta, nic to, że upa­dły, kon­stru­ujesz tak koślawe logicz­nie zda­nia. Upa­dek i degren­go­lada.

Roze­śmia­łem się szcze­rze.

– Dzwo­nisz do mnie z czymś kon­kret­nym czy tylko żeby się ze mną poprze­ko­ma­rzać?

– To już do wła­snego, jedy­nego wnuka nie mogę, ot tak, po pro­stu, zadzwo­nić? – zdzi­wiła się z teatralną prze­sadą. – Dawno cię nie było w Cie­cha­no­wie. Tro­chę się stę­sk­ni­łam.

Mia­łem świa­do­mość, że to „tro­chę” ozna­cza ni mniej, ni wię­cej, że Feli­cja już nie­zwy­kle i dotkli­wie stę­sk­niła się za mną. Prze­łkną­łem ślinę raz i drugi, żeby zbyt­nio się nie roz­kleić. Też bra­ko­wało mi babki jak cho­lera.

– Zaro­biony jestem, ale kiedy tylko będę miał wolną chwilę, przy­jadę do cie­bie.

– Takie tam gada­nie na odczep­nego…

– Naprawdę. Wiesz, że wciąż roz­krę­cam firmę, muszę się przy­ło­żyć – nie musia­łem się tłu­ma­czyć, ale chcia­łem.

– Wiem, prze­cież wiem. Bigosu nago­to­wa­łam…

Znowu wybuch­ną­łem śmie­chem.

– Wcale nie musisz kusić mnie bigo­sem.

Wypy­ta­łem jesz­cze, co u niej i czy ze zdro­wiem w porządku. Bo po zapa­ści Feli­cji sprzed roku cią­gle się bałem, że kru­cha rów­no­waga jej orga­ni­zmu może znik­nąć z dnia na dzień. Zarze­kała się, że jest zdrowa jak rydz, ryba i koń razem wzięte. Chcia­łem wie­rzyć, że to cała prawda i tylko prawda. Na koniec życzyła mi serii bar­dzo uda­nych zdjęć. Cała, kochana Feli­cja.

Kolejny raz spraw­dzi­łem, co u deli­kwenta. Zapa­lał świece. Bingo! Naj­wy­raź­niej kro­iło się coś przy­jem­nego. Rów­nież dla mnie, bo już oczyma wyobraźni widzia­łem bar­dzo kon­kretną sumę na moim kon­cie.

Moja firma detek­ty­wi­styczna wciąż była na dorobku i musia­łem się nie­źle nakom­bi­no­wać, by zwią­zać koniec z koń­cem. W chwi­lach zwąt­pie­nia wyda­wało mi się, że porwa­łem się z motyką na słońce. Po roz­wią­za­niu w roku 2014 sprawy trzech tajem­ni­czych zgo­nów pol­skich tury­stów w Gre­cji wpa­dłem na pomysł, że może jed­nak dał­bym radę zara­biać na bułkę z masłem jako pry­watny detek­tyw. Prawdę powie­dziaw­szy, zbyt wielu innych opcji nie widzia­łem. I nawet, jak nie ja, posta­no­wi­łem ten pomysł wpro­wa­dzić w życie. Tyle tylko, że wypły­nęła sprawa sta­rego zeszytu w płó­cien­nych okład­kach, z powodu któ­rej przez ład­nych parę mie­sięcy ści­ga­łem duchy z prze­szło­ści. Efekt był do prze­wi­dze­nia, bo trudno jest dopaść duchy. Kiedy jako tako ochło­ną­łem i pogo­dzi­łem się z porażką, wró­ci­łem do pomy­słu z agen­cją detek­tywistyczną.

Zazwy­czaj szczę­ście omi­jało mnie sze­ro­kim łukiem jak par­szy­wego psa. Taka karma, która – jak wia­domo – jest suką. Jed­nak tym razem mi dopi­sało, co wpra­wiło mnie w stan zarówno osłu­pie­nia, jak i rado­ści. Zakła­da­łem, że będę miał pod górkę, bo wcze­śniej obi­jało mi się o uszy, że wcale nie jest łatwo zdo­być licen­cję detek­tywa. Jakieś egza­miny, komi­sje, sterta doku­men­tów. A tu nie­spo­dzianka! Oka­zało się, że w roku 2014 weszła w życie nowa ustawa o usłu­gach detek­ty­wi­stycz­nych, dzięki któ­rej zdo­by­cie licen­cji było pro­ste jak kon­struk­cja cepa. Przy­naj­mniej dla mnie jako byłego poli­cjanta. Zało­ży­łem więc firmę i sta­ną­łem przed dyle­ma­tem, jak zna­leźć klien­tów. Z nie­spo­dzie­waną pomocą przy­szedł mi Sta­szek Kieł­basa, kum­pel z Kra­kowa, który od czasu naszych grec­kich przy­gód uwa­żał mnie za wybit­nego śled­czego. Zaczął roz­po­wia­dać o mnie swoim licz­nym zna­jo­mym, a poga­dać to on zawsze sobie lubił. Zachwa­lał mnie jako detek­tywa dys­kret­nego i sku­tecz­nego. I nie­dro­giego. Pew­nie to ostat­nie zade­cy­do­wało, że zna­jom­ko­wie Staszka zaczęli się do mnie zwra­cać. A to sprawa roz­wo­dowa, a to biały wywiad gospo­dar­czy… I tak to się roz­krę­cało. Wpraw­dzie nie­zbyt szybko, ale do przodu. Z głodu nie umie­ra­łem, na fajki mia­łem.

Pod dom deli­kwenta pod­je­chała tak­sówka. Przy­go­to­wa­łem apa­rat, mając nadzieję, że zaraz zacznie się akcja, która sprawi, że szybko zamknę tę nie­zbyt skom­pli­ko­waną sprawę. Mina mi zrze­dła, kiedy zoba­czy­łem, że z auta wysiada para. Na oko wyglą­dali na tro­chę młod­szych niż męż­czy­zna, któ­rego obser­wo­wa­łem. Czyżby więc cho­dziło o zwy­kłe odwie­dziny zna­jo­mych? Do tego się przy­go­to­wy­wał? Czu­łem się mocno zawie­dziony.

Upi­łem łyk wody, zapa­li­łem kolej­nego papie­rosa, sta­ra­jąc się nie dostrze­gać kil­ku­na­stu nie­do­pał­ków u moich stóp. Jakiś czas temu, czu­jąc, że oddech zna­cząco mi się skró­cił, chcia­łem ogra­ni­czyć pale­nie, jed­nak spe­cy­fika mojej roboty nie sprzy­jała aż tak hero­icz­nym czy­nom. Może kie­dyś, w jakichś spo­koj­niej­szych cza­sach, rzucę fajki. Choć praw­do­po­dob­nie spo­kój ni­gdy nie zago­ści w moim pokrę­co­nym życiu.

Bar­dziej dla czy­sto­ści sumie­nia niż z nadzieją na cokol­wiek inte­re­su­ją­cego popa­try­wa­łem w odsło­nięte okna domu. Cała trójka poja­wiła się w pokoju, który był urzą­dzony w stylu małego salonu: spora kanapa, ława, sto­li­czek, a na nim kilka bute­lek alko­holu i szklanki – w sam raz na relaks lub chil­lout, jak to się teraz mawia. Szczu­pła blon­dynka z dłu­gimi, pro­stymi wło­sami sta­nęła tyłem do okna. Zdzi­wiło mnie, że wciąż miała na sobie lekki płaszcz do pół uda. Czyżby nie zano­siło się na dłuż­szą wizytę? To po co deli­kwent tak się sta­rał? Kobieta zaczęła zdej­mo­wać płaszcz. Nie, „zdej­mo­wać” to nie jest wła­ściwe słowo. Ona powoli zsu­wała płaszcz, odkry­wa­jąc nagie ramiona, czarny sta­nik, dół ple­ców, czarny, koron­kowy pas do poń­czoch z kre­ską strin­gów poni­żej… Płaszcz opadł na pod­łogę. Zaczą­łem pstry­kać zdję­cie po zdję­ciu. Jej towa­rzysz z tak­sówki pod­szedł do niej, zaczęli się cało­wać. Potem kobieta uklęk­nęła przed nim. Deli­kwent sie­dział roz­party na kana­pie ze szkla­neczką w dłoni i wbi­jał wzrok w parę, która poczy­nała sobie nader aktyw­nie.

– Zbo­czuszku, nie­ład­nie się bawisz – sko­men­to­wa­łem na głos.

Migawka apa­ratu cykała mia­rowo.

3. Półtora roku wcześniej

3. Pół­tora roku wcze­śniej

Spoj­rza­łem na leżący na fotelu pasa­żera stary zeszyt w płó­cien­nej okładce. Pozna­czony był wyraź­nymi odci­skami nie­zbyt czy­stych pal­ców. Nie tylko moich. Z ciem­nym okrę­giem odci­śnię­tym praw­do­po­dob­nie przez kubek z kawą albo kie­li­szek z winem. Kto wie? Na pewno nie ja. Wiem nato­miast, dla­czego kartki zeszytu są pożół­kłe i pofał­do­wane. Bo kie­dyś po pijaku wyla­łem na niego pół butelki piwa. Wtedy nie żało­wa­łem zwy­kłego tyskiego, ale zeszytu jak naj­bar­dziej. Osu­sza­łem go suszarką do wło­sów poży­czoną od sąsiadki. Wła­snej ni­gdy nie mia­łem. Jakoś się nie zło­żyło.

Otrzą­sną­łem się z zadumy, roz­tar­łem zgra­białe dło­nie. W miśku, jak piesz­czo­tli­wie nazy­wa­łem moje mit­su­bi­shi eclipse, robiło się coraz chłod­niej. Jesz­cze raz rozej­rza­łem się po miej­scu, do któ­rego dopro­wa­dził mnie zeszyt. Podob­nie jak wcze­śniej do wielu innych. Zeszyt, który od mie­sięcy był mi kom­pa­sem – wadli­wym, bo nie wyzna­czał w zro­zu­miały, pre­cy­zyjny spo­sób kie­runku. Za meta­lową bramą osa­dzoną w solid­nym ogro­dze­niu z polnego kamie­nia cią­gnął się szpa­ler sta­rych drzew, teraz ogo­ło­co­nych z liści. W głębi roz­le­głej pose­sji stał nie­wielki, par­te­rowy dwór z użyt­ko­wym pod­da­szem. Do jego pra­wego boku przy­le­gała nowo­cze­sna, dwu­pię­trowa przy­bu­dówka, pasu­jąca do dwor­ko­wych kli­ma­tów jak pięść do oka. Dom seniora Cicha Przy­stań w całej kra­sie. Oaza Spo­koju, Złota Jesień… Kto im wymy­ślał takie kre­tyń­skie nazwy? I czy kto­kol­wiek łapał się na te mar­ke­tin­gowe ściemy? Prze­cież jakby wymyśl­nie i uro­czo nie nazy­wać domów seniora czy opieki, zwy­kle są tym, czym są, czyli umie­ral­niami. Mniej lub bar­dziej kom­for­to­wymi. Cicha Przy­stań nale­żała do bar­dziej wypa­sio­nych, co potwier­dzał cen­nik usług. Spraw­dzi­łem go przed przy­jaz­dem.

Wysia­dłem z auta, prze­cią­gną­łem się. Zale­d­wie kilka godzin jazdy do wio­ski pod Mako­wem Mazo­wiec­kim, a czu­łem się tak, jakby ktoś wsy­pał mi pia­sek w stawy. Cho­ciaż wła­ści­wie Cicha Przy­stań nie znaj­do­wała się w żad­nej wsi, tylko w szcze­rym polu, obok wąskiej drogi trze­ciej kate­go­rii odśnie­ża­nia. Albo nawet nie­od­śnie­ża­nej wcale, bo i po co. Cią­gni­kiem zawsze się po niej prze­je­dzie. Do naj­bliż­szych zabu­do­wań były pew­nie ze dwa kilo­me­try. Z okła­dem. Ruszy­łem w stronę bramy. Zie­mia chrzę­ściła pod sto­pami, bo listo­pa­dowy przy­mro­zek jesz­cze nie puścił, mimo że na przy­mglo­nym hory­zon­cie maja­czył cień słońca. Dobre sobie, cień słońca. Jeśli trzy­mały się mnie gra­fo­mań­skie frazy, to musia­łem być zestre­so­wany. I najpew­niej byłem.

Kilka dni wcze­śniej zapo­wie­dzia­łem swoją wizytę, więc wystar­czyło, że rzu­ci­łem nazwi­sko do domo­fonu i zosta­łem wpusz­czony. Przez główne drzwi wsze­dłem do dwor­ko­wego hallu, który bar­dziej koja­rzył się mi z pocze­kal­nią u den­ty­sty niż hote­lową recep­cją. Ktoś zadbał o spójny wystrój wnę­trza, ale by było przy­tulne, już nie. Zza kon­tu­aru pod­nio­sła się młoda blon­dynka ubrana w coś w rodzaju pod­ra­so­wa­nego far­tu­cha pie­lę­gniarki. Przy­wi­tała się raz jesz­cze, głos miała przy­jemny, powie­dział­bym nawet, że zmy­słowy. Myśla­łem, że od razu zapro­wa­dzi mnie do czło­wieka, z któ­rym chcia­łem poroz­ma­wiać, ale ona zaczęła mnie naj­pierw prze­py­ty­wać. Może takie mieli zale­ce­nia i pro­ce­dury? A może zwy­czaj­nie się nudziła i chciała sobie poga­dać, by czas w robo­cie szyb­ciej zle­ciał? Jakiś nie­winny flirt do tego? O nie, żaden flirt. Po roz­sta­niu z Pau­liną obie­ca­łem sobie, że koniec z flir­tami, a już na pewno z dużo młod­szymi kobie­tami.

Blon­dynka sta­nęła przede mną, opie­ra­jąc się ple­cami o kon­tuar.

– Jest pan z rodziny pana Wal­de­mara?

– Pani… – spoj­rza­łem na pla­kietkę przy­piętą na jej piersi – Karo­lino, jestem… – w sumie nie byłem przy­go­to­wany na tego rodzaju pyta­nia. Błąd. – Moi rodzice znali się z Wal­de­ma­rem – nawet za bar­dzo nie nałga­łem. – Aku­rat wybie­ra­łem się w wasze oko­lice, więc pomy­śla­łem, że odwie­dzę ich daw­nego zna­jo­mego. Powspo­mi­namy stare czasy.

– Pana rodzice tutaj nie przy­jeż­dżali – ni to stwier­dziła, ni zapy­tała.

– A skąd pani wie?

– Bo pana Wal­de­mara nikt nie odwie­dza.

Aku­rat to mnie nie zdzi­wiło. Wcze­śniej poszpe­ra­łem tu i tam, by dowie­dzieć się, ile się dało, na temat życia pry­wat­nego i zawo­do­wego Wal­de­mara Zator­skiego. Dawno roz­wie­dziony, była żona żyje, ale, jak się oka­zało, nie inte­re­suje się losem eksa. Dzieci brak, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. Z dru­giej jed­nak strony, żeby nawet kum­ple z firmy o nim zapo­mnieli? Dziwne, bo zdaje się, że wcale nie był wyjąt­ko­wym skur­wy­sy­nem. Zeszyt z płó­cienną okładką dopro­wa­dził mnie już do dużo mrocz­niej­szych typów.

– To smutne – powie­dzia­łem, sta­ra­jąc się uda­wać empa­tię. – Ale cóż, taki bywa los star­szych ludzi – poje­cha­łem sła­bym tru­izmem.

– Dobrze więc, że pan przy­je­chał… – recep­cjo­nistka zawie­siła głos, jakby potrze­bo­wała czasu, żeby posta­no­wić, co i jak powie­dzieć. – Tylko chyba za bar­dzo nie poroz­ma­wia pan sobie z panem Wal­de­ma­rem.

– Bo…?

– Ma lep­sze i gor­sze dni. Dzi­siaj aku­rat wypadł ten gor­szy.

– Co mu dolega?

– Sta­rość, pro­szę pana – w jej gło­sie pobrzmie­wały nutki żalu. Chyba nale­żała do nie­zbyt licz­nego grona opie­ku­nów, któ­rzy choć tro­chę przej­mo­wali się losem swo­ich pod­opiecz­nych. Zresztą w takiej robo­cie nad­miar empa­tii może namie­szać w gło­wie. – Pan Wal­de­mar ma postę­pu­jącą demen­cję.

I dobrze kuta­sowi!, pomy­śla­łem odru­chowo, bez więk­szej mści­wo­ści. Choć może nie do końca, bo pew­nie nie ma świa­do­mo­ści lub po pro­stu nie pamięta, ile krzywd wyrzą­dził w swoim pod­łym życiu.

– Jed­nak chciał­bym spró­bo­wać z nim poroz­ma­wiać. Albo cho­ciaż go zoba­czyć.

Bez słowa ski­nęła dło­nią i popro­wa­dziła w stronę kory­ta­rza po pra­wej stro­nie hallu. Przez krótki łącz­nik, prze­szklony od pod­łogi po sufit, dotar­li­śmy do nowej czę­ści ośrodka. Po dro­dze minęła nas jedy­nie kobieta z obsługi, która pchała wózek z brud­nymi naczy­niami. Gruba wykła­dzina tłu­miła nasze kroki, co jesz­cze bar­dziej potę­go­wało wra­że­nie ogar­nia­ją­cej mnie cichej mar­twoty.

– Zawsze tu tak?

Recep­cjo­nistka spoj­rzała na mnie z ukosa.

– Co pan ma na myśli?

– Tak cicho.

– Po pro­stu zapew­niamy naszym gościom spo­kój, któ­rego potrze­bują.

Cokol­wiek to zna­czy, pomy­śla­łem, ale nie drą­ży­łem. Może pokoje pen­sjo­na­riu­szy były świet­nie wygłu­szone? A może fasze­ro­wali ich jaki­miś otu­ma­nia­ją­cymi spe­cy­fi­kami? Nie moja sprawa. Rzadko bywa­łem w takich miej­scach, a jeśli już – miało to zwią­zek z pracą. I zawsze wtedy obie­cy­wa­łem sobie, że moja babka Feli­cja ni­gdy do takiego miej­sca nie trafi, choć­bym nawet miał tkwić u jej łóżka mie­sią­cami. Odpu­kać w nie­ma­lo­wane!

Recep­cjo­nistka nie zapu­kała, tylko otwo­rzyła drzwi ozna­czone nume­rem szes­na­ście i gestem poka­zała, że mogę wejść. Naj­pierw rozej­rza­łem się po pomiesz­cze­niu. Wyglą­dało jak zmi­nia­tu­ry­zo­wana kawa­lerka pod wyna­jem. Spore okno z wido­kiem na zaorane pole, ume­blo­wa­nie jak w hote­lo­wym pokoju, drzwi po lewej pro­wa­dziły pew­nie do łazienki. Do cało­ści nie paso­wał tylko duży skó­rzany fotel usta­wiony przy oknie, z pokry­ciem sta­rym, spę­ka­nym, peł­nym bruzd i zagnie­ceń. W fotelu sie­dział on, Wal­de­mar Zator­ski, czyli moja ostat­nia nadzieja. Zde­men­ciała.

Chwy­ci­łem krze­sło sto­jące przy nie­wiel­kim biurku, usta­wi­łem przed fote­lem i usia­dłem. Zator­ski nie zare­ago­wał, gapił się przez okno. Był chudy albo nawet wychu­dzony. Zapad­nięte policzki pokry­wała siwa szcze­cina. W Cichej Przy­stani opieka nad pen­sjo­na­riu­szami chyba jed­nak nieco kulała. Chrząk­ną­łem. Dalej nie reago­wał, więc przy­su­ną­łem się z krze­słem pod samo okno. Wypło­wiałe bla­do­szare oczy Zator­skiego prze­su­nęły się po mnie. Patrzył na mnie, ale nie mia­łem pew­no­ści, czy mnie widzi, bo w żaden spo­sób nie dał poznać, że zare­je­stro­wał moją obec­ność. Chrząk­ną­łem raz jesz­cze.

– Nazy­wam się Kon­rad Rowicki.

Nazwi­sko wypo­wie­dzia­łem powoli i dobit­nie, licząc na to, że jego dźwięk wywoła w podziu­ra­wio­nym mózgu starca jaki­kol­wiek rezo­nans. Próżne nadzieje. Jed­nak się nie pod­da­łem. Nie po to jecha­łem tu tyle godzin, by popa­trzeć sobie przez chwilę na Zator­skiego.

– W latach sie­dem­dzie­sią­tych zna­łeś moich rodzi­ców – nie zamie­rza­łem mu „pano­wać”. – Rowic­kich – znowu zaak­cen­to­wa­łem nazwi­sko. – Matka była nauczy­cielką, a ojciec dzien­ni­ka­rzem. Dzia­łali w opo­zy­cji, a ty ich śle­dzi­łeś.

Zator­ski nie reago­wał, bo chyba strużka śliny spły­wa­jąca mu z kącika ust nie świad­czyła o tym, że moje słowa do niego docie­rają. Nie zamie­rza­łem jej ocie­rać. Sama­ry­ta­nin we mnie scho­wał się gdzieś bar­dzo głę­boko.

– Śle­dzi­łeś ich… – powtó­rzy­łem, sta­ra­jąc się zna­leźć słowa, które mogłyby tra­fić do Zator­skiego. – Moi rodzice, Rowiccy, zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym w roku 1982. Niby nic nie­zwy­kłego. Kiep­skie drogi i samo­chody. Takie były czasy. A może to jed­nak nie był banalny wypa­dek? Ojciec był ponoć dobrym kie­rowcą. I tak po pro­stu nie opa­no­wał auta, które wpa­dło w poślizg? Może coś na ten temat wiesz? W końcu sie­dzia­łeś im na ogo­nie. To zna­czy, z tego, co usta­li­łem, głów­nie mojemu ojcu. Nie­ważne – sta­rzec wciąż sie­dział bez ruchu, z wzro­kiem wbi­tym gdzieś w ścianę. Coraz wyraź­niej docie­rało do mnie, że gada­nie do niego nie ma sensu. – Więc wiesz? Może jakieś zmory z noc­nych kosz­ma­rów przy­po­mi­nają ci o tym? Może nie zapo­mnia­łeś o trau­mach? Może widzisz ich w prze­bły­skach świa­do­mo­ści? Twoi ponu­rzy kole­dzy albo nie żyją, albo nie mam do nich podej­ścia, bo świet­nie, bez­piecz­nie usta­wili się w nowej rze­czy­wi­sto­ści. A ty? Chyba tak sobie, jeśli prze­sia­du­jesz w tym jeba­nym fotelu, cze­ka­jąc na śmierć. Zator­ski, powiedz cokol­wiek, chuju zła­many! Cho­ciaż spójrz na mnie!

Już wycią­ga­łem ręce, żeby chwy­cić go za powy­cią­gany swe­ter i potrzą­snąć, ale zamar­łem w pół ruchu. Co ty, Rowicki, naj­lep­szego wypra­wiasz! Zerwa­łem się z krze­sła tak gwał­tow­nie, że upa­dło z hukiem na par­kiet. Zator­ski nawet nie drgnął. Na jego szczę­ście prze­by­wał pew­nie w innym, cał­ko­wi­cie spo­koj­nym świe­cie. Trudno.

Byłem już w drzwiach, kiedy w miej­scu osa­dził mnie chra­pliwy głos starca:

– Róże, szu­kaj róż.

Pod­sko­czy­łem do Zator­skiego.

– Co to zna­czy? Jakie znowu róże?!

Nie poru­szył się, znowu patrzył na mnie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Znowu zapadł się w sobie. Zada­wa­nie kolej­nych pytań nie miało sensu. Żad­nego.

Sze­dłem powoli kory­ta­rzem Cichej Przy­stani i zasta­na­wia­łem się, o co cho­dzi z tymi różami. I czy w ogóle cho­dzi o cokol­wiek. Może było to zwy­czajne spię­cie na słabo dzia­ła­ją­cych synap­sach. Nic wię­cej.

Część I. „Naciąłeś dziewcząt jak róż w kraju sosny…”

CZĘŚĆ I

„Nacią­łeś dziew­cząt jak róż w kraju sosny…”

Rozdział pierwszy. Ukraińskie zlecenie

Roz­dział pierw­szy Ukra­iń­skie zle­ce­nie

23 czerwca 2016, czwar­tek, Kra­ków

Bło­go­sła­wi­łem, jak leci, wszyst­kie dary lokali w sta­rych kamie­ni­cach. Leciwe rury insta­la­cji wodo­cią­go­wej, przez które woda nie­ustan­nie miała posmak kamie­nia i żelaza. Deli­katny zapa­szek grzyba, któ­rego nie masko­wała świeża war­stwa farby. Nawet kaflowe piece prze­ro­bione na elek­tryczne, któ­rymi ogrze­wa­nie kosz­to­wało zimą małą for­tunę. Albo i nie­małą. Coś o tym wie­dzia­łem. Bło­go­sła­wi­łem więc wszel­kie dobro i zło pomiesz­ki­wa­nia w kamie­ni­cach, bo miały jedną klu­czową zaletę – w upalne dni nawet bez kli­ma­ty­za­cji pano­wał w nich kojący skórę i umysł chłód.

Czer­wiec posta­no­wił pouda­wać śro­dek gorą­cego lata. Cho­ciaż wła­ści­wie nie przy­po­mi­nał żad­nego czerwca, jakiego doświad­czy­łem w nie tak znowu krót­kim życiu. Fale trzy­dzie­sto­stop­nio­wych upa­łów dzień po dniu zale­wały nieckę, w któ­rej roz­go­ścił się Kra­ków. Powie­trze miało kon­sy­sten­cję pit­nego kisielu, a prze­ska­ki­wa­nie z jed­nej strefy cie­nia do dru­giej zamie­niało się w sport eks­tre­malny. Sta­rusz­ko­wie łapali oddech niczym ryby wyrzu­cone na brzeg. Podob­nie ja, bo lata pale­nia fajek zro­biły swoje. Mimo że do biura przy ulicy Mio­do­wej mia­łem z domu kwa­drans spa­ceru, pod­je­cha­łem dwa przy­stanki tram­wa­jem. Nie­wiele to pomo­gło, bo led­wie wysia­dłem, cały spły­ną­łem potem, choć mia­łem na sobie tylko krót­kie gatki, nie­godne doro­słego męż­czy­zny, i obszerny T-shirt. No i japonki, a jakże. Jeśli w ogóle wyglą­da­łem na pry­wat­nego detek­tywa, to raczej na takiego z Miami.

Wspi­na­łem się na pierw­sze pię­tro, wykli­na­jąc upał i sie­bie samego. Mogłem zostać w domu. Nawet powi­nie­nem, bo w zasa­dzie nie mia­łem niczego pil­nego do zro­bie­nia w biu­rze. Ale kilka mie­sięcy temu obie­ca­łem sobie, że upo­rząd­kuję moje zwi­chro­wane, cha­otyczne życie. Wci­snę je w sztywne ramy dla zacho­wa­nia higieny psy­chicz­nej. Żad­nego bar­ło­że­nia w domu całymi dniami. Od ponie­działku do piątku praca w biu­rze – przy­naj­mniej po kilka godzin dzien­nie. Bez wyjąt­ków. Dys­cy­plina, te sprawy, jak mawiał mój były prze­ło­żony. I to posta­no­wie­nie reali­zo­wa­łem z nad­ludzką kon­se­kwen­cją. Jak nie ja. Czło­wiek jed­nak potrafi się zmie­nić, cho­ciaż cho­lera wie po co.

Zacią­gną­łem żalu­zje, by pro­mie­nie słońca nie kłuły mnie w plecy, ciężko opa­dłem na fotel i odpa­li­łem kom­pu­ter. Rzę­ził, jakby i jemu upał mocno dał się we znaki, w końcu wystar­to­wał. Spraw­dzi­łem pocztę, zna­la­złem sporo spamu oraz nie­zwy­kle atrak­cyjną ofertę ze sklepu z mili­ta­riami. Nie, nie potrze­bo­wa­łem nok­to­wi­zora. Potrze­bo­wa­łem nowych zle­ceń czy choćby wstęp­nych zapy­tań, ale żad­nych nie było. Nie­do­brze.

W zeszłym tygo­dniu zakoń­czy­łem spraw­dza­nie sieci hur­towni spo­żyw­czych dla klienta, który zamie­rzał nawią­zać z nią współ­pracę. Ostrożny czło­wiek, takich lubię naj­bar­dziej. Nie naro­bi­łem się, hur­townie dzia­łały na cał­ko­wi­tym legalu i bez więk­szych uste­rek. Teraz dopi­na­łem sprawę roz­wo­dówki. Banalna, powta­rzalna do znu­dze­nia histo­ria. Mąż w kry­zy­sie wieku śred­niego zaczął ska­kać na boki, żonie to się oczy­wi­ście bar­dzo nie spodo­bało. Udo­ku­men­to­wa­nie zdrad zajęło mi led­wie trzy dni, bo typ nawet spe­cjal­nie nie krył się z kochanką. Mia­łem jesz­cze na tape­cie sprawę win­dy­ka­cji długu, która cią­gnęła się od kilku tygo­dni. Niby nie cho­dziło o wiele, led­wie pięć­dzie­siąt tysięcy, jed­nak dłuż­nik sku­tecz­nie się wymy­kał, co już zaczy­nało mnie draż­nić. I tyle.

Żaden nowy temat nawet nie maja­czył na roze­dr­ga­nym od upału hory­zon­cie. Mia­łem wpraw­dzie tro­chę oszczęd­no­ści, ale zbli­żały się waka­cje, czyli czas, kiedy bliźni sku­piają się na trwo­nie­niu pie­nię­dzy pod­czas urlo­pów i zagra­nicz­nych wycie­czek, odsu­wa­jąc roz­wią­zy­wa­nie mniej­szych lub więk­szych pro­ble­mów na póź­niej. Oni na chwilę mieli święty spo­kój, a ja – pustki na kon­cie. Taka spe­cy­fika branży.

Pół­le­ża­łem w fotelu, zapa­li­łem. W moim biu­rze było względ­nie chłodno, więc papie­ros wresz­cie sma­ko­wał, jak powi­nien. Spoj­rza­łem na poroz­rzu­cane na biurku i pół­kach szafki papiery. Powi­nie­nem zacząć przy­go­to­wy­wać doku­menty dla księ­go­wej, ale na to mia­łem jesz­cze czas. Upał i pro­kra­sty­na­cja zawsze chęt­nie cha­dzają pod ramię. Zaj­rza­łem do ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych w inter­ne­cie. Nie, żeby nad­mier­nie inte­re­so­wały mnie przy­gody świata i oko­lic. Zwy­czaj­nie nie mia­łem nic innego do zro­bie­nia. W Anglii odbyło się refe­ren­dum w spra­wie bre­xitu. Ot, wyspiar­skie fana­be­rie. Inter­pol zatrzy­mał dwa­dzie­ścia sześć osób podej­rza­nych o udział w prze­my­cie migran­tów. Wia­domo, co jest nie­le­galne, to jest opła­calne, a hieny żeru­jące na ludz­kim nie­szczę­ściu znaj­dują się zawsze i wszę­dzie. Pod­czas demon­stra­cji w Paryżu zatrzy­mano stu trzy­na­stu mani­fe­stan­tów. To się chło­paki z ich­niej­szej pre­wen­cji naro­bili…

Drgną­łem na dźwięk domo­fonu. Nerwy? Nie­ko­niecz­nie, po pro­stu rzadko go sły­sza­łem, nie byłem przy­zwy­cza­jony. Na listo­no­sza było sta­now­czo za wcze­śnie. Kurier? Byłem zbyt sta­ro­świecki, żeby wkrę­cić się w zakupy w sieci, więc kurier też odpa­dał. Czyżby zbłą­kany klient? Więk­szość klien­tów wcze­śniej uma­wiała się tele­fo­nicz­nie lub mej­lowo. Pode­rwa­łem się z fotela i pod­nio­słem słu­chawkę. Kobiecy głos z wyraź­nym wschod­nim zaśpie­wem dopy­ty­wał, czy dobrze tra­fił i czy to biuro detek­tywa. A więc jed­nak klientka. Chwa­lić pana i zastępy anio­łów jego!

Usły­sza­łem deli­katne puka­nie do drzwi, sta­łem tuż obok, więc zaraz otwo­rzy­łem. Zapro­si­łem kobietę do środka, wska­za­łem na krze­sło, a sam usia­dłem za biur­kiem i uśmiech­ną­łem się lekko. Zgod­nie z zasadą: fron­tem do klienta. Kobieta wyglą­dała na lekko spło­szoną i nie­pewną. Nie ona jedna, w końcu nie co dzień zacho­dzi się do pry­wat­nego detek­tywa. A taki łaps to jed­nak tro­chę jakby poli­cjant – a ci wzbu­dzają drże­nie nawet w pra­wo­rząd­nych do szpiku kości oby­wa­te­lach. Naj­czę­ściej w nich, bo w zbó­jach już nie­ko­niecz­nie. Była szczu­pła, miała far­bo­wane na blond włosy spięte w koń­ski ogon. Mogła mieć ze trzy­dzie­ści lat. Może mniej, może wię­cej, bo mocny maki­jaż sporo masko­wał. Ukra­inka? W końcu coraz wię­cej Ukra­iń­ców miesz­kało w Kra­ko­wie i oko­li­cach. I nie tylko w moim mie­ście. Ukra­inki miały w zwy­czaju para­do­wać w wie­czo­ro­wych maki­jażach w środku dnia. Mnie to nie prze­szka­dzało, ale zda­rzało mi się sły­szeć w tram­waju komen­ta­rze kra­kow­skich pańć, że kto to widział tak się pacy­ko­wać, że porząd­nej kobie­cie to nie przy­stoi. Nie wyczu­wały róż­nic kul­tu­ro­wych, ja za to uwiel­bia­łem wszel­kie odmien­no­ści.

Mil­cze­nie prze­dłu­żało się, klientce naj­wy­raź­niej trudno było ubrać w słowa to, z czym do mnie przy­szła. Prze­ją­łem ini­cja­tywę.

– Jak mógł­bym pani pomóc? Bo zakła­dam, że szuka pani pomocy.

Kobieta uśmiech­nęła się blado i moc­niej ści­snęła w dło­niach uszy trzy­ma­nej na kola­nach torby.

– Ja… – zaczęła, ale zaraz się zawie­siła.

– Zacznijmy może od samego początku. Ja nazy­wam się Kon­rad Rowicki i jestem pry­wat­nym detek­ty­wem, ale to na pewno pani już wie.

Znowu uśmiech, tym razem o kilka mili­me­trów szer­szy.

– Oksana Dziuba nazy­wam się.

– Miło mi, pani Oksano. Teraz pro­szę opo­wie­dzieć, co panią do mnie spro­wa­dza. Po kolei i spo­koj­nie. Mamy czas.

– Z Ukra­iny jestem… – tra­fi­łem! – Ze Lwowa, ale w waszym kraju miesz­kam, już trzy lata będzie. Pra­cuję jako… – naj­wy­raź­niej szu­kała w pamięci wła­ści­wego słowa – domem u takich jed­nych pań­stwa się zaj­muję.

Oksana cał­kiem nie­źle mówiła po pol­sku, tyle że z ukra­iń­skim zaśpie­wem i cha­rak­te­ry­stycz­nym szy­kiem prze­staw­nym zda­nia, z cza­sow­ni­kiem na końcu. Na razie nie wie­dzia­łem, do czego zmie­rza i czy poda­wane przez nią infor­ma­cje są istotne, ale chcia­łem, żeby zaczęła mówić swo­bod­nie, więc jej nie prze­ry­wa­łem.

– U pań­stwa Kor­tow­ski – dodała zaraz. – I u nich w domu była pana detek­tywa wizy­tówka. Ja nie wie­dzia­łam, czy mogę spi­sać pana adres z wizy­tówki. Pani spy­ta­łam, pozwo­liła, tylko wypy­tała mnie dokład­nie, o co wła­ści­wie cho­dzi. Ja powie­dzia­łam, musia­łam.

Kor­tow­ska – i wszystko jasne. Mia­łem z nią do czy­nie­nia na początku roku. Klientka z gatunku wysoce upier­dli­wych. Wbiła sobie do głowy, że jej mąż, pośledni dyrek­tor w spo­rym banku, ją zdra­dza. Poła­zi­łem więc za nim. Oka­zało się, że Kor­tow­ski jest kla­sycz­nym przy­pad­kiem pra­co­ho­lika. Bez wąt­pie­nia zanie­dby­wał żonę, ale na pewno jej nie zdra­dzał. Kor­tow­ska nie chciała tego przy­jąć do wia­do­mo­ści, zarzu­cała mi, że nie przy­kła­dam się do pracy. A w końcu wypa­liła, że powo­do­wany sam­czą soli­dar­no­ścią kryję liczne występki jej ślub­nego. Zgo­dzi­łem się wziąć połowę wyna­gro­dze­nia, byle tylko znik­nęła z mojego życia. Byłem pewien, że praca u Kor­tow­skich wyma­gała od Oksany aniel­skiej cier­pli­wo­ści. Prawdę powie­dziaw­szy, żal mi jej było, tak zwy­czaj­nie po ludzku.

– Znam Kor­tow­skich – powie­dzia­łem.

– Ja wiem. I pani mówiła… – Ukra­inka urwała. Na jej policz­kach wykwitł rumie­niec. – Ja to nie wiem, czy mogę…

Zachę­ci­łem ją gestem dłoni do mówie­nia.

– Ale to ona mówiła – zastrze­gła – że z pana to dupa, nie detek­tyw.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że Kor­tow­ska będzie bie­gać po Kra­ko­wie i roz­gła­szać moją sławę i chwałę.

– A jed­nak pani do mnie przy­szła.

– Bo… – znowu urwała.

– Bo pani nie za bar­dzo swo­jej pra­co­daw­czyni wie­rzy.

Led­wie ski­nęła głową.

– Dobrze, zostawmy to. Jaki ma pani pro­blem?

– To nie ja wła­ściwe, tylko o przy­ja­ciółkę się mar­twię.

– Kto to i co się z nią dzieje?

Oksana wes­tchnęła ciężko.

– To o Tatiankę cho­dzi, Tatianę Zin­czenko. Od małego się znamy, w sąsiedz­twie miesz­ka­ły­śmy przez jakiś czas.

Prze­rwała, gło­śno prze­łknęła.

– Może wody? – spy­ta­łem, cho­ciaż zaraz zorien­to­wa­łem się, że nie mam poję­cia, czy została mi jesz­cze pełna butelka mine­ral­nej.

Ski­nęła głową. Na szczę­ście w łazience mia­łem butelkę wody, ostat­nią ze zgrzewki. Nala­łem pełen kubek i poda­łam Oksa­nie. Piła długo. Otarła usta wierz­chem dłoni. Ten gest, nie wie­dzieć czemu, wydał mi się roz­czu­la­jący.

– No tak… – chrząk­nęła – już dawno chcia­łam ją ścią­gnąć do sie­bie, tutaj. Bo tam u nas z pracą i pie­niędzmi jest nie za dobrze. Nie chciała zosta­wiać matki i młod­szej sio­stry. Ja to rozu­miała. Tak ze dwa mie­siące nazad zadzwo­niła i powie­działa, że tra­fiła się jej dobra robota tutaj, w Pol­sce. I że przy­je­dzie nie­długo i się spo­tkamy. Na to się cie­szy­łam. W Kra­ko­wie miała być dwa tygo­dnie temu. Przed wyjaz­dem z Ukra­iny dzwo­niła, że następ­nego dnia u mnie będzie. Ja miesz­ka­nie wysprzą­tała, pie­roż­ków nago­to­wała, bo wiem, że Tatianka lubi…

– Ale Tatiana nie przy­je­chała.

– No nie. Naj­pierw nie przej­mo­wa­łam się. Cza­sami z trans­por­tem bywa trudno, coś z połą­cze­niami. Jak to w podróży. Nor­malna. Ale po dwóch dniach zaczę­łam się nie­po­koić. Nie odbie­rała tele­fonu. A potem miała wyłą­czony. Zadzwo­ni­łam do jej matki. Powie­działa, że Tatianka jest w Pol­sce. No, jak jest, jak jej nie ma?

– Tego pani nie wie. Może zmie­niła plany, może wcze­śniej musiała się sta­wić w nowej pracy. Róż­nie bywa.

– Nie, nie, nie… – Oksana ener­gicz­nie pokrę­ciła głową. – Gdyby coś się u niej pozmie­niało, na pewno by zadzwo­niła, dała znać. To mądra, odpo­wie­dzialna dziew­czyna. I od dwóch tygo­dni nie ode­zwała się ani do mnie, ani do matki. Coś złego musiało jej się stać. Nie­do­brych ludzi, takich, co oszu­kują, nie brak. I ja bym chciała, żeby pan jej poszu­kał – otwo­rzyła torebkę i zaczęła w niej grze­bać. – Ja oszczęd­no­ści mam. Ja zapłacę.

– Pani Oksano…

Nie wie­dzia­łem, jak zako­mu­ni­ko­wać jej prawdę. Zamarła z kopertą w dłoni.

– Sprawa wygląda na poważną, tylko jest jeden pro­blem. Nie spe­cja­li­zuję się w poszu­ki­wa­niu osób zagi­nio­nych.

To była naj­szczer­sza prawda. Nie chcia­łem robić Oksa­nie złud­nych nadziei ani jej nacią­gać. Na pewno nie ją.

– Ale pan prze­cież pry­watny detek­tyw.

– Zga­dza się, ale zwy­kle zaj­muję się innymi spra­wami. Przy­kro mi.

– Ja pro­szę – zaszkliły się jej oczy. – Ja nawet na mili­cji była. Powie­dzieli mi, że nic nie mogą zro­bić.

Nic dziw­nego. Kto by tam się nad­mier­nie przej­mo­wał oby­wa­telką obcego pań­stwa, która może wje­chała do Pol­ski, a może i nie wje­chała. Obsta­wia­łem, że pew­nie nawet nie spraw­dzili, czy prze­kro­czyła gra­nicę.

– Pani Oksano…

– Ja bar­dzo pro­szę, może pan się zasta­nowi. Ja wiem, że pan bar­dzo zajęty, ale mnie tak zależy. A nie mam już do kogo się tu zwró­cić.

Aku­rat zajęty nie byłem. Jed­nak nie byłem prze­ko­nany, czy podo­łam takiej spra­wie. Gdy­bym wciąż był poli­cjan­tem, byłoby mi łatwiej, miał­bym wię­cej moż­li­wo­ści i opcji. Ale teraz? Jako pry­watny detek­tyw zaj­mo­wa­łem się pro­stymi i na swój spo­sób oczy­wi­stymi spra­wami.

Odwró­ci­łem wzrok. Byłem pewien, że w tym momen­cie nie powiem Oksa­nie sta­now­czo „nie”. Zwy­czaj­nie nie dał­bym rady. Taki ze mnie twar­dziel. Posta­wi­łem więc na metodę uniku, jakże czę­sto przeze mnie wyko­rzy­sty­waną, i powie­dzia­łem:

– Dobrze, zasta­no­wię się.

Z ust Ukra­inki wyrwało się ciche wes­tchnie­nie ulgi.

– Pro­szę zadzwo­nić do mnie jutro po połu­dniu.

Wysu­ną­łem szu­fladę, wyją­łem z niej wizy­tówkę i poda­łem Oksa­nie.

– Żeby nie musiała się pani kolejny raz tłu­ma­czyć Kor­tow­skiej – doda­łem.

Po raz pierw­szy, odkąd weszła do mojego biura, Oksana uśmiech­nęła się sze­roko.

Znu­żyło mnie uda­wa­nie, że robię coś istot­nego i nie­cier­pią­cego zwłoki. W myślach i tak wciąż obra­ca­łem roz­mowę z Ukra­inką. Co począć z tym zle­ce­niem? Bo prze­cież było to zle­ce­nie.

Nastała pora obia­dowa, więc zamkną­łem kom­pu­ter i biuro, żeby poma­sze­ro­wać na Żyda. Z tym masze­ro­wa­niem prze­sa­dzi­łem. Wystar­czyło, że wysze­dłem z bramy kamie­nicy przy Mio­do­wej, a tro­pi­kalny upał oble­pił mnie niczym mokre prze­ście­ra­dło. Dowlo­kłem się na plac, przez chwilę zasta­na­wia­łem się, czy nie wziąć mega­scha­bo­wego z Baru u Endziora. Lubi­łem pro­stą, sycącą kuch­nię. W takim żarze chyba jed­nak nie prze­łknął­bym nic cie­płego. Scho­wa­łem się pod mar­kizą knajpy Tajem­ni­czy Ogród, w cie­niu było odro­binę lepiej. Ciut, ciut. Zamó­wi­łem sałatkę z kozim serem i kiszo­nym bura­kiem. Nie prze­pa­da­łem za, wedle okre­śle­nia babki Feli­cji, zie­lo­nym, ale prze­cież coś musia­łem zjeść.

Cze­ka­jąc na posi­łek, patrzy­łem na plac i krę­cą­cych się po nim ludzi. Mimo upału po placu szwen­dało się sporo tury­stów, któ­rzy ostat­nio sta­wali się praw­dziwą zmorą kra­kow­skiego Kazi­mie­rza. Jesz­cze do nie­dawna trzy­mali się oko­lic Rynku, teraz zagar­niali kolejną dziel­nicę. Kusiła ich histo­ria, momen­tami mroczna, Żydów, ale jesz­cze bar­dziej mno­gość knajp, gdzie można się było najeść i zaba­wić naprawdę bar­dzo tanio. Jak dla nich. Wle­wali się w tę dziel­nicę niczym woda w czas powo­dzi, zawłasz­czali prze­strzeń, pano­szyli. Jasne, liczyły się pie­nią­dze, które zosta­wiali w oko­licznych hoste­lach i knaj­pach. Tyle tylko, że przy oka­zji zmie­niali tra­dy­cyjne miej­sce spo­tkań kra­ko­wian w gło­śną, zaszczaną impre­zow­nię, wypie­ra­jąc lokal­sów za Wisłę, na Pod­gó­rze. Całe szczę­ście, że swego czasu nie zde­cy­do­wa­łem się wyna­jąć tu miesz­ka­nia, wybra­łem spo­kojną uliczkę Potiebni, nie­da­leko Rynku Pod­gór­skiego. Oczy­wi­ście, mogłem uda­wać, że tabuny tury­stów wcale mnie nie iry­tują. Prawda była jed­nak taka, że coraz lepiej rozu­mia­łem miesz­kań­ców Bar­ce­lony, któ­rzy na bal­ko­nach wywie­szali trans­pa­renty z napi­sami: „Tury­sto – precz do domu!”.

Bez prze­ko­na­nia grze­ba­łem w sałatce, zasta­na­wia­jąc się, co począć ze zle­ce­niem Oksany. Nie do końca było prawdą, że wcale nie zaj­mo­wa­łem się poszu­ki­wa­niem zagi­nio­nych. Zda­rzało mi się już szu­kać ali­men­cia­rzy, któ­rzy uchy­lali się od pła­ce­nia. Ostat­nia sprawa win­dy­ka­cji długu też do tego się spro­wa­dzała. Ale – żeby być pre­cy­zyj­nym – nie cho­dziło tu o zagi­nio­nych, tylko ukry­wa­ją­cych się, cho­ciaż w obu przy­pad­kach meto­do­lo­gia poszu­ki­wań była podobna. Pro­ble­mem w zle­ce­niu Oksany było pro­wa­dze­nie sprawy za gra­nicą. Żeby sku­tecz­nie szu­kać Tatiany, musiał­bym zacząć sprawę w Ukra­inie. A nie byłem pewien, czy pora­dzę sobie na obcym tere­nie bez żad­nego wspar­cia. Wpraw­dzie pro­wa­dzi­łem już docho­dze­nie w Gre­cji, tyle że wtedy tam prze­by­wa­łem, a sprawa sama mnie zna­la­zła. No i jesz­cze kwe­stia pie­nię­dzy, bo prze­cież wszystko – dobrze, pra­wie wszystko – spro­wa­dza się do kasy. Nie mia­łem żad­nych oszczęd­no­ści, a przy poszu­ki­wa­niu Tatiany musiał­bym naj­pierw tro­chę drob­nych zain­we­sto­wać. Nie sądzi­łem, że mógł­bym liczyć na natych­mia­stowy zwrot kosz­tów przez Oksanę. Tę burzę mózgu zakoń­czy­łem stwier­dze­niem, że powi­nie­nem wyjąć kartkę oraz dłu­go­pis i zro­bić zesta­wie­nie wszyst­kich „za” i „prze­ciw”. Tylko że ja ni­gdy tak nie robi­łem. Tym razem rów­nież zasto­so­wa­łem moją ulu­bioną stra­te­gię: się zoba­czy.

Nim doja­dłem sałatkę, roz­dzwo­niła się komórka. Na wyświe­tla­czu poja­wiło się jedno słowo: „Kieł­basa”. Kie­dyś reago­wa­łem na jego próby kon­taktu aler­gicz­nie, teraz już mniej. Rado­snym jak zwy­kle gło­sem zapro­sił mnie do sie­bie na wie­czor­nego grilla. Z obo­wiąz­ko­wym piwem w nie­ogra­ni­czo­nych ilo­ściach. Grill w czwar­tek?, zdzi­wi­łem się. Na taki kon­cept mógł wpaść tylko Sta­szek. Ale co mi tam! Nie mia­łem na wie­czór cie­kaw­szych pla­nów, więc przy­ją­łem zapro­sze­nie.

– Ale co, no co? Nie weź­miesz tej sprawy? – gorącz­ko­wał się Sta­szek.

– Zwy­czaj­nie nie wiem, czy podo­łam.

– No kto, jak nie ty.

Roze­śmia­łem się ser­decz­nie. Głę­boka wiara Kieł­basy w moje umie­jęt­no­ści jako śled­czego czy pry­wat­nego detek­tywa wciąż mnie roz­ba­wiała. A przy tym w nie­ja­sny dla mnie spo­sób roz­czu­lała.

– Czemu ty się ze mnie śmie­jesz, no czemu? – w gło­sie Staszka sły­chać było lekki wyrzut.

Kum­pel ni­gdy nie był bie­gły w odczy­ty­wa­niu emo­cji oraz zawi­ło­ści i niu­an­sów komu­ni­ka­cji mię­dzy ludźmi. Pew­nie przez szcze­rość i dzie­cięcą naiw­ność, któ­rej ni­gdy do końca się nie wyzbył.

– Nie śmieję się – odpar­łem, bo wie­dzia­łem, że takiego, wprost, zaprze­cze­nia potrze­buje. – A tej sprawy – zmie­ni­łem temat – raczej nie wezmę. I tyle.

– Ale niby jak to? Kobie­cie nie pomo­żesz? Niby czemu?

– Sta­szek, co to za dzi­waczny argu­ment?

– Bar­dzo ważny, myślę, że tak myślę – powie­dział z pełną powagą i w swoim nie­po­wta­rzal­nym języku.

Przy­znam, że w końcu zasta­no­wiło mnie to, co powie­dział. Żeby zyskać czas na prze­my­śle­nie odpo­wie­dzi, chcia­łem zapa­lić, ale paczka, którą mia­łem w kie­szeni, była pusta. Sta­now­czo za dużo kurzy­łem, ale przy piwie było to nie­unik­nione. Nie ma co wal­czyć w prze­gra­nych bitwach.

– Idę do środka po fajki. Zaraz wra­cam.

Sta­szek spoj­rzał na mnie z wyrzu­tem.

– Ty, Kon­rad, nie ucie­kaj, ty, no, poważ­nie ze mną poga­daj.

To ja niby ucie­kam? Tak? Kieł­basa pod­niósł mi ciśnie­nie, które po kilku kro­kach zaczęło jed­nak opa­dać. Ucieczka? Może był w tym cień racji. Może od sprawy Tatiany zwy­czaj­nie ucie­ka­łem. W końcu zda­rzało mi się już ucie­kać, nawet czę­sto – przed pro­ble­mami, innymi ludźmi, a cza­sami przed samym sobą, cokol­wiek to zna­czyło.

Z Kieł­basą łączyła mnie długa i skom­pli­ko­wana rela­cja. Pozna­li­śmy się na stu­diach polo­ni­stycz­nych na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim. Kiedy zda­rzyło nam się miesz­kać pod jed­nym dachem, myśla­łem, że udu­szę go gołymi rękami. Był iry­tu­jący, upier­dliwy i namolny. I wyda­wało mi się wtedy, że zwy­czaj­nie głupi. Póź­niej, w cza­sie stu­diów, sta­ra­łem się go uni­kać, zresztą podob­nie jak więk­szość zna­jo­mych z roku. Dwa lata temu przy­pa­dek zetknął nas na waka­cjach w Gre­cji. I myśla­łem, że był to zbieg oko­licz­no­ści z rodzaju nie­szczę­snych. I nie­przy­jem­nych. Tym bar­dziej że Sta­szek wcią­gnął mnie w sprawę dziw­nych zgo­nów trójki pol­skich tury­stów. A póź­niej… Ura­to­wał mi życie, a przy­naj­mniej zdro­wie. Kiedy prze­pro­wa­dzi­łem się do Kra­kowa, poma­gał mi, jak mógł. Prze­ko­na­łem się do niego. Dotarło do mnie, że Sta­szek jest w swój nie­po­wta­rzalny spo­sób dobrym czło­wie­kiem, wraż­li­wym i bez­in­te­re­sow­nie dba­ją­cym o innych. A że wciąż mnie iry­to­wał – inna sprawa.

Wró­ci­łem do ogrodu, zapa­li­łem.

– Rzu­cił­byś to świń­stwo, bo wiesz, no wiesz, to tylko zdro­wie ruj­nuje – napo­mniał mnie.

– Co ty, moja matka?

– Prze­cież ty już nie masz matki – zdzi­wił się szcze­rze.

Mach­ną­łem ręką. Dosłow­nie i w prze­no­śni. Poznaj­cie Staszka Kieł­basę – czło­wieka, który wszystko odbiera dosłow­nie.

Skoń­czył czy­ścić grill i usiadł w ogro­do­wym fotelu. Zbli­żała się pół­noc, ale wciąż było bar­dzo cie­pło i duszno. Świa­tła w domu Staszka poga­sły. Jego żona, Gośka, i nasto­let­nia córa, Baśka, poszły spać. Mnie nie było spieszno do domu i łóżka, Stasz­kowi chyba też nie. Sta­łem oparty o masywny, drew­niany stół i zasta­na­wia­łem się, czy odpa­le­nie następ­nej fajki od nie­do­pałka nie jest aby grubą prze­sadą. Uzna­łem, że tak. Kieł­basa wier­cił się w fotelu i wal­czył z koma­rami. Ulica Pła­szow­ska znaj­do­wała się sto­sun­kowo bli­sko Wisły i licz­nych ogród­ków dział­ko­wych, więc tego tała­taj­stwa było tu od cho­lery i tro­chę. Mnie komary ni­gdy spe­cjal­nie nie ata­ko­wały. Naj­wy­raź­niej mam złą krew.

Sta­szek raz po raz popa­try­wał na mnie.

– Żuczku biedny, wyduś to wresz­cie z sie­bie. Ulży ci – zachę­ci­łem go.

Klep­nął się w kolano. Starł z wnę­trza dłoni tru­chło komara.

– Bo, wiesz, bo ja wiem – zaczął nie­pew­nie.

– Wie­dza cenna rzecz. A tak dokład­niej, co wiesz?

– Dla­czego nie chcesz wziąć sprawy Tatiany.

– Oświeć mnie, mistrzu Yoda.

– To wszystko przez Pau­linę. Boisz się, że ci się przy­po­mni nie­szczę­śliwa miłość.

Matko z ojcem! Który facet gada z kum­plem przy piwie o nie­szczę­śli­wej miło­ści? Sta­szek naprawdę był ory­gi­na­łem.

Pau­lina – wła­śnie. Dwa lata temu, mając czter­dzie­ści dwa lata, zwią­za­łem się z kobietą, która miała lat dwa­dzie­ścia. Przy­znam, była to napę­dzana wza­jemną fascy­na­cją, tro­chę sza­lona akcja. Było miło, ale szybko się skoń­czyło. Poczu­łem przy­krość, kiedy mnie rzu­ciła, ale nie cier­pia­łem, bo liczy­łem się z takim koń­cem naszej przy­gody. Obie­ca­łem sobie wtedy, że dosyć już dziw­nych, nie­ro­ku­ją­cych związ­ków w moim pokrę­co­nym życiu. I nawet się tego trzy­ma­łem, nie licząc dwóch krót­kich roman­sów. Cóż, jed­nak zawsze cią­gnęło mnie do kobiet. Teraz mia­łem czter­dzie­ści cztery lata i pew­ność, że temat miło­ści jest w moim życiu defi­ni­tyw­nie zamknięty. Kocha­łem mocno i szcze­rze jedy­nie moją zmarłą żonę Marię. Ale to było tak dawno temu, że zda­wało mi się z innego życia, innego świata, w któ­rym i ja byłem cał­kiem odmienny od sie­bie teraź­niej­szego.

– I co, i co tak mil­czysz? – nie­cier­pli­wił się Sta­szek.

Jed­nak zmu­sił mnie do zapa­le­nia kolej­nego papie­rosa. Trudno.

– O Pau­li­nie już dawno zapo­mnia­łem.

– Jakoś nie wie­rzę.

– Twój pro­blem, Sta­szek.

Pokrę­cił głową.

– Wiesz, no wiesz, że cza­sami mnie tak bar­dzo wku­rzasz.

A to ci nie­spo­dzianka! Myśla­łem, że tylko on iry­tuje mnie, a nie na odwrót.

– A to niby dla­czego? – zacie­ka­wi­łem się.

– Bo no, bo tak do końca nie zamkną­łeś róż­nych spraw z prze­szło­ści. I tylko uda­jesz, że nie masz z tym pro­blemu. A masz, no masz, wiel­kie jak pira­midy Che­opsa.

– Ty nie bądź takim domo­ro­słym psy­cho­te­ra­peutą, bo się do tego nie nada­jesz – burk­ną­łem, pró­bu­jąc go zga­sić.

– Kon­rad, ja tylko…

– Późno już, muszę się zbie­rać. Dzięki za grilla i… – poto­czy­łem ręką dookoła.

Sta­szek tylko wes­tchnął.

Z Pła­szow­skiej na Potiebni nie mia­łem daleko, więc posze­dłem na pie­chotę. W tę nie­mal tro­pi­kalną noc mia­sto spało już dusz­nym snem. Uli­cami prze­my­kały nie­liczne samo­chody. Czu­łem smugi zapa­chu kwia­tów i spa­lin. Ucie­kłem od Staszka? Pew­nie tro­chę tak, ale nie to mnie gnę­biło. Wra­ca­łem do domu i roz­my­śla­łem. Zawsze pod­czas spa­ce­rów dobrze mi się myślało. Roz­my­śla­łem, jak­żeby ina­czej, o prze­szło­ści.

24 czerwca 2016, pią­tek, Kra­ków

Sprawa nie roze­szła się po kościach i – tak jak było do prze­wi­dze­nia – Oksana zadzwo­niła. Umó­wi­łem się z nią w knaj­pie Dru­kar­nia na Pod­gó­rzu, bo nie chciało mi się wlec do biura. Zapo­wie­działa, że zjawi się z kole­żanką, co odro­binę mnie zdzi­wiło. Może było jej zwy­czaj­nie nie­swojo roz­ma­wiać w knaj­pie sam na sam z pry­wat­nym detek­ty­wem? Ale skoro jej nie zale­żało na roz­mo­wie w cztery oczy, mnie tym bar­dziej nie prze­szka­dzała obec­ność dru­giej osoby. Umó­wi­łem się z nią w lokalu także dla­tego, że był pią­tek, więc nawet łap­sowi na dorobku nale­żała się odro­bina week­en­do­wej roz­rywki, któ­rej chcia­łem się oddać samot­nie po spo­tka­niu.

Koń­cząc z Oksaną roz­mowę przez tele­fon, nie mia­łem poję­cia, czy wezmę to zle­ce­nie. Nie wie­dzia­łem tego także wtedy, gdy już szyb­kim kro­kiem prze­ci­na­łem Rynek Pod­gór­ski. Śpie­szy­łem się, bo byłem spóź­niony. Tuż przed wyj­ściem z domu zadzwo­niła do mnie Feli­cja, roz­ga­da­li­śmy się, jak to zwy­kle z moją babką, o wszyst­kim i o niczym, no i stra­ci­łem rachubę czasu. Czy to nie zasta­na­wia­jące, że w całym życiu naj­le­piej roz­ma­wiało mi się z moją sta­ro­winką? Nie licząc Marii, która z roku na rok sta­wała się coraz bled­szym cie­niem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki