Żeńska końcówka języka - Martyna F. Zachorska - ebook + audiobook + książka

Żeńska końcówka języka ebook i audiobook

Martyna F. Zachorska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Cała prawda o feminatywach! Jak to z nimi jest: to wymysł współczesnych feministek czy językowa tradycja, o której zapomnieliśmy? Skąd tyle zamieszania wokół kobiecych nazw zawodów? Kogo tak właściwie drażnią i dlaczego obrosły tyloma mitami? Martyna F. Zachorska, językoznawczyni znana jako Pani od Feminatywów, pokazuje, jak język – zwyczaje językowe, przysłowia czy potoczne zwroty – buduje obraz naszego świata, w tym nasze postrzeganie kobiet, płci czy ciała. Pisze też o tym, jak polszczyzna radzi sobie z opisywaniem seksualności, zwłaszcza kobiecej, czy niebinarności. A co więcej, autorka nie boi się zajrzeć w najciemniejsze zakamarki internetu, czyli do manosfery, w której redpillowcy rozprawiają o tym, jak feministki represjonują białych mężczyzn.

Martyna F. Zachorska nieraz usłyszała, że jest dziunią z Instagrama, ale mimo to nie przestaje edukować w sieci, codziennie serwując solidną dawkę wiedzy o języku. Prywatnie pasjonatka sztuki iluzji, sama jednak nie nabiera się na retoryczne sztuczki. Lubi przełamywać lingwistyczne schematy i nie poddaje się stereotypom. Jej książka może rozpocząć w twojej głowie (i w twoim języku) prawdziwą rewolucję!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Rok wydania: 2023

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 36 min

Rok wydania: 2023

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
4,5 (338 ocen)
201
100
31
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ROSENBLAETTER

Całkiem niezła

Część stricte poświęcona językowi bardzo dobra. Niestety pozostała część męcząca - nieustanne mielenie tematu inkluzywnosci, ucisku kobiet itepe. Tematy ważne, ale w tej książce moim zdaniem mało potrzebne, zwłaszcza w formie feministycznego kazania. I mówię to mimo że murem stoję za kobietami i ich pełną obecnością w życiu i języku.
22
villemo866

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dziękuję za tę książkę. Do tej pory czułam potrzebę używania feminatywów, ale reakcje otoczenia budziły we mnie zniechęcenie. Teraz już nie będę miała oporów. Moja wiedza jest już w tej chwili wystarczająca, aby śmiało mówić o sobie psycholożka, doktorka, adiunktka, wykładowczyni. Będę też dążyć do tego, aby moja uczelnia wprowadzała bardziej inkluzywny język.
00
lacerta_

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca książka. Autorka zgrabnie pokazuje, że w języku polskim końcówki żeńskie nie są niczym dziwacznym i występują od zawsze w naszym języku. Co w sumie powinno być oczywiste, w końcu, jak powtarza autorka, na tym polega trudność języka polskiego, którą tak się szczycimy. Mam wrażenie, że książka mimowolnie podzieliła się na dwie części. Pierwsza to ta, w której poruszony jest temat żeńskich końcówek - tego, że wcale nie są wymysłem XXI wieku, jak odnoszono się do nich w dawniejszych czasach oraz skąd tak naprawdę wzięło się to negatywne nacechowanie feminatywów. Co było bardzo ciekawe i zebrane w jedno tworzy naprawdę wciągającą i zajmującą lekturę. Druga część odbiega od tytułowego tematu i bardziej skupia się na inkluzywności język. "Żeńska końcówka języka" to książka, która bardzo mnie wciągnęła i niezwykle dobrze się jej słuchało.
00
slimokot
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

4,5 byc może. Wprowadza na ciekawe tory wrażliwości językowej, chóć na dwóch rozdziałach o języku inkluzyjwnym ze względu na płeć i inne oprócz feminatywów wynudzilam się setnie. Także jest nie tylko o szeroko pojętych feminatywach.
00
Anna-PLAY-696

Nie oderwiesz się od lektury

Tytuł wskazuje na to, że książka podejmuje jeden temat, a otrzymujemy ich cały przekrój, luźno skupionych wokół kobiecości i płci. Wartość dodana, wpływająca pozytywnie na odbiór pozycji, ale jednak stanowiła duże zaskoczenie.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Mar­tyna F. Za­chor­ska, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Ali­cja Szy­mań­ska
Ko­rekta: Ur­szula Dra­biń­ska, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mag­da­lena Cho­ła­ściń­ska (ato­grzywa)
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67616-72-0
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ro­dzi­com i dziad­kom

Wstęp, czyli czym wła­ści­wie sąten fe­mi­nizm, gen­der i inne po­twory(w tym ję­zy­ko­znaw­stwo)

Fe­mi­nizm. Dla jed­nych – po­twór z ba­gien. Dla in­nych – spo­sób na stwo­rze­nie bar­dziej em­pa­tycz­nego, in­klu­zyw­nego[1*] spo­łe­czeń­stwa. W tej książce jed­nak bę­dziemy zaj­mo­wać się nie opi­niami, lecz fak­tami, w myśl po­wie­dze­nia: „Mamy prawo do wła­snych opi­nii, ale już nie do wła­snych fak­tów”. Te bo­wiem są wspólne dla ogółu ludz­ko­ści (to, że nie­któ­rzy nie chcą przy­jąć ich do wia­do­mo­ści lub też ma­ni­pu­lują nimi w ce­lach ide­olo­gicz­nych, to już inna sprawa). Spójrzmy za­tem naj­pierw na słow­ni­kową de­fi­ni­cję wy­razu fe­mi­nizm. Oxford En­glish Dic­tio­nary [Słow­nik oks­fordzki] mówi nam, że fe­mi­nizm to „wiara w to, że ko­biety i męż­czyźni po­winni mieć równe szanse i ta­kie same prawa; a także dzia­ła­nia po­dej­mo­wane w tym celu”[1]. Cam­bridge Dic­tio­nary [Słow­nik Cam­bridge] przy­ta­cza nie­mal iden­tyczną de­fi­ni­cję, z tym że do rów­nych szans i praw do­daje równy do­stęp do wła­dzy, a także wspo­mina, że fe­mi­nizm po­stu­luje równe trak­to­wa­nie płci[2].

„No do­bra – po­wie­cie – to są an­glo­sa­skie źró­dła. Co z pol­skimi?” Spie­szę wy­ja­śnić. Słow­nik ję­zyka pol­skiego PWN de­fi­niuje fe­mi­nizm jako ruch na rzecz praw­nego i spo­łecz­nego rów­no­upraw­nie­nia ko­biet[3], a także jako ide­olo­gię le­żącą u pod­staw tego ru­chu. Samo słowo po­cho­dzi od ła­ciń­skiego wy­razu fe­mina, ozna­cza­ją­cego ko­bietę[2*]. W ję­zyku an­giel­skim po­ja­wiło się w uży­ciu około 1850 roku, ra­zem z pierw­szymi zor­ga­ni­zo­wa­nymi ru­chami ko­bie­cymi. Wi­dzimy za­tem, że po swo­istym „roz­pa­ko­wa­niu” tego po­ję­cia nie ma w nim nic prze­ra­ża­ją­cego.

Pójdźmy da­lej. Ktoś może po­wie­dzieć: „No, fe­mi­nizm to wiemy, ale ten gen­der to jest chyba strasz­niej­szy?”. Ob­co­ję­zyczne słowo, za­po­ży­cze­nie, nie ma od­po­wied­nika w pol­sz­czyź­nie, no to ra­czej musi bu­dzić prze­ra­że­nie? Otóż nie musi. Gen­der to po­ję­cie funk­cjo­nu­jące w na­uce w dwóch zna­cze­niach: w ję­zy­ko­znaw­stwie jako ro­dzaj gra­ma­tyczny (mę­ski, żeń­ski lub ni­jaki oraz mę­sko­oso­bowy i nie­mę­sko­oso­bowy) oraz w na­ukach spo­łecz­nych jako ka­te­go­ria płci (uży­teczna na przy­kład wtedy, kiedy prze­pro­wa­dzamy ba­da­nie na te­mat, dajmy na to, uży­cia wul­ga­ry­zmów wśród stu­den­tów pierw­szego roku me­dy­cyny). Poza świa­tem na­uki gen­der to po pro­stu płeć. Płeć spo­łeczno-kul­tu­rowa.

W ję­zyku an­giel­skim roz­wią­zano to ła­twiej. Znaj­dziemy w nim roz­róż­nie­nie na sex i gen­der, czyli na płeć bio­lo­giczną i spo­łeczno-kul­tu­rową. W pol­sz­czyź­nie mu­simy ra­dzić so­bie opi­sowo. Jedni mó­wią na gen­der wła­śnie „płeć spo­łeczno-kul­tu­rowa”, inni – „toż­sa­mość płciowa”, a jesz­cze inni – „role płciowe, które spo­łe­czeń­stwo lub kul­tura przy­pi­sują męż­czy­znom bądź ko­bie­tom”. Róż­nicę mię­dzy sex a gen­der ob­ra­zuje po­wie­dze­nie: „Sex znaj­duje się mię­dzy no­gami, a gen­der – mię­dzy uszami”. Jest to, oczy­wi­ście, uprosz­cze­nie, ale daje ogólny ogląd na sprawę. Gen­der to nie coś, z czym się ro­dzimy. Gen­der to wszystko to, co od­gry­wamy[4]. Ję­zy­ko­znaw­czyni Pe­ne­lope Ec­kert[5] pi­sze, że gen­der to spo­łeczne roz­sze­rze­nie płci: to, czego uczymy się z bie­giem lat (choćby przez na­śla­dow­nic­two – małe dziew­czynki i mali chłopcy na­śla­dują za­cho­wa­nia od­po­wied­nio ma­tek i oj­ców) i co zmie­nia się w za­leż­no­ści od czasu[3*] i kul­tury.

Ale co ma do tego ję­zy­ko­znaw­stwo? Czy to nie jest tylko ucze­nie się słó­wek i struk­tur gra­ma­tycz­nych? Ab­so­lut­nie nie. Ist­nieje sze­reg dzie­dzin ję­zy­ko­znaw­stwa, na przy­kład: fo­no­lo­gia, czyli na­uka o dźwię­kach, se­man­tyka, czyli na­uka o zna­cze­niu słów, czy też so­cjo­lin­gwi­styka, czyli na­uka o tym, jak ję­zyk funk­cjo­nuje w po­słu­gu­ją­cej się nim spo­łecz­no­ści. Tą spo­łecz­no­ścią może być nie tylko na­ród (na przy­kład Po­lacy) czy grupa et­niczna (na przy­kład Ka­szubi), ale rów­nież grupa osób o ta­kiej sa­mej toż­sa­mo­ści płcio­wej czy orien­ta­cji sek­su­al­nej, a na­wet wy­ko­nu­ją­cych ten sam za­wód. So­cjo­lin­gwi­ści i so­cjo­lin­gwistki ba­dają ję­zyk za­równo w ob­rę­bie da­nej spo­łecz­no­ści, jak i poza nią. W przy­padku ko­biet ba­damy i to, czym cha­rak­te­ry­zuje się „ję­zyk ko­biet”[4*], i to, jaki ob­raz ko­biety wy­ła­nia się z „ję­zyka ogółu”. Mogę was za­pew­nić, że wpływ płci znaj­dziemy w więk­szo­ści ele­men­tów skła­da­ją­cych się na ję­zyk: w fo­ne­tyce (głosy ko­biet nie­zmien­nie fa­scy­nują ko­men­ta­to­rów ży­cia po­li­tycz­nego...), w se­man­tyce (wy­razy opi­su­jące ko­biety czę­sto pod­le­gają zmia­nom se­man­tycz­nym), w hi­sto­rii ję­zyka (dość wspo­mnieć samo słowo „ko­bieta” i jego dzieje), w ana­li­zie dys­kursu (po­słu­chajmy, jak mówi się o płci w me­diach!), w składni (strona bierna kon­tra strona czynna w opi­sach prze­mocy)... No i ta gra­ma­tyka! To, co więk­szo­ści z was przy­cho­dzi na myśl, kiedy pi­szę o ję­zyku i płci. Fe­mi­na­tywy! Od nich za­czniemy, a póź­niej od­kry­jemy inne ta­jem­nice za­równo „płcio­wej lin­gwi­styki”, jak i poj­mo­wa­nego sze­rzej ję­zyka in­klu­zyw­nego.

ZA­PRA­SZAM DO MO­JEGO ŚWIATA!

Jak to się stało, no jak stało się?

Nie mogę nie roz­po­cząć mo­jej książki opo­wie­ścią o tym, jak na­ro­dziła się „płciowa” ga­łąź so­cjo­lin­gwi­styki, czyli jak w ogóle lu­dzie zo­rien­to­wali się, że warto ba­dać to, jak mó­wią ko­biety, a jak męż­czyźni.

Mu­simy cof­nąć się do roku 1973, kiedy to pio­nierka ba­dań nad płcią w ję­zyku, Ro­bin La­koff, opu­bli­ko­wała ar­ty­kuł Lan­gu­age and Wo­man’s Place [Miej­sce ko­biety w ję­zyku][5*]. Był to tekst prze­ło­mowy, po raz pierw­szy bo­wiem w prze­strzeni pu­blicz­nej po­ru­szony zo­stał te­mat „ko­bie­cego ję­zyka”. Dla­czego do­piero wów­czas? Lata sie­dem­dzie­siąte XX wieku były okre­sem prze­łomu. Przed­sta­wi­cielki ru­chu fe­mi­ni­stycz­nego dru­giej fali wkro­czyły na uni­wer­sy­tety i – po­mimo cza­sem ostrej kry­tyki ich po­glą­dów – dzia­łały tam jako stu­dentki i pra­cow­nice. Nie było to ła­twe, po­nie­waż w tam­tych cza­sach do­mi­nu­ją­cym prą­dem my­ślo­wym w na­ukach spo­łecz­nych był struk­tu­ra­lizm, który gło­sił, że spo­łe­czeń­stwo ma okre­śloną struk­turę. Struk­turę, któ­rej ele­menty są tak bar­dzo od sie­bie za­leżne, że zmiana jed­nego po­cią­gnie za sobą upa­dek ca­ło­ści. Role płciowe były ści­śle okre­ślone, a ich na­ru­sza­nie uzna­wano za szko­dliwe dla struk­tury spo­łecz­nej.

W ta­kim wła­śnie „kli­ma­cie” La­koff opu­bli­ko­wała swój ar­ty­kuł. Wska­zała w nim ce­chy „ję­zyka ko­biet”. Ja­kie? Skłon­ność do sto­so­wa­nia wzmac­nia­czy („na­prawdę wspa­niałe”, „to­tal­nie sza­łowe”) i wy­peł­nia­czy („tak jakby”, „my­ślę, że...”), uży­wa­nie py­tań roz­łącz­nych („Piękny mamy dziś dzień, nie­prawdaż?”), a po­nadto zna­jo­mość szcze­gó­ło­wych nazw ko­lo­rów[6*] czy uni­ka­nie wul­ga­ry­zmów lub za­stę­po­wa­nie ich eu­fe­mi­zmami (fudge za­miast fuck)[6]. Naj­cie­kaw­szym bo­dajże przy­kła­dem jest wpro­wa­dzony przez La­koff po­dział przy­miot­ni­ków wy­ra­ża­ją­cych apro­batę na neu­tralne i ko­biece. I tak, we­dług au­torki, słowa „wspa­niały” czy „świetny” są neu­tralne, a „słodki”, „cza­ru­jący” czy „uro­czy” są... tak, zga­dły­ście, ko­biece! La­koff za­zna­cza, że ko­biety mogą bez prze­szkód uży­wać słów neu­tral­nych, ale męż­czy­zna się­ga­jący po przy­miot­nik z grupy „ko­bie­cej” na­raża się na śmiesz­ność i utratę re­pu­ta­cji.

Pu­bli­ka­cja La­koff wzbu­dziła sze­reg kon­tro­wer­sji, przede wszyst­kim me­to­do­lo­gicz­nych. Au­torka nie prze­pro­wa­dziła żad­nych ba­dań em­pi­rycz­nych, a opis „ję­zyka ko­biet” oparła na wła­snych nie­usys­te­ma­ty­zo­wa­nych ob­ser­wa­cjach. Za­sta­na­wiała się, w jaki spo­sób mó­wią zna­jome jej ko­biety, a na­stęp­nie to opi­sała. Dziś stwo­rzony taką me­todą ar­ty­kuł z za­kresu ję­zy­ko­znaw­stwa nie miałby szans na do­pusz­cze­nie do pu­bli­ka­cji, jed­nak nie­całe pięć­dzie­siąt lat temu był re­wo­lu­cyjny. To La­koff jako pierw­sza za­ob­ser­wo­wała, że męż­czyźni i ko­biety uży­wają tego na­rzę­dzia, ja­kim jest ję­zyk, w inny spo­sób.

Ale to, co jest po­wo­dem tej róż­nicy, było przed­mio­tem spo­rów. Wy­od­ręb­niły się dwa nurty – do­mi­na­cji i róż­nicy. Ten pierw­szy, któ­rego re­pre­zen­tantką jest mię­dzy in­nymi La­koff, głosi, że różne style ko­mu­ni­ka­cyjne ko­biet i męż­czyzn to wy­nik mę­skiej do­mi­na­cji. W tym uję­ciu ję­zyk jest rów­nież me­todą kon­troli ko­biet i utrzy­my­wa­nia ich pod­rzęd­nej po­zy­cji.

Przed­sta­wi­ciele nurtu róż­nicy z ko­lei uwa­żają, że wy­two­rze­nie się „ję­zyka ko­biet” i „ję­zyka męż­czyzn” to sku­tek róż­nic mię­dzy tymi płciami (to, czy te róż­nice są wro­dzone, czy nie, było ko­lej­nym przed­mio­tem de­bat). Nurt ten prze­ży­wał naj­więk­szy triumf w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku, kiedy księ­gar­niane li­sty be­st­sel­le­rów były oku­po­wane przez pseu­do­nau­kowe po­zy­cje o męż­czy­znach z Marsa i ko­bie­tach z We­nus[7*]. Wów­czas spie­rano się, czy de­cy­du­jącą rolę w two­rze­niu się róż­nic od­gry­wają od­mienne spo­soby so­cja­li­za­cji, któ­rej pod­daje się chłop­ców i dziew­czynki od wcze­snego dzie­ciń­stwa, czy też są one wro­dzone (w ję­zyku an­giel­skim ka­rierę w tym kon­tek­ście zro­biło słowo har­dwi­red, ozna­cza­jące tu „głę­boko za­ko­rze­niony, osa­dzony”) i da się je zi­den­ty­fi­ko­wać pod­czas ba­dań na­szych mó­zgów. My­ślę, że nie bę­dzie prze­sadą, je­śli po­wiem, że po­pkul­tura i na­uka tro­chę się wów­czas roz­mi­nęły – w dys­kur­sie po­pu­lar­nym w naj­lep­sze utwier­dzano się w prze­ko­na­niu, że męż­czyźni mowę mają ostrą, a ko­biety de­li­katną z po­wodu róż­nic w bu­do­wie ich mó­zgów, w na­uce zaś po­dej­ście było zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zniu­an­so­wane[8*]. Nie tylko dla­tego, że no­wo­cze­sne tech­no­lo­gie neu­ro­obra­zo­wa­nia po­zwo­liły na do­kład­niej­sze przyj­rze­nie się ludz­kim mó­zgom. Wpływ miała też nie­zwy­kle re­wo­lu­cyjna teo­ria z dzie­dziny nauk hu­ma­ni­stycz­nych.

Mowa tu o teo­rii per­for­ma­tyw­no­ści płci au­tor­stwa Ju­dith Bu­tler. Tak, tej Ju­dith Bu­tler, któ­rej na­zwi­sko sze­regi kon­ser­wa­tyw­nych pu­bli­cy­stów wy­po­wia­dają z ol­brzy­mią od­razą. Teo­ria per­for­ma­tyw­no­ści płci mówi nam, że płeć (gen­der) to coś, co od­gry­wamy, że to ze­spół cech, który nie musi zga­dzać się z tym, co mamy mię­dzy no­gami. Pod­czas gdy jesz­cze nie­dawno w ba­da­niach ję­zyka i płci przyj­mo­wano za pew­nik dra­styczne róż­nice mię­dzy ko­bie­tami a męż­czy­znami, nowa teo­ria po­zwo­liła spoj­rzeć na to wszystko pod in­nym ką­tem. Mo­gła ona za­ist­nieć mię­dzy in­nymi dzięki dzia­łal­no­ści fran­cu­skiego fi­lo­zofa Mi­chela Fo­ucaulta[9*]. Nie­raz sły­szymy, że teo­ria per­for­ma­tyw­no­ści płci to dia­bel­stwo, za­bu­rza­nie po­rządku świata czy wręcz jego ko­niec. Nic bar­dziej myl­nego! Dzięki Bu­tler czy Fo­ucaul­towi do­sta­li­śmy na­rzę­dzia do opi­sa­nia cze­goś, co jest na­tu­ralne na­wet dla kon­ser­wa­ty­stów.

Prze­cież ko­bieta aser­tywna (czyli wy­ka­zu­jąca mę­ską ce­chę) nie staje się przez to męż­czyzną. Prze­cież męż­czy­zna opie­kuń­czy (czyli wy­ka­zu­jący ce­chę ko­biecą) nie staje się od tego re­pre­zen­tan­tem płci żeń­skiej.

Od tej pory mó­wiono nie o mę­sko­ści i ko­bie­co­ści, lecz o mę­sko­ściach i ko­bie­co­ściach. Ist­nieją bo­wiem różne spo­soby wy­ra­ża­nia sie­bie. Nowe teo­rie po­zwo­liły rów­nież na po­sze­rze­nie spoj­rze­nia na ję­zyk i płeć. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XX wieku przy­glą­dano się głów­nie bia­łym ko­bie­tom z klasy śred­niej i na tej pod­sta­wie bu­do­wano mo­del „ko­bie­cego ję­zyka”. Doj­ście do głosu ba­da­czek czar­no­skó­rych czy po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego, a także przed­sta­wi­cie­lek klas in­nych niż śred­nia po­ka­zało, że nie ma jed­nego cha­rak­te­ry­stycz­nego dla ko­biet spo­sobu mó­wie­nia. Tak samo z męż­czy­znami – to, co dla bia­łych, bo­ga­tych, he­te­ro­sek­su­al­nych Ame­ry­ka­nów było pra­wi­dło­wym, co­dzien­nym ję­zy­kiem, nie mu­siało ta­kie być dla La­ty­no­sów, Afro­ame­ry­ka­nów czy ge­jów. Do­wie­dziono też, że ko­biety i męż­czyźni zmie­niają swoje „ję­zy­kowe ob­li­cze” w za­leż­no­ści od śro­do­wi­ska, w któ­rym aku­rat prze­by­wają. Ję­zy­ko­znaw­czyni Jen­ni­fer Co­ates po­świę­ciła temu dwie pu­bli­ka­cje – Wo­men Talk[10*] [Ko­biece roz­mowy] (1991) i Men talk [Mę­skie roz­mowy] (2003).

Skoro wiemy już, że nie ma uni­wer­sal­nego ję­zyka da­nej płci, nie po­win­ni­śmy dać się uwieść ła­twym roz­wią­za­niom w ro­dzaju po­rad­ni­ków „jak zro­zu­mieć męż­czy­znę”, a za­miast tego słu­chać sie­bie na­wzajem.

Ale ba­da­nia płci w ję­zyku to nie tylko spraw­dza­nie, jak męż­czyźni czy ko­biety wy­ra­żają sie­bie po­przez ję­zyk. To rów­nież przy­glą­da­nie się temu, jak w da­nym sys­te­mie ję­zy­ko­wym[11*] kształ­tuje się ob­raz kon­kret­nej płci. W tej kwe­stii ba­da­cze i ba­daczki są znacz­nie bar­dziej zgodni niż w po­przed­niej. Przyj­muje się, że w więk­szo­ści zna­nych nam ję­zy­ków ko­biety przed­sta­wione są zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ne­ga­tyw­nie niż męż­czyźni[7]. Do­mi­na­cja męż­czyzn zna­la­zła od­zwier­cie­dle­nie w wielu sys­te­mach ję­zy­ko­wych, szcze­gól­nie w tych, w któ­rych wy­stę­puje ro­dzaj gra­ma­tyczny. A tak się składa, że ję­zyk pol­ski do nich na­leży. Za­tem po­wiedzmy to gło­śno i otwar­cie: ko­bieta w pol­sz­czyź­nie ma go­rzej. O tym po­roz­ma­wiamy so­bie w ko­lej­nym roz­dziale, a za­nim to na­stąpi, po­zwól­cie, pro­szę, że przy­bliżę wam jesz­cze po­czątki mo­jej przy­gody z fe­mi­na­ty­wami.

Jak zo­sta­łam Pa­nią od Fe­mi­na­ty­wów?

Po raz pierw­szy zda­łam so­bie sprawę z tego, jak istotne są kwe­stie ję­zyka i płci... na lek­cji re­li­gii w dru­giej kla­sie pod­sta­wówki. Pro­wa­dząca za­ję­cia sio­stra za­konna po­in­for­mo­wała nas, że w wy­po­wia­da­nych pod­czas mszy świę­tej sło­wach: „Pa­nie, nie je­stem go­dzien, abyś przy­szedł do mnie, ale po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja” dziew­czynki nie mogą za­mie­nić formy „go­dzien” na „godna”. Dla­czego? Po­nie­waż „przed Bo­giem sto­imy nie jako ko­biety, tylko jako lu­dzie”. Za­sta­na­wia­łam się, o co w tym cho­dzi. Czy ko­biety to nie lu­dzie? I dla­czego było to tak istotne, że ośmio­latki mu­siały to wie­dzieć? Ta sy­tu­acja za­pa­dła mi mocno w pa­mięć.

Wcale nie chcia­łam zaj­mo­wać się fe­mi­na­ty­wami, a wy­bór tego te­matu do­ko­nał się nie­jako przez przy­pa­dek. Szcze­gól­nie in­te­re­suje mnie oba­la­nie mi­tów, zwłasz­cza tych mocno za­ko­rze­nio­nych w kul­tu­rze. Pró­bo­wa­łam od­kry­wać ich praw­dziwe ob­li­cze za­wsze, kiedy tylko po­ja­wiały się przy ro­dzin­nym stole. A po­ja­wiały się czę­sto, po­nie­waż wiele z utar­tych prze­ko­nań funk­cjo­nu­ją­cych w spo­łe­czeń­stwie to wła­śnie mity. Mogą to być prze­kła­ma­nia ta­kie jak:

• „ame­ry­kań­skie święto Hal­lo­ween” (w rze­czy­wi­sto­ści ir­landzki oby­czaj, który do Sta­nów Zjed­no­czo­nych tra­fił do­piero wraz z emi­gran­tami z kraju Świę­tego Pa­tryka);

• „ame­ry­kań­skie wa­len­tynki” (po­łą­cze­nie rzym­skich Lu­per­ka­liów z chrze­ści­jań­skim kul­tem Świę­tego Wa­len­tego, które za­częto ko­ja­rzyć z mi­ło­ścią około XIV wieku – pierw­szy li­te­racki ślad ob­cho­dze­nia wa­len­ty­nek znaj­dziemy u Geof­freya Chau­cera w po­ema­cie Sejm ptasi z 1375 roku);

• „po­wrót do tra­dy­cyj­nych pol­skich imion, ta­kich jak Zo­fia czy An­toni” (żadne z nich nie jest pol­skim imie­niem, są je­dy­nie spo­lsz­czone, jak więk­szość imion nada­wa­nych w Pol­sce; „Zo­fia” po­cho­dzi z grec­kiego, „An­toni” – z ła­ciny);

• „Święty Mi­ko­łaj, któ­rego wi­ze­ru­nek po­wstał na zle­ce­nie pro­du­centa po­pu­lar­nego na­poju” (znowu bzdura, nie­stety po­wie­lana na­wet na za­ję­ciach uni­wer­sy­tec­kich, w rze­czy­wi­sto­ści Święty Mi­ko­łaj jako gruby star­szy pan w czer­wo­nym wdzianku po raz pierw­szy po­ja­wił się u ry­sow­nika Tho­masa Na­sha około 1870 roku, po­nad sześć­dzie­siąt lat przed pierw­szą świą­teczną re­klamą Coca-Coli), a także „skrót X-Mas ru­guje Chry­stusa z Bo­żego Na­ro­dze­nia” (a prze­cież X ozna­cza wła­śnie Chry­stusa...).

Jed­nym z ta­kich obec­nych w prze­strzeni pu­blicz­nej prze­kła­mań jest mit o fe­mi­na­ty­wach bę­dą­cych „no­wym wy­my­słem fe­mi­ni­stek z XXI wieku”. Coś na ten te­mat czy­ta­łam, ale nie za bar­dzo mia­łam ochotę zgłę­biać te­mat na­ukowo, po­nie­waż prze­ra­żały mnie silne emo­cje, które ta kwe­stia wy­wo­łuje w la­ikach. Nie chcia­łam wi­kłać się w tę de­batę, która przy­po­mi­nała bar­dziej kłót­nię niż kul­tu­ralną dys­ku­sję. Przede wszyst­kim jed­nak nie czu­łam się na si­łach sta­wić czoła wy­zwi­skom i mo­wie nie­na­wi­ści, któ­rej ce­lem są osoby prze­ka­zu­jące wie­dzę o ję­zyku in­klu­zyw­nym, w tym o fe­mi­na­ty­wach[12*].

Kiedy apli­ko­wa­łam na stu­dia ma­gi­ster­skie, ów­cze­sny pro­mo­tor za­chę­cił mnie do za­sta­no­wie­nia się nad stu­diami dok­to­ranc­kimi. Już wtedy o nich ma­rzy­łam, więc taka pro­po­zy­cja była mi na rękę. Chcia­łam pi­sać o po­pkul­tu­rze z per­spek­tywy ję­zy­ko­znaw­czej, szcze­gól­nie o tek­stach ame­ry­kań­skich ra­pe­rek, któ­rych słu­cham, po­nie­waż ich mu­zyka do­daje mi siły i ener­gii. Nie spo­tkało się to z apro­batą pro­mo­tora, za­tem szu­ka­łam da­lej po­ten­cjal­nego te­matu roz­prawy dok­tor­skiej. Pew­nego dnia pod­czas za­jęć se­mi­na­ryj­nych po­ja­wiła się kwe­stia fe­mi­na­ty­wów, sko­men­to­wana przez jedną stu­dentkę zda­niem w stylu: „Fe­mi­na­tywy to na­rzu­cane na siłę neo­lo­gi­zmy”. Zde­cy­do­wa­łam się spro­sto­wać to twier­dze­nie, pre­zen­tu­jąc do­stępne dane. Po za­ję­ciach pro­fe­sor po­wie­dział: „Pani Mar­tyno, to może spró­bujmy o tych fe­mi­na­ty­wach?”. I tak za­częła się moja przy­goda z żeń­skimi for­mami nazw za­wo­dów.

Od 2018 roku zaj­muję się tym te­ma­tem na­ukowo, od 2021 roku zaś – po­pu­la­ry­za­tor­sko, pro­wa­dząc konto na In­sta­gra­mie, na­zwane „Pani od Fe­mi­na­ty­wów”. W 2022 roku wraz z pro­fe­sorką Ka­ta­rzyną Wa­szyń­ską i ma­gi­sterką We­ro­niką Klon za­ło­ży­łam Mię­dzy­wy­dzia­łową In­ter­dy­scy­pli­narną Grupę Ba­daw­czą „Płeć i Ję­zyk”, w któ­rej pro­wa­dzimy ba­da­nia nad płcią w ję­zyku, łą­cząc me­tody ję­zy­ko­znaw­cze oraz psy­cho­lo­giczne.

Mam na­dzieję, że ni­niej­sza książka przy­nie­sie wam choć chwilę uśmie­chu. A je­śli przy oka­zji obali ja­kieś mity czy po­zwoli ina­czej spoj­rzeć na ja­kiś te­mat, będę bar­dzo za­do­wo­lona.

Ży­czę mi­łej lek­tury!

Pani od Fe­mi­na­ty­wów

ROZ­DZIAŁ 1

Czyli jak się tu zna­leź­li­śmyalbo jak pre­ze­ska stała się pa­nią pre­zes

Aby­śmy wszy­scy wie­dzieli, na czym sto­imy, po­zwolę so­bie roz­po­cząć ten roz­dział od de­fi­ni­cji fe­mi­na­ty­wów. Są to, naj­pro­ściej rzecz uj­mu­jąc, „żeń­skie formy gra­ma­tyczne nazw za­wo­dów i funk­cji”[1]. Naj­czę­ściej two­rzymy je, do­da­jąc do formy mę­skiej tak zwane „żeń­skie koń­cówki”, czyli przy­rostki ta­kie jak -ka, -ini/-yni, -ica. Fe­mi­na­tywy to na­zwy ko­biet okre­śla­jące peł­nioną przez nie funk­cję, zaj­mo­wane sta­no­wi­sko, wy­ko­ny­wany za­wód czy po­sia­dany ty­tuł.

na­uczy­ciel – na­uczy­cielka

sprze­dawca – sprze­daw­czyni

W przy­to­czo­nych po­wy­żej rze­czow­ni­kach two­rze­nie form żeń­skich jest sto­sun­kowo re­gu­larne, pro­ste i nie­kon­tro­wer­syjne. Sta­no­wią one jed­nak tylko część hi­sto­rii, bo mamy też taką ka­te­go­rię fe­mi­na­ty­wów, która bu­dzi kon­tro­wer­sje: na­leżą do niej głów­nie ty­tuły na­ukowe, pre­sti­żowe i tra­dy­cyj­nie mę­skie za­wody. Formy te po­wstają po­przez uży­cie formy mę­skiej, ta­kiej jak „dzie­kan”, „dok­tor”, „am­ba­sa­dor”, oraz do­da­nie imie­nia ad­re­satki lub ty­tułu „pani” w celu za­zna­cze­nia, że cho­dzi o ko­bietę.

dzie­kan – pani dzie­kan

dok­tor – pani dok­tor

Część ba­da­czy wska­zuje na za­cho­dzący w ta­kich przy­pad­kach brak związku zgody. Jak pi­sze cho­ciażby Ma­ciej Mak­se­lon, re­dak­tor i wy­kła­dowca aka­de­micki, w for­mach „pani dok­tor”, „pani pro­fe­sor” nie zga­dza nam się ro­dzaj, a z lo­gicz­nej per­spek­tywy „pani psy­cho­log” brzmi rów­nie zgrab­nie jak „pan pie­lę­gniarka”[2]. Na­leży jed­nak pod­kre­ślić, że forma z „pani” nie jest nie­po­prawna – jest jedną z moż­li­wo­ści wy­ra­ża­nia żeń­sko­ści w pol­sz­czyź­nie. To, czy nam od­po­wiada, to już inna kwe­stia. Pro­fe­sor Mi­ro­sław Bańko twier­dzi na przy­kład, że „nad­miar «pani» prze­nosi nas w kon­wen­cje roz­mowy z kil­ku­lat­kiem i in­fan­ty­li­zuje ję­zyk”[3]. Ja z ko­lei nie je­stem prze­ko­nana do tych kon­struk­cji, po­nie­waż nie­od­par­cie przy­wo­dzą mi one na myśl sfor­mu­ło­wa­nia w ro­dzaju „czło­wiek guma”, „czło­wiek pa­jąk”, „czło­wiek nie­to­perz”, su­ge­ru­jące coś re­al­nego, ale jed­nak nie­re­al­nego. Coś, co niby ist­nieje, ale na pra­wach wy­jątku. A prze­cież wszyst­kie te formy mogą wy­stę­po­wać jako fe­mi­na­tywy two­rzone za po­mocą żeń­skiej koń­cówki – za­miast „pani psy­cho­log” mo­żemy po­wie­dzieć „psy­cho­lożka”, za­miast „pani ad­wo­kat” –„ad­wo­katka”, a za­miast „pani gi­ne­ko­log” – „gi­ne­ko­lożka”.

Choć fe­mi­na­tywy obecne są w ję­zyku pol­skim od stu­leci, wy­star­czy rzut oka na sek­cje ko­men­ta­rzy po­pu­lar­nych por­tali in­for­ma­cyj­nych, aby się prze­ko­nać, że wie­dza na te­mat ich hi­sto­rii wcale nie jest po­wszechna. W prze­ci­wień­stwie do prze­ko­na­nia, ja­koby fe­mi­na­tywy były zwią­zane z dzia­łal­no­ścią fe­mi­ni­stek z XXI wieku, ten po­gląd pa­no­szy się w pol­skim in­ter­ne­cie od do­brych dzie­się­ciu lat i nie za­mie­rza z niego zni­kać mimo co­raz sze­rzej za­kro­jo­nej dzia­łal­no­ści osób po­pu­la­ry­zu­ją­cych wie­dzę z za­kresu hi­sto­rii ję­zyka pol­skiego. Pro­fe­sorka Agnieszka Ma­ło­cha-Krupa wspo­mina, że gdy była go­ści­nią au­dy­cji w Pol­skim Ra­diu Wro­cław, po­świę­co­nej ję­zy­kowi rów­no­ścio­wemu, słu­cha­cze i słu­chaczki za­da­wali jej py­ta­nia w ro­dzaju: „Po co w pol­sz­czyź­nie fe­mi­na­tywa, skoro za­wsze oby­wa­li­śmy się bez nich? A te­raz wy­my­śliły coś fe­mi­nistki i mu­simy ule­gać tej ten­den­cji?”[4]. Wiara w ten mit jest po­wszechna (choć dziś być może mniej niż dzie­sięć[13*], a na­wet pięć lat temu) i pro­wa­dzi, nad czym ubo­le­wam, do po­strze­ga­nia fe­mi­na­ty­wów jako mar­ke­rów przy­na­leż­no­ści po­li­tycz­nej, naj­czę­ściej le­wi­co­wej lub rza­dziej cen­tro­wej (o czym wię­cej w roz­dziale dru­gim). W po­cząt­kach XX wieku było zgoła ina­czej, fe­mi­na­tywy od­bie­rano nie jako po­li­tyczne, lecz jako neu­tralne.

Pierw­sza po­łowa XX wieku to czas wiel­kiego prze­łomu, je­śli cho­dzi o po­ło­że­nie oraz role spo­łeczne ko­biet. Wsku­tek dzia­łal­no­ści ru­chu praw ko­biet wy­wal­czyły one prawo nie tylko do gło­so­wa­nia w wy­bo­rach, lecz także do zdo­by­wa­nia wyż­szego wy­kształ­ce­nia na pol­skich uczel­niach. Po­nadto, w związku z licz­nymi stra­tami w lu­dziach spo­wo­do­wa­nymi przez pierw­szą wojnę świa­tową, ko­biety co­raz czę­ściej sta­wały się ży­wi­ciel­kami ro­dziny. Dla­tego na nie­spo­ty­kaną do­tąd skalę wkro­czyły na ry­nek pracy, zdo­by­wa­jąc ty­tuły i umie­jęt­no­ści, które po­zwa­lały im wy­ko­ny­wać za­wody po­strze­gane wcze­śniej jako ty­powo mę­skie. Jak to zwy­kle bywa, ję­zyk pol­ski mu­siał nad­go­nić i do­sto­so­wać się do no­wej rze­czy­wi­sto­ści, a do­sto­so­wa­nie to prze­ja­wiało się przede wszyst­kim w two­rze­niu żeń­skich form nazw za­wo­dów.

Co­raz częst­sze w pierw­szej po­ło­wie XX wieku sto­so­wa­nie fe­mi­na­ty­wów wy­wo­łało dys­ku­sję wśród użyt­kow­ni­ków ję­zyka: roz­ma­wiano o na­zwach nie­czę­stych wów­czas wśród ko­biet funk­cji, zwłasz­cza o sło­wie „dok­torka”, o któ­rego po­praw­no­ści re­gu­lar­nie de­ba­to­wano w „Po­rad­niku Ję­zy­ko­wym”[5]. W tym wła­śnie cza­so­pi­śmie w 1904 roku wy­dru­ko­wano zbio­rowy pro­test czy­tel­ni­ków „prze­ciwko gwał­ce­niu ję­zyka pol­skiego i łą­cze­niu z na­zwi­skami żeń­skimi ty­tułu Dr. (Dok­tor) za­miast Drka (Dok­torka)”[6]. Ca­sus tego wy­razu jest wy­jąt­kowo cie­kawy, po­nie­waż dziś uznaje się go czę­sto za awan­gar­dowy czy wręcz re­wo­lu­cyjny. Tym­cza­sem można po­wie­dzieć, że w po­cząt­kach XX wieku więk­sze zdzi­wie­nie wciąż wy­wo­ły­wały ko­biety pra­gnące się kształ­cić niż na­zwy, któ­rymi mia­łoby się je okre­ślać. Przy­po­mnijmy, że pierw­sze stu­dentki po­ja­wiły się na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XIX wieku, mniej wię­cej pięć­set lat po po­wsta­niu tej naj­star­szej pol­skiej uczelni[14*]. Na Uni­wer­sy­tet Lwow­ski pierw­sze ko­biety przy­jęte zo­stały w 1897 roku, a na wy­dział le­kar­ski tej uczelni do­piero w 1900 roku[7]. Pod ko­niec XIX wieku wciąż dys­ku­to­wano o za­sad­no­ści kształ­ce­nia ko­biet i ne­ga­tyw­nym wpły­wie ich edu­ka­cji na kon­dy­cję pol­skiej ro­dziny (ko­biety wy­bie­ra­jące się na uni­wer­sy­tety miały rze­komo nie wy­cho­dzić za mąż i nie ro­dzić dzieci, stu­dentki-mę­żatki zaś – za­nie­dby­wać ogni­sko do­mowe)[15*].

Na­wet ko­biety wy­bie­ra­jące, jak mo­głoby się dziś wy­da­wać, tra­dy­cyj­nie dam­skie za­wody były obiek­tem kry­tyki. Eliza En­gel­hard, dzia­łaczka kon­ser­wa­tywna, po­stu­lo­wała, żeby na­uczy­cielki re­zy­gno­wały z pracy po wyj­ściu za mąż, twier­dziła też, że „od­dać szkołę w ręce ko­biety zna­czy tyle, co spro­wa­dzić ją na drogę za­stoju, re­ak­cji i upadku”[8]. Na Ślą­sku zresztą po­trak­to­wano jej po­stu­laty po­waż­nie, co zna­la­zło fi­nał w po­staci nie­sław­nej ustawy Sejmu Ślą­skiego z 1926 roku do­ty­czą­cej ce­li­batu na­uczy­cie­lek. Ko­biety za­mężne mu­siały zo­stać zwol­nione ze szkół, czę­ściowo z po­wo­dów eko­no­micz­nych (czę­ściej niż męż­czyźni brały urlopy), ale przede wszyst­kim z po­wo­dów spo­łecz­nych – ustawa miała umac­niać prze­ko­na­nie o męż­czyź­nie jako gło­wie ro­dziny, a ko­bie­cie jako opie­kunce ogni­ska do­mo­wego, któ­rej nie w gło­wie praca i po­ka­zy­wa­nie się pu­blicz­nie, zwłasz­cza w cza­sie ciąży, na co zwo­len­nicy ustawy pi­sali skargi do władz oświa­to­wych. Jedna z nich brzmiała tak: „Ko­bieta, bę­dąc w da­leko po­su­nię­tym sta­nie, ujem­nie działa [...] przede wszyst­kim na rocz­niki star­sze. Dzieci sta­wiają ro­dzi­com nie­raz py­ta­nia, na które ro­dzice od­po­wie­dzieć nie mogą. Z tych to wła­śnie po­wo­dów zwol­nie­nie za­męż­nych na­uczy­cie­lek ko­niecz­nie jest po­trzebne”[9]. Po­nadto ustawa miała uła­twić męż­czy­znom peł­nie­nie funk­cji głowy ro­dziny po­przez za­pew­nie­nie im miejsc pracy w szko­łach[16*].

Wi­dzimy więc, że po­ja­wie­nie się no­wych form żeń­skich sta­no­wiło na­tu­ralną kon­se­kwen­cję zmian, które przy­nio­sła eman­cy­pa­cja ko­biet – wcze­śniej tych form nie było, tak samo jak ko­biet wy­ko­nu­ją­cych za­wody, do któ­rych od­no­siły się te fe­mi­na­tywy.

„Je­stże to zgodne z pra­wami ję­zyka pol­skiego, że ko­biety, osią­gnąw­szy sto­pień aka­de­micki dok­tora, pod­pi­sują się dok­tor, jak męż­czy­zna?”[10] – pyta w 1901 roku re­dak­cję czy­tel­nik „Po­rad­nika Ję­zy­ko­wego”. Re­dak­tor tłu­ma­czy, że choć do tej pory nie było po­trzeby two­rze­nia żeń­skiej formy od rze­czow­nika „dok­tor” (bo i dok­to­rek zbyt wiele nie było), to w przy­szło­ści ko­biety koń­czące stu­dia dok­to­ranc­kie staną się znacz­nie częst­szym zja­wi­skiem, za­tem „na­leży utwo­rzyć – ana­lo­gicz­nie do ta­kich rze­czow­ni­ków jak: ap­te­karz-ap­te­karka, aku­szer-aku­szerka, bla­gier-bla­gierka, lek­tor-lek­torka, zna­chor-zna­chorka – także dok­tor-dok­torka, na­wet choćby się to nie po­do­bało in­te­re­so­wa­nym”.

Na­leży tu stwier­dzić, że cza­so­pi­sma po­praw­no­ściowe (na przy­kład wspo­mniany „Po­rad­nik Ję­zy­kowy”) za­chę­cały użyt­kow­ni­ków ję­zyka do włą­cza­nia fe­mi­na­ty­wów do mowy po­tocz­nej, aby wy­peł­nić pustkę w pol­skim sys­te­mie lek­sy­kal­nym. Warto za­uwa­żyć, że pu­bli­ku­jący tam wów­czas uza­sad­niali swoje wy­bory za po­mocą ar­gu­men­tów od­no­szą­cych się do lo­giki i prag­ma­tyki, po­zor­nie po­zba­wio­nych ła­dunku emo­cjo­nal­nego ty­po­wego dla dys­kursu wo­kół fe­mi­na­ty­wów z dru­giej de­kady XXI wieku. „W miarę przy­pusz­cza­nia ko­biet do stu­diów uni­wer­sy­tec­kich może bę­dziemy mu­sieli stwo­rzyć jesz­cze i ma­gi­sterkę (far­ma­cji), a może i ad­wo­katkę, i nie cof­niemy się przed tem, czego róż­nica płci wy­maga od lo­giki ję­zy­ko­wej” – pi­sał je­den z au­to­rów w „Po­rad­niku Ję­zy­ko­wym” w 1911 roku. Co ważne, ko­biety uży­wa­jące form mę­skich za­miast nowo po­wsta­łego fe­mi­na­tywu oskar­żano o nie­chęć (a także brak od­wagi) do ujaw­nia­nia swo­jej płci, a na­wet o pod­szy­wa­nie się pod męż­czyzn! W tym sa­mym nu­me­rze pi­sma można było też prze­czy­tać opi­nię, ja­koby ko­bietę mó­wiącą o so­bie „dok­tor” za­miast „dok­torka” ce­cho­wał „brak cy­wil­nej od­wagi przy­zna­nia się do tego, że się jest ko­bietą, wstyd swo­jej ko­bie­co­ści, i pod­szy­wa­nie się pod płaszcz mę­ski”[11]. Do­dat­kowo re­dak­to­rzy wspo­mnia­nego cza­so­pi­sma przy­ta­czali przy­kłady dwu­znacz­no­ści ję­zy­ko­wej, która wy­ni­kała z nie­chęci do uży­wa­nia fe­mi­na­ty­wów. Na przy­kład gdyby le­karka na­pi­sała na drzwiach swo­jego ga­bi­netu:

Dok­tor Krzywy le­czy pa­cjen­tów z cho­ro­bami skóry

mo­głaby nie tylko oszu­kać swo­ich pa­cjen­tów, lecz także wy­wo­łać za­że­no­wa­nie, gdyby od­wie­dził ją męż­czy­zna prze­ko­nany, że za drzwiami czeka le­karz płci mę­skiej[12]. Ów­cze­sna mo­ral­ność, a przy­pusz­czal­nie rów­nież sek­sizm (prze­ko­na­nie o mniej­szych kom­pe­ten­cjach dok­to­rek, zwłasz­cza że były one wciąż względ­nie no­wym zja­wi­skiem) spra­wiały, że uży­wa­nie fe­mi­na­ty­wów mo­gło wpły­wać na de­cy­zję pa­cjenta.

Jesz­cze w la­tach trzy­dzie­stych XX wieku „Po­rad­nik Ję­zy­kowy” do­ra­dzał swoim czy­tel­ni­kom uży­wa­nie fe­mi­na­ty­wów[13]. Na przy­kład w 1934 roku jego re­dak­tor, An­drzej Siecz­kow­ski, pi­sał, że „[...] jest rze­czą na­tu­ralną, że w cza­sach, gdy ko­biety otrzy­mują dok­to­raty, ka­te­dry itd., two­rzą się od­po­wied­nie ty­tuły, jak dok­torka, do­centka, pro­fe­sorka, ad­wo­katka”[14]. Po raz ko­lejny au­to­ry­tet w dzie­dzi­nie ję­zyka od­wo­łał się nie do ide­olo­gii (jak praw­do­po­dob­nie zro­biłby to dziś), lecz do lo­giki. Two­rze­nie fe­mi­na­ty­wów nie było ele­men­tem eman­cy­pa­cji ko­biet, ale jed­nym z prze­ja­wów ów­cze­snego pra­gnie­nia za­cho­wa­nia „du­cha ję­zyka”, „tra­dy­cji pol­sz­czy­zny, ro­zu­mia­nej w tym wy­padku jako dą­że­nie do za­cho­wa­nia re­gu­lar­no­ści, sy­me­trii w za­kre­sie zja­wisk de­ry­wa­cyj­nych”[15]. Pra­gnie­nie to było zwią­zane z prze­ko­na­niem, że w cza­sach nie­sta­bil­no­ści pań­stwa pol­skiego to ję­zyk pol­ski po­wi­nien być czymś sta­łym.

Wspo­mniane „dok­torka”[17*], „pro­fe­sorka” i „ad­wo­katka” nie były je­dy­nymi żeń­skimi for­mami nazw ozna­cza­ją­cych przed­sta­wi­cielki pre­sti­żo­wych za­wo­dów. Czę­sto dziś dys­ku­to­wany w pol­skiej sfe­rze pu­blicz­nej wy­raz „po­słanka” ma długą hi­sto­rię, się­ga­jącą wła­ści­wie okresu mię­dzy­wo­jen­nego (kiedy to po­ja­wiło się py­ta­nie o ko­biety w pol­skiej po­li­tyce). To wła­śnie wtedy ko­biety wy­wal­czyły prawa wy­bor­cze i – co ważne – prawo do ak­tyw­nego udziału w pol­skim ży­ciu po­li­tycz­nym. W pierw­szym par­la­men­cie po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści zna­la­zło się osiem po­sła­nek, a w dru­gim – dzie­więć po­sła­nek i trzy se­na­torki. Sy­tu­acja ta nie mo­gła po­zo­stać nie­zau­wa­żona przez spo­łe­czeń­stwo, które za­sta­na­wiało się, jak na­zy­wać nowe zja­wi­sko na pol­skiej sce­nie po­li­tycz­nej, i szu­kało po­rady w li­stach do re­dak­cji „Po­rad­nika Ję­zy­ko­wego”, pi­sząc: „Wsku­tek wy­bo­rów po­wszech­nych i do­pusz­cze­nia ko­biet do urny wy­bor­czej oka­zała się po­trzeba utwo­rze­nia na­zwy żeń­skiej do mę­skiego po­sła. Jak ta na­zwa brzmieć bę­dzie: po­ślina czy po­ślica?”[16]. Re­dak­cja od­po­wie­działa:

Je­żeli jed­nak od­czu­wamy po­trzebę wy­róż­nie­nia po­sła-męż­czy­zny od po­sła-ko­biety (jak war­szaw­skie dzien­niki za­czy­nają pi­sać), to mu­simy szu­kać ano­lo­gii [sic], po­do­bień­stwa. A więc skoro orzeł-or­lica, ka­rzeł-kar­lica, so­kół-so­ko­lica, to i po­seł-po­ślica.

Hor­ri­bile dictu! – jakże można tak na­zy­wać człon­ki­nię „sejmu usta­wo­daw­czego!” Ktoś wy­brnął z tej trud­no­ści kra­kow­skim tar­giem i utwo­rzył formę: po­seł­kini. Wpraw­dzie nie jest to forma od po­seł, ale od nie­ist­nie­ją­cego słowa *po­se­łek czyli, „mały po­seł”, ale je­że­liby to miało po­wo­dze­nie, to w każ­dym ra­zie lep­sze niż: ko­bieta-po­seł. Po­ślina nie może być z tego po­wodu, że to nie ozna­cza in­nego ro­dzaju, ale ga­tu­nek pod­lej­szy, jak szew­czyna, pi­sa­rzyna, chło­pina itp.[17]

Po­ja­wiały się za­tem rów­nież ta­kie pro­po­zy­cje jak „po­sełka” czy „po­seł­kini”. Jak wiemy, żadna z nich nie zy­skała jed­nak osta­tecz­nego uzna­nia. „Już się ustała na­zwa po­słanka i tylko nie­dbałe dzien­niki pi­szą jesz­cze po­seł”[18] – do­no­sił „Po­rad­nik Ję­zy­kowy” w 1923 roku, a więc pięć lat po za­przy­się­że­niu pierw­szych po­sła­nek. Z dzi­siej­szej per­spek­tywy można po­wie­dzieć, że jed­nak na­zwa ta nie do końca się „ustała” – w dru­giej de­ka­dzie XXI wieku sły­sze­li­śmy już sprze­ciw wo­bec „po­słanki”, w szcze­gól­no­ści w wy­ko­na­niu pro­fe­sorki Kry­styny Paw­ło­wicz, która wie­lo­krot­nie na an­te­nie mó­wiła, że nie ży­czy so­bie na­zy­wa­nia jej po­słanką. „Je­stem po­seł, nie po­słanka” – taka wy­po­wiedź pa­dła z jej ust pod­czas po­sie­dze­nia sejmu w marcu 2016 roku[19].

„Po­rad­nik Ję­zy­kowy” od­no­sił się rów­nież do wąt­pli­wo­ści, które wiele osób wy­raża i dziś. Przy­kła­dowo w 1906 roku re­dak­cja tego cza­so­pi­sma od­po­wie­działa na py­ta­nie, czy wy­raz „dok­torka” nie brzmi jak zdrob­nie­nie:

Przy­pi­sy­wa­nie dok­torce zna­cze­nia zdrob­nia­łego i nieco po­gar­dli­wego jest mylne; wszak na­uczy­cielka, mod­niarka, lek­torka... są w ten sam spo­sób utwo­rzone, a nie mają na­wet cie­nia zdrob­nia­ło­ści lub po­gar­dli­wo­ści w so­bie. Przy­ro­stek -ka w ję­zyku lu­do­wym jest wy­bit­nem zna­mie­niem nazw ko­bie­cych, utwo­rzo­nych nie tylko od za­jęć, rze­miosł (ko­walka, pie­karka, sto­larka, praczka), ale na­wet od nazw ro­do­wych: Gu­terka (Gu­ter), Maj­cherka (Maj­cher)[20].

Z ko­lei w 1902 roku do re­dak­cji wpły­nęło py­ta­nie o ho­mo­ni­mię nie­któ­rych fe­mi­na­ty­wów. Od­po­wiedź brzmiała:

Koń­cówka -arka może mieć różne zna­cze­nia. Naj­czę­ściej ozna­cza istotę żeń­ską. Na­stęp­nie na­zwa ta prze­nosi się na rze­czy, np. na­rzę­dzia (żni­wiarka, ko­siarka), gdyż toż­sa­mość wy­ko­na­nej pracy do­sta­tecz­nie ten pro­ces uspra­wie­dli­wia. Por. wy­ży­maczka, wy­cie­raczka, he­blarka, prze­sy­łacz itp. [...] Wi­docz­nie czło­wiek pier­wotny, ten, który two­rzył ję­zyk, nie wi­dział za­sad­ni­czej róż­nicy mię­dzy sobą a ota­cza­jącą go ma­te­ryą[21].

Dziś już nie „żni­wiarka” ani nie „ko­siarka”, lecz „pi­lotka” i „ad­wo­katka” wzbu­dzają naj­więk­sze emo­cje zwią­zane z ho­mo­ni­mią. Sze­rzej opi­suję ten pro­blem w roz­dziale czwar­tym, lecz od­po­wiedź re­dak­cji „Po­rad­nika”, mimo że li­czy po­nad sto dwa­dzie­ścia lat, można uznać za wciąż ak­tu­alną.

Aby do­wie­dzieć się, czy dane słowo było uży­wane w ja­kimś okre­sie, na­leży za­głę­bić się rów­nież w wy­da­wane wów­czas słow­niki. Nor­ma­tywna funk­cja słow­ni­ków jest nie do prze­ce­nie­nia, od­gry­wają one bar­dzo istotną rolę w usta­la­niu uży­cia i ak­cep­to­wal­no­ści da­nego słowa. We­dług pro­fe­sorki Sary Mills pu­bli­ka­cje te „mogą być trak­to­wane jako «straż­nicy» za­sad nor­ma­tyw­nych”[22]. Dla­tego po­szu­ki­wa­nie fe­mi­na­ty­wów w trzech przed­wo­jen­nych słow­ni­kach ję­zyka pol­skiego (Słow­nik war­szaw­ski, Słow­nik wi­leń­ski, Słow­nik ję­zyka pol­skiego Sa­mu­ela Lin­dego) znacz­nie uła­twia dys­ku­sję.

Naj­star­szy z nich, Słow­nik ję­zyka pol­skiego (1807–1814) pod re­dak­cją Sa­mu­ela Lin­dego, za­wiera ta­kie fe­mi­na­tywy jak „fi­lo­zofka”, „ad­wo­katka”, „dok­torka”, „le­karka”, „pre­ze­ska”[23], „pro­fe­sorka”. Jak twier­dzi lek­sy­ko­grafka Pa­try­cja Kry­siak, znaj­dują się w nim formy, które obec­nie po­strze­gane są jako pre­ten­sjo­nalne lub ko­ja­rzone są z ide­olo­gią fe­mi­ni­styczną. Co wię­cej, słow­nik ten trak­tuje te kon­tro­wer­syjne obec­nie fe­mi­na­tywy jako neu­tralne. Po­dob­nie jest w przy­padku dwóch po­zo­sta­łych słow­ni­ków, Słow­nika wi­leń­skiego (1861) i Słow­nika war­szaw­skiego (1900–1927). Pierw­szy za­wiera pre­sti­żowe na­zwy za­wo­dowe, ta­kie jak „ad­wo­katka”[18*], „dok­torka”, „pre­ze­ska”, „pro­fe­sorka” czy „po­słanka” (w Słow­niku wi­leń­skim wy­stę­po­wała „po­słanka”, ozna­czała jed­nak po­słan­niczkę, czyli żeń­ską formę „po­słańca”, nie par­la­men­ta­rzystkę).

Co wię­cej, Słow­nik war­szaw­ski no­tuje rów­nież „go­ści­nię” i „go­ścię” jako żeń­skie formy wy­razu „gość”. Jest to szcze­gólny przy­kład, „go­ścini” dziś wy­daje się bo­wiem naj­więk­szą fe­mi­ni­styczną awan­gardą. W 2019 roku uży­cie go przez po­słankę par­tii Ra­zem, Magdę Bie­jat, spro­wo­ko­wało po­sła Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści Do­mi­nika Tar­czyń­skiego do na­pi­sa­nia ko­men­ta­rza o tre­ści: „Koń­cówkę wsadź so­bie w mózg albo w brudne buty, może po­może. Nie po­ko­na­cie nor­mal­no­ści, de­wianci. To sza­leń­stwo po­wstrzy­mamy i wa­sze chore ide­olo­gie z ra­do­ścią po­niżę. Dla do­bra na­szych dzieci!”[24]. Cóż, nie­zwy­kle emo­cjo­nalny wpis jak na ko­men­tarz do­ty­czący „tylko ję­zyka”, spraw nie­waż­nych. A tu pro­szę – słow­nik sprzed po­nad stu lat i obecna w nim „go­ścini”. Za­daje to kłam po­ja­wia­ją­cym się dziś w in­ter­ne­to­wych dys­ku­sjach twier­dze­niom, ja­koby au­to­rzy słow­ni­ków ni­gdy nie no­to­wali fe­mi­na­ty­wów. Taki po­gląd można od biedy przy­pi­sać cza­som obec­nym (Kry­siak wy­ka­zała, że na­zwy za­wo­dów i funk­cji we współ­cze­snych słow­ni­kach[25] sta­no­wią je­dy­nie 20% wszyst­kich nazw żeń­skich, a po­nadto brak w nich nazw ty­tu­łów i stopni na­uko­wych[26] „dok­torki”).

Oprócz słow­ni­ków warto zaj­rzeć do przed­wo­jen­nej prasy – je­śli fe­mi­na­tywy sta­no­wiły ele­ment ję­zy­ko­wego kra­jo­brazu ów­cze­snych cza­sów, z pew­no­ścią nie za­brak­nie ich w cza­so­pi­smach i ga­ze­tach. Można po­wie­dzieć, że formy żeń­skie po­ja­wiały się w ca­łym spek­trum ga­tun­ków pra­so­wych. Cza­so­pi­smo „Bluszcz” w 1921 roku za­pre­zen­to­wało czy­tel­ni­kom ar­ty­kuł za­ty­tu­ło­wany Pierw­sze ad­wo­katki w Ir­lan­dji (pi­sow­nia ory­gi­nalna), w któ­rym czy­tamy: „Ir­lan­djia jest pierw­szym z kra­jów Wiel­kiej Bry­tanji, w któ­rym przed krat­kami są­do­wemi staną ad­wo­katki, dwie bo­wiem pa­nie otrzy­mały na uni­wer­sy­te­cie du­bliń­skim stop­nie dok­to­rek prawa i skoń­czyły ter­min prak­tyki są­do­wej”[27]. Za­tem i dok­torki, i ad­wo­katki – wi­docz­nie re­dak­cja uznała, że „ad­wo­katka” nie po­myli się czy­tel­ni­kom z ciast­kiem, a „dok­torka” nie wy­woła w nich śmie­chu.

Pa­tronka jed­nej z war­szaw­skich ulic, le­karka Ju­styna Bu­dziń­ska-Ty­licka, była opi­sy­wana w po­li­tycz­nym biu­le­ty­nie „Na Straży Praw Ko­biety” za­równo jako radna mia­sta sto­łecz­nego War­szawy, jak i jako pre­ze­ska (Klubu Po­li­tycz­nego Ko­biet Po­stę­po­wych). Z ko­lei kiedy „Ilu­stro­wany Ku­ryer Co­dzienny” opu­bli­ko­wał w 1922 roku[28] wy­po­wie­dzi zna­nych na świe­cie lu­dzi snu­ją­cych pro­gnozy na rok 2022, uwzględ­nił w nim za­równo „pre­zy­dentkę”, jak i „pro­mo­torkę”. „Pre­zy­dentka” ozna­czała tu „pre­ze­skę”, czyli „prze­wod­ni­czącą” – w pra­sie przed­wo­jen­nej dość czę­sto można się na­tknąć na taką, jak by­śmy dziś po­wie­dzieli, kalkę z an­giel­skiego (tak na­prawdę z ła­ciny, no ale na an­gielsz­czy­znę za­wsze można zwa­lić, je­śli nam się coś nie po­doba w ję­zyku).

Z ko­lei „pre­ze­skę” zna­la­złam na­wet w wy­da­nym w 1937 roku biu­le­ty­nie Pa­ra­fii Świę­tego Jó­zefa, pierw­szej pol­skiej pa­ra­fii w No­wej An­glii, w Mas­sa­chu­setts. Była w nim mowa o Brac­twie Ró­żańca Świę­tego, a wy­mie­nione zo­stały: „pre­ze­ska Jó­zefa Ben­be­nek, se­kre­tarka Ka­ta­rzyna Cze­cho­wicz i ka­sy­erka Wa­le­rya Ką­sio­now­ska”[29]. „Człon­kiń przy za­ło­że­niu było 37” – in­for­muje czy­tel­ni­ków au­torka pu­bli­ka­cji. Wi­docz­nie nie tra­fili się wśród nich żadni męż­czyźni, choć w ar­ty­kule wy­mie­niony z na­zwi­ska zo­stał ka­pe­lan Fran­ci­szek Cha­łupka. Być może użyto formy żeń­skiej jako ge­ne­rycz­nej, czyli od­no­szą­cej się do ogółu?... Z ko­lei w in­nej pu­bli­ka­cji o cha­rak­te­rze ad­mi­ni­stra­cyj­nym[30], tym ra­zem z 1927 roku, zna­la­złam słowo „pre­zy­dentka” w zda­niu: „Pre­fekt więc i pre­zy­dentka po po­sie­dze­niu wy­działu biorą uchwały jego”.

Na dru­gim, można by rzec, bie­gu­nie, czyli w świe­cie na­uki, a kon­kret­nie w pi­śmie „Na­uka Pol­ska, Jej Po­trzeby, Or­ga­ni­za­cja i Roz­wój” z roku 1929, czy­tamy, że „Prze­wod­ni­czącą Sto­wa­rzy­sze­nia jest pani N. Schre­iber-Fa­vre, ad­wo­katka z Ge­newy i człon­kini Szwaj­car­skiej Ko­mi­sji Współ­pracy Umy­sło­wej”[31]. Wi­dzimy więc, że formy żeń­skie wy­stę­po­wały w pra­sie – za­równo tej ogól­nej, jak i spe­cja­li­stycz­nej.

Co zaś z prasą fe­mi­ni­styczną? Tam rów­nież znaj­dziemy mno­gość fe­mi­na­ty­wów, jed­nak nie wy­nika to z ich ide­olo­gicz­nego trak­to­wa­nia, jak w dzi­siej­szych cza­sach. Wów­czas prasa fe­mi­ni­styczna za­chę­cała ko­biety do po­dej­mo­wa­nia ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej i na­uko­wej, pre­zen­tu­jąc wa­chlarz moż­li­wo­ści do­piero co od­kryty przed płcią żeń­ską. Na ła­mach cza­so­pi­sma „Ster” po­świę­cano dużo miej­sca przed­sta­wia­niu róż­nych za­wo­dów i usług, które mo­gły być wy­ko­ny­wane przez ko­biety. Za­wody były opi­sy­wane szcze­gó­łowo, z uwzględ­nie­niem wy­ma­ga­nych kwa­li­fi­ka­cji i moż­li­wych wy­na­gro­dzeń. „Ster” pi­sał za­równo o tra­dy­cyj­nie dam­skich za­wo­dach: „Re­dak­torki i li­te­ratki otrzy­mują wyż­sze jesz­cze ho­no­ra­rya”[32], „Spra­woz­da­nie bi­blio­te­ka­rek wy­ka­zało, iż w roku ubie­głym wy­dano na książki 181 zł”[33], „Inna zu­peł­nie rzecz ze szko­łami np. dla szwa­czek, kraw­czyń lub rze­miosł do­stęp­nych ko­bie­tom”[34], jak i o tych zwią­za­nych z wła­dzą oraz pre­sti­żem, któ­rych na­zwy w for­mie żeń­skiej dziś bu­dzą kon­tro­wer­sje. Czy­tamy ta­kie zda­nia jak: „Rząd an­giel­ski mia­no­wał in­spek­tor­kami szkół, dwie ko­biety z ty­tu­łem in­spek­to­rek dru­giej klasy i płacą 1800–3600 złr”[35], „Kie­row­niczka żeń­skiej szkoły im. św. Anny we Lwo­wie, p. Long­champs, wy­brana przez grono na­uczy­ciel­skie mia­sta Lwowa de­le­gatką”[36] czy „Nie­dawno zaś p. Czar­now­ska zo­stała or­dy­na­torką”[37]. Po­ja­wiają się też wy­razy, któ­rych dziś ra­czej nie wi­du­jemy, ta­kie jak „po­bor­czyni” (po­dat­ków) czy „prze­my­słow­czyni”.

Ana­liza cza­so­pi­sma „Ster” do­wo­dzi rów­nież tego, że nie stro­niono od fe­mi­na­ty­wów od­no­szą­cych się do za­wo­dów wy­ma­ga­ją­cych wyż­szego wy­kształ­ce­nia. Oto trzy frag­menty za­wie­ra­jące wła­śnie ta­kie fe­mi­na­tywy (wy­róż­nie­nia moje):

Nowa Ze­lan­dya ma już pierw­szą ad­wo­katkę, upraw­nioną do sta­wa­nia w są­dach, w oso­bie 25-let­niej panny Etheli Bec­cha­min[38].

W San Fran­ci­sko [!] na kon­kur­sie pla­nów na bu­dowę Sa­na­to­rium, otrzy­mały pierw­sze na­grody dwie młode ar­chi­tektki [...][39].

Jak­kol­wiek nie­licz­nie nie­mniej ko­biety zaj­mują się we­te­ry­na­ryją. Już w roku 1801 spis sta­ty­styczny wy­ka­zuje w An­glii 2 we­te­ry­narki[40].

Praw­do­po­dob­nie w nie­któ­rych czy­tel­ni­kach użyte tu fe­mi­na­tywy bu­dzą nie mniej­sze zdzi­wie­nie niż dawna pi­sow­nia na­zwy mia­sta San Fran­ci­sco...

Oczy­wi­ście zda­rzało się sto­so­wa­nie form mę­skich wo­bec ko­biet, i to na­wet w „Ste­rze”. Ewa Woź­niak[41] twier­dzi, że dzien­ni­ka­rze pra­cu­jący w pi­smach ko­bie­cych wy­ka­zy­wali się w tej kwe­stii nie­kon­se­kwen­cją. Być może ro­bili to z przy­zwy­cza­je­nia, a być może – jak pi­sze Agnieszka Ma­ło­cha-Krupa – chcieli pod­kre­ślić, że ko­bieta pia­stuje funk­cję wy­łącz­nie „mę­ską”. Nie­mniej jed­nak wspo­mniane cy­taty po­ka­zują, że fe­mi­na­tywy nie są by­naj­mniej no­wo­ścią, lecz czę­ścią pol­skiej tra­dy­cji ję­zy­ko­wej, która trwa tak długo, jak długo ko­biety wy­ko­nują wspo­mniane za­wody.

Obecna dys­ku­sja o uży­ciu fe­mi­na­ty­wów (wraz ze zwią­za­nymi z nimi kon­tro­wer­sjami) praw­do­po­dob­nie nie mia­łaby miej­sca, gdyby nie zmiany, ja­kie za­szły w Pol­sce w okre­sie ko­mu­ni­zmu. Bo­gata tra­dy­cja uży­cia form żeń­skich przed drugą wojną świa­tową mo­głaby su­ge­ro­wać, że wraz z upły­wem czasu po­winny się one upo­wszech­nić i że po­ja­wią się nowe, ana­lo­giczne. A jed­nak okres po dru­giej woj­nie świa­to­wej przy­niósł ra­dy­kalną zmianę w za­kre­sie fe­mi­na­ty­wów: wzro­sła ten­den­cja do uży­wa­nia form mę­skich jako od­no­szą­cych się do obu płci. We­dług dok­torki Zo­fii Ku­bi­szyn-Mę­drali tra­dy­cja two­rze­nia sy­me­trycz­nych żeń­skich form nazw za­wo­dów, cha­rak­te­ry­styczna dla końca XIX i po­czątku XX wieku w Pol­sce, za­częła się za­ła­my­wać w związku z ak­tyw­no­ścią spo­łeczną i za­wo­dową ko­biet w cza­sach ko­mu­ni­zmu[42].

Okres ten może być, zwłasz­cza w po­tocz­nym ro­zu­mie­niu, ko­ja­rzony z nada­niem ko­bie­tom rów­nych praw. Nowa kon­sty­tu­cja, uchwa­lona w 1952 roku, gło­siła, że „ko­bieta w Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej ma równe z męż­czy­zną prawa we wszyst­kich dzie­dzi­nach ży­cia pań­stwo­wego, po­li­tycz­nego, go­spo­dar­czego, spo­łecz­nego i kul­tu­ral­nego”[43]. Te „równe z męż­czy­zną prawa” miały ozna­czać „by­cie iden­tyczną z męż­czy­zną”, co zna­la­zło od­zwier­cie­dle­nie w ję­zyku. Ów­cze­sna dok­tryna za­kła­dała li­kwi­da­cję po­działu na ko­biece i mę­skie role spo­łeczne. Formy żeń­skie i mę­skie stały się kwe­stią po­li­tyczną i na znak rów­no­ści płci pro­mo­wano te dru­gie[44]. Już w 1957 roku pol­ski ję­zy­ko­znawca Ze­non Kle­men­sie­wicz za­uwa­żył, że „tra­dy­cyj­nej, od­wiecz­nej ten­den­cji [uży­wa­niu fe­mi­na­ty­wów – przyp. au­torki] prze­ciw­sta­wia się co­raz moc­niej i zwy­cię­sko, wła­śnie w ostat­nim pół­wie­czu, ten­den­cja przy­zna­wa­nia ko­bie­tom mę­skich ty­tu­łów za­wo­do­wych. I ta druga zdaje się wy­gry­wać”[45].

W za­sa­dzie w tam­tym cza­sie osoba, która upie­ra­łaby się przy fe­mi­na­ty­wach, mo­głaby się na­ra­zić na za­rzut „cia­snej pe­dan­te­rii na­uko­wej, za­co­fań­stwa”[46], a ge­ne­ral­nie two­rze­nie fe­mi­na­ty­wów wró­żyło „brak sensu i szans na po­wo­dze­nie”[47]. Fe­mi­na­tywy były passé, oznaką sta­rego ustroju, tra­dy­cyj­nych norm płcio­wych, ma­sku­li­ni­za­cję zaś uka­zy­wano jako roz­wój, który we­dług Ze­nona Kle­men­sie­wi­cza „może być po­czy­tany za ob­jaw po­stępu ję­zy­ko­wego”[48]. „Nie­ob­cią­ża­nie żeń­skim przy­rost­kiem na­zwy każ­dego za­ję­cia mo­gą­cego być wy­ko­ny­wa­nym przez ko­bietę uwa­żam z punktu wi­dze­nia ję­zy­ko­wego za ob­jaw do­datni” – pi­sał w 1951 roku hi­sto­ryk ję­zyka pol­skiego Ka­zi­mierz Nitsch[49]. Sto­so­wa­nie osob­nych form dla róż­nych płci uzna­wał on za nad­mierną po­praw­ność ję­zy­kową. „Po­stę­powe” formy zy­ski­wały na po­pu­lar­no­ści. Już w 1952 roku w „Ję­zyku Pol­skim” można było prze­czy­tać, że „formy mę­skie sze­rzą się szybko, za­stę­pu­jąc na­wet do­tych­czas uży­wane formy żeń­skie”[50]. Cy­tat ten wska­zuje na lata pięć­dzie­siąte jako na okres po­wszech­nego od­wrotu od fe­mi­na­ty­wów na rzecz ge­ne­rycz­nego uży­cia form mę­skich.

Przy­glą­da­jąc się ów­cze­snym tek­stom, nie­chyb­nie mamy wra­że­nie, że współ­cze­sne za­rzuty wo­bec pro­pa­ga­to­rek fe­mi­na­ty­wów można by­łoby z po­wo­dze­niem wy­su­nąć wo­bec PRL-owskich wy­daw­nictw po­praw­no­ścio­wych. Woź­niak pi­sze w „Po­rad­niku Ję­zy­ko­wym”: „«Prze­rwa» w two­rze­niu nazw żeń­skich w okre­sie PRL-u, która do­pro­wa­dziła do ich sty­li­stycz­nej de­pre­cja­cji, była uwa­run­ko­wana pro­pa­gan­dowo, miała wy­miar ma­giczny, po­dob­nie jak inne stra­te­gie no­wo­mowy: brak po­działu na na­zwy mę­skie i żeń­skie ty­tu­łów, za­wo­dów i sta­no­wisk miał świad­czyć o braku dys­kry­mi­na­cji ze względu na płeć, o rów­no­upraw­nie­niu na rynku pracy. Taką stra­te­gię sank­cjo­no­wały wy­daw­nic­twa po­praw­no­ściowe”[51]. Wy­star­czy za­mie­nić „brak po­działu” na „po­dział” i już mamy opis, który mógłby z po­wo­dze­niem zo­stać opu­bli­ko­wany w cza­so­pi­śmie fe­mi­na­ty­wom nie­chęt­nym.

Na­leży za­uwa­żyć, że mimo to na­wet w okre­sie ko­mu­ni­stycz­nym po­ja­wiały się głosy po­pie­ra­jące sto­so­wa­nie fe­mi­na­ty­wów. Au­torki Kul­tury ję­zyka pol­skiego twier­dziły, że w przy­pad­kach, w któ­rych formy żeń­skie były już utrwa­lone lub głę­boko za­ko­rze­nione w ję­zyku pol­skim – jak na przy­kład „kie­row­niczka” – z nor­ma­tyw­nego punktu wi­dze­nia fe­mi­na­tywy nie po­winny być za­stę­po­wane for­mami mę­skimi[52]. Za­uwa­żały też, że form mę­skich można uży­wać na okre­śle­nie ko­biet tylko wtedy, gdy formy żeń­skie nie po­wstały (bo na przy­kład ja­kie­goś za­wodu jesz­cze nie było), ich po­wsta­nie wy­da­wało się nie­moż­liwe lub ich uży­cie było sprzeczne z ogra­ni­cze­niami sty­li­stycz­nymi i oby­cza­jo­wymi ję­zyka pol­skiego[53]. To wła­śnie dla­tego w po­wszech­nej świa­do­mo­ści okres PRL-u ko­ja­rzy się z ta­kimi sło­wami jak „kie­row­niczka” czy „dy­rek­torka”. Uży­wano ich na co dzień, po­nie­waż były w ję­zyku głę­boko za­ko­rze­nione. Jed­nak nie były to już formy ofi­cjalne, gor­li­wie za­le­cane przez wy­daw­nic­twa po­praw­no­ściowe, jak jesz­cze dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, w la­tach trzy­dzie­stych XX wieku[19*]. Na­stą­pił zwrot ku ge­ne­rycz­no­ści, którą po­strze­gano jako „od­pł­cio­wie­nie” pol­sz­czy­zny.

Nie bra­ko­wało oczy­wi­ście gło­sów wy­ra­ża­ją­cych iry­ta­cję. Przy­kła­dem może być opi­nia czy­tel­nika jed­nego z ję­zy­ko­wych pism, przy­to­czona w 1967 roku przez ję­zy­ko­znawcę Wła­dy­sława Ku­pi­szew­skiego: „Rów­no­upraw­nie­nie po­czy­niło już ta­kie po­stępy, że ko­biety na siłę chcą «być mę­skie» w ty­tu­łach ta­kich, które już dawno miały utartą formę żeń­ską, jak pani kie­row­nik, pani asy­stent za­miast kie­row­niczka, asy­stentka. Dla­czego cią­gle nie­śmiało używa się w for­mie żeń­skiej ty­tu­łów: pani pro­fe­sorka, dy­rek­torka, do­centka, na­czel­niczka itp.? Czyżby ko­bie­tom wy­da­wało się, że w swo­jej pra­wi­dło­wej for­mie są nie­po­ważne?”[54]. Cy­tat jakby żyw­cem wy­jęty z fe­mi­ni­stycz­nego tek­stu z dru­giej de­kady XXI wieku...

Na szcze­gólną uwagę za­słu­guje też fe­lie­ton au­tor­stwa sa­ty­ryczki Ste­fa­nii Gro­dzień­skiej, opu­bli­ko­wany w „Prze­kroju” w 1960 roku. Gro­dzień­ska wy­śmie­wała w nim nową ów­cze­śnie ten­den­cję do na­zy­wa­nia ko­biet for­mami mę­skimi, po­ka­zu­jąc, jak mo­głyby wy­glą­dać opo­wia­da­nia pi­sane zgod­nie z tą modą:

[...] po­dej­rze­wała, że mąż zdra­dza ją z in­tro­li­ga­tor. Nie mo­gła prze­stać o tym my­śleć od czasu, kiedy nie­chcący pod­słu­chała roz­mowę in­ży­nier z me­cha­nik. Miała do­syć po­wo­dów, żeby wie­rzyć w te plotki, gdyż nie byłby to pierw­szy wy­pa­dek zdrady z jego strony. Kiedy rok temu przy­ła­pała go z kie­row­nik, po pro­stu osza­lała. W po­ry­wie roz­pa­czy ude­rzyła kie­row­nik, ale po­tem oka­zało się, że nie­słusz­nie. Przy­goda męża z kie­row­nik była zu­peł­nie bez zna­cze­nia, gdyż po­waż­nie ro­man­so­wał on wów­czas z re­dak­tor. Wo­bec tego in­struk­tor prze­pro­siła kie­row­nik i zbiła re­dak­tor. A te­raz znów bę­dzie prze­prawa z in­tro­li­ga­tor...[55]

Gro­dzień­ska wska­zy­wała na ab­sur­dal­ność i rze­komą nie­ja­sność ma­sku­la­ty­wów (czyli mę­skich form nazw za­wo­dów i funk­cji) w kon­tek­ście ko­biet. Pi­sze: „[...] dla­czego Sem­po­łow­ska mo­gła być dzia­łaczką spo­łeczną, a Wa­si­lew­ska mu­siała zo­stać dzia­ła­czem, dla­czego Cu­rie-Skło­dow­ska była jesz­cze pra­cow­nicą na­ukową, a dr Cy­tow­ska już jest pra­cow­ni­kiem?”. Cy­tat ten ide­al­nie ob­ra­zuje zmianę ję­zy­kową, która miała miej­sce na prze­strzeni za­le­d­wie dwóch de­kad. Prze­cież ma­sku­la­tywy wy­dają się ta­kie od­wieczne, ta­kie tra­dy­cyjne, a tu pro­szę – we­szły do ję­zyka na­gle, acz z przy­tu­pem. Po mę­sku, można by rzec.

Do­dat­kowo zmiany w po­strze­ga­niu form żeń­skich można było za­ob­ser­wo­wać w wy­da­wa­nych w tym okre­sie słow­ni­kach. W tym pod re­dak­cją Wi­tolda Do­ro­szew­skiego (1958–1969) fe­mi­na­tywy, choć wy­stę­pują jako osobne ha­sła, czę­ściej niż w pu­bli­ka­cjach przed­wo­jen­nych są opa­trzone ety­kie­tami użyt­ko­wymi. Na przy­kład „pre­zy­dentka” jest ozna­czona jako „ar­cha­iczna”, „wy­bor­czyni” jako „rzadka”, a „pra­wo­daw­czyni” jako „hu­mo­ry­styczna”[56]