Żeby wygrać, trzeba grać - Aldona Sosnowska-Szczuka - ebook

Żeby wygrać, trzeba grać ebook

Aldona Sosnowska-Szczuka

4,5

Opis

"Żeby wygrać, trzeba grać" to poruszający zapis osobistych zmagań z rakiem piersi. To także potężna dawka wiedzy na temat choroby nowotworowej. Autorka przeprowadza czytelniczkę przez cały proces: od diagnozy do wyzdrowienia. Profilaktyka, styl życia, prawidłowa dieta, aktywność fizyczna. Dowiedz się, co zrobić, by zmniejszyć ryzyko raka piersi. A jeśli już się pojawi – jak, nie tracąc nadziei, wygrać grę o najwyższą stawkę.

"Książka porusza emocjonalnie, ale też motywuje do działania. Napisana w trosce o kobiece ciało, wystawione na ciężką próbę choroby nowotworowej. Autorka z werwą i, co ważne – w odniesieniu zarówno do doświadczeń osobistych, jak i najnowszej wiedzy naukowej, zachęca do podjęcia wyzwania, jakim jest profilaktyka i leczenie raka piersi. Całość można potraktować jako rodzaj przewodnika, a raczej – przewodniczki, która trzymając mocno za rękę, otwiera kolejne drzwi w trudnym procesie leczenia."

Dr Dorota Wiszejko-Wierzbicka psycholożka, seksuolożka i psychoterapeutka, prowadzi zajęcia na SWPS

"Ta książka to szczera i pobudzająca kobiecą czujność historia zderzenia się z diagnozą nowotworową dotychczas zdrowej i pełnej życia młodej kobiety. To także merytoryczny przewodnik po raku piersi – napisany przez Autorkę tak, by często skomplikowana wiedza medyczna na temat choroby była zrozumiała i dla pacjentek, i dla osób im bliskich. Bardzo wartościowa i potrzebna lektura, która przekazuje wiedzę i daje wiele nadziei. Polecam!"

 

Dr N. Med. Elżbieta Radzikowska-Buchner

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Au­tor­ka: Al­do­na So­snow­ska-Szczu­ka
Re­dak­cja: Agniesz­ka Trzesz­kow­ska
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Emi­lia Pryś­ko
Pro­jekt gra­ficz­ny ma­kie­ty i skład: Iza­be­la Kruź­lak
Zdję­cie na okład­ce: ar­chi­wum pry­wat­ne Au­tor­ki/fot. Ce­cil Pka­lu­za Art
Zdję­cia w książ­ce: ight­flo­wer/De­po­sit­pho­tos (167 g.), Ka­re­pa­Stock/De­po­sit­pho­tos (167 d.), ro­m_o­lik/De­po­sit­pho­tos (168 g.), ly­0712/De­po­sit­pho­tos (168 d.), hap­py­_lark/De­po­sit­pho­tos (169), Mi­zi­na/De­po­sit­pho­tos (170), co­ok_in­spi­re/De­po­sit­pho­tos (171)
Ilu­stra­cje do pla­nów tre­nin­go­wych i in­fo­gra­fi­ka: Emi­lia Pryś­ko
Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Ro­man Ksią­żek
Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by Al­do­na So­snow­ska-Szczu­ka © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-860-7
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Mo­jej cór­ce Kle­men­ty­niez prze­sła­niem,by ni­g­dy się nie pod­da­wa­ła

Książ­ka Żeby wy­grać, trze­ba grać nie jest opra­co­wa­niem na­uko­wym i nie sta­no­wi nor­ma­tyw­ne­go źró­dła na te­mat raka pier­si. W żad­nym wy­pad­ku nie za­stą­pi kon­wen­cjo­nal­nych me­tod le­cze­nia oraz kon­sul­ta­cji ze spe­cja­li­sta­mi. 

Ideą po­wsta­nia tej książ­ki jest po­pu­la­ry­za­cja wie­dzy na te­mat raka pier­si oraz wspar­cie dla pa­cjen­tek w cho­ro­bie no­wo­two­ro­wej.

Książ­ka po­wsta­ła we współ­pra­cy z: dr n. med. Mo­ni­ką Na­ga­dow­ską, dr n. med. Agniesz­ką Ja­gieł­ło-Grusz­feld, Mał­go­rza­tą Gru­dzień-Ko­wal­ską, dr. n. med. Ma­te­uszem Dąb­kow­skim, dr n. med. Elż­bie­tą Ra­dzi­kow­ską-Büch­ner, dr n. o kul­tu­rze fi­zycz­nej Han­ną Tchó­rzew­ską-Kor­bą, Woj­cie­chem Szczy­gla­kiem, dr n. o zdro­wiu Wan­dą Bal­ta­zą, Ja­dwi­gą Koź­miń­ską-Ki­nior­ską, dr Do­ro­tą Wi­szej­ko-Wierz­bic­ką.

Rak pier­si nie jest wy­ro­kiem, cho­ciaż nim bywa. I nie za­le­ży to wy­łącz­nie od na­sze­go szczę­ścia. Mimo że nie mamy wpły­wu na to, jak zo­sta­ły­śmy ge­ne­tycz­nie za­pro­gra­mo­wa­ne, mo­że­my zde­cy­do­wać, jaki styl ży­cia pro­wa­dzi­my. Do czyn­ni­ków zwięk­sza­ją­cych ry­zy­ko wy­stą­pie­nia zło­śli­we­go no­wo­two­ru pier­si za­li­cza się mię­dzy in­ny­mi nad­wa­gę i oty­łość, spo­ży­wa­nie pro­duk­tów wy­so­ko prze­two­rzo­nych, nie­wy­star­cza­ją­cą ilość wa­rzyw i owo­ców w die­cie, pi­cie al­ko­ho­lu oraz pa­le­nie pa­pie­ro­sów. Z tego po­wo­du wła­śnie za klu­czo­we w pro­fi­lak­ty­ce raka pier­si oprócz re­gu­lar­nych ba­dań uzna­je się od­po­wied­ni spo­sób od­ży­wia­nia oraz sys­te­ma­tycz­ną ak­tyw­ność fi­zycz­ną.

Oby­dwa te ele­men­ty od­gry­wa­ją rów­nież dużą rolę pod­czas cho­ro­by – ła­go­dzą jej prze­bieg, po­pra­wia­jąc tym sa­mym kom­fort co­dzien­ne­go ży­cia. Wła­ści­wie skom­po­no­wa­na die­ta oraz umiar­ko­wa­ne ćwi­cze­nia fi­zycz­ne, do­sto­so­wa­ne do ak­tu­al­nych moż­li­wo­ści, wzmac­nia­ją or­ga­nizm, co jest nie­zwy­kle istot­ne w trak­cie ca­łe­go pro­ce­su le­cze­nia oraz re­kon­wa­le­scen­cji. Je­śli bę­dziesz się do­brze od­ży­wiać, a two­je cia­ło bę­dzie sil­niej­sze i bar­dziej spraw­ne, ła­twiej i szyb­ciej wró­cisz do co­dzien­ne­go ży­cia. Pod wzglę­dem jego ja­ko­ści być może na­wet lep­sze­go niż to, któ­re pro­wa­dzi­łaś przed dia­gno­zą.

Nie chcia­łam pi­sać tej książ­ki. To zna­czy bar­dzo chcia­łam, ale nie te­raz, po pię­ciu la­tach. Za­le­ża­ło mi na tym WTE­DY. Gdy było już po wszyst­kim. Po łzach. Po stra­chu. Po bólu. Po ope­ra­cji. Po ra­dio­te­ra­pii... Pra­gnę­łam to zro­bić, gdy od swo­jej le­kar­ki usły­sza­łam, że już jest w po­rząd­ku. I gdy w koń­cu do­tar­ło do mnie, że mogę się za­trzy­mać. Książ­ka mia­ła sym­bo­licz­nie za­mknąć te­mat.

W miej­sce wszyst­kich eks­tre­mal­nie sil­nych emo­cji zwią­za­nych z cho­ro­bą po­ja­wił się wów­czas ro­dzaj ulgi. A za­raz po niej eu­fo­ria. Pierw­sze ty­go­dnie to był nie­koń­czą­cy się hype – set­ki po­my­słów: na sie­bie, na każ­dy dzień, na resz­tę ży­cia. Pe­wien ro­dzaj za­chłan­no­ści, żeby nie zmar­no­wać już ani jed­nej chwi­li, nie prze­ga­pić ani jed­nej oka­zji. Żeby po pro­stu żyć.

Tej eu­fo­rii to­wa­rzy­szył jed­nak strach. Cały czas cza­ił się z tyłu gło­wy. Był inny niż WTE­DY. Tam­ten był stra­chem przed fi­zycz­nym bó­lem, ten – przed na­wro­tem cho­ro­by. Bar­dzo dłu­go nie po­tra­fi­łam uwol­nić się od na­tręt­nej my­śli: a je­śli zno­wu...? Trwa­ło to mie­sią­ca­mi. Z tą my­ślą za­sy­pia­łam i z nią się bu­dzi­łam. Ba­łam się. Tak bar­dzo, że bo­lał mnie żo­łą­dek. Naj­bar­dziej oba­wia­łam się tego, że ko­lej­ny raz nie znaj­dę w so­bie tyle siły, aby po­now­nie przez to wszyst­ko przejść.

My­ślę, że naj­trud­niej­sze w tej cho­ro­bie jest po­czu­cie osa­mot­nie­nia. Na­wet je­śli bli­scy, któ­rzy są w tym cza­sie przy to­bie, dają ci wspar­cie, w grun­cie rze­czy i tak zma­gasz się z ra­kiem sa­mot­nie... To ty mu­sisz zna­leźć w so­bie wy­star­cza­ją­co dużo siły, by rano wstać oraz wie­dzieć po co. Nikt inny tego za cie­bie nie zro­bi i nie wy­my­śli. Wszyst­ko jest w two­jej gło­wie i w ża­den spo­sób nie da się od tego uciec. Bo ta cho­ro­ba nie ma wy­łącz­nie aspek­tu fi­zycz­ne­go, ma rów­nież aspekt psy­chicz­ny. Emo­cjo­nal­ny i eg­zy­sten­cjal­ny. Zmu­sza cię do spoj­rze­nia w głąb sie­bie. Do szu­ka­nia od­po­wie­dzi na py­ta­nia, któ­rych ni­g­dy do­tąd być może so­bie nie sta­wia­łaś. Prze­war­to­ścio­wu­je wie­le rze­czy.

Oso­by to­wa­rzy­szą­ce

O tym, że za­cho­ro­wa­łam na raka pier­si, wie­dzia­ło nie­wie­le osób. I nie dla­te­go, że się wsty­dzi­łam i pró­bo­wa­łam to ukryć. Po­wód był inny – lu­dzie nie po­tra­fią nor­mal­nie się za­cho­wać, gdy mó­wisz, że masz no­wo­twór. Za­czy­na się swo­isty te­atr: za­pa­da mil­cze­nie albo spły­wa na cie­bie po­tok słów. A po­tem uży­wa­ją w roz­mo­wach z tobą mięk­kie­go, współ­czu­ją­ce­go tonu; na­wet je­śli do­ty­czy to te­ma­tów nie­zwią­za­nych z two­ją obec­ną sy­tu­acją. Na­gle każ­dy czu­je się w obo­wiąz­ku, by być dla cie­bie mi­łym. Na­wet ci, któ­rzy do­tych­czas szcze­gól­nie mili nie byli i o któ­rych wiesz, że nie da­rzą cię sym­pa­tią. A naj­bar­dziej iry­tu­ją­ce jest wy­słu­chi­wa­nie ba­na­łów typu: „Wszyst­ko bę­dzie do­brze”. To nie­praw­da. To są pu­ste sło­wa, któ­re oprócz tego, że uspo­ka­ja­ją su­mie­nie oso­by, któ­ra je wy­gła­sza, nie­wie­le zna­czą. Bo ani ty, ani nikt inny nie ma­cie pew­no­ści, czy wszyst­ko bę­dzie do­brze i jak to się w ogó­le skoń­czy. Wła­śnie dla­te­go w moim przy­pad­ku nie było on­ko­ek­shi­bi­cjo­ni­zmu. Nie było też on­ko­sto­ry w so­cial me­diach. Nie cho­ro­wa­łam pu­blicz­nie. Nie in­for­mo­wa­łam wszyst­kich zna­jo­mych i nie­zna­jo­mych na Fa­ce­bo­oku ani o dia­gno­zie, ani o wy­ni­kach ko­lej­nych ba­dań oraz po­szcze­gól­nych eta­pach le­cze­nia. Nie wrzu­ca­łam do sie­ci zdjęć zro­bio­nych tuż po wy­bu­dze­niu z nar­ko­zy po ope­ra­cji ani zdjęć szpi­tal­nych po­sił­ków, ani tych upa­mięt­nia­ją­cych ocze­ki­wa­nie pod drzwia­mi na ko­lej­ną se­sję ra­dio­te­ra­pii. Żad­nych smęt­nych wi­docz­ków ze szpi­tal­ne­go okna też nie. Nie chcia­łam ni­czy­je­go współ­czu­cia, wy­jąt­ko­we­go trak­to­wa­nia i li­to­ści. Nie ży­czy­łam so­bie uża­la­nia się nade mną i moim lo­sem. Nie­na­wi­dzi­łam tego, bo to spra­wia­ło, że czu­łam się jesz­cze bar­dziej bez­bron­na wo­bec cho­ro­by. Nie po­trze­bo­wa­łam też ni­czy­ich łez, mia­łam wy­star­cza­ją­co dużo wła­snych.

Naj­bar­dziej za­le­ża­ło mi wte­dy na tym, aby moje ży­cie – do­pó­ki to moż­li­we – na­dal to­czy­ło się w ta­kim sa­mym ryt­mie jak przed dia­gno­zą. Jak­by nic się nie zmie­ni­ło. I nie cho­dzi­ło o uda­wa­nie, że nic szcze­gól­ne­go się nie dzie­je. Cho­dzi­ło o to, aby przy­naj­mniej wo­kół mnie było nor­mal­nie.

Ania, Aga, Kle­men­ty­na, Mał­go­sia, Da­mian i Pio­trek wie­dzie­li o mo­jej cho­ro­bie i to­wa­rzy­szy­li mi w niej. Tak zwy­czaj­nie, po pro­stu. Bez dra­ma­ty­zo­wa­nia, roz­pa­cza­nia, li­to­wa­nia się i wy­rę­cza­nia mnie. Pra­ca, tre­nin­gi, wspól­ne śnia­da­nia i wspól­na kawa w ulu­bio­nych knaj­pach w War­sza­wie, spa­ce­ry, śmiech, roz­mo­wy o ni­czym... To było wte­dy naj­cen­niej­sze. Spra­wia­ło, że rak i wszyst­ko, co z nim zwią­za­ne, wy­da­wa­ło się je­dy­nie pew­ną nie­do­god­no­ścią w moim ży­ciu. Uciąż­li­wym do­dat­kiem dez­or­ga­ni­zu­ją­cym rytm nie­któ­rych dni. I nie­któ­rych nocy, bo zda­rza­ło się, że nie mo­głam spać.

Przez cho­ro­bę prze­pro­wa­dził mnie Pa­weł, mój mąż. Za rękę. W wie­lu sy­tu­acjach do­słow­nie, jak pod­czas pierw­szej biop­sji, któ­rą by­łam tak prze­ra­żo­na, że nie wie­dzia­łam, co się wo­kół mnie dzie­je. Wszedł wte­dy ze mną do ga­bi­ne­tu i w trak­cie po­bie­ra­nia tka­nek do ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­gicz­ne­go sie­dział obok, a ja kur­czo­wo, do bólu, ści­ska­łam go za rękę.

Pa­weł to­wa­rzy­szył mi pod­czas każ­dej wi­zy­ty le­kar­skiej, wszyst­kich kon­sul­ta­cji oraz ba­dań. Za­wsze był bli­sko. I za tę nie­ustan­ną obec­ność je­stem mu ogrom­nie wdzięcz­na. Z per­spek­ty­wy też co­raz bar­dziej to do­ce­niam... Tak, mój mąż był wte­dy dla mnie naj­więk­szym wspar­ciem. Bez wzglę­du na to, co się dzia­ło, za­wsze opa­no­wa­ny, spo­koj­ny, ra­cjo­nal­ny, rze­czo­wy. Na­wet w naj­trud­niej­szych mo­men­tach. Cier­pli­wie zno­sił moje hu­mo­ry, na­pa­dy pła­czu oraz zło­ści. On je­den też wie­dział, jak bar­dzo się boję, i po­tra­fił ten mój strach oswa­jać.

Oso­by, któ­re usły­sza­ły dia­gno­zę „no­wo­twór”, mó­wią za­zwy­czaj, że w jed­nej chwi­li ru­nął im wte­dy cały świat. Mój świat nie ru­nął. Mój na pe­wien czas zwol­nił.

Przed dia­gno­zą

Przez kil­ka­na­ście lat ży­łam w to­tal­nym po­śpie­chu. To był nie­ustan­ny spe­ed. Nie­mal cał­ko­wi­cie po­chła­nia­ła mnie pra­ca, któ­ra jest moją naj­więk­szą pa­sją. Spę­dza­łam w niej po kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie. Kie­dy za­czę­łam re­gu­lar­nie ćwi­czyć, do­szły do tego jesz­cze tre­nin­gi – naj­pierw trzy, z cza­sem pięć razy w ty­go­dniu. Przez po­prze­dza­ją­ce moją cho­ro­bę pół­to­ra roku wsta­wa­łam o 5.30 albo o 6.00 rano, żeby przed pra­cą po­je­chać na si­łow­nię. Ćwi­czy­łam pół­to­rej go­dzi­ny. Po­tem ja­dłam, wsia­da­łam do sa­mo­cho­du i je­cha­łam na dru­gi ko­niec War­sza­wy – do re­dak­cji. Po dro­dze zda­rza­ło się jesz­cze ja­kieś spo­tka­nie albo wy­wiad w cen­trum. Z pra­cy wra­ca­łam za­zwy­czaj wie­czo­rem, oko­ło 20.00. Je­śli mia­łam siłę, sia­da­łam jesz­cze do pi­sa­nia; pró­bo­wa­łam też coś zro­bić w domu oraz przy­go­to­wy­wa­łam po­sił­ki na na­stęp­ny dzień. Spać kła­dłam się oko­ło pierw­szej, cza­sem dru­giej w nocy. Chy­ba że aku­rat wy­pa­dał dzień wy­sył­ki ga­ze­ty do dru­ku – wte­dy o tej po­rze do­pie­ro wra­ca­łam do domu. Więk­szość dni była taka sama. Mak­sy­mal­nie in­ten­syw­na. Nie umia­łam od­po­czy­wać. Krę­ci­łam się jak cho­mik w ko­ło­wrot­ku. Do cza­su.

Pew­ne­go dnia za­uwa­ży­łam, że coś jest nie tak z jed­ną pier­sią. Sta­ła się tkli­wa i za­czę­łam w niej od­czu­wać de­li­kat­ny ból. Jed­nak po­nie­waż re­gu­lar­nie ro­bi­łam ba­da­nia i od ostat­nich nie upły­nę­ło na­wet pół roku, nie prze­ję­łam się tym zbyt­nio. W każ­dym ra­zie nie tak jak po­win­nam. Zro­bi­łam wte­dy jed­ną z naj­głup­szych rze­czy w moim ży­ciu, a jed­no­cze­śnie jed­ną z naj­bar­dziej idio­tycz­nych, ja­kie moż­na w ta­kiej sy­tu­acji zro­bić – za­miast pójść na­tych­miast do le­ka­rza, po­sta­no­wi­łam po­cze­kać. Nie wiem, na co li­czy­łam. Że samo przej­dzie po sied­miu dniach jak ka­tar? Przy­zna­ję, od­czu­wa­łam nie­po­kój, ale za­głu­sza­łam go bez­sen­sow­nym uspra­wie­dli­wia­niem się, że te­raz nie mam cza­su się tym za­jąć. Wy­mów­kę mia­łam ide­al­ną. Aku­rat był prze­łom li­sto­pa­da i grud­nia – ze wzglę­du na zbli­ża­ją­ce się świę­ta i ko­niec roku za­czy­nał się naj­bar­dziej in­ten­syw­ny okres pra­cy w re­dak­cji. Spę­dza­łam w niej po kil­ka­na­ście go­dzin, kon­cen­tru­jąc się na wszyst­kim, tyl­ko nie na tym, co na­praw­dę po­win­no być wte­dy naj­waż­niej­sze.

Przez te kil­ka ty­go­dni po­prze­dza­ją­cych świę­ta sy­tu­acja nie ule­gła po­pra­wie, wręcz prze­ciw­nie – na skó­rze pier­si po­ja­wi­ło się do­dat­ko­wo lek­kie za­czer­wie­nie­nie. Mój nie­po­kój za­czął na­ra­stać. Do tego stop­nia, że wi­zy­ta u gi­ne­ko­lo­ga tra­fi­ła na... li­stę no­wo­rocz­nych po­sta­no­wień. Jako prio­ry­tet. I rze­czy­wi­ście była to jed­na z pierw­szych rze­czy, któ­re zro­bi­łam w ko­lej­nym roku. Dru­gie­go albo czwar­te­go stycz­nia (do­kład­nie nie pa­mię­tam) umó­wi­łam się do le­ka­rza; pry­wat­nie, na naj­bliż­szy moż­li­wy ter­min. Cze­ka­łam na tę wi­zy­tę może dwa dni. I nie mo­głam się do­cze­kać. Czu­łam się co­raz mniej pew­nie. Za­czę­ło ro­bić się ner­wo­wo.

Wła­ści­wie to były dwie wi­zy­ty – jed­na po dru­giej. Naj­pierw u gi­ne­ko­loż­ki, a tuż po niej u ra­dio­loż­ki spe­cja­li­zu­ją­cej się w USG pier­si. Nie było miło. Usły­sza­łam to, cze­go się spo­dzie­wa­łam i cze­go nie chcia­łam usły­szeć: że zmia­na jest nie­po­ko­ją­ca i ba­da­nie USG nie wy­star­czy. Że ko­niecz­na jest biop­sja cien­ko­igło­wa, ale w pierw­szej ko­lej­no­ści mam­mo­gra­fia. Jak naj­szyb­ciej. Naj­le­piej jesz­cze tego sa­me­go dnia. Pa­mię­tam, jak po wyj­ściu z lecz­ni­cy wra­ca­łam do za­par­ko­wa­ne­go przy Mar­szał­kow­skiej sa­mo­cho­du. By­łam w cen­trum War­sza­wy, a nie sły­sza­łam żad­nych dźwię­ków mia­sta. Jak­by świat na­gle zna­lazł się za szy­bą. Wsia­dłam do auta i się roz­pła­ka­łam. Z bez­rad­no­ści i ze stra­chu oraz z wście­kło­ści. Ba­łam się tego, co ewen­tu­al­na cho­ro­ba może ze sobą przy­nieść. Jed­no­cze­śnie od­czu­wa­łam to­tal­ną złość, że wdzie­ra się w moje po­ukła­da­ne ży­cie i za­czy­na je kom­pli­ko­wać. Mia­łam prze­cież inne pla­ny. Nie wiem, jak dłu­go sie­dzia­łam w au­cie i pła­ka­łam. Kie­dy w koń­cu się po­zbie­ra­łam, za­dzwo­ni­łam do męża.

Nie chcia­łam je­chać na mam­mo­gra­fię, cho­ciaż do­sko­na­le wie­dzia­łam, że to nie­unik­nio­ne. Idio­tycz­nie tar­go­wa­łam się z Paw­łem przez te­le­fon, kie­dy wy­ko­nam to ba­da­nie. To było ir­ra­cjo­nal­ne, ale za wszel­ką cenę chcia­łam od­su­nąć je w cza­sie. Mia­łam już dość atrak­cji jak na je­den dzień. No i ba­łam się kon­fron­ta­cji z wy­ni­kiem. Nie­pew­ność wy­da­wa­ła mi się lep­sza, da­wa­ła mi więk­szy kom­fort psy­chicz­ny niż ko­lej­ny krok w stro­nę cho­ro­by. Wiem, jak bez­na­dziej­nie głu­pio to brzmi, ale tak nie­ste­ty wte­dy my­śla­łam. Nie po­tra­fi­łam obiek­tyw­nie i sen­sow­nie oce­nić sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­la­złam. Oczy­wi­ście osta­tecz­nie się pod­da­łam. Po­je­cha­łam od razu – za­le­d­wie kil­ka ulic da­lej, do lecz­ni­cy przy Wa­ryń­skie­go, w któ­rej ze skie­ro­wa­niem moż­na zro­bić mam­mo­gra­fię od ręki. Wy­mu­sił to na mnie mój mąż. Ka­zał mi przy­je­chać na par­king, któ­ry znaj­du­je się po­środ­ku pla­cu Kon­sty­tu­cji. Sam wy­szedł wcze­śniej z pra­cy i w cią­gu nie­ca­łej go­dzi­ny też się tam po­ja­wił. Ra­zem po­szli­śmy do lecz­ni­cy. Pa­weł mnie za­re­je­stro­wał, a po­tem za­pro­wa­dził na pierw­sze pię­tro do ga­bi­ne­tu, gdzie mia­ło od­być się ba­da­nie. Nie po­zwo­lo­no mu wejść do środ­ka, cze­kał więc na ko­ry­ta­rzu pod drzwia­mi.

Wy­nik ba­da­nia mam­mo­gra­ficz­ne­go nie był jed­no­znacz­ny. Część zdjęć nie wy­ka­za­ła żad­nych zmian w pier­si. I tego się ucze­pi­łam. To mi da­wa­ło ja­kąś złud­ną na­dzie­ję, że mimo wszyst­ko je­stem zdro­wa. Cze­ka­ła mnie jesz­cze biop­sja, któ­rej pa­nicz­nie się ba­łam. Wie­dzia­łam, na czym po­le­ga i jak się ją prze­pro­wa­dza, i na samą myśl o tym ro­bi­ło mi się sła­bo. To był pa­ra­li­żu­ją­cy, cał­ko­wi­cie ir­ra­cjo­nal­ny strach, nad któ­rym nie po­tra­fi­łam za­pa­no­wać. Znisz­czył mnie psy­chicz­nie. Ba­da­nie, mimo że w ga­bi­ne­cie to­wa­rzy­szył mi Pa­weł, było dla mnie kosz­ma­rem. Gor­szym chy­ba niż póź­niej­sze ocze­ki­wa­nie na jego wy­nik.

Mój ma­ra­ton

Prze­cho­dze­nie przez tę cho­ro­bę przy­po­mi­na­ło dłu­gi wy­ścig po­dzie­lo­ny na eta­py. Sta­ra­łam się kon­cen­tro­wać je­dy­nie na tym, któ­ry wła­śnie jest. Wi­zy­ta, ba­da­nie, ko­lej­na wi­zy­ta, ko­lej­ne ba­da­nie... To były moje cele. Krót­ko­ter­mi­no­we. Do od­ha­cze­nia: zro­bić – za­po­mnieć. Iść da­lej. Taką stra­te­gię pod­świa­do­mie przy­ję­łam. Nie chcia­łam w kół­ko roz­trzą­sać tej cho­ro­by; za­sta­na­wiać się, na czym po­le­ga le­cze­nie, co mnie jesz­cze cze­ka i kie­dy. Spro­wa­dza­ło się to bo­wiem za­wsze do jed­ne­go: ja­kie mam szan­se? I czy w ogó­le z tego wyj­dę? To był też ko­lej­ny po­wód, dla któ­re­go nie chcia­łam wte­dy wła­ści­wie ni­cze­go na te­mat raka pier­si wie­dzieć. Igno­ro­wa­łam wszyst­kie in­for­ma­cje, rów­nież te pod­czas ba­dań i wi­zyt – nie słu­cha­łam le­ka­rzy, nie sta­ra­łam się za­pa­mię­tać, co mó­wią. Być może rów­nież dla­te­go, że za­wsze był przy mnie mój mąż. Jego obec­ność do pew­ne­go stop­nia zwal­nia­ła mnie z od­po­wie­dzial­no­ści, z my­śle­nia o sy­tu­acji, w ja­kiej się znaj­do­wa­łam. Po do­świad­cze­niach pierw­szej biop­sji prze­sta­łam w ogó­le in­te­re­so­wać się szcze­gó­ła­mi cho­ro­by. Po co? Świa­do­mość moż­li­wych sce­na­riu­szy po­głę­bia­ła­by tyl­ko mój lęk. Moż­na po­wie­dzieć, że tro­chę śli­zga­łam się na fali cho­ro­by – je­dy­nym ce­lem było utrzy­mać się na po­wierzch­ni, żeby ta fala mnie nie po­rwa­ła.

Oczy­wi­ście trud­no mi było cał­ko­wi­cie od­ciąć się od my­śli zwią­za­nych z cho­ro­bą, ale ro­bi­łam wszyst­ko, by zaj­mo­wać gło­wę co­dzien­ny­mi spra­wa­mi. Za wszel­ką cenę za­le­ża­ło mi na za­cho­wa­niu nie­zmien­ne­go ryt­mu, tego sprzed dia­gno­zy: dom, pra­ca w re­dak­cji, pi­sa­nie, tre­nin­gi na si­łow­ni. To za­pew­nia­ło po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Naj­bar­dziej chy­ba tre­nin­gi, któ­re trzy­ma­ły mnie w pio­nie. Od mo­men­tu dia­gno­zy za­czę­łam ćwi­czyć jesz­cze in­ten­syw­niej. Nie­mal każ­de­go dnia rano je­cha­łam na si­łow­nię. Tre­nin­gi sta­no­wi­ły ro­dzaj uciecz­ki – ćwi­cze­nia wy­mu­sza­ły kon­cen­tra­cję na tym, co tu i te­raz. Ale da­wa­ły mi rów­nież po­czu­cie siły oraz spraw­czo­ści; przy­naj­mniej ten ob­szar wła­sne­go ży­cia na­dal mo­głam kon­tro­lo­wać.

Po mam­mo­gra­fii mia­łam umó­wio­ną ko­lej­ną wi­zy­tę. Wcze­śnie rano. Po­je­cha­li­śmy na nią ra­zem. Ja, na­dal łu­dząc się, że jesz­cze nie jest tak źle. In­for­ma­cja, że bez­względ­nie ko­niecz­na jest kon­sul­ta­cja le­ka­rza on­ko­lo­ga, oka­za­ła się więc wstrzą­sem. To był trud­ny mo­ment. Na­wet nie pa­mię­tam prze­bie­gu tej wi­zy­ty. Je­dy­nie to, że le­kar­ka na bia­łej kwa­dra­to­wej kar­tecz­ce wy­pi­sa­ła nam na­zwi­ska i nu­me­ry te­le­fo­nów do pię­ciu chi­rur­gów on­ko­lo­gów. Wy­szli­śmy z lecz­ni­cy i w au­cie, któ­re sta­ło za­par­ko­wa­ne przy pla­cu Grzy­bow­skim, Pa­weł za­czął od razu dzwo­nić. Pod każ­dy z nu­me­rów, po ko­lei. Uda­ło się umó­wić wi­zy­tę już na na­stęp­ny dzień, też pry­wat­nie. To był ostat­ni wol­ny ter­min: pią­tek, 17.00, dok­tor Mo­ni­ka Na­ga­dow­ska, Pol­ska Fun­da­cja Eu­ro­pej­skiej Szko­ły On­ko­lo­gii przy Mo­ko­tow­skiej. Po­szli­śmy po­tem do ka­wiar­ni tuż obok. Ame­ri­ca­na, flat whi­te i dwa cro­is­san­ty. Niby jak zwy­kle. Ga­pi­łam się na tę kawę i za­sta­na­wia­łam: co te­raz bę­dzie? I jak to bę­dzie? Pa­mię­tam sto­lik, przy któ­rym wte­dy sie­dzie­li­śmy, pa­mię­tam wi­dok z okna na plac i ko­ściół pod we­zwa­niem Wszyst­kich Świę­tych, i w per­spek­ty­wie na uli­cę Twar­dą, i jesz­cze pa­mię­tam, że to był zim­ny, sza­ry dzień... Przez bar­dzo dłu­gi czas omi­ja­łam po­tem tę część War­sza­wy i tę ka­wiar­nię. Na ko­lej­ną kawę tam od­wa­ży­łam się do­pie­ro rok temu.

Piąt­ko­wa wi­zy­ta przez dwa dni wi­sia­ła nade mną jak wy­rok. Po­je­cha­li­śmy ra­zem. Nie chcia­łam tam być. Ba­łam się tego, co usły­szę. Nie do­pusz­cza­łam do świa­do­mo­ści my­śli, że je­stem cho­ra, cho­ciaż wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że mam raka pier­si. Nie było tyl­ko wia­do­mo, jaki to do­kład­nie ro­dzaj no­wo­two­ru. To było za­dzi­wia­ją­ce, że sie­dząc w ga­bi­ne­cie on­ko­loż­ki, wciąż by­łam prze­ko­na­na, że zna­la­złam się w nim przez po­mył­kę. Że za chwi­lę stam­tąd wyj­dzie­my i bę­dzie po wszyst­kim. Z per­spek­ty­wy wy­da­je mi się to nie­praw­do­po­dob­ne. Tak samo jak to, że pró­bo­wa­łam się zno­wu tar­go­wać – gdy dok­tor Na­ga­dow­ska po­wie­dzia­ła, że w po­nie­dzia­łek rano mam się po­ja­wić ze skie­ro­wa­niem na cito w przy­chod­ni szpi­ta­la on­ko­lo­gicz­ne­go na Ur­sy­no­wie, oznaj­mi­łam, że zo­ba­czy­my, bo na ra­zie ni­g­dzie się nie wy­bie­ram. Strach cza­sa­mi jed­nak od­bie­ra ro­zum. Na szczę­ście nie wszyst­kim.

Nowy ty­dzień roz­po­czę­łam od czo­ło­we­go zde­rze­nia z inną rze­czy­wi­sto­ścią. Cał­ko­wi­cie od­mien­ną od tej, w któ­rej do tej pory ży­łam. Szpi­tal on­ko­lo­gicz­ny na Ur­sy­no­wie w War­sza­wie, do któ­re­go w po­nie­dzia­łek z sa­me­go rana za­wiózł mnie Pa­weł, wy­dał mi się miej­scem jak z kosz­mar­ne­go snu. Prze­ra­ża­ją­cym. Przy­tła­cza­ją­cym. Przy­gnę­bia­ją­cym. Po­nu­rym. Po prze­kro­cze­niu jego pro­gu pę­kła ko­lo­ro­wa bań­ka, w któ­rej przez wie­le lat funk­cjo­no­wa­łam. Nie spo­dzie­wa­łam się, że o ósmej rano bę­dzie tam aż tylu tło­czą­cych się lu­dzi. Cały prze­krój spo­łecz­ny. Z róż­nych stron Pol­ski. W róż­nym wie­ku. Każ­dy ze swo­im wła­snym ra­kiem, nie­pew­no­ścią i na­dzie­ją. To miej­sce i ten wi­dok spro­wa­dza­ją na zie­mię. Uświa­da­mia­ją, że rak jest wy­jąt­ko­wo ega­li­tar­ną cho­ro­bą. W holu przy­szpi­tal­nej przy­chod­ni, pod po­ko­jem, w któ­rym ofi­cjal­nie zo­sta­je się pa­cjent­ką/-em szpi­ta­la, nie było rów­nych i rów­niej­szych. Mu­sia­łam cier­pli­wie cze­kać – naj­pierw do re­je­stra­cji, a póź­niej pod ga­bi­ne­tem. Tego dnia spę­dzi­li­śmy w szpi­ta­lu kil­ka go­dzin. I przez cały ten czas za­sta­na­wia­łam się, co ja tam wła­ści­wie ro­bię. Gdy­by nie było ze mną męża, pew­nie bym stam­tąd od razu wy­szła. Zwia­ła­bym. Ucie­kła.

W koń­cu zo­sta­łam po­pro­szo­na do ga­bi­ne­tu. We­szli­śmy i na dzień do­bry usły­sza­łam od dok­tor Na­ga­dow­skiej: „Nie są­dzi­łam, że jesz­cze się zo­ba­czy­my”... Po­dzia­ła­ło. Wte­dy po­sta­no­wi­łam, że zro­bię wszyst­ko, aby nie od­paść z tej gry.

Zo­sta­łam pa­cjent­ką. Za­nim jed­nak tra­fi­łam pod nóż, cze­kał mnie sze­reg ba­dań: po­cząw­szy od mor­fo­lo­gii, przez rent­gen, po ko­lej­ną biop­sję – tym ra­zem gru­bo­igło­wą. Jej per­spek­ty­wa wy­da­wa­ła mi się prze­ra­ża­ją­ca. Po­bie­ra­nie tka­nek do ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­gicz­ne­go to jed­no z naj­trud­niej­szych dla mnie do­świad­czeń w tej cho­ro­bie. To był dłu­gi, dość wą­ski ko­ry­tarz. Wzdłuż jed­nej ścia­ny znaj­do­wał się sze­reg ciem­nych brą­zo­wych drzwi do po­miesz­czeń, w któ­rych wy­ko­ny­wa­no ba­da­nia, wzdłuż dru­giej – rząd krze­seł, wszyst­kie za­ję­te przez ocze­ku­ją­ce pa­cjent­ki. Każ­dą wy­wo­ły­wa­no przez gło­śnik, po­da­jąc nu­mer ga­bi­ne­tu, do któ­re­go ma wejść. Sie­dzia­łam tam i umie­ra­łam ze stra­chu, cze­ka­jąc na swo­ją ko­lej. Na po­bra­nie we­szłam sama, Paw­ło­wi nie po­zwo­lo­no wte­dy być przy mnie. Nikt nie przy­pusz­czał, że tra­fi się, mó­wiąc oględ­nie, tak trud­na pa­cjent­ka. Nie le­ża­łam grzecz­nie – żeby le­kar­ka mo­gła wy­ko­nać biop­sję, mu­sia­ły trzy­mać mnie dwie pie­lę­gniar­ki. Krzy­cza­łam przy tym tak, że sły­chać było mnie chy­ba nie tyl­ko na ko­ry­ta­rzu.

Wszyst­kie ba­da­nia wraz z ocze­ki­wa­niem na ich wy­ni­ki trwa­ły ja­kieś trzy, może czte­ry ty­go­dnie. W koń­cu od­by­ło się kon­sy­lium. Ter­min ope­ra­cji wy­zna­czo­no na śro­dę, 30 mar­ca. Do szpi­ta­la mia­łam przy­je­chać dwa dni wcze­śniej. Od dia­gno­zy mi­nę­ły trzy mie­sią­ce. Przez ten czas zdą­ży­łam oswo­ić się z tym, że mam raka pier­si, tyl­ko oswo­ić stra­chu nie po­tra­fi­łam. Ro­bi­łam jed­nak wszyst­ko, żeby cho­ro­ba nie zdo­mi­no­wa­ła mo­je­go ży­cia. Nie­chęt­nie o niej mó­wi­łam, cho­ciaż wciąż mia­łam ją w gło­wie. Na­dal re­gu­lar­nie ćwi­czy­łam – nie oszczę­dza­łam się na tre­nin­gach, ćwi­czy­łam na za­pas, wie­dząc, że po ope­ra­cji na ja­kiś czas będę mu­sia­ła od­pu­ścić. Wciąż in­ten­syw­nie też pra­co­wa­łam. Chcia­łam tę cho­ro­bę mieć jak naj­szyb­ciej za sobą. Bez za­głę­bia­nia się w szcze­gó­ły. O nic nie do­py­ty­wa­łam. Ni­cze­go nie ana­li­zo­wa­łam. Nie roz­wa­ża­łam róż­nych sce­na­riu­szy, bo bra­łam pod uwa­gę tyl­ko je­den.

28 mar­ca rano zo­sta­łam przy­ję­ta do szpi­ta­la. Nie było we mnie zgo­dy na sy­tu­ację, w ja­kiej się zna­la­złam. W izbie przy­jęć nie prze­bra­łam się w pi­ża­mę, tyl­ko w dres. Pró­bo­wa­łam od­cza­ro­wać rze­czy­wi­stość. Mia­łam ze sobą na­wet kom­pu­ter – za­pla­no­wa­łam, że bez wzglę­du na wszyst­ko będę pra­co­wa­ła, a nie le­ża­ła w ocze­ki­wa­niu na to, co ma się wy­da­rzyć. Czas spę­dza­łam jed­nak głów­nie na spa­ce­rach po ko­ry­ta­rzu. Uni­ka­łam roz­mów z in­ny­mi pa­cjent­ka­mi, bo nie mia­łam ocho­ty wy­słu­chi­wać nie­koń­czą­cych się opo­wie­ści na te­mat raka i me­tod le­cze­nia – tych, któ­re za­wio­dły, i tych cu­dow­nych. Poza tym mu­sia­łam ja­koś do­trwać do śro­dy. To był mój nowy cel krót­ko­ter­mi­no­wy. Kon­cen­tro­wa­łam się wy­łącz­nie na nim. Chcia­łam mieć już za sobą ope­ra­cję, bo ko­lej­nym ce­lem było to, by jak naj­szyb­ciej wyjść ze szpi­ta­la. Z sali ope­ra­cyj­nej zo­sta­łam przy­wie­zio­na wcze­snym po­po­łu­dniem, wie­czo­rem znów by­łam na no­gach.

Mój guz miał 13 mi­li­me­trów. Tyl­ko i aż, bo my­ślę, że był­by mniej­szy, gdy­bym do le­ka­rza zgło­si­ła się wcze­śniej. Mia­łam więc na­praw­dę dużo szczę­ścia. Wraz z gu­zem wy­cię­to je­den wę­zeł chłon­ny. Po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie cze­kać na osta­tecz­ny wy­nik ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­gicz­ne­go. W pią­tek wcze­snym po­po­łu­dniem wró­ci­łam do domu. Mimo dys­kom­for­tu, jaki od­czu­wa­łam po ope­ra­cji, roz­pie­ra­ła mnie ener­gia. Do tego stop­nia, że pierw­szą rze­czą, któ­rą zro­bi­łam, było... umy­cie okna. Ale tyl­ko jed­ne­go. Siła tej po­trze­by za­sko­czy­ła mnie samą, bo my­cie okien ni­g­dy nie na­le­ża­ło (i na­dal nie na­le­ży) do mo­ich ulu­bio­nych za­jęć. Resz­tę week­en­du spę­dzi­łam już spo­koj­nie, wy­grze­wa­jąc się w wio­sen­nym słoń­cu w ogro­dzie. Pierw­szy raz od nie pa­mię­tam kie­dy bez na­pię­cia i ci­śnie­nia, że co­kol­wiek mu­szę. Tak, tego wła­śnie na­uczy­ła mnie ta cho­ro­ba – że ni­cze­go nie mu­szę, co naj­wy­żej mogę. Je­śli będę mia­ła ocho­tę.

W po­nie­dzia­łek po­je­cha­łam do pra­cy. Chcia­łam być przy wy­sył­ce ko­lej­ne­go nu­me­ru do dru­ku. Chcia­łam wró­cić do swo­je­go ży­cia. Od­zy­ski­wa­łam je po­wo­li, bo szpi­tal na­dal był głów­nym punk­tem pro­gra­mu. Wciąż re­gu­lar­nie tam jeź­dzi­łam. Naj­pierw na zmia­ny opa­trun­ku i zdję­cie szwów, po­tem na ba­da­nia i przy­go­to­wa­nie do ra­dio­te­ra­pii, wresz­cie od maja – na ra­dio­te­ra­pię. By­łam już jed­nak na ostat­niej pro­stej. Przez cały mie­siąc każ­dy dzień wy­glą­dał tak samo: rano je­cha­łam na Mo­ko­tów do re­dak­cji, stam­tąd póź­nym po­po­łu­dniem na Ur­sy­nów. I nie było tak źle, jak mia­ło być. Na­świe­tla­nia nie oka­za­ły się wy­jąt­ko­wo uciąż­li­we, zno­si­łam je bar­dzo do­brze. Gdy­by tyl­ko było to moż­li­we, jeź­dzi­ła­bym na­pro­mie­niać się na­wet dwa razy dzien­nie. Zda­rza­ły się jed­nak dni, gdy nie mia­łam na nic siły. To było fru­stru­ją­ce, ale też uczy­ło cier­pli­wo­ści i po­ko­ry, na któ­rych nad­miar przed dia­gno­zą nie na­rze­ka­łam.

Tak samo szyb­ko jak do pra­cy wró­ci­łam do ak­tyw­no­ści. Przez pierw­sze dni po wyj­ściu ze szpi­ta­la głów­nie spa­ce­ro­wa­łam; kil­ka razy dzien­nie ro­bi­łam też w domu krót­kie se­rie przy­sia­dów i cho­dzi­łam w górę i w dół po scho­dach. Po ty­go­dniu zde­cy­do­wa­łam się po­je­chać na si­łow­nię. Wy­da­wa­ło mi się, że mogę góry prze­no­sić, tym­cza­sem sił wy­star­czy­ło mi na 10 mi­nut nie­zbyt szyb­kie­go mar­szu na bież­ni. Po­pła­ka­łam się z bez­sil­no­ści. Po­trak­to­wa­łam to jak po­raż­kę i... wró­ci­łam tam na­stęp­ne­go dnia, bo nie lu­bię prze­gry­wać. Znów ćwi­czy­łam re­gu­lar­nie, na mia­rę swo­ich moż­li­wo­ści. Rów­nież przez cały okres trwa­nia ra­dio­te­ra­pii, cho­ciaż zda­rza­ło się, że nie da­wa­łam rady wy­siąść na par­kin­gu z auta. Bo rak pier­si od­bie­ra siłę. Do­słow­nie. Sil­ny stres, któ­ry to­wa­rzy­szy tej cho­ro­bie, spra­wia, że nie mo­żesz ani spać, ani jeść. W każ­dym ra­zie ja nie mo­głam. Przez wie­le ty­go­dni prze­sy­pia­łam noce tyl­ko dzię­ki ta­blet­kom na­sen­nym, a do je­dze­nia się zmu­sza­łam. Nic nie mia­ło wte­dy sma­ku.

By­łam zmę­czo­na tą cho­ro­bą psy­chicz­nie i fi­zycz­nie. Ostat­nia se­sja na­świe­tla­nia, któ­rej nie mo­głam się do­cze­kać, mia­ła dla mnie zna­cze­nie nie­mal sym­bo­licz­ne. Pa­mię­tam uczu­cie ulgi, ja­kie po jej za­koń­cze­niu mi to­wa­rzy­szy­ło. Wy­cho­dzi­łam ze szpi­ta­la wcze­snym wie­czo­rem, sama, prze­mie­rza­jąc pu­ste ko­ry­ta­rze...

* * *

Jed­ną z naj­waż­niej­szych rze­czy w tej cho­ro­bie jest moim zda­niem mieć wo­kół sie­bie lu­dzi, na któ­rych moż­na po­le­gać i któ­rzy cię przez nią prze­pro­wa­dzą. Ja mia­łam szczę­ście. Od sa­me­go po­cząt­ku by­łam pod opie­ką na­praw­dę do­brych le­ka­rzy – do­świad­czo­nych, pro­fe­sjo­nal­nych, ale jed­no­cze­śnie bu­dzą­cych za­ufa­nie. Mimo nie­ustan­nie to­wa­rzy­szą­ce­go mi stra­chu mia­łam więc pew­ność, że co­kol­wiek mnie cze­ka, je­stem w na­praw­dę do­brych rę­kach. Były też wte­dy przy mnie inne oso­by, dzię­ki któ­rym rak pier­si mniej mnie prze­ra­żał; naj­waż­niej­szą z nich był Pa­weł, mój mąż.

Na po­cząt­ku 2021 roku mi­nę­ło pięć lat od chwi­li, gdy usły­sza­łam dia­gno­zę „rak pier­si”. Ma­gicz­ne pięć lat. Mam na­dzie­ję, że mój li­mit szczę­ścia się nie wy­czer­pał.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki