Pielgrzym - Paulo Coelho - ebook

Pielgrzym ebook

Paulo Coelho

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pielgrzym jest tą powieścią Paula Coelho, która utorowała drogę do międzynarodowego sukcesu bestsellerowemuAlchemikowi. Pod wieloma względami te dwie książki się dopełniają - aby naprawdę zrozumieć jedną, musisz przeczytać drugą.

Daj się wciągnąć w porywającą relację z pielgrzymki Coelho szlakiem Santiago de Compostela. Ta fascynująca opowieść mówi o potrzebie odnalezienia własnej drogi. Ma w sobie coś z powieści przygodowej, równocześnie jest przewodnikiem samopoznania. W idealny sposób łączy literacki urok z inspiracją do wglądu w głąb siebie.

„Niezwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 241

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Motto

„Nie­zwy­kłe napo­tkać można na ścież­kach zwy­kłych ludzi”.

O Autorze

Paulo Coelho

Uro­dził się 24 sierp­nia 1947 roku w Rio de Jane­iro. Zanim został pisa­rzem, two­rzył tek­sty pio­se­nek, pra­co­wał jako pro­du­cent muzyczny i dzien­ni­karz. Waż­nym źró­dłem inspi­ra­cji jest dla Paula jego wła­sne życie. Świa­tową sławę przy­niósł mu Alche­mik, który uka­zał się po jego pierw­szej powie­ści Piel­grzym. Alche­mik był jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń wydaw­ni­czych XX wieku, sprze­dał się w 150 milio­nach egzem­pla­rzy i został opu­bli­ko­wany w 88 języ­kach, co czyni Paula Coelho naj­czę­ściej tłu­ma­czo­nym auto­rem z języka por­tu­gal­skiego na świe­cie i jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych pisa­rzy współ­cze­snych. W Pol­sce jego książki osią­gnęły nakład 5 milio­nów egzem­pla­rzy.

Alche­mik, Piel­grzym, Brida, Pod­ręcz­nik wojow­nika świa­tła, Wero­nika posta­na­wia umrzeć, Jede­na­ście minut, Zahir, Cza­row­nica z Por­to­bello, Zwy­cięzca jest sam, Alef, Zdrada, Szpieg, Hipis i inne jego tytuły sprze­dały się w ponad 320 milio­nach egzem­pla­rzy na całym świe­cie.

Jest człon­kiem Bra­zy­lij­skiej Aka­de­mii Lite­ra­tury i otrzy­mał Order Legii Hono­ro­wej w ran­dze kawa­lera. W 2007 roku został mia­no­wany Posłań­cem Pokoju ONZ.

Modlitwa

O Maryjo, bez grze­chu poczęta, módl się za nami,któ­rzy się do Cie­bie ucie­kamy.

Amen

Oni rze­kli: „Panie, tu są dwa mie­cze”.

Odpo­wie­dział im: „Wystar­czy”.

Ewan­ge­lia wg św. Łuka­sza, 22, 38

Mapa

Kiedy lata temu prze­kra­cza­łem próg małego domku w Saint-Jean-Pied-de-Port, byłem prze­ko­nany, że tracę czas. W tym okre­sie w poszu­ki­wa­niach ducho­wych kie­ro­wa­łem się myślą, że ist­nieją sekrety, tajemne ścieżki, ludzie zdolni rozu­mieć i pano­wać nad zja­wi­skami nie­do­stęp­nymi dla więk­szo­ści śmier­tel­ni­ków. Toteż podą­ża­nie „drogą zwy­kłego czło­wieka” uwa­ża­łem za nie­godne uwagi.

Wielu przed­sta­wi­cieli mojego poko­le­nia – a wśród nich ja – ule­gło fascy­na­cji sek­tami, tajem­nymi sto­wa­rzy­sze­niami i uwie­rzyło, że zro­zu­mie­nie tego, co trudne i zło­żone, pro­wa­dzi ku zgłę­bie­niu tajem­nicy życia. W 1974 roku przy­szło mi drogo za to zapła­cić. A jed­nak, kiedy już uwol­ni­łem się od stra­chu, trwałe miej­sce w moim życiu zajęła fascy­na­cja tym, co tajemne. Dla­tego gdy mój Mistrz wspo­mi­nał o wędrówce do San­tiago de Com­po­stela, uzna­łem tę piel­grzymkę za męczącą i bez­sen­sowną. Roz­wa­ża­łem nawet moż­li­wość porzu­ce­nia RAM, nie­wiel­kiego brac­twa, opie­ra­ją­cego się na ust­nym prze­ka­zie języka sym­bo­licz­nego.

Kiedy w końcu oko­licz­no­ści skło­niły mnie do wypeł­nie­nia prośby Mistrza, posta­no­wi­łem zro­bić to po swo­jemu. W pierw­szych dniach piel­grzymki sta­ra­łem się usil­nie widzieć w Petru­sie cza­row­nika, Don Juana, postać, którą pisarz Car­los Casta­neda posłu­żył się jako łącz­ni­kiem z tym, co nad­przy­ro­dzone. Byłem prze­ko­nany, że przy odro­bi­nie wyobraźni zdo­łam czer­pać zado­wo­le­nie z doświad­cze­nia, jakim była droga do San­tiago, i zastą­pić prawdy ujaw­nione – tajem­ni­czo­ścią, pro­ste – zło­żo­nym, zro­zu­miałe – nie­po­ję­tym.

Ale Petrus potra­fił się oprzeć każ­dej mojej pró­bie prze­mie­nie­nia go w boha­tera. To bar­dzo utrud­niało nasze kon­takty i osta­tecz­nie roz­sta­li­śmy się z poczu­ciem, że nasza zaży­łość przy­wio­dła nas doni­kąd.

Długo po tym roz­sta­niu uświa­do­mi­łem sobie, co przy­po­mi­nały mi tamte prze­ży­cia. Dziś to wiem: nie­zwy­kłe napo­tkać można na ścież­kach zwy­kłych ludzi. Dzięki zro­zu­mie­niu tej prawdy, naj­cen­niej­szemu, jakie posia­dam, gotów jestem pod­jąć naj­więk­sze choćby ryzyko, dążąc do osią­gnię­cia tego, w co wie­rzę. Z niego czer­pa­łem odwagę, pisząc Piel­grzyma, swoją pierw­szą książkę. Ono dawało mi siłę do walki, kiedy mówiono, że żaden Bra­zy­lij­czyk nie zdoła żyć z lite­ra­tury. Pomo­gło zacho­wać god­ność i wytrwa­łość w Dobrej Walce, którą muszę co dnia toczyć z samym sobą, jeśli chcę na­dal podą­żać „drogą zwy­kłego czło­wieka”.

Ni­gdy już nie spo­tka­łem mojego prze­wod­nika. Usi­ło­wa­łem nawią­zać z nim kon­takt po opu­bli­ko­wa­niu tej książki w Bra­zy­lii, lecz nie otrzy­ma­łem odpo­wie­dzi. Kiedy poja­wił się angiel­ski prze­kład Piel­grzyma, cie­szy­łem się, że naresz­cie będzie mógł poznać moją wer­sję naszych wspól­nych prze­żyć. I znów pró­bo­wa­łem się do niego dodzwo­nić, ale zmie­nił numer tele­fonu.

W dzie­sięć lat póź­niej Piel­grzym został wydany w kraju, od któ­rego zaczą­łem tamtą podróż. To na fran­cu­skiej ziemi po raz pierw­szy ujrza­łem Petrusa. Mam nadzieję, że pew­nego dnia się spo­tkamy, a wtedy powiem: „Dzię­kuję i dedy­kuję ci tę książkę!”.

PAULO COELHO

Prolog

– I sto­jąc przed Świę­tym Obli­czem RAM, dotknij dłońmi Słowa życia, a zyskasz dość siły, by świad­czyć za nim tu i choćby na krańcu świata!

Mistrz wzniósł mój nowy miecz, nie wysu­nąw­szy go z pochwy. Pło­mie­nie wystrze­li­wały z trza­skiem. Przy­chylna wróżba ozna­czała, że wolno nam kon­ty­nu­ować rytuał. Pochy­li­łem się więc i gołymi rękami zaczą­łem kopać zie­mię.

Działo się to nocą 2 stycz­nia 1986 roku. Znaj­do­wa­li­śmy się na szczy­cie pasma Serra do Mar, w pobliżu masywu zwa­nego Czar­nymi Wier­chami. Oprócz mnie i Mistrza była tam moja żona, jeden z uczniów, miej­scowy prze­wod­nik oraz repre­zen­tant wiel­kiego brac­twa, które obej­mo­wało znane pod nazwą „Tra­dy­cja” ezo­te­ryczne zakony całego świata. Towa­rzy­sząca mi piątka ludzi – także prze­wod­nik, któ­rego wcze­śniej uprze­dzono o celu naszej wyprawy – uczest­ni­czyła w wyświę­ce­niu mnie na Mistrza Zakonu RAM, sta­rego brac­twa chrze­ści­jań­skiego zało­żo­nego w 1492 roku.

Wygrze­ba­łem w ziemi nie­zbyt głę­boki, lecz sze­roki dołek. Z wiel­kim pie­ty­zmem ude­rza­łem w glebę, wypo­wia­da­jąc rytu­alne słowa. Wtedy pode­szła do mnie żona. Wrę­czyła mi miecz, któ­rym posłu­gi­wa­łem się przez z górą dzie­sięć lat i który przez cały ten czas był mi pomocny. Zło­ży­łem miecz w wyko­pa­nym dole, przy­sy­pa­łem go zie­mią i wyrów­na­łem powierzch­nię. Gdy wyko­ny­wa­łem te czyn­no­ści, wra­cały wspo­mnie­nia trud­nych chwil, które prze­ży­łem, rze­czy, któ­rych się nauczy­łem, i zja­wisk, które mogłem wywo­łać tylko dla­tego, że był przy mnie ten stary miecz, mój wierny druh. Teraz miała go tra­wić zie­mia, stal jego ostrza i drewno ręko­je­ści miały znowu żywić miej­sce, z któ­rego zaczerp­nęły swą wielką moc.

Mistrz zbli­żył się do mnie i poło­żył nowy miecz w miej­scu, gdzie pogrze­ba­łem stary. Wtedy wszy­scy pod­nie­śli ramiona, a Mistrz spra­wił, że wokół mnie roz­to­czyła się nie­zwy­kła poświata, która nie dawała wpraw­dzie świa­tła, ale była widoczna i kła­dła się na syl­wet­kach zebra­nych barwą odmienną od żół­tego bla­sku ognia.

Dobyw­szy z pochwy wła­snego mie­cza, doty­kał nim moich ramion i głowy, mówiąc:

– Mocą i miło­ścią RAM mia­nuję cię Mistrzem i kawa­le­rem Zakonu, dziś i po kres twych dni. R jak Rygor, A jak Afir­ma­cja Miło­ści, M jak Miło­sier­dzie; R jak Regnum, A jak Agnus, M jak Mundi. Przyj­mu­jąc ten miecz, pamię­taj, by ni­gdy nie spo­czy­wał zbyt długo w pochwie, gdyż prze­żar­łaby go rdza. Kiedy jed­nak go dobę­dziesz, nie­chaj ni­gdy nie wraca na miej­sce, nie uczy­niw­szy dobra, nie otwarł­szy nowej drogi.

Ostrzem swego mie­cza lekko zra­nił mi czoło. Odtąd nie musia­łem już mil­czeć, nic nie zobo­wią­zy­wało mnie do ukry­wa­nia tego, czego potra­fię doko­nać ani do taje­nia cudów, jakie nauczy­łem się czy­nić na dro­dze Tra­dy­cji. Odtąd byłem jed­nym z braci.

Wycią­gną­łem rękę, żeby chwy­cić nowy miecz wykuty z dosko­na­łej stali, o czarno-czer­wo­nej drew­nia­nej ręko­je­ści, drze­miący w czar­nej pochwie. Lecz w chwili, gdy moje ręce dotknęły pochwy i gdy zamie­rza­łem pod­nieść miecz, Mistrz postą­pił krok do przodu i nadep­nął mi na palce stóp z takim impe­tem, że krzyk­ną­łem z bólu.

Patrzy­łem na niego, nie rozu­mie­jąc. Dziwna poświata wokół mnie znik­nęła, a twarz Mistrza w bla­sku pło­mieni ogni­ska wyglą­dała jak twarz zjawy.

Obrzu­cił mnie lodo­wa­tym spoj­rze­niem, przy­wo­łał moją żonę i jej wrę­czył mój nowy miecz. Potem zwró­cił się do mnie i powie­dział:

– Cof­nij rękę, która cię zdra­dziła! Albo­wiem droga Tra­dy­cji nie jest drogą kilku wybra­nych, lecz drogą wszyst­kich ludzi! A moc, którą, jak ci się wydaje, posia­dłeś, nic nie zna­czy, ponie­waż nie dzie­lisz się nią z innymi ludźmi! Gdy­byś odmó­wił przy­ję­cia tego mie­cza, wrę­czył­bym ci go, wie­dząc, że twoje serce jest czy­ste. Jak się jed­nak oba­wia­łem, w tej samej chwili pośli­zgną­łeś się i upa­dłeś. Zaśle­piony żądzą, będziesz musiał raz jesz­cze ruszyć drogą w poszu­ki­wa­niu mie­cza. Oka­za­łeś pychę, przyj­dzie ci go zatem szu­kać wśród pro­stych ludzi. Zauro­czony cudami, będziesz musiał sto­czyć długą walkę, by odna­leźć to, co chciano ci tak hoj­nie poda­ro­wać.

Poczu­łem, że runął cały mój świat. Klę­cza­łem, nie­zdolny wydo­być z sie­bie słowa, czu­łem w sercu pustkę. Teraz, kiedy odda­łem ziemi mój stary miecz, nie było spo­sobu, by go odzy­skać. A ponie­waż nie otrzy­ma­łem nowego, znów zna­la­złem się w poło­że­niu debiu­tanta, bez­silny i bez­bronny. W dniu naj­wyż­szych nie­biań­skich świę­ceń mój poryw­czy Mistrz, miaż­dżąc mi palce, zesłał mnie do świata Nie­na­wi­ści i Ziemi.

Prze­wod­nik wyga­sił ogień, żona pode­szła do mnie i pomo­gła mi się pod­nieść. To ona trzy­mała mój nowy miecz – ja, zgod­nie z regułą Tra­dy­cji, nie mogłem go nawet dotknąć bez pozwo­le­nia Mistrza. Scho­dzi­li­śmy w ciszy leśną ścieżką, podą­ża­jąc za latar­nią prze­wod­nika i wresz­cie dotar­li­śmy do bitej drogi, gdzie zapar­ko­wa­li­śmy samo­chody.

Nikt mnie nie żegnał. Żona scho­wała miecz do bagaż­nika i uru­cho­miła sil­nik. Przez dłuż­szy czas mil­cze­li­śmy. Żona jechała powoli, omi­ja­jąc wyboje i dziury na dro­dze.

– Nie martw się – powie­działa, chcąc dodać mi otu­chy. – Jestem pewna, że go odnaj­dziesz.

Zapy­ta­łem, co powie­dział jej Mistrz.

– Trzy rze­czy. Po pierw­sze, że powi­nien był się cie­plej ubrać, bo na górze było znacz­nie zim­niej, niż przy­pusz­czał. Po dru­gie, że cała ta sytu­acja wcale go nie zasko­czyła i że zda­rzało się to już wielu innym, któ­rzy osią­gnęli to, co ty. Po trze­cie, że miecz będzie na cie­bie cze­kał w pew­nym punk­cie drogi, którą przyj­dzie ci prze­mie­rzyć. Nie powie­dział, kiedy to nastąpi. Wska­zał mi tylko miej­sce, w któ­rym mam go ukryć.

– Co to za droga? – zapy­ta­łem ner­wowo.

– Nie podał mi żad­nych szcze­gó­łów. Powie­dział tylko, że powi­nie­neś odna­leźć na mapie Hisz­pa­nii stary śre­dnio­wieczny szlak, znany pod oso­bliwą nazwą Camino de San­tiago.

Przyjazd

Cel­nik długo przy­glą­dał się mie­czowi, który wio­zła moja żona, i w końcu zapy­tał, co zamie­rzamy z nim zro­bić. Odpar­łem, że jeden z naszych przy­ja­ciół ma prze­pro­wa­dzić eks­per­tyzę przed wysta­wie­niem mie­cza na aukcji. Kłam­stwo oka­zało się na tyle prze­ko­nu­jące, że cel­nik wydał nam zaświad­cze­nie, z któ­rego wyni­kało, że wwieź­li­śmy miecz przez gra­nicę celną na lot­ni­sku Bara­jas, i poin­for­mo­wał, że gdy­by­śmy mieli pro­blemy przy ponow­nym prze­kra­cza­niu gra­nicy, wystar­czy oka­zać cel­nikom ten doku­ment.

Poszli­śmy do wypo­ży­czalni samo­cho­dów, bo musie­li­śmy potwier­dzić rezer­wa­cję dwóch aut. Dopeł­ni­li­śmy for­mal­no­ści i wpa­dli­śmy do lot­ni­sko­wej restau­ra­cji, żeby coś prze­ką­sić. Potem każde z nas miało już podą­żyć wła­sną drogą.

Mia­łem za sobą bez­senną noc – w samo­lo­cie nie zmru­ży­łem oka po tro­sze ze stra­chu przed lata­niem, po tro­sze z obawy przed tym, co miało się wyda­rzyć – mimo to byłem bar­dzo pod­eks­cy­to­wany i nie czu­łem znu­że­nia.

– Nie martw się – powtó­rzyła żona po raz enty. – Musisz jechać do Fran­cji i odszu­kać w Saint-Jean-Pied-de-Port panią Savin. Skon­tak­tuje cię z kimś, kto popro­wa­dzi cię Camino de San­tiago.

– A ty? – zapy­ta­łem także po raz enty, dosko­nale zna­jąc odpo­wiedź.

– Ja pojadę tam, dokąd muszę i speł­nię misję, którą mi powie­rzono. Potem zatrzy­mam się na kilka dni w Madry­cie i wrócę do Bra­zy­lii. Potra­fię popro­wa­dzić nasze sprawy nie gorzej niż ty.

– Nie wąt­pię – ucią­łem, nie chcąc poru­szać tej kwe­stii.

Inte­resy, które pro­wa­dzi­łem w Bra­zy­lii, zaprzą­tały mnie nie­mal bez reszty. W ciągu dwóch tygo­dni po wyda­rze­niach na Czar­nych Wier­chach zebra­łem naj­waż­niej­sze infor­ma­cje o szlaku wio­dą­cym do San­tiago de Com­po­stela, jed­nak dopiero po sied­miu mie­sią­cach posta­no­wi­łem rzu­cić wszystko i wybrać się w tę podróż.

Pew­nego ranka moja żona oznaj­miła, że ter­min zbliża się nie­ubła­ga­nie, i że jeśli nie podej­miemy decy­zji, na zawsze już mogę zapo­mnieć o magii i Tra­dy­cji RAM. Pró­bo­wa­łem ją prze­ko­nać, że Mistrz powie­rzył mi zada­nie nie­wy­ko­nalne, że mam obo­wiązki i nie mogę tak po pro­stu zre­zy­gno­wać z pracy, zosta­wić wszyst­kich spraw na łasce losu. Roze­śmiała się i orze­kła, że to kiep­ska wymówka, bo prze­cież przez ostat­nie sie­dem mie­sięcy nie­wiele zro­bi­łem, całymi dniami i nocami biłem się z myślami – jechać czy nie jechać. I jakby od nie­chce­nia podała mi dwa bilety na samo­lot.

– Dla­czego wła­śnie teraz? – zapy­ta­łem. – Naprawdę nie wiem, czy to naj­lep­szy pomysł, żeby ktoś decy­do­wał za mnie w spra­wie tak waż­nej i oso­bi­stej.

Żona odparła, że jeśli mamy znów gadać o bzdu­rach, lepiej od razu dać sobie spo­kój.

– Znam cię nie od dziś, ni­gdy nie dopu­ścił­byś do tego, by naj­drob­niej­szą decy­zję doty­czącą two­jego życia pod­jął ktoś inny. Chodźmy już, robi się późno.

Zabrała swój bagaż i poszła w kie­runku wyna­ję­tego samo­chodu. Nie ruszy­łem się z miej­sca. Sie­dzia­łem, przy­pa­tru­jąc się, z jaką tro­ską nie­sie mój miecz, który w każ­dej chwili mógł się jej wyśli­zgnąć z ręki.

W poło­wie drogi przy­sta­nęła. Wró­ciła do sto­lika, przy któ­rym sie­dzia­łem, gło­śno cmok­nęła mnie w usta i długo przy­glą­dała mi się w mil­cze­niu. Nagle dotarło do mnie, że jestem w Hisz­pa­nii, że już nie mogę się cof­nąć. Mia­łem prze­ra­ża­jącą pew­ność, że ryzyko porażki jest ogromne, ale uczy­ni­łem prze­cież pierw­szy krok. Poca­ło­wa­łem ją bar­dzo czule – w ten poca­łu­nek wło­ży­łem całą prze­peł­nia­jącą mnie w tam­tej chwili miłość i tuląc ją w ramio­nach, bła­ga­łem o wspar­cie i opiekę wszyst­kie moce, w które wie­rzy­łem, pro­si­łem z głębi serca o siłę, która pozwoli mi powró­cić z mie­czem.

– Widzia­łeś ten piękny miecz? – roz­brzmiał przy sąsied­nim sto­liku kobiecy głos, gdy tylko żona ode­szła.

– Podoba ci się? – spy­tał głos męski. – Mogę ci kupić dokład­nie taki sam. Tu, w Hisz­pa­nii, w buti­kach dla tury­stów są takich setki.

Po godzi­nie za kie­row­nicą zaczą­łem odczu­wać zmę­cze­nie, które nara­stało po nie­prze­spa­nej nocy. Był sier­pień, upał nie­mi­ło­sierny, samo­chód był prze­grzany do gra­nic moż­li­wo­ści. Posta­no­wi­łem zro­bić sobie przy­sta­nek w mia­steczku ozna­czo­nym na mapach samo­cho­do­wych jako zabyt­kowe. Jadąc stromą drogą, która do niego wio­dła, po raz kolejny przy­po­mi­na­łem sobie wszystko, czego dowie­dzia­łem się na temat Camino de San­tiago.

Każdy wyznawca Islamu ma obo­wią­zek przy­naj­mniej raz w życiu odbyć piel­grzymkę do Mekki. Rów­nież chrze­ści­jań­stwo pierw­szego tysiąc­le­cia miało trzy święte szlaki, zapew­nia­jące bło­go­sła­wień­stwo i odpust grze­chów każ­demu, kto prze­mie­rzy jeden z nich. Pierw­szy wiódł do Grobu Świę­tego Pio­tra w Rzy­mie. Sym­bo­lem tej drogi był krzyż. Tych, któ­rzy wędro­wali szla­kiem rzym­skim, zwano rome­ros. Drugi pro­wa­dził do Grobu Chry­stu­so­wego w Ziemi Świę­tej, do Jero­zo­limy, tych zaś, któ­rzy go obrali, zwano pal­me­ros, sym­bo­lem tej piel­grzymki były bowiem palmy, które witały Chry­stusa wjeż­dża­ją­cego do mia­sta. I wresz­cie trze­cia droga – szlak tych, któ­rzy pra­gnęli przy­klęk­nąć przy reli­kwiach apo­stoła Jakuba, pogrze­ba­nych w miej­scu, gdzie pewien pasterz ujrzał migo­cącą nad polem gwiazdę. Legenda głosi, że święty Jakub i Maryja Dzie­wica szli tam­tędy po śmierci Chry­stusa, gło­sząc Słowo Boże i nakła­nia­jąc ludy do nawró­ce­nia. Miej­scu temu nadano nazwę „Com­po­stela” – Gwiezdne Pole – i wkrótce wyro­sło tu mia­sto, do któ­rego ścią­gać zaczęli wędrowcy z całego chrze­ści­jań­skiego świata. Tych, któ­rzy wybrali trze­cią ze świę­tych dróg, zwano pere­gri­nos iaco­bi­tas, a ich sym­bo­lem stała się muszla.

W zło­tym wieku, który przy­pa­dał na XIV stu­le­cie, ponad milion osób przy­by­wa­ją­cych z całej Europy podą­żało każ­dego roku Drogą Mleczną (którą nazy­wano tak, ponie­waż nocą ta wła­śnie galak­tyka wska­zy­wała kie­ru­nek wędrow­com). Jesz­cze w dzi­siej­szych cza­sach żar­liwi kato­licy, duchowni i bada­cze prze­mie­rzają pie­szo sied­miu­set­ki­lo­me­trowy szlak wio­dący z mia­steczka Saint-Jean-Pied-de-Port we Fran­cji do kate­dry w San­tiago de Com­po­stela w Hisz­pa­nii1.

Dzięki fran­cu­skiemu mni­chowi, Ayme­ri­cowi Picaud, który odbył piel­grzymkę do Com­po­steli w 1123 roku, droga poko­ny­wana przez współ­cze­snych piel­grzy­mów jest tą samą, którą podą­żali w śre­dnio­wie­czu Karol Wielki, Fran­ci­szek z Asyżu, Iza­bela Kasty­lij­ska, a w bliż­szych nam cza­sach papież Jan XXIII. Picaud opi­sał swoje prze­ży­cia w pię­ciu księ­gach, które świat poznał jako dzieło Kalik­sta II, owego papieża darzą­cego świę­tego Jakuba szcze­gól­nym uwiel­bie­niem, a które to dzieło nazwano póź­niej Codex Cali­xtinus. W księ­dze V Kodeksu, Liber Sancti Jacobi, Picaud wymie­nia cha­rak­te­ry­styczne cechy ukształ­to­wa­nia terenu, źró­dła wody, gospody i klasz­tory, w któ­rych można się schro­nić, a także mia­sta leżące przy szlaku. Opie­ra­jąc się na prze­ka­zie Picauda, Sto­wa­rzy­sze­nie Przy­ja­ciół Świę­tego Jakuba (San­tiago to po fran­cu­sku Saint-Jacques, Saint James po angiel­sku, Santo Gia­como po wło­sku, a Sanc­tus Iacobo po łaci­nie) posta­no­wiło zadbać o to, by wszyst­kie te znaki dotrwały do naszych cza­sów, na­dal sta­no­wiąc wska­zówkę dla pąt­ni­ków.

Mniej wię­cej w XII wieku Hisz­pa­nie zaczęli wyko­rzy­sty­wać kult świę­tego Jakuba w walce z Mau­rami, któ­rzy pano­wali na pół­wy­spie. Przy szlaku powsta­wały zakony rycer­skie, a szczątki apo­stoła prze­isto­czyły się w potężny bastion duchowy w zma­ga­niach z muzuł­ma­nami, któ­rzy utrzy­my­wali, że po ich stro­nie stoi Maho­met. Kiedy jed­nak rekon­kwi­sta dobie­gała kresu, zakony rycer­skie tak bar­dzo obro­sły w siłę, że stały się zagro­że­niem dla pań­stwa. Toteż Kato­liccy Kró­lo­wie musieli pod­jąć dzia­ła­nia, które miały zapo­biec zwró­ce­niu się tych zako­nów prze­ciw szlach­cie. Wów­czas to Camino de San­tiago popa­dła w zapo­mnie­nie i może gdyby nie dzieła nie­licz­nych arty­stów – Droga Mleczna Buñuela czy Cami­nante Joana Manu­ela Ser­rata – dziś nikt już by nie pamię­tał, że wędro­wały nią tysiące ludzi podob­nych tym, któ­rzy póź­niej ruszyli, by osie­dlić się w Nowym Świe­cie.

Zatrzy­ma­łem samo­chód na par­kingu. Mia­steczko wyglą­dało na wylud­nione i dopiero po dłu­gich poszu­ki­wa­niach zna­la­złem otwarty bar w śre­dnio­wiecz­nej kamie­nicy. Wła­ści­ciel, pochło­nięty jakimś seria­lem, nie ode­rwał oczu od ekranu tele­wi­zora, mruk­nął tylko, że to pora sje­sty, a ja muszę być sza­leń­cem, skoro podró­żuję w taki upał.

Zamó­wi­łem coś zim­nego do picia i mia­łem ochotę pooglą­dać tele­wi­zję, ale nie byłem w sta­nie się sku­pić. Wciąż powra­cała myśl, że w ciągu naj­bliż­szych dni przyj­dzie mi prze­żyć – teraz, w XX wieku – bodaj cząstkę wiel­kiej przy­gody ludz­ko­ści i poczuć to, co wio­dło Ulis­sesa spod Troi, co towa­rzy­szyło Don Kicho­towi z La Man­czy, pro­wa­dziło Dan­tego i Orfe­usza do Pie­kieł, a Krzysz­tofa Kolumba do Ame­ryki. Przy­goda wyprawy w Nie­znane.

Do samo­chodu wró­ci­łem już nieco spo­koj­niej­szy. Choć­bym nawet nie odna­lazł mojego mie­cza, to piel­grzymka Szla­kiem Świę­tego Jakuba pomoże mi w końcu odkryć samego sie­bie.

Saint-Jean-Pied-de-Port

Zama­sko­wane posta­cie, ubrane w czerń, zie­leń i biel – barwy fran­cu­skiej Gasko­nii – defi­lo­wały przy dźwięku fan­far główną ulicą Saint-Jean-Pied-de-Port. Była nie­dziela, a ja spę­dzi­łem dwa dni za kie­row­nicą samo­chodu i nie mia­łem już ani minuty do stra­ce­nia, nawet na udział w tym festy­nie. Z tru­dem uto­ro­wa­łem sobie drogę przez tłum, wysłu­cha­łem paru fran­cu­skich obelg, ale w końcu miną­łem for­ty­fi­ka­cje, które ota­czają naj­star­szą część mia­sta – tam mia­łem się spo­tkać z panią Savin. Nawet w tym zakątku Pire­ne­jów w dzień było parno, toteż z samo­chodu wysia­dłem zlany potem.

Zapu­ka­łem do drzwi, po chwili zapu­ka­łem raz jesz­cze. I po raz trzeci. Na próżno – jedyną odpo­wie­dzią była głu­cha cisza. Zanie­po­ko­jony, przy­sia­dłem na murku. Żona powie­działa mi, że mam się tu poja­wić wła­śnie dziś, tele­fo­no­wa­łem wcze­śniej, ale nikt nie odpo­wia­dał. Być może pani Savin poszła na festyn, pomy­śla­łem. Nie mogłem jed­nak wyklu­czyć, że przy­je­cha­łem za późno i posta­no­wiła się ze mną nie spo­ty­kać. Moja wędrówka do San­tiago koń­czyła się więc, zanim jesz­cze się na dobre zaczęła.

Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybie­gło dziecko. Pode­rwa­łem się bły­ska­wicz­nie i łamaną fran­cusz­czy­zną zapy­ta­łem o panią Savin. Roze­śmiana dziew­czynka wska­zała mi jeden ze sta­rych domów z dłu­gim kruż­gan­kiem na roz­le­głym dzie­dzińcu. A zatem brama stała przede mną otwo­rem, a ja nie śmia­łem nawet dotknąć klamki.

Wbie­głem na dzie­dzi­niec, kie­ru­jąc się w stronę domu wska­za­nego przez dziew­czynkę. Wewnątrz pod­sta­rzała pulchna kobieta wrzesz­czała po baskij­sku na wątłego chłopca o smut­nych piw­nych oczach. Cze­ka­łem, aż krzyki ucichną i stara odprawi chłopca do kuchni, ciska­jąc w ślad za nim prze­kleń­stwa. Dopiero wtedy spoj­rzała na mnie i nie pyta­jąc, czego chcę, popro­wa­dziła – na prze­mian uprzejma i bur­kliwa – na dru­gie pię­tro nie­wiel­kiego domu. Tu otwarte były drzwi tylko jed­nego pomiesz­cze­nia – gabi­netu zarzu­co­nego książ­kami, roz­ma­itymi bibe­lo­tami, posąż­kami świę­tego Jakuba i pamiąt­kami z Camino. Wyjęła z biblio­teki jakąś księgę i usia­dła przy jedy­nym w tym pokoju stole, nie zapra­sza­jąc, bym i ja usiadł.

– Pew­nie jest pan kolej­nym piel­grzy­mem do Com­po­steli – stwier­dziła bez cere­gieli. – Muszę wpi­sać pań­skie nazwi­sko do reje­stru osób, które wyru­szają na szlak.

Poda­łem jej swoje nazwi­sko, zapy­tała, czy mam muszle – sym­bol piel­grzymki umoż­li­wia­jący pąt­ni­kom roz­po­zna­nie się na szlaku2 a na koniec skła­dane na gro­bie apo­stoła. Przed wyjaz­dem do Hisz­pa­nii wybra­łem się do bra­zy­lij­skiego sank­tu­arium Apa­re­cida do Norte i kupi­łem tam trzy muszle z nama­lo­wa­nym wize­run­kiem Matki Boskiej z Apa­re­cida. Wydo­by­łem je z torby i poda­łem pani Savin.

– Ładne, choć nie­zbyt prak­tyczne – oce­niła. – Łatwo mogą się w dro­dze potłuc.

– Nie potłuką się. Złożę je na gro­bie świę­tego Jakuba.

Pani Savin naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała poświę­cać mi wiele czasu. Wyjęła kar­ne­cik, który miał mi uła­twić przy­stanki w mija­nych po dro­dze klasz­to­rach i opa­trzyła go pie­czę­ciami Saint-Jean-Pied-de-Port, aby wia­domo było, skąd wyru­szy­łem, po czym pobło­go­sła­wiła mnie na drogę.

– A co z moim prze­wod­ni­kiem? – zapy­ta­łem.

– Z jakim prze­wod­ni­kiem? – odpo­wie­działa pyta­niem na pyta­nie, nieco zasko­czona, lecz w jej oczach poja­wił się blask.

Zro­zu­mia­łem, że w całym tym zamie­sza­niu pomi­ną­łem rzecz wiel­kiej wagi – nie wypo­wie­dzia­łem pra­daw­nego Słowa, znaku roz­po­znaw­czego tych, któ­rzy należą do zakonu Tra­dy­cji. Czym prę­dzej napra­wi­łem swój błąd i wyrze­kłem Słowo. Pani Savin gwał­tow­nym ruchem wyrwała z moich rąk kar­net, który wrę­czyła mi przed chwilą.

– Nie będzie panu potrzebny – powie­działa, zdej­mu­jąc stertę gazet z kar­to­no­wego pudła. – Pań­ska droga i odpo­czy­nek zale­żeć będą od decy­zji prze­wod­nika.

Wydo­była z pudła kape­lusz i płaszcz. Wyglą­dały na bar­dzo stare, ale były w dosko­na­łym sta­nie. Popro­siła, żebym sta­nął pośrodku izby i zaczęła się cicho modlić. Potem zarzu­ciła mi płaszcz na ramiona i wci­snęła kape­lusz na głowę. Zauwa­ży­łem, że kape­lusz, a także epo­lety płasz­cza ozdo­bione są musz­lami. Nie prze­ry­wa­jąc modli­twy, star­sza pani chwy­ciła pąt­ni­czy kij sto­jący w kącie pokoju i wci­snęła mi go do pra­wej ręki. Do tej dłu­giej laski przy­wią­zany był bukłak na wodę. Sta­łem przed panią Savin ubrany w śre­dnio­wieczny strój piel­grzy­mów podą­ża­ją­cych do Com­po­steli narzu­cony na dżin­sowe ber­mudy i baweł­niany T-shirt z napi­sem: I love NY.

Stara kobieta zbli­żyła się do mnie. Jak w tran­sie zło­żyła dło­nie na mojej gło­wie i rze­kła:

– Nie­chaj pro­wa­dzi cię apo­stoł Jakub i nie­chaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć. Nie idź kro­kiem zbyt śpiesz­nym ani zbyt powol­nym, lecz zawsze z posza­no­wa­niem praw i wymo­gów Drogi, i słu­chaj tego, który będzie twym prze­wod­ni­kiem, choćby roz­ka­zał ci zabić, bluź­nić czy popeł­nić bez­sen­sowny czyn. A teraz musisz zło­żyć przy­sięgę bez­względ­nego posłu­szeń­stwa swo­jemu prze­wod­ni­kowi.

Zło­ży­łem przy­sięgę.

– Duch daw­nych piel­grzy­mów Tra­dy­cji towa­rzy­szyć ci będzie w tej podróży. Kape­lusz ochroni cię przed słoń­cem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed desz­czem i złymi sło­wami; laska da ci ochronę przed wro­gami i złymi uczyn­kami. Nie­chaj bło­go­sła­wień­stwo Boga, świę­tego Jakuba i Maryi Panny będzie z tobą przez wszyst­kie noce i dni. Amen.

Po chwili zacho­wy­wała się już zwy­czaj­nie – pośpiesz­nie zebrała ubra­nia i mani­fe­stu­jąc przy tym zły humor, scho­wała je do pudła, odsta­wiła kij z bukła­kiem w kąt pokoju, podała mi hasło i popro­siła, żebym natych­miast wyszedł, ponie­waż mój prze­wod­nik już czeka parę kilo­me­trów za mia­stecz­kiem Saint-Jean-Pied-de-Port.

– Nie znosi fan­far – poin­for­mo­wała mnie. – Ale pew­nie nawet z odle­gło­ści dwóch kilo­me­trów dobrze je sły­chać: Pire­neje to świetne pudło rezo­nan­sowe.

I nie mówiąc nic wię­cej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej suszyć głowę chłopcu o smut­nych oczach. Zanim wysze­dłem z jej domu, zapy­ta­łem, co mam zro­bić z samo­cho­dem. Pora­dziła, żebym zosta­wił klu­czyki, to ktoś przy­je­dzie go stąd zabrać. Wyją­łem z bagaż­nika mały nie­bie­ski ple­cak, do któ­rego przy­mo­co­wa­łem śpi­wór. Do naj­le­piej chro­nio­nej kie­szeni wsu­ną­łem muszle z wize­run­kiem Matki Boskiej z Apa­re­cida, zało­ży­łem ple­cak i wró­ci­łem, żeby zosta­wić pani Savin klu­czyki.

– Z mia­sta wyj­dzie pan tą ulicą, która pro­wa­dzi aż do ostat­niej bramy murów. A kiedy dotrze pan do San­tiago de Com­po­stela, pro­szę odmó­wić za mnie Ave Maria. Wie­lo­krot­nie prze­mie­rza­łam tę drogę. Teraz muszę zado­wo­lić się zapa­łem, który widzę w oczach piel­grzy­mów. Sama wciąż jesz­cze go odczu­wam, ale wiek nie pozwala mi w pełni korzy­stać z życia. Niech pan o tym powie świę­temu Jaku­bowi. Pro­szę mu także obie­cać, że nadej­dzie czas, gdy dotrę na spo­tka­nie z nim inną drogą, prost­szą i mniej męczącą.

Opu­ści­łem mia­steczko, wycho­dząc Bramą Hisz­pań­ską poza mury obronne. Daw­niej tędy wio­dła ulu­biona droga rzym­skich najeźdź­ców, tędy masze­ro­wały armie Karola Wiel­kiego i Napo­le­ona. Sze­dłem zamy­ślony, sły­sząc brzmiące w oddali fan­fary, aż nagle, gdy mija­łem opusz­czoną wio­skę nie­opo­dal Saint-Jean, ogar­nęło mnie bez­gra­niczne wzru­sze­nie i łzy sta­nęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz pierw­szy uświa­do­mi­łem sobie, że moje stopy wędrują nie­zwy­kłą Camino de Com­po­stela.

W poran­nym słońcu, przy dźwię­kach muzyki, ota­cza­jące dolinę Pire­neje pię­trzyły się przede mną niczym zja­wi­sko pier­wotne zapo­mniane przez rodzaj ludzki – zja­wi­sko, któ­rego w żaden spo­sób nie potra­fi­łem ziden­ty­fi­ko­wać. Mimo wszystko dozna­nie było tak nie­zwy­kłe i tak silne, że posta­no­wi­łem przy­śpie­szyć kroku i jak naj­szyb­ciej dojść do miej­sca, gdzie zgod­nie z zapo­wie­dzią pani Savin miał cze­kać prze­wod­nik. Nie zatrzy­mu­jąc się, zdją­łem T-shirt i zarzu­ci­łem go na szyję. Paski ple­caka zaczy­nały dotkli­wie wpi­jać się w obna­żone ramiona, tym bar­dziej więc doce­ni­łem wygodne stare trampki, ide­al­nie dopa­so­wane do moich stóp. Mniej wię­cej po czter­dzie­stu minu­tach mar­szu, na łuku drogi, która okrą­żała gigan­tyczną skałę, zauwa­ży­łem opusz­czoną starą stud­nię. Obok, na ziemi, sie­dział męż­czy­zna około pięć­dzie­siątki, czar­no­włosy, o uro­dzie Cygana, i szu­kał cze­goś w ple­caku.

– Witam – zagad­ną­łem po hisz­pań­sku, onie­śmie­lony jak zawsze, gdy po raz pierw­szy spo­ty­kam się z nie­zna­jo­mym. – Pew­nie na mnie cze­kasz. Jestem Paulo.

Męż­czy­zna prze­stał grze­bać w ple­caku i zmie­rzył mnie spoj­rze­niem od stóp do głów. W jego oczach dostrze­głem chłód. Nie wyda­wał się zasko­czony moim nadej­ściem. Ja także odnio­słem nie­ja­sne wra­że­nie, że skądś się znamy.

– Tak, cze­ka­łem na cie­bie, ale nie sądzi­łem, że tak szybko się spo­tkamy. Czego chcesz?

Nieco zbity z tropu, odpar­łem, że to mnie ma popro­wa­dzić Drogą Mleczną w poszu­ki­wa­niu mie­cza.

– Nie warto się tru­dzić – powie­dział męż­czy­zna. – Jeśli chcesz, odnajdę go za cie­bie. Tylko musisz natych­miast pod­jąć decy­zję.

Ta roz­mowa wpra­wiała mnie w coraz więk­sze osłu­pie­nie. Skoro jed­nak przy­sią­głem bez­względne posłu­szeń­stwo, zamie­rza­łem udzie­lić odpo­wie­dzi. Gdyby wyrę­czył mnie w poszu­ki­wa­niu mie­cza, zyskał­bym mnó­stwo czasu i mógł­bym znacz­nie szyb­ciej wró­cić do Bra­zy­lii, do naj­bliż­szych i do inte­re­sów, o któ­rych nawet na chwilę nie potra­fi­łem zapo­mnieć. Może był zwy­kłym oszu­stem, ale prze­cież udzie­le­nie odpo­wie­dzi nie było niczym złym.

Posta­no­wi­łem przy­jąć jego pro­po­zy­cję, a wtedy, tuż za ple­cami, usły­sza­łem głos, który po hisz­pań­sku, z sil­nym obcym akcen­tem, oznaj­mił:

– Nie trzeba wspi­nać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowie­dzieć, czy jest wysoka.

To było nasze hasło. Odwró­ci­łem się i ujrza­łem męż­czy­znę około czter­dziestki, ubra­nego w ber­mudy koloru khaki i prze­po­cony biały pod­ko­szu­lek. Nowo przy­były upo­rczy­wie przy­pa­try­wał się Cyga­nowi. Miał szpa­ko­wate włosy i ogo­rzałą od słońca skórę. Dzia­ła­jąc w pośpie­chu, zapo­mnia­łem o ele­men­tar­nych zasa­dach bez­pie­czeń­stwa i na oślep rzu­ci­łem się w ramiona pierw­szego napo­tka­nego czło­wieka.

– Sta­tek jest bez­piecz­niej­szy, gdy kotwi­czy w por­cie, nie po to jed­nak buduje się statki – odpo­wie­dzia­łem hasłem na hasło.

Mimo to męż­czy­zna nie odry­wał oczu od Cygana. Ta wymiana spoj­rzeń, w któ­rych nie było ani obawy, ani zaczepki, trwała kilka minut. Aż do chwili, gdy Cygan z lek­ce­wa­żą­cym uśmie­chem ruszył w kie­runku Saint-Jean-Pied-de-Port.

– Jestem Petrus3 – ode­zwał się wresz­cie przy­bysz, gdy Cygan znik­nął za skałą, którą nie­dawno okrą­ża­łem. – Następ­nym razem bądź tro­chę bar­dziej ostrożny.

Jego głos zabrzmiał miło – tej nutki zabra­kło mi u Cygana, a nawet u pani Savin. Pod­niósł ple­cak, na któ­rego kla­pie wid­niała muszla. Wydo­był z niego butelkę wina, wypił łyk, a potem mi ją podał. Napi­łem się i zapy­ta­łem, kim jest ten Cygan.

– To droga wio­dąca do gra­nicy. Prze­cho­dzi tędy wielu prze­myt­ni­ków i ukry­wa­ją­cych się ter­ro­ry­stów z Kraju Basków – wyja­śnił Petrus. – Poli­cja pra­wie ni­gdy się tu nie zapusz­cza.

– Nie odpo­wie­dzia­łeś na moje pyta­nie – popa­trzy­li­śmy na sie­bie jak sta­rzy zna­jomi. – I mam wra­że­nie, że już go kie­dyś spo­tka­łem, dla­tego zacho­wy­wa­łem się tak śmiało.

Petrus roze­śmiał się i stwier­dził, że czas ruszać w drogę. Zarzu­ci­łem ple­cak na ramiona. Szli­śmy w mil­cze­niu, lecz uśmiech Petrusa pozwo­lił mi odgad­nąć, że myśli to samo co ja: spo­tka­li­śmy demona.

Przez pewien czas wędro­wa­li­śmy bez słowa. Pani Savin miała cał­ko­witą rację – nawet z odle­gło­ści trzech kilo­me­trów sły­chać było dźwięk fan­far, które nie mil­kły ani na chwilę. Mia­łem ochotę zasy­pać Petrusa pyta­niami o jego życie, o pracę, dowie­dzieć się, co go tu przy­wio­dło. Wie­dzia­łem jed­nak, że czeka nas jesz­cze sie­dem­set kilo­me­trów wspól­nej wędrówki i nadej­dzie wła­ściwa chwila, bym na każde z tych pytań uzy­skał odpo­wiedź. Mimo to nie mogłem uwol­nić się od myśli o Cyga­nie, toteż w końcu prze­rwa­łem mil­cze­nie.

– Petru­sie, sądzę, że ten Cygan był demo­nem.

– Tak, to był demon.

Kiedy potwier­dził moje domy­sły, ogar­nęło mnie prze­ra­że­nie, zara­zem jed­nak dozna­łem ulgi.

– Ale to nie ten demon, któ­rego zna­łeś z Tra­dy­cji.

W Tra­dy­cji demon jest duchem, któ­rego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go za straż­nika więk­szo­ści tajem­nic dostęp­nych dla ludzi i przy­pi­suje mu się moc i wła­dzę nad świa­tem rze­czy mate­rial­nych. Jako upa­dły anioł utoż­sa­mia się z rodza­jem ludz­kim i zawsze gotów jest zawrzeć pakt lub odpła­cić przy­sługą za przy­sługę.

Zapy­ta­łem więc, w czym tkwi róż­nica mię­dzy Cyga­nem a demo­nami z Tra­dy­cji.

– Spo­tkamy jesz­cze inne demony na tej dro­dze – odparł ze śmie­chem Petrus. – Sam zro­zu­miesz. Ale spró­buj przy­po­mnieć sobie dokład­nie swoją roz­mowę z tym czło­wie­kiem, a zdo­łasz się już tro­chę w tym zorien­to­wać.

Przy­wo­ła­łem w pamięci dwa zda­nia, które z nim zamie­ni­łem. Powie­dział, że mnie ocze­ki­wał i zapro­po­no­wał, że odnaj­dzie mój miecz.

Wów­czas Petrus wyja­śnił, że te dwa zda­nia dosko­nale pasują do zło­dzieja przy­ła­pa­nego na gorą­cym uczynku – sta­rał się zyskać na cza­sie i zdo­być względy, szy­ku­jąc się do ucieczki. W owych sło­wach mógł się kryć głęb­szy sens, być może też były dokład­nym odzwier­cie­dle­niem jego myśli.

– Która z tych dwóch hipo­tez jest trafna?

– Obie. Ten nie­szczę­sny zło­dziej, bro­niąc się, w lot chwy­cił, jakich słów ocze­ku­jesz. Myślał, że cię prze­chy­trzy, tym­cza­sem stał się narzę­dziem w ręku siły wyż­szej. Gdyby umknął, kiedy tylko przy­sze­dłem, nie mie­li­by­śmy powodu pro­wa­dzić tej roz­mowy. Ale sta­nął ze mną twa­rzą w twarz, a ja wyczy­ta­łem z jego oczu imię demona, któ­rego spo­tkasz na swej dro­dze.

Według Petrusa to spo­tka­nie było dobrą wróżbą, skoro demon ujaw­nił się tak wcze­śnie.

– Zresztą teraz nie zaprzą­taj sobie nim głowy. Mówi­łem ci już, że nie z nim jed­nym będziesz miał do czy­nie­nia. Moż­liwe, że ten jest naj­po­tęż­niej­szy, ale na pewno nie jedyny.

Szli­śmy przed sie­bie. Pustynną dotąd roślin­ność zastą­piły roz­rzu­cone z rzadka niskie krzewy. Może rze­czy­wi­ście powi­nie­nem posłu­chać rady Petrusa i pozwo­lić, żeby sprawy roz­wi­jały się wła­snym tokiem. Od czasu do czasu mój kom­pan opo­wia­dał o wyda­rze­niach histo­rycz­nych, któ­rych świad­kami były mijane przez nas miej­sca. Zoba­czy­łem dom, gdzie pewna kró­lowa spę­dziła ostat­nią noc życia, i wykutą w skale kapliczkę, pustel­nię świę­tego, o któ­rym nie­liczni rdzenni miesz­kańcy tego regionu opo­wia­dali, że potra­fił czy­nić cuda.

– Nie sądzisz, że cuda są bar­dzo ważne? – zapy­tał.

Odpar­łem, że ow­szem, doda­jąc jed­nak, że ni­gdy nie zetkną­łem się z praw­dzi­wym, wiel­kim cudem. Mia­łem skraj­nie inte­lek­tu­alną postawę wobec Tra­dy­cji. Wie­rzy­łem, że dopiero kiedy odzy­skam miecz, ja także będę zdolny doko­ny­wać wiel­kich czy­nów, jakie były dzie­łem mojego Mistrza.

– Nie są to jed­nak cuda, ponie­waż nie odmie­niają praw natury. To, co czyni mój Mistrz, polega na wyko­rzy­sty­wa­niu tych sił do…

Nie mogłem dokoń­czyć zda­nia, nie umie­jąc wyja­śnić faktu, że Mistrz potrafi mate­ria­li­zo­wać duchy, prze­miesz­czać rze­czy, któ­rych wcale nie dotyka, albo, co nie­raz widzia­łem na wła­sne oczy, odsła­niać błę­kit nieba w środku zasnu­tego gęstymi chmu­rami popo­łu­dnia.

– A może robi to, by cię prze­ko­nać, że posiadł wie­dzę i ma moc nad­przy­ro­dzoną? – zasu­ge­ro­wał Petrus.

– Moż­liwe – przy­tak­ną­łem mu z prze­ko­na­niem.

Przy­sie­dli­śmy na kamie­niu, bo Petrus wspo­mniał, że nie znosi palić pod­czas mar­szu. Uwa­żał, że płuca wdy­chają wtedy znacz­nie wię­cej niko­tyny, a dym przy­pra­wiał go o mdło­ści.

– Dla­tego Mistrz odmó­wił ci prawa do mie­cza. Bo nie potra­fi­łeś dostrzec powodu, który każe mu doko­ny­wać cudów. Bo zapo­mnia­łeś, że ścieżka wie­dzy stoi otwo­rem przed wszyst­kimi ludźmi, przed każ­dym zwy­kłym czło­wie­kiem. Pod­czas tej podróży nauczę cię kilku ćwi­czeń i pew­nych rytu­ałów zwa­nych Prak­ty­kami RAM. Każdy w jakiejś chwili życia ma oka­zję poznać przy­naj­mniej jeden z nich. Ten, kto w poszu­ki­wa­niach wykaże cier­pli­wość i prze­ni­kli­wość, zdoła odkryć je wszyst­kie bez wyjątku, wycią­ga­jąc wnio­ski z lek­cji, jakich udziela mu życie. Prak­tyki RAM są tak pro­ste, że ludziom two­jego pokroju, przy­wy­kłym do kom­pli­ko­wa­nia wszyst­kiego, czę­sto wydają się pozba­wione war­to­ści. Ale to one, podob­nie jak trzy inne grupy prak­tyk, czy­nią czło­wieka zdol­nym do osią­gnię­cia wszyst­kiego, abso­lut­nie wszyst­kiego, czego pra­gnie. Jezus gło­sił chwałę Ojca, gdy jego ucznio­wie zaczęli czy­nić cuda i uzdra­wiać, i dzię­ko­wał Mu, że ukryw­szy te rze­czy przed mędr­cami, obja­wił je ludziom pro­stym. Bo prze­cież kto wie­rzy w Boga, winien też wie­rzyć, że Bóg jest spra­wie­dliwy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Szlak, zwany z fran­cu­ska Szla­kiem Świę­tego Jakuba, na tery­to­rium Fran­cji two­rzą liczne drogi zbie­ga­jące się w hisz­pań­skim mie­ście Puente La Reina. Saint-Jean-Pied-de-Port leży przy jed­nym z trzech szla­ków, nie jedy­nym ani nie naj­waż­niej­szym. [wróć]

2. Camino de San­tiago zapi­sała się we fran­cu­skiej kul­tu­rze poprzez to, co sta­nowi dumę kraju, czyli poprzez gastro­no­mię, pozo­sta­wia­jąc po sobie „pamiąt­kową” nazwę cocqu­il­les Saint-Jacques, co dosłow­nie ozna­cza „muszle świę­tego Jakuba”. (Są to muszle małży zwa­nych po pol­sku prze­grzeb­kami – przyp. tłum.). [wróć]

3. W rze­czy­wi­sto­ści Petrus podał mi swoje praw­dziwe imię. Ale by chro­nić jego pry­wat­ność, zmie­ni­łem je, podob­nie jak nazwi­ska innych osób z Camino de San­tiago. [wróć]