Zdrada - Paulo Coelho - ebook + książka

Zdrada ebook

Paulo Coelho

3,8
35,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

rutyna • namiętność • katharsis

Linda ma 31 lat. Wszyscy uważają, że ma wspaniałe życie. Mieszka w Szwajcarii, w jednym z najbezpieczniejszych państw świata. Ma kochającego męża, urocze i dobrze wychowane dzieci oraz świetną pracę dziennikarki.

Jednak zaczyna buntować się przeciw rutynie i przewidywalności swojego życia. Nie jest w stanie dłużej udawać, że jest szczęśliwa, gdy w rzeczywistości czuje jedynie apatię.

Wszystko zmienia się, kiedy spotyka swojego byłego chłopaka. Jakub jest znanym politykiem, z którym przeprowadza wywiad. Podczas spotkania budzi się w niej dawno zapomniane uczucie – pożądanie.

Wbrew wszystkiemu postanawia zdobyć dawną miłość. Chcąc osiągnąć swój cel, musi sięgnąć dna ludzkich uczuć, by na koniec odnaleźć szczęście.

"Lepiej nie żyć wcale niż nie kochać"

Paulo Coelho

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
3,8 (177 ocen)
70
40
36
24
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
leonjat13

Z braku laku…

Próbuję zrozumieć fenomen książek tego autora i jednak nie odnajduję...
20
Asia0077

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka.
00
aleksandra756

Z braku laku…

"Męż­czy­zna zdra­dza, bo ma zdra­dę za­pi­sa­ną w ge­nach. Na­to­miast ko­bie­tę zdra­da odzie­ra z god­no­ści. Od­da­je swoje ciało, a z nim duszę. To praw­dzi­wa zbrod­nia. Kra­dzież. To coś znacz­nie gor­sze­go niż napad na bank, bo jeśli wyj­dzie na jaw (a zwy­kle tak się dzie­je), cała ro­dzi­na prze­ży­wa nie­od­wra­cal­ną stra­tę. Dla męż­czyzn to „głupi wy­skok”, dla ko­biet du­cho­we mor­der­stwo, znisz­cze­nie tych, któ­rzy ją ko­cha­ją i wspie­ra­ją jako matkę i żonę." To cytat.
00



O Autorze

Paulo Coelho

Uro­dził się 24 sierp­nia 1947 roku w Rio de Jane­iro. Zanim został pisa­rzem, two­rzył tek­sty pio­se­nek, pra­co­wał jako pro­du­cent muzyczny i dzien­ni­karz. Waż­nym źró­dłem inspi­ra­cji jest dla Paula jego wła­sne życie. Świa­tową sławę przy­niósł mu Alche­mik, który uka­zał się po jego pierw­szej powie­ści Piel­grzym. Alche­mik był jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń wydaw­ni­czych XX wieku, sprze­dał się w 150 milio­nach egzem­pla­rzy i został opu­bli­ko­wany w 89 języ­kach, co czyni Paula Coelho naj­czę­ściej tłu­ma­czo­nym auto­rem z języka por­tu­gal­skiego na świe­cie i jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych pisa­rzy współ­cze­snych. W Pol­sce jego książki osią­gnęły nakład 5 milio­nów egzem­pla­rzy.

Alche­mik, Piel­grzym, Brida, Pod­ręcz­nik wojow­nika świa­tła, Wero­nika posta­na­wia umrzeć, Jede­na­ście minut, Zahir, Cza­row­nica z Por­to­bello, Zwy­cięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprze­dały się w ponad 320 milio­nach egzem­pla­rzy na całym świe­cie.

Jest człon­kiem Bra­zy­lij­skiej Aka­de­mii Lite­ra­tury i otrzy­mał Order Legii Hono­ro­wej w ran­dze kawa­lera. W 2007 roku został mia­no­wany Posłań­cem Pokoju ONZ.

O Maryjo bez grze­chu poczęta, módl się za nami, któ­rzy się do Cie­bie ucie­kamy!

Wypłyń na głę­bię i zarzuć­cie sieci na połów!

Św. Łukasz, 5,4

Zdrada

Kiedy rano budzę się i zaczy­nam „nowy dzień”, mam ochotę zamknąć oczy i zostać w łóżku. Nie­stety muszę wstać.

Mam wspa­nia­łego, sza­leń­czo zako­cha­nego we mnie męża, który jest wła­ści­cie­lem zna­nego fun­du­szu inwe­sty­cyj­nego. Wbrew woli mojego mał­żonka pismo „Bilan” co rok umiesz­cza jego nazwi­sko na liście trzy­stu naj­bo­gat­szych oby­wa­teli Szwaj­ca­rii.

Mam dwoje dzieci, które – zda­niem moich przy­ja­ció­łek – są dla mnie „sen­sem życia”. Wcze­śnie rano robię im śnia­da­nie i odwożę do szkoły, cho­ciaż na pie­chotę mamy pięć minut. Dzieci spę­dzają tam więk­szość dnia, co pozwala mi zająć się pracą i innymi spra­wami. Po lek­cjach pil­nuje ich fili­piń­ska nia­nia i jest z nimi do naszego powrotu.

Lubię mój zawód. Jestem powa­żaną dzien­ni­karką w zna­nej gaze­cie, którą można kupić na każ­dym rogu Genewy, naszego mia­sta.

Raz do roku całą rodziną jedziemy na waka­cje, zazwy­czaj do baj­ko­wych miejsc z pięk­nymi pla­żami. Zwie­dzamy „egzo­tyczne” mia­sta zamiesz­kałe przez biedną lud­ność. Dzięki temu czu­jemy się bogatsi, bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wani i jeste­śmy wdzięczni losowi za wszyst­kie otrzy­mane dary.

Zapo­mnia­łam się przed­sta­wić. Nazy­wam się Linda. Bar­dzo mi miło. Mam trzy­dzie­ści jeden lat, 175 cen­ty­me­trów wzro­stu i ważę 68 kilo. Dzięki wiel­kiej hoj­no­ści mojego męża noszę naj­droż­sze ubra­nia, na jakie można sobie pozwo­lić, co budzi zachwyt męż­czyzn i zazdrość kobiet.

Mimo to każ­dego ranka, kiedy otwie­ram oczy i spo­glą­dam na ide­alny świat, o któ­rym wszy­scy marzą, a tylko nie­wielu ma szczę­ście w nim żyć, wiem, że nowy dzień zakoń­czy się kolejną klę­ską. Jesz­cze w zeszłym roku wyda­wało mi się, że wszystko jest w porządku. Żyłam nor­mal­nie, choć raz na jakiś czas drę­czyły mnie wyrzuty sumie­nia, że dostaję od losu zbyt wiele. Któ­re­goś pięk­nego dnia, kiedy szy­ko­wa­łam śnia­da­nie dla rodziny (pamię­tam, że była wio­sna, bo w ogro­dzie poja­wiły się kwiaty), pomy­śla­łam: „I to wszystko?”.

Nie powin­nam sta­wiać sobie takich pytań, ale to wina pisa­rza, z któ­rym poprzed­niego dnia prze­pro­wa­dzi­łam wywiad.

Pamię­tam, jak powie­dział:

– Nie inte­re­suje mnie bycie szczę­śli­wym. Wolę być zako­chany, cho­ciaż to bar­dziej ryzy­kowne, bo ni­gdy nie wia­domo, co z tego wynik­nie.

Zro­biło mi się go żal. Nie­speł­niony czło­wiek, który umrze w samot­no­ści, zgorzk­niały.

Następ­nego dnia zda­łam sobie sprawę, że w moim życiu nie ma żad­nego ryzyka.

Wiem, co mnie czeka, bo każdy dzień podobny jest do poprzed­niego. Miłość? Oczy­wi­ście, kocham mojego męża. Dzięki temu nie wpa­dam w depre­sję i wie­rzę, że jestem z nim nie tylko dla pie­nię­dzy, przez wzgląd na dzieci czy na kon­we­nanse.

Miesz­kam w naj­bez­piecz­niej­szym kraju na świe­cie, wszystko w moim życiu jest upo­rząd­ko­wane, jestem dobrą żoną i matką. Otrzy­ma­łam surowe, pro­te­stanc­kie wycho­wa­nie i tak samo zamie­rzam wycho­wać moje pocie­chy. Niczego nie ryzy­kuję z obawy, że mogła­bym wszystko stra­cić. Obo­wiązki wyko­nuję sumien­nie, ale bez zbyt­niego anga­żo­wa­nia uczuć, cho­ciaż w mło­do­ści, jak każdy nor­malny czło­wiek, czę­sto zako­chi­wa­łam się i cier­pia­łam.

Kiedy wyszłam za mąż, czas się zatrzy­mał.

Aż do chwili, gdy spo­tka­łam tego prze­klę­tego pisa­rza i usły­sza­łam jego słowa. Co jest złego w ruty­nie i mono­to­nii?

Dla mnie abso­lut­nie nic, cho­ciaż cza­sem…

… poja­wia się strach, że w jed­nej chwili wszystko się zmieni, a ja nie będę na to przy­go­to­wana.

Od tam­tego pięk­nego, wio­sen­nego dnia, kiedy w mojej gło­wie poja­wiła się owa nie­szczę­sna myśl, zaczę­łam się bać. Czy dała­bym sobie radę, gdyby nagle zmarł mój mąż? Tak, odpo­wie­dzia­łam natych­miast – jego mają­tek star­czyłby na poko­le­nia. A gdy­bym ja zmarła, kto zająłby się dziećmi? Mój kochany mąż, który prę­dzej czy póź­niej zna­la­złby sobie drugą żonę. Jest prze­cież bogaty, uro­czy, mądry. Ale czy moje dzieci mia­łyby dobrą opiekę?

Naj­pierw sta­ra­łam się odpo­wie­dzieć na wszyst­kie drę­czące mnie pyta­nia, ale wąt­pli­wo­ści było coraz wię­cej. Kiedy się zesta­rzeję, mąż znaj­dzie sobie kochankę. A może już ma romans, bo coraz rza­dziej upra­wiamy seks? On też może podej­rze­wać, że kogoś mam, ponie­waż od trzech lat nie poświę­cam mu dosta­tecz­nie dużo uwagi.

Ni­gdy nie kłó­ci­li­śmy się z powodu zazdro­ści, co mnie cie­szyło. Jed­nak od owego wio­sen­nego poranka zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie świad­czy to o braku miło­ści.

Pró­bo­wa­łam o tym nie myśleć.

Przez następny tydzień po pracy szłam na zakupy na Rue du Rhône. Nie mia­łam żad­nych spe­cjal­nych potrzeb, ale czu­łam, że robiąc zakupy, zmie­niam coś w moim życiu. Kupo­wa­łam nie­po­trzebne dodatki do ubrań, kuchenne gadżety, o któ­rych ist­nie­niu nie mia­łam poję­cia (cho­ciaż w tej dzie­dzi­nie trudno wymy­ślić coś nowego). Uni­ka­łam skle­pów z odzieżą dzie­cięcą, żeby nie roz­piesz­czać moich pociech nie­spo­dzie­wa­nymi pre­zen­tami. Nie odwie­dza­łam rów­nież skle­pów z modą męską, żeby moja nagła hoj­ność nie wzbu­dziła podej­rzeń męża.

Po powro­cie do domu, do mojego baj­ko­wego kró­le­stwa, przez trzy, cztery godziny było wspa­niale. Kosz­mar zaczy­nał się dopiero, gdy szli­śmy spać.

Zawsze uwa­ża­łam, że namięt­ność jest dla mło­dych, a w moim wieku jej brak jest rze­czą natu­ralną. Nie mar­twi­łam się tym.

Dziś, po kilku mie­sią­cach, jestem roz­darta mię­dzy stra­chem przed zmianą a stra­chem, że do końca mojego życia nic się nie zmieni. Podobno z nadej­ściem lata ludzie zaczy­nają mieć dziwne myśli, ponie­waż spę­dzają wię­cej czasu na świe­żym powie­trzu. Czują się mali wobec ota­cza­ją­cej ich potęż­nej przy­rody. Hory­zont prze­suwa się daleko poza chmury nad ich gło­wami i ściany ich domów.

Może to prawda, ale w moim przy­padku nie lato było przy­czyną bez­sen­nych nocy. Kiedy robi się ciemno i nikt mnie nie widzi, zaczy­nam się bać – śmierci, miło­ści, jej braku, tego, że każda nowość zmieni się w rutynę. Boję się rze­czy nie­ocze­ki­wa­nych, nawet gdyby miały się oka­zać wspa­niałe i fascy­nu­jące.

Wtedy pró­buję pocie­szać się nie­szczę­ściem innych ludzi.

Wstaję i włą­czam tele­wi­zor. Oglą­dam dzien­nik, z któ­rego dowia­duję się o wypad­kach, kata­kli­zmach, ludziach pozba­wio­nych dachu nad głową, uchodź­cach wojen­nych. Ilu cho­rych jest na świe­cie? Ilu cierpi w ciszy lub gło­śno pła­cząc? Ile jest nie­spra­wie­dli­wo­ści, ile zdrad? Ilu bied­nych, bez­ro­bot­nych, cie­mię­żo­nych?

Zmie­niam kanał. Oglą­dam serial albo film i uspo­ka­jam się na kilka minut. Potem zaczy­nam się dener­wo­wać, że mąż wsta­nie i zapyta: „Co się dzieje, kocha­nie?”. Musia­ła­bym odpo­wie­dzieć, że wszystko w porządku. Albo jesz­cze gorzej – tak jak zda­rzyło się to dwa lub trzy razy w zeszłym mie­siącu – kiedy wró­cimy do łóżka, mąż położy rękę na moim udzie, a potem powoli prze­su­nie ją w górę i zacznie mnie pie­ścić. Mogę uda­wać orgazm – robi­łam to nie­raz – ale nie mogę na zawo­ła­nie być wil­gotna.

Zacznę się tłu­ma­czyć, że jestem zmę­czona. Wtedy on bez znie­cier­pli­wie­nia i gniewu poca­łuje mnie na dobra­noc, odwróci się na bok, spraw­dzi naj­now­sze wia­do­mo­ści na table­cie i jakoś dotrwamy do świtu. A ja będę trzy­mać kciuki, żeby następ­nym razem był bar­dzo, ale to bar­dzo zmę­czony.

Nie zawsze tak jest. Cza­sem muszę prze­jąć ini­cja­tywę. Nie mogę odrzu­cać go przez parę nocy z rzędu, bo znaj­dzie sobie kochankę, a ja nie chcę go stra­cić. Chwila mastur­ba­cji i jestem gotowa. Wszystko wraca do normy.

„Wszystko wraca do normy” ozna­cza, że nic nie jest tak jak daw­niej, kiedy byli­śmy dla sie­bie tajem­nicą.

Przy­ja­ciółki mówią, że mam szczę­ście. Nie zdają sobie sprawy, że kła­mię, kiedy opo­wia­dam, jak czę­sto kochamy się z mężem. Zresztą one też kła­mią, chwa­ląc się, że są przez mężów ado­ro­wane. Wszyst­kie jed­nak zgod­nie przy­znają, że seks jest ważny przez pierw­szych pięć lat mał­żeń­stwa, a potem trzeba wyka­zy­wać wię­cej „inwen­cji”. Na przy­kład można zamknąć oczy i wyobra­zić sobie, że upra­wiamy seks z sąsia­dem i robi on rze­czy, na które nie odwa­żyłby się mąż. Albo że odda­jemy się jemu i mężowi jed­no­cze­śnie, wypró­bo­wu­jąc wszel­kie per­wer­sje i zaka­zane zabawy.

Idąc z dziećmi do szkoły, przyj­rza­łam się mojemu sąsia­dowi. Ni­gdy na jego temat nie fan­ta­zjo­wa­łam. Wola­ła­bym wyobra­żać sobie, jak kocham się z mło­dym repor­te­rem z naszej redak­cji. Odgrywa rolę nie­szczę­śli­wego samot­nika. Ni­gdy nie widzia­łam, żeby z kimś flir­to­wał i może to mnie w nim pociąga. Wszyst­kie moje redak­cyjne kole­żanki chęt­nie „zaopie­ko­wa­łyby się bie­da­kiem”. Pew­nie chło­pak dobrze o tym wie, ale wystar­czy mu świa­do­mość, że jest obiek­tem pożą­da­nia. Może on też odczuwa prze­ra­ża­jący strach przed zro­bie­niem kroku, który w kon­se­kwen­cji pozba­wiłby go pracy, rodziny, daw­nego życia i przy­szło­ści.

Patrząc na mojego sąsiada, mia­łam ochotę się roz­pła­kać. Mył samo­chód, a ja pomy­śla­łam: „Jaki on do nas podobny. Przyj­dzie dzień, kiedy niczym nie będziemy się od sie­bie róż­nić. Nasze dzieci doro­sną i prze­niosą się do innego mia­sta albo zamiesz­kają w innym kraju, a my przej­dziemy na eme­ry­turę i będziemy puco­wać nasze samo­chody, cho­ciaż mogli­by­śmy to komuś zle­cić. Jed­nak w pew­nym wieku trzeba zaj­mo­wać się nie­istot­nymi rze­czami dla zabi­cia czasu i udo­wod­nie­nia innym, że wciąż jeste­śmy sprawni, panu­jemy nad wydat­kami i pewne czyn­no­ści na­dal chęt­nie wyko­nu­jemy samo­dziel­nie”.

Umy­cie samo­chodu nie zmieni biegu histo­rii, ale tego dnia dla mojego sąsiada była to sprawa naj­waż­niej­sza. Życzył mi miłego dnia, uśmiech­nął się i wró­cił do pracy z taką naboż­no­ścią, jakby czy­ścił rzeźbę Rodina.

Zosta­wiam samo­chód na par­kingu – „Korzy­staj z trans­portu publicz­nego! Dbaj o śro­do­wi­sko!” – wsia­dam do auto­busu i w dro­dze do pracy spo­glą­dam przez okno na zna­jome ulice. Mam wra­że­nie, że Genewa nie zmie­niła się od cza­sów mojego dzie­ciń­stwa. Zabyt­kowe kamie­nice upar­cie tkwią mię­dzy budyn­kami wybu­do­wa­nymi z ini­cja­tywy jakie­goś sza­lo­nego pre­fekta, który w latach pięć­dzie­sią­tych odkrył „nowo­cze­sną archi­tek­turę”.

Myślę o tym za każ­dym razem, kiedy jadę auto­bu­sem do pracy. Wszystko jest w złym guście, nie ma szkla­nych wie­żow­ców, tras szyb­kiego ruchu, a korze­nie drzew nisz­czą beto­nowe alejki, przez co cią­gle się poty­kamy. W par­kach oto­czo­nych sta­rymi, drew­nia­nymi pło­tami ple­nią się chwa­sty, „bo takie jest prawo natury”… To mia­sto różni się od nowo­cze­snych metro­po­lii, które zatra­ciły swój dawny czar.

Tutaj na­dal mówimy prze­cho­dniowi „dzień dobry”, a wycho­dząc ze sklepu, gdzie przed chwilą kupi­li­śmy wodę, żegnamy się grzecz­nym „do widze­nia”, nawet jeśli ni­gdy tam nie wró­cimy. Zda­rza nam się też poroz­ma­wiać w auto­bu­sie z obcym pasa­że­rem, wbrew utar­tej opi­nii, że Szwaj­ca­rzy są powścią­gliwi i mało­mówni. Dzięki tym ste­reo­ty­pom łatwiej nam zacho­wać wła­sny styl życia. Mam nadzieję, że będzie tak jesz­cze przez dobrych pięć stu­leci, dopóki przez Alpy nie prze­pra­wią się bar­ba­rzyńcy ze swo­imi elek­tro­nicz­nymi wyna­laz­kami, miesz­ka­niami o mikro­sko­pij­nych sypial­niach i wiel­kich salo­nach na pokaz, ostro uma­lo­wa­nymi kobie­tami, gło­śno mówią­cymi męż­czy­znami, zakłó­ca­ją­cymi spo­kój sąsia­dom, i wyzy­wa­jąco ubra­nymi nasto­lat­kami, które drżą przed tym, co powie mama i tata.

Niech sobie wszy­scy myślą, że zaj­mu­jemy się pro­duk­cją sera, cze­ko­lady, hodu­jemy krowy i robimy zegarki. Niech na­dal wie­rzą, że na każ­dym rogu genew­skiej ulicy stoi bank. Nie zamie­rzamy tego zmie­niać, dobrze nam bez bar­ba­rzyń­ców. Poza tym jeste­śmy solid­nie przy­go­to­wani do obrony. Każdy Szwaj­car musi odbyć służbę woj­skową i posiada w domu broń, choć trzeba przy­znać, że rzadko jej używa prze­ciw dru­giemu czło­wie­kowi.

Jeste­śmy szczę­śliwi, bo od wie­ków nic się tu nie zmie­nia. Jeste­śmy dumni z tego, że zacho­wa­li­śmy neu­tral­ność, gdy reszta Europy wysy­łała swo­ich chłop­ców na bez­sen­sowne wojny. Cie­szy nas, że nikomu nie musimy tłu­ma­czyć się z nie­atrak­cyj­nego wyglądu Genewy, mia­sta, gdzie nie­prze­rwa­nie dzia­łają kawiar­nie z dzie­więt­na­sto­wiecz­nym rodo­wo­dem, a ulice pełne są star­szych pań.

„Jeste­śmy szczę­śliwi”. Może nie do końca. Wszy­scy są szczę­śliwi, tylko nie ja. Jadę do pracy i zasta­na­wiam się, czy coś jest ze mną nie tak.

W redak­cji jak zwy­kle wszy­scy dwoją się i troją, żeby zna­leźć jakiś inte­re­su­jący temat, inny niż zwy­kłe banalne infor­ma­cje o wypadku samo­cho­do­wym, napa­dzie (bez uży­cia broni) czy poża­rze (jedzie do niego tuzin wozów stra­żac­kich z wyszko­loną ekipą, a kiedy stra­żacy wtar­gną do sta­rego miesz­ka­nia, okaże się, że powo­dem posta­wie­nia na nogi całego mia­sta było przy­pa­lone mięso).

Powrót do domu, miłe chwile w kuchni, cała rodzina przy nakry­tym stole, modli­twa dzięk­czynna. Po kola­cji każdy wraca do swo­ich spraw. Mąż pomaga dzie­ciom w lek­cjach, żona sprząta kuch­nię, robi inspek­cję miesz­ka­nia i przy­go­to­wuje pie­nią­dze dla sprzą­taczki, która zjawi się jutro rano.

Przez te ostat­nie mie­siące zda­rzają się chwile, gdy czuję się świet­nie. Wtedy wiem, że moje życie ma sens i wie­rzę, że każdy ma do speł­nie­nia w życiu jakąś rolę. Dzieci widzą, że mama jest w dobrym nastroju, mąż od razu jest mil­szy i bar­dziej tro­skliwy, a dom lśni wewnętrz­nym bla­skiem. Jeste­śmy przy­kładną, szczę­śliwą rodziną – dla sąsia­dów z naszej ulicy, dla miesz­kań­ców mia­sta, kan­tonu, dla całego kraju.

Potem wcho­dzę pod prysz­nic i nagle, bez żad­nego kon­kret­nego powodu zaczy­nam szlo­chać. Pła­czę pod­czas kąpieli, ponie­waż wtedy nikt mnie nie sły­szy i nie dopy­tuje, czy wszystko w porządku.

Jasne, wszystko w porządku. Dla­czego mia­łoby być ina­czej? Zauwa­ży­li­ście, żeby w moim życiu coś zmie­niło się na gor­sze?

Nie.

Gdyby nie te noce pełne stra­chu.

Dni pozba­wione rado­ści.

Wspo­mnie­nia szczę­śli­wych dni i żal za tym, co mogło być, a nie było.

Nie­za­spo­ko­jone pra­gnie­nie przy­gody.

Prze­ra­ża­jąca nie­pew­ność, co będzie z dziećmi.

Kłę­bią się czarne myśli, zawsze te same, jakby jakiś zły duch czy­hał w rogu pokoju i w odpo­wied­niej chwili rzu­cał się na mnie, szep­cząc „szczę­ście nie trwa wiecz­nie”. Prze­cież zawsze o tym wie­dzia­łam, prawda?

Potrze­buję zmiany. Muszę się zmie­nić. Dziś w pracy zde­ner­wo­wa­łam się tylko dla­tego, że sta­żystka nie przy­go­to­wała na czas potrzeb­nych mate­ria­łów. Ni­gdy tak się nie zacho­wy­wa­łam. Nie poznaję sie­bie.

Nie mogę za to winić pisa­rza. Prze­cież od naszej roz­mowy minęło kilka mie­sięcy. On tylko wywo­łał erup­cję wul­kanu, z któ­rego wytry­snęła lawa, sie­jąc śmierć i znisz­cze­nie. Rów­nie dobrze powo­dem mógł być film, książka, osoba, z którą zamie­ni­łam dwa słowa. Myślę, że wielu ludzi przez lata żyje w poczu­ciu nara­sta­ją­cej fru­stra­cji. Nie zawsze w pełni zdają sobie z tego sprawę, aż któ­regoś pięk­nego dnia jakiś dro­biazg wypro­wa­dza ich z rów­no­wagi i wybu­chają.

– Dosyć. Dłu­żej tego nie zniosę – mówią.

Jedni popeł­niają samo­bój­stwo, inni roz­wo­dzą się albo jadą jako wolon­ta­riu­sze do bied­nego afry­kań­skiego kraju w nadziei, że zba­wią świat.

Ale ja znam sie­bie. Wiem, że moją jedyną reak­cją będzie stłu­mie­nie uczuć i po jakimś cza­sie od środka zacznie mnie zże­rać rak. Jestem prze­ko­nana, że więk­szość naszych cho­rób bie­rze się z tłu­mie­nia emo­cji.

Budzę się o dru­giej nad ranem i patrzę w sufit. Przy­po­mi­nam sobie, że muszę wcze­śnie wstać, cho­ciaż bar­dzo tego nie lubię. Zamiast zasta­no­wić się nad czymś sen­sow­nym, na przy­kład odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co się ze mną dzieje, gubię się w natłoku nie­upo­rząd­ko­wa­nych myśli. Cza­sami, na szczę­ście rzadko, poważ­nie roz­wa­żam, czy nie zgło­sić się na oddział psy­chia­tryczny. Nie powstrzy­muje mnie przed tym praca ani mąż, tylko dzieci. Za nic w świe­cie nie mogą dowie­dzieć się, co czuję.

Wra­cają natrętne myśli o mał­żeń­stwie, w któ­rym nie ma zazdro­ści. Kobiety obda­rzone są szó­stym zmy­słem. Być może intu­icja pod­po­wiada mi, że mąż kogoś poznał, cho­ciaż nie zauwa­ży­łam żad­nych oznak potwier­dza­ją­cych moje przy­pusz­cze­nia.

Czy to nie absurd? Prze­cież wyszłam za mąż za ide­al­nego męż­czy­znę. Nie pije, wie­czo­rem wraca do domu, rzadko spo­tyka się z kole­gami. Rodzina jest dla niego wszyst­kim.

Brzmi jak marze­nie, gdyby nie było kosz­ma­rem. Ta sytu­acja spra­wia, że czuję ogromną pre­sję, by spro­stać jego ocze­ki­wa­niom.

Zdaję sobie sprawę, że „opty­mizm” i „nadzieja” to tylko słowa nad­uży­wane w porad­ni­kach uczą­cych, jak żyć. Mądrzy ludzie, któ­rzy je piszą, sami szu­kają sensu życia, nas trak­tu­jąc jak kró­liki doświad­czalne, na któ­rych spraw­dzają reak­cję na wybrane bodźce.

Przy­znaję, że jestem zmę­czona szczę­śli­wym, ide­al­nym życiem, a to nie­za­wod­nie świad­czy o cho­ro­bie psy­chicz­nej.

Zasy­piam. Może rze­czy­wi­ście jest ze mną bar­dzo źle?

Idę na obiad z przy­ja­ciółką.

Pro­po­nuje japoń­ską restau­ra­cję, o któ­rej ni­gdy nie sły­sza­łam. Dziwne, bo prze­pa­dam za japoń­ską kuch­nią. Przy­ja­ciółka zapew­niła, że to świetne miej­sce, cho­ciaż daleko od mojej pracy.

Dotrzeć tam nie było łatwo. Musia­łam jechać dwoma auto­bu­sami i na przy­stanku spy­tać o drogę. Wresz­cie tra­fi­łam do „świet­nej” restau­ra­cji, która znaj­duje się w gale­rii han­dlo­wej. Wszystko wyda­wało mi się okropne – wystrój, sto­liki z papie­ro­wymi obru­sami, brak okien. Jed­nak przy­ja­ciółka miała rację: to naj­lep­sza restau­ra­cja japoń­ska w Gene­wie.

– Dotąd jada­łam w innej restau­ra­cji. Nic szcze­gól­nego – powie­działa przy­ja­ciółka. – Aż któ­re­goś dnia zapro­sił mnie tu zna­jomy, który pra­cuje w japoń­skim kon­su­la­cie. Jak widzisz, na pierw­szy rzut oka miej­sce wydaje się obskurne, ale kuchni oso­bi­ście doglą­dają wła­ści­ciele. Wiesz, jakie to ważne.

Zazwy­czaj cho­dzę do tych samych restau­ra­cji i zawsze zama­wiam to samo. Nie potra­fię zary­zy­ko­wać nawet w takich małych spra­wach.

Moja przy­ja­ciółka bie­rze leki anty­de­pre­syjne. Nie mam ochoty roz­ma­wiać z nią na ten temat. Dziś zda­łam sobie sprawę, że sama jestem o krok od zała­ma­nia, ale na­dal nie chcę się do tego przy­znać.

I wła­śnie dla­tego, że nie chcę na ten temat roz­ma­wiać, robię dokład­nie odwrot­nie. Cudze nie­szczę­ścia poma­gają ukoić wła­sne cier­pie­nie.

Pytam, jak się czuje.

– Znacz­nie lepiej. Tro­chę to trwało, ale kiedy leki zaczęły dzia­łać, od razu poczu­łam poprawę. Znik­nęła apa­tia, życie znów ma kolor i smak.

Po raz kolejny prze­mysł far­ma­ceu­tyczny zaro­bił na cudzym cier­pie­niu. Jesteś smutny? Weź tabletkę, a twoje kło­poty znikną.

Ostroż­nie pytam, czy nie zechcia­łaby wypo­wie­dzieć się dla mojej gazety, która przy­go­to­wuje duży arty­kuł o depre­sji.

– To nie ma sensu. Teraz każdy opo­wiada o swo­ich odczu­ciach w inter­ne­cie. I są na to lekar­stwa.

Cie­kawe, o czym roz­ma­wiają w inter­ne­cie.

– O efek­tach ubocz­nych zaży­wa­nia leków. Nikogo nie obcho­dzą cudze cho­roby, bo a nuż mogliby się zara­zić albo poczuć coś, czego wcze­śniej nie doświad­czyli.

O czym jesz­cze dys­ku­tują?

– O ćwi­cze­niach, medy­ta­cji. Oso­bi­ście uwa­żam, że to nic nie daje. Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, ale polep­szyło mi się dopiero, kiedy przy­zna­łam się przed sobą, że mam pro­blem.

Nie pomaga świa­do­mość, że nie jest się osa­mot­nio­nym w nie­szczę­ściu? Czy nie krzepi roz­mowa z dru­gim czło­wie­kiem o swo­ich uczu­ciach?

– Ależ skąd! Jeśli ktoś wyszedł z pie­kła, nie ma ochoty przy­po­mi­nać sobie, jak tam było.

Dla­czego tyle lat żyła w tym sta­nie?

– Nie wie­rzy­łam, że mam depre­sję. Kiedy roz­ma­wia­łam z tobą albo z naszymi kole­żan­kami, mówi­ły­ście, że to głup­stwo, że inni prze­ży­wają więk­sze dra­maty i nie mają czasu na depre­sję.

Rze­czy­wi­ście tak mówi­łam. Nie daję za wygraną i upie­ram się, że arty­kuł w gaze­cie albo post na blogu mógłby ludziom pomóc prze­zwy­cię­żyć roz­pacz i zna­leźć pocie­chę. Dodaję z prze­ko­na­niem, że ja nie wiem, czym jest depre­sja i dla­tego liczę na jej wyja­śnie­nia.

Przy­jaź­nimy się od lat, zna mnie. Waha się, jakby mi nie dowie­rzała.

– To tak, jak­byś zna­la­zła się w pułapce. Widzisz, że jesteś uwię­ziona, ale nie umiesz się uwol­nić…

Dokład­nie to samo poczu­łam parę dni temu.

Przy­ja­ciółka zaczyna wymie­niać objawy znane każ­demu, kto zna­lazł się w „pie­kle”. Nie chce się wsta­wać z łóżka. Naj­prost­sze czyn­no­ści wydają się nie­wy­ko­nalne. Poja­wiają się wyrzuty sumie­nia. Nie mamy powodu tkwić w tym sta­nie, kiedy tak wielu ludzi na świe­cie prze­cho­dzi praw­dziwe dra­maty.

Pró­buję skon­cen­tro­wać się na wyśmie­ni­tym jedze­niu, ale nagle traci ono smak.

– Apa­tia – cią­gnie moja przy­ja­ciółka. – Uda­wa­nie rado­ści, uda­wa­nie smutku, uda­wa­nie orga­zmu, uda­wa­nie dobrego humoru, uda­wa­nie życia. W końcu docho­dzisz do czer­wo­nej linii i zda­jesz sobie sprawę, że jeśli ją prze­kro­czysz, nie będzie odwrotu. Wtedy akcep­tu­jesz to, co się z tobą dzieje, bo bunt ozna­czałby, że musisz wal­czyć. Godzisz się na wege­ta­cję i pró­bu­jesz ukryć przed świa­tem swój stan, cho­ciaż wymaga to ogrom­nego wysiłku.

Co było powo­dem two­jej depre­sji?

– Nic szcze­gól­nego. Wła­ści­wie dla­czego mnie tak wypy­tu­jesz? Źle się czu­jesz?

Oczy­wi­ście, że nie.

Lepiej zmie­nić temat.

Mówię jej o poli­tyku, z któ­rym poju­trze prze­pro­wa­dzam wywiad. To mój były chło­pak z liceum. Pew­nie nawet nie pamięta, że kie­dyś pod­czas poca­łunku chwy­cił mnie za nie­doj­rzałą, małą pierś.

Moja przy­ja­ciółka jest zachwy­cona. Ja sta­ram się o tym nie myśleć. Jest mi to obo­jętne.

Apa­tia. Jesz­cze nie doszłam do takiego stanu, wypie­ram fakt, że coś się ze mną dzieje. Ale to pew­nie kwe­stia czasu, mie­sięcy, dni, godzin. Nie­ba­wem wszystko sta­nie mi się obo­jętne i prze­stanę się bun­to­wać.

Mam wra­że­nie, że moja dusza powoli opusz­cza ciało i udaje się w nie­zna­nym kie­runku, do jakie­goś „bez­piecz­nego” miej­sca, gdzie nie musi zno­sić huś­tawki nastro­jów i noc­nych kosz­ma­rów. Nie ma mnie w brzyd­kiej, japoń­skiej restau­ra­cji z pysz­nym jedze­niem. Zdaje mi się, że oglą­dam scenę z jakie­goś filmu. Nie mogę i nie chcę wpły­wać na akcję.

Zapra­szamy do zakupu peł­nej wer­sji książki