Piąta góra - Paulo Coelho - ebook + książka

Piąta góra ebook

Paulo Coelho

0,0
42,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Piątej Górze Paulo Coelho przenosi nas do IX wieku, na burzliwy Bliski Wschód, gdzie prorok Eliasz walczy o zachowanie swojej wiaryw świecie tyranii królewskiej władzy, pełnym niepokojów i kultów pogańskich bóstw.

Historia Eliasza to lekcja wytrwałości, doświadczanie nadziei i podróż, której nie sposób zapomnieć.

Zainspirowana wydarzeniami, które na zawsze odmieniły życie autora, Piąta Góra jest świadectwem tego, że tragedia nie musi być karą — może stać się wyzwaniem i próbą dla ludzkiego ducha. Coelho, dzięki wciągającej narracji i pełnemu wdzięku językowi, tworzy historię ponadczasową. Opowieść o przeszłości, która porusza również dziś.

To, co nieuniknione, przemija — lecz lekcje, które pozostawia, trwają wiecznie.

„Bóg wysłuchuje tych, którzy błagają o łaskę zapomnienia dla nienawiści, lecz głuchy jest na głos tych, którzy chcą uciec przed miłością”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



O Autorze

Paulo Coelho

Uro­dził się 24 sierp­nia 1947 roku w Rio de Jane­iro. Zanim został pisa­rzem, two­rzył tek­sty pio­se­nek, pra­co­wał jako pro­du­cent muzyczny i dzien­ni­karz. Waż­nym źró­dłem inspi­ra­cji jest dla Paula jego wła­sne życie. Świa­tową sławę przy­niósł mu Alche­mik, który uka­zał się po jego pierw­szej powie­ści Piel­grzym. Alche­mik był jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń wydaw­ni­czych XX wieku, sprze­dał się w 150 milio­nach egzem­pla­rzy i został opu­bli­ko­wany w 89 języ­kach, co czyni Paula Coelho naj­czę­ściej tłu­ma­czo­nym auto­rem z języka por­tu­gal­skiego na świe­cie i jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych pisa­rzy współ­cze­snych. W Pol­sce jego książki osią­gnęły nakład 5 milio­nów egzem­pla­rzy.

Alche­mik, Piel­grzym, Brida, Pod­ręcz­nik wojow­nika świa­tła, Wero­nika posta­na­wia umrzeć, Jede­na­ście minut, Zahir, Cza­row­nica z Por­to­bello, Zwy­cięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprze­dały się w ponad 320 milio­nach egzem­pla­rzy na całym świe­cie.

Jest człon­kiem Bra­zy­lij­skiej Aka­de­mii Lite­ra­tury i otrzy­mał Order Legii Hono­ro­wej w ran­dze kawa­lera. W 2007 roku został mia­no­wany Posłań­cem Pokoju ONZ.

O Maryjo, bez grze­chu poczęta,módl się za nami, któ­rzy się do Cie­bie ucie­kamy. Amen

dla A. M.wojow­nika świa­tłai dla Mauro Sal­lesa

I dodał:„Zaprawdę, powia­dam wam:Żaden pro­rok nie jest milewidziany w swo­jej ojczyź­nie.Naprawdę, mówię wam:Wiele wdów było w Izra­elu za cza­sów Elia­sza,kiedy niebo pozo­sta­wało zamknięteprzez trzy lata i sześć mie­sięcy,tak że wielki głód pano­wał w całym kraju;a Eliasz do żad­nej z nich nie został posłany,tylko do owej wdowy w Sarep­cie Sydoń­skiej.

Łukasz, 4, 24-26

Od Autora

Główne prze­sła­nie mojej książki Alche­mik zawiera się w sło­wach króla Mel­chi­ze­de­cha do paste­rza San­tiago: „Kiedy cze­goś gorąco pra­gniesz, cały Wszech­świat działa pota­jem­nie, by udało ci się to osią­gnąć”.

W pełni w to wie­rzę. Choć nasz los jest cią­giem eta­pów, któ­rych sensu nie potra­fimy zro­zu­mieć, to wiodą nas one ku naszej Legen­dzie i pozwa­lają nauczyć się tego, co jest konieczne do wypeł­nie­nia wła­snego prze­zna­cze­nia. Sądzę, że naj­lep­szym spo­so­bem wyja­śnie­nia tego, o czym mówię, jest przy­to­cze­nie pew­nego epi­zodu z mojego życia.

12 sierp­nia 1979 roku zasy­pia­łem pewien jed­nego: w wieku trzy­dzie­stu lat udało mi się wspiąć na szczyt kariery w branży pły­to­wej. Byłem wtedy dyrek­to­rem arty­stycz­nym bra­zy­lij­skiej filii CBS i wła­śnie zosta­łem zapro­szony do Sta­nów Zjed­no­czo­nych na roz­mowy z wła­ści­cie­lami wytwórni, któ­rzy bez wąt­pie­nia mieli otwo­rzyć przede mną moż­li­wo­ści speł­nie­nia wszyst­kiego, czego pra­gną­łem w tej dzie­dzi­nie. Moje wiel­kie marze­nie, by zostać pisa­rzem, odsu­ną­łem oczy­wi­ście na bok, ale cóż to miało za zna­cze­nie? Prze­cież praw­dziwe życie cał­kiem róż­niło się od moich wcze­śniej­szych o nim wyobra­żeń. W Bra­zy­lii nie ma prze­strzeni do życia z lite­ra­tury.

Tam­tej nocy pod­ją­łem decy­zję i porzu­ci­łem swoje marze­nie. Trzeba było przy­sto­so­wać się do oko­licz­no­ści i wyko­rzy­stać nada­rza­jącą się spo­sob­ność. Gdyby zaś moje serce pro­te­sto­wało, mogłem zawsze je oszu­kać, pisu­jąc tek­sty do muzyki albo do jakiejś gazety. Poza tym byłem prze­ko­nany, że choć moje życie obrało inny kie­ru­nek, to prze­cież nie mniej eks­cy­tu­jący – cze­kała mnie bły­sko­tliwa kariera w wiel­kich wytwór­niach muzycz­nych.

Gdy się obu­dzi­łem, zadzwo­nił do mnie pre­zes firmy. Podzię­ko­wano mi za pracę bez szcze­gó­ło­wych wyja­śnień. Choć przez następne dwa lata puka­łem do wielu drzwi, ni­gdy już nie udało mi się dostać pracy w branży.

Koń­cząc Piątą Górę przy­po­mnia­łem sobie tamtą histo­rię i inne prze­jawy nie­unik­nio­nego w moim życiu. Ile­kroć czu­łem się cał­ko­wi­tym panem sytu­acji, zda­rzało się coś, co strą­cało mnie w dół. Nękało mnie pyta­nie: dla­czego? Czyż­bym był ska­zany na to, by zawsze zbli­żać się do celu, ale ni­gdy nie prze­kro­czyć linii mety? Czyżby Bóg był aż tak okrutny, by spro­wa­dzać na mnie śmierć na pustyni w chwili, gdy dostrze­ga­łem palmy na hory­zon­cie?

Długo to trwało, zanim zro­zu­mia­łem, że wytłu­ma­cze­nie było cał­kiem inne. Pewne zda­rze­nia dzieją się w naszym życiu po to, aby­śmy mogli wró­cić na praw­dziwą drogę wła­snej Legendy. Inne po to, aby zasto­so­wać w prak­tyce to, czego się nauczy­li­śmy. I w końcu są takie, które dzieją się, aby nas cze­goś nauczyć.

W mojej książce Piel­grzym sta­ra­łem się poka­zać, że nauki te wcale nie muszą wią­zać się z bólem i cier­pie­niem, wystar­czy zdy­scy­pli­no­wa­nie i natę­żona uwaga. Choć zro­zu­mie­nie tego stało się bło­go­sła­wień­stwem mego życia, mimo wytę­żo­nej pracy umy­słu nie potra­fi­łem pojąć pew­nych trud­nych momen­tów, przez które prze­sze­dłem.

Wspo­mniana histo­ria może być tego przy­kła­dem – byłem pro­fe­sjo­na­li­stą, dawa­łem z sie­bie to, co naj­lep­sze i mia­łem pomy­sły, które do dziś uwa­żam za dobre. Ale nie­unik­nione nade­szło i to dokład­nie w chwili, gdy czu­łem się tak pew­nie. Zdaje mi się, że nie jestem w tym doświad­cze­niu odosob­niony. Nie­unik­nione otarło się o życie wszyst­kich ludz­kich istot na tej ziemi. Jedni się pod­no­szą, inni dają za wygraną – ale każdy z nas poczuł kie­dyś dotyk skrzy­deł tra­ge­dii.

Po co? Aby odpo­wie­dzieć na to pyta­nie pozwo­li­łem, by Eliasz popro­wa­dził mnie przez dni i noce Akbaru.

Paulo Coelho

Wstęp

Na początku 870 roku przed Chry­stu­sem kraj znany jako Feni­cja, a przez Izra­eli­tów zwany Liba­nem, świę­cił bli­sko trzy stu­le­cia pokoju. Jego miesz­kańcy mieli z czego być dumni: choć poli­tycz­nie nie­zbyt silni, potra­fili, budząc tym zazdrość, pak­to­wać, co było jedy­nym spo­so­bem na prze­trwa­nie w świe­cie nęka­nym usta­wicz­nymi woj­nami. Unia zawią­zana z kró­lem Izra­ela Salo­mo­nem około 1000 roku przed Chry­stu­sem pozwo­liła na uno­wo­cze­śnie­nie floty i han­dlową eks­pan­sję. Odtąd Feni­cja nie prze­sta­wała rosnąć w siłę.

Jej żegla­rze docie­rali do lądów tak odle­głych jak Hisz­pa­nia czy innych obmy­wa­nych przez Ocean Atlan­tycki brze­gów. Wedle nie­po­twier­dzo­nych teo­rii, pozo­sta­wili oni swoje inskryp­cje w pół­nocno-wschod­niej i połu­dnio­wej Bra­zy­lii. Han­dlo­wali szkłem, cedrem, bro­nią, żela­zem i kością sło­niową. Miesz­kańcy dużych miast: Sydonu, Tyru i Byblos znali liczby, umieli doko­ny­wać obli­czeń astro­no­micz­nych, wie­dzieli jak pro­du­ko­wać wino i od bli­sko dwu­stu lat uży­wali do zapi­sów zbioru liter, który Grecy nazwali alfa­be­tem.

Na początku 870 roku przed Chry­stu­sem, w odle­głym mie­ście zwa­nym Niniwa zwo­łano radę wojenną. Grupa asy­ryj­skich wodzów zde­cy­do­wała wysłać swe woj­ska na pod­bój naro­dów zamiesz­ku­ją­cych wybrzeże Morza Śród­ziem­nego. Feni­cja została wybrana jako pierw­szy cel najazdu.

Na początku 870 roku przed Chry­stu­sem dwóch męż­czyzn ukry­tych w jed­nej ze stajni w Gala­adzie w Izra­elu, cze­kało na mającą wkrótce nadejść śmierć.

Część pierwsza

– Słu­ży­łem Panu, który teraz zosta­wił mnie na pastwę wroga – powie­dział Eliasz.

– Bóg jest Bogiem – odparł lewita. – Nie powie­dział Moj­że­szowi, czy jest zły, czy dobry, rzekł jedy­nie Jestem. Jest zatem wszyst­kim, co ist­nieje pod słoń­cem – pio­ru­nem nisz­czą­cym dom i ręką czło­wie­czą, która ten dom odbu­duje.

Roz­mowa była jedy­nym spo­so­bem, by nie myśleć o stra­chu. W każ­dej chwili żoł­nie­rze, któ­rzy prze­cze­sy­wali dom po domu, nawra­ca­jąc lub mor­du­jąc pro­ro­ków, mogli otwo­rzyć drzwi stajni, w któ­rej obaj się ukryli i dać im do wyboru jedną z dwóch moż­li­wo­ści: albo odda­nie czci fenic­kiemu Baalowi albo śmierć.

Lewita mógł się nawró­cić i unik­nąć śmierci. Lecz Eliasz nie miał wyboru: wszystko to stało się z jego winy i Jeza­bel za wszelką cenę chciała mieć jego głowę.

– To anioł Pań­ski naka­zał mi, bym poszedł mówić z kró­lem Acha­bem i ostrzegł go, iż tak jak długo Baal będzie czczony w Izra­elu, nie spad­nie deszcz – wyja­śnił, jakby pro­sząc o wyba­cze­nie za to, że usłu­chał anioła. – Lecz Bóg działa powoli i nim skutki suszy zaczną być widoczne, wszy­scy wierni Panu zostaną wymor­do­wani przez księż­niczkę Jeza­bel.

Lewita mil­czał. Roz­wa­żał, czy powi­nien oddać cześć Baalowi, czy zgi­nąć w imię Pana.

– Kim jest Bóg? – cią­gnął Eliasz. – Czy to On pod­trzy­muje miecz żoł­nie­rza zabi­ja­ją­cego tych, któ­rzy trwają przy wie­rze naszych patriar­chów? Czy to On posa­dził na naszym tro­nie obcą księż­niczkę, by wszyst­kie te nie­szczę­ścia spa­dły na nasze poko­le­nie? Czy to Bóg zabija wier­nych, nie­win­nych, tych, któ­rzy prze­strze­gają Moj­że­szo­wego prawa?

Lewita pod­jął decy­zję – wolał umrzeć. Zaczął się śmiać, bo nie prze­ra­żała go już myśl o śmierci. Zwró­cił się ku mło­demu pro­ro­kowi, sta­ra­jąc się go uspo­koić:

– Sam zapy­taj Boga, kim jest, skoro wąt­pisz w Jego wyroki – rzekł. – Ja już pogo­dzi­łem się ze swoim losem.

– Pan nie może chcieć, byśmy zgi­nęli w bez­li­to­snej rzezi – upie­rał się Eliasz.

– Bóg może wszystko. Gdyby ogra­ni­czył się tylko do czy­nie­nia tego, co nazy­wamy Dobrem, nie mogli­by­śmy nazy­wać Go Wszech­mo­gą­cym. Pano­wałby jedy­nie nad czę­ścią Wszech­świata i musiałby ist­nieć ktoś odeń potęż­niej­szy, oce­nia­jący Jego czyny. Wtedy wolał­bym odda­wać cześć temu Naj­po­tęż­niej­szemu.

– Jeśli On może wszystko, to dla­czego nie oszczę­dzi cier­pie­nia tym, któ­rzy Go kochają? Dla­czego nas nie ocali, miast przy­spa­rzać chwały i doda­wać siły Swym wro­gom?

– Nie wiem – odparł lewita. – Ale musi ist­nieć powód i mam nadzieję, że poznam go wkrótce.

– Nie znasz odpo­wie­dzi na to pyta­nie.

– Nie.

Zamil­kli. Elia­sza oblał zimny pot.

– Jesteś prze­ra­żony, a ja już zaak­cep­to­wa­łem swój los – powie­dział lewita. – Wyjdę stąd, by skoń­czyć z tą powolną ago­nią. Ile­kroć sły­szę krzyk z zewnątrz, cier­pię ponad siły, wyobra­ża­jąc sobie, jak to będzie, gdy wybije moja godzina. Umar­łem już sto­kroć, odkąd tkwimy tu zamknięci, a mogłem umrzeć tylko raz. Skoro mam zostać zgła­dzony, niech się to sta­nie jak naj­szyb­ciej.

Miał rację. Eliasz słu­chał tych samych krzy­ków i też prze­ży­wał katu­sze.

– Wycho­dzę z tobą. Jestem zmę­czony walką o tych kilka godzin życia wię­cej.

Pod­niósł się i otwo­rzył drzwi stajni, wpusz­cza­jąc do środka pro­mie­nie słońca, które oświe­tliły dwóch ukry­wa­ją­cych się tu męż­czyzn.

Lewita wziął Elia­sza pod ramię i ruszyli przed sie­bie. Gdyby nie poje­dyn­cze krzyki, zda­wać by się mogło, że to zwy­kły dzień w mie­ście podob­nym do innych – słońce nie nazbyt palące, bryza znad odle­głego oce­anu nio­sąca orzeź­wia­jący chłód, zaku­rzone ulice, domy z gliny i słomy.

– Wpraw­dzie nasze dusze nęka strach przed śmier­cią, ale dzień jest piękny – prze­mó­wił lewita. – Nie­mal zawsze, ile­kroć czu­łem się pogo­dzony z Bogiem i świa­tem, pano­wał nie­zno­śny upał, a pustynny wiatr wci­skał mi pia­sek do oczu tak, że na krok nie mogłem niczego roz­róż­nić. Nie zawsze Boskie zamiary są w zgo­dzie z tym, gdzie jeste­śmy i co czu­jemy, ale jestem pewny, że On ma we wszyst­kim swój cel.

– Podzi­wiam twoją wiarę.

Lewita spoj­rzał w niebo, jakby się namy­śla­jąc. Potem zwró­cił się do Elia­sza:

– Nie podzi­wiaj, ani nie ufaj zanadto: zało­ży­łem się sam ze sobą. Zało­ży­łem się, że Bóg ist­nieje.

– Jesteś pro­ro­kiem – odpo­wie­dział Eliasz. – Sły­sza­łeś rów­nież głosy, więc wiesz, że oprócz tego świata, ist­nieje jesz­cze inny.

– Być może to tylko moja wyobraź­nia.

– Widzia­łeś Boże znaki – nale­gał Eliasz, coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony sło­wami swego towa­rzy­sza.

– Być może to tylko moja wyobraź­nia – usły­szał tę samą odpo­wiedź. – Prze­cież realny jest tylko mój zakład: pomy­śla­łem sobie, że wszystko to pocho­dzi od Naj­wyż­szego.

Na ulicy nie było żywej duszy. Ludzie cze­kali w domach, aż żoł­nie­rze Achaba dokoń­czą dzieła naka­za­nego im przez obcą księż­niczkę i wytną w pień pro­ro­ków Izra­ela. Eliasz szedł u boku lewity, mając nie­od­parte wra­że­nie, że za każ­dym oknem i każ­dymi drzwiami ktoś bacz­nie go obser­wuje i obwi­nia za to, co się dzieje.

– Nie pro­si­łem o to, by być pro­ro­kiem. A może wszystko to jest rów­nież owo­cem mojej wyobraźni? – roz­wa­żał w myślach.

Jed­nak po tym, co wyda­rzyło się w warsz­ta­cie sto­lar­skim, wie­dział, że to nie­prawda.

Jesz­cze będąc dziec­kiem sły­szał głosy i roz­ma­wiał z anio­łami. Rodzice nakło­nili go, by udał się do izra­el­skiego kapłana, który wysłu­chaw­szy odpo­wie­dzi Elia­sza na zadane pyta­nia, roz­po­znał w nim nabi, pro­roka, „męża natchnio­nego”, tego który „raduje się gło­sem Boga”.

Po wie­lo­go­dzin­nej roz­mo­wie z Elia­szem, kapłan popro­sił rodzi­ców, by wszystko, co powie ich syn, trak­to­wali z powagą.

W dro­dze powrot­nej do domu rodzice wymo­gli na synu, by ni­gdy nikomu nie roz­po­wia­dał o tym, co zoba­czy i usły­szy: być pro­ro­kiem ozna­czało mieć rzą­dzą­cych na karku, a to zawsze jest nie­bez­pieczne.

Jed­nak Eliasz ni­gdy nie sły­szał niczego, co mogłoby zain­te­re­so­wać kapła­nów czy kró­lów. Roz­ma­wiał tylko ze swym anio­łem stró­żem i słu­chał rad doty­czą­cych wła­snego życia. Od czasu do czasu jawiły mu się obrazy, któ­rych nie rozu­miał – odle­głe oce­any, góry zalud­nione przez oso­bliwe istoty, uskrzy­dlone koła z oczami. Gdy wizje zni­kały, posłuszny woli swych rodzi­ców, sta­rał się zapo­mnieć o nich jak naj­szyb­ciej.

Dla­tego i głosy i obrazy powra­cały coraz rza­dziej. Rodzice byli zado­wo­leni i nie wra­cali do tematu. Gdy osią­gnął wiek, w któ­rym winien był sam zapew­nić sobie byt, poży­czyli mu pie­nię­dzy na otwar­cie małego warsz­tatu sto­lar­skiego.

Czę­sto przy­glą­dał się z sza­cun­kiem innym pro­ro­kom, któ­rzy prze­cha­dzali się uli­cami Gala­adu: nosili futrzane płasz­cze i skó­rzane pasy, twier­dzili, że Pan ich wybrał, aby pro­wa­dzili lud wybrany. Nie sądził, by było to jego powo­ła­niem. Ni­gdy, z obawy przed bólem, nie zdo­łał wpro­wa­dzić się w trans samo­bi­czo­wa­niem czy tań­cem, co zwy­kli czy­nić „radu­jący się gło­sem Boga”. Ni­gdy nie obno­sił z dumą po uli­cach Gala­adu blizn po ranach zada­nych sobie w eks­ta­zie, bo był na to zbyt nie­śmiały.

Uwa­żał sie­bie za zwy­kłego czło­wieka, odzie­nie nosił jak wszy­scy, lękał się i był wodzony na poku­sze­nie jak każdy śmier­tel­nik. Im dłu­żej pra­co­wał w warsz­ta­cie, tym mniej gło­sów sły­szał, aż umil­kły zupeł­nie, bowiem doro­śli i zapra­co­wani nie mają czasu na takie sprawy. Rodzice rado­wali się swym synem i życie toczyło się w har­mo­nii i spo­koju.

Roz­mowa z kapła­nem stała się z cza­sem zale­d­wie odle­głym wspo­mnie­niem. Eliasz nie mógł uwie­rzyć, że Bóg Wszech­mo­gący ma potrzebę roz­ma­wiać z ludźmi, aby narzu­cić im swoje plany. To, co zda­rzyło mu się w dzie­ciń­stwie, uznał za uro­je­nia chłopca, który miał za dużo wol­nego czasu. W Gala­adzie, jego rodzin­nym mie­ście, żyli ludzie, któ­rych miesz­kańcy uwa­żali za sza­leń­ców. W ich sło­wach nie było logiki i nie umieli odróż­nić głosu Pana od swych obłą­kań­czych maja­czeń. Zdani na cudzą łaskę żyli na ulicy, wiesz­cząc koniec świata. Mimo to, żaden z kapła­nów nie uzna­wał ich za tych, któ­rzy „radują się gło­sem Pana”.

W końcu doszedł do wnio­sku, że kapłani ni­gdy nie byli pewni wła­snych słów. Ist­nie­nie „radu­ją­cych się gło­sem Pana” było jedy­nie kon­se­kwen­cją sytu­acji panu­ją­cej w kraju, który nie wie­dział dokąd zmie­rza, w któ­rym bra­cia wal­czyli ze sobą, a rządy zmie­niały się usta­wicz­nie. Zaś pro­rocy i sza­leńcy niczym nie róż­nili się od sie­bie.

Gdy doszły go wie­ści o zaślu­bi­nach króla z tyryj­ską księż­niczką Jeza­bel, nie­wiele go to obe­szło. Inni kró­lo­wie Izra­ela czy­nili już to wcze­śniej, by kraj był bez­pieczny i roz­wi­jał się han­del z Liba­nem. Nie­ważne było dla niego, czy miesz­kańcy sąsied­niego kraju wie­rzyli w nie­ist­nie­ją­cych bogów, czy odda­wali cześć zwie­rzę­tom i górom – ważne było jedy­nie, że uczci­wie han­dlo­wali. Kupo­wał od nich cedr i sprze­da­wał im swoje wyroby. Byli może nieco nazbyt dumni, jed­nak ni­gdy żaden z libań­skich kup­ców nie pró­bo­wał czer­pać korzy­ści z zamie­szek panu­ją­cych w Izra­elu. Uczci­wie pła­cili za towary i nie komen­to­wali sytu­acji poli­tycz­nej sąsia­dów ani ich cią­głych wojen wewnętrz­nych.

Jeza­bel, zasiadł­szy na tro­nie, popro­siła Achaba, by zastą­pił kult Pana kul­tem libań­skich bogów.

I to już wcze­śniej się zda­rzało. Eliasz na­dal odda­wał cześć Panu i wypeł­niał prawa Moj­że­szowe, a Acha­bem gar­dził za ule­głość. „Wszystko to prze­mi­nie – Jeza­bel uwio­dła Achaba, lecz nie będzie dość silna, by prze­ko­nać lud”.

Ale Jeza­bel nie była jak inne kobiety: wie­rzyła, że Baal zesłał ją na ten świat, by nawra­cała inne narody. Zręczna, cier­pliwa, zaczęła wyna­gra­dzać tych, któ­rzy opusz­czali Pana dla nowych bóstw. Achab naka­zał wznieść Baalowi świą­ty­nię w Sama­rii i posta­wić mu ołtarz. Roz­po­częły się piel­grzymki i kult libań­skich bogów zaczął się sze­rzyć w całym kraju.

„To wszystko minie. Może trwać będzie przez jedno poko­le­nie, ale minie” – wciąż powta­rzał sobie Eliasz.

Wtedy zda­rzyło się coś nie­ocze­ki­wa­nego. Pew­nego wie­czoru, gdy wykań­czał stół, w jego warsz­ta­cie pociem­niało i tysiące bia­łych punk­ci­ków zaczęło się iskrzyć wokół niego. Poczuł nie­zwy­kle silny ból głowy. Chciał usiąść, ale nie był w sta­nie się poru­szyć.

To nie działo się w jego wyobraźni.

„Umar­łem – pomy­ślał. – Odkry­wam teraz miej­sce, gdzie Bóg wysyła nas po śmierci – sam śro­dek nieba”.

Jedna z iskier roz­bły­sła jaśniej i nagle, jakby zewsząd, usły­szał:

Powiedz Acha­bowi: „Na życie Pana, Boga Izra­ela, przed któ­rego obli­czem sto­isz, nie będzie w tych latach ani rosy, ani desz­czu, dopóki nie powiem”.

W chwilę potem wszystko było jak daw­niej: warsz­tat, świa­tło zmierz­chu, głosy dzieci bawią­cych się na ulicy.

W nocy Eliasz nie mógł zasnąć. Po raz pierw­szy od wielu lat wró­ciły wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, lecz tym razem to nie anioł stróż do niego prze­mó­wił, lecz „coś” potęż­niej­szego. Oba­wiał się, że jeśli nie spełni nakazu, wszyst­kie jego przed­się­wzię­cia zostaną prze­klęte.

Następ­nego ranka posta­no­wił zro­bić to, o co go popro­szono. Co go obcho­dziła wia­do­mość nie­do­ty­cząca jego? Wypełni zada­nie i głosy zosta­wią go w spo­koju.

Bez trudu uzy­skał audien­cję u króla Achaba. Wiele poko­leń wcze­śniej, gdy na tron wstą­pił król Samuel, pro­rocy zaczęli wywie­rać wpływ na han­del i rządy. Mogli żenić się i mieć dzieci, ale musieli zawsze być do dys­po­zy­cji Pana, aby władcy ni­gdy nie zba­czali z wła­ści­wej drogi. Wedle tra­dy­cji, to dzięki tym, któ­rzy „rado­wali się gło­sem Boga”, wygrano wiele bitew, a Izrael prze­trwał, bo u boku króla stał zawsze pro­rok, który napro­wa­dzał go na ścieżkę Pana.

Przy­byw­szy do Achaba, Eliasz ostrzegł go, że susza nękać będzie kraj, dopóki nie znik­nie kult fenic­kich bogów.

Władca nie­zbyt prze­jął się jego sło­wami, ale towa­rzy­sząca mu Jeza­bel słu­chała uważ­nie i zaczęła zada­wać pyta­nia. Eliasz opo­wie­dział jej więc o wizji, o bólu głowy, o wra­że­niu, że czas sta­nął, w chwili, gdy prze­ma­wiał do niego anioł. Pod­czas gdy opo­wia­dał, co mu się przy­tra­fiło, mógł z bli­ska przyj­rzeć się księż­niczce, o któ­rej gło­śno było w całym Izra­elu. Była jedną z naj­uro­dziw­szych kobiet, jakie w życiu widział. Miała dłu­gie, opa­da­jące na dosko­nale krą­głą kibić, czarne włosy, oliw­kową skórę i błysz­czące, zie­lone oczy. Wpa­try­wała się nimi w Elia­sza, jed­nak spoj­rze­nie miała nie­od­gad­nione. Nie potra­fił z niego wyczy­tać, jakie wra­że­nie wywarły na niej jego słowa.

Odszedł z pałacu w prze­ko­na­niu, że wypeł­nił swą misję i może spo­koj­nie powró­cić do pracy w warsz­ta­cie. W dro­dze powrot­nej pra­gnął Jeza­bel z całą namięt­no­ścią swych dwu­dzie­stu trzech lat. Pro­sił Boga, aby w przy­szło­ści dane mu było spo­tkać kobietę z Libanu, bo kobiety te były piękne, miały sma­głą skórę i zie­lone oczy pełne tajem­nic.

Pra­co­wał do wie­czora i usnął w spo­koju. Następ­nego dnia przed świ­tem obu­dził go lewita. Jeza­bel prze­ko­nała króla, że pro­rocy sta­no­wią zagro­że­nie dla roz­kwitu i wzro­stu potęgi Izra­ela. Żoł­nie­rze Achaba otrzy­mali roz­kaz zgła­dze­nia wszyst­kich tych, któ­rzy odmó­wią porzu­ce­nia świę­tej misji powie­rzo­nej im przez Pana.

Elia­szowi nie dano jed­nak prawa wyboru – miał zostać zabity.

Obaj z lewitą spę­dzili dwa dni ukryci w stajni na połu­dniu Gala­adu, pod­czas gdy czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu nabi zamor­do­wano. Więk­szość pro­ro­ków, któ­rzy cho­dzili po uli­cach umar­twia­jąc się samo­bi­czo­wa­niem i wiesz­cząc koniec świata, nawró­ciło się na nową reli­gię z powodu braku wiary i dla zysku.

Świst, a po nim krzyk, prze­rwały myśli Elia­sza. Zanie­po­ko­jony odwró­cił się w stronę swego towa­rzy­sza.

– Co się stało?

Nie było odpo­wie­dzi: prze­szyte strzałą ciało lewity osu­nęło się na zie­mię.

Na wprost niego jakiś żoł­nierz umiesz­czał nową strzałę w łuku. Eliasz rozej­rzał się dokoła: cał­kiem pusta ulica, wszyst­kie drzwi i okna zamknięte, ośle­pia­jące słońce na nie­bie, łagodny wiatr znad oce­anu, o któ­rym sły­szał, a któ­rego nie znał. Chciał ucie­kać, ale wie­dział, że strzała dosię­gnie go, nim dotrze do naj­bliż­szego rogu.

„Jeśli mam zgi­nąć, niech nie będzie to strzał w plecy” – pomy­ślał.

Żoł­nierz napiął łuk. Ku swemu zdzi­wie­niu Eliasz poczuł, że nie ma w nim stra­chu ani woli życia, ani niczego innego. Tak jakby wszystko od dawna zostało ukar­to­wane, a oni dwaj – on i żoł­nierz – mieli ode­grać jedy­nie role w dra­ma­cie nie przez nich napi­sa­nym. Przy­po­mniał sobie dzie­ciń­stwo, ranki i wie­czory w Gala­adzie, swoje nie­do­koń­czone prace cie­siel­skie. Pomy­ślał o matce i ojcu, któ­rzy ni­gdy nie chcieli, aby ich syn był pro­ro­kiem. Pomy­ślał o oczach Jeza­bel i uśmie­chu króla Achaba.

Pomy­ślał o tym, jak głu­pio jest umie­rać, mając nie­spełna dwa­dzie­ścia trzy lata, nie zaznaw­szy miło­ści kobiety.

Ręka puściła cię­ciwę, strzała prze­cięła powie­trze, ze świ­stem prze­mknęła koło jego pra­wego ucha i utkwiła w ziemi, wznie­ca­jąc kurz.

Żoł­nierz raz jesz­cze zało­żył strzałę i wyce­lo­wał. Jed­nak zamiast strze­lić, patrzył Elia­szowi pro­sto w oczy.

– Jestem naj­lep­szym łucz­ni­kiem w woj­sku Achaba – zawo­łał. – Przez ostat­nich sie­dem lat ni­gdy nie chy­bi­łem celu.

Eliasz spoj­rzał na ciało lewity.

– Ta strzała była dla cie­bie. – Żoł­nierz trzy­mał napięty łuk w drżą­cych rękach. Eliasz był jedy­nym pro­ro­kiem ska­za­nym na śmierć: inni mogli wybrać wiarę w Baala.

– Kończ więc swe zada­nie.

Był zasko­czony wła­snym spo­ko­jem. Wie­le­kroć pod­czas nocy w stajni wyobra­żał sobie śmierć, ale teraz zro­zu­miał, że cier­piał ponad miarę. Za kilka sekund wszystko się skoń­czy.

– Nie mogę – powie­dział żoł­nierz, któ­remu ręce wciąż drżały tak, że nie był w sta­nie utrzy­mać łuku. – Odejdź stąd, zejdź mi z oczu, bo to zapewne Bóg odmie­nił bieg moich strzał i zostanę prze­klęty, jeśli zdo­łam cię zabić.

Dopiero wtedy, gdy zro­zu­miał, że ma szansę prze­żyć, prze­stra­szył się śmierci. Jesz­cze mógł ujrzeć ocean, spo­tkać kobietę, mieć dzieci, dokoń­czyć swe prace cie­siel­skie.

– Kończ z tym jak naj­szyb­ciej – powie­dział. – Jestem teraz spo­kojny, lecz jeśli będziesz zwle­kał, zacznę cier­pieć z powodu rze­czy, które utracę.

Żoł­nierz rozej­rzał się dokoła, aby upew­nić się, czy nikt nie jest świad­kiem tej sceny. Potem opu­ścił łuk, scho­wał strzałę do koł­czana i znik­nął za rogiem.

Eliasz poczuł, jak zaczy­nają mu drżeć nogi: strach wra­cał z całą mocą. Musiał uciec natych­miast, znik­nąć z Gala­adu, by ni­gdy wię­cej nie sta­wać twa­rzą w twarz z żad­nym łucz­ni­kiem mie­rzą­cym w jego serce. Nie wybie­rał swego losu i nie po to poszedł do Achaba, by cheł­pić się przed sąsia­dami, że roz­ma­wiał z kró­lem. Nie on był odpo­wie­dzialny za rzeź pro­ro­ków, ani za to, że pew­nego popo­łu­dnia widział, jak zatrzy­mał się czas, a warsz­tat zamie­nił w czarną otchłań pełną poły­sku­ją­cych punk­ci­ków.

Tak samo jak żoł­nierz rozej­rzał się dokoła: ulica była pusta. Pomy­ślał, że trzeba spraw­dzić, czy jesz­cze można ura­to­wać życie lewi­cie, lecz na nowo tak bar­dzo zaczął się bać, że uciekł, zanim kto­kol­wiek się poja­wił.

Część druga

Zapra­szamy do zakupu peł­nej wer­sji książki

Epilog

Zapra­szamy do zakupu peł­nej wer­sji książki