Zawód: historyk - Andrzej Friszke, Jan Olaszek, Tomasz Siewierski - ebook + książka

Zawód: historyk ebook

Andrzej Friszke, Jan Olaszek, Tomasz Siewierski

0,0
108,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Andrzej Friszke, rocznik 1956, historyk, profesor, redaktor działu historycznego „Więzi” od prawie 40 lat, członek Polskiej Akademii Nauk, autor ponad 20 książek o historii Polski w XX wieku, opowiada o swoim życiu od dzieciństwa do czasów obecnych w rozmowie z młodymi historykami Janem Olaszkiem i Tomaszem Siewierskim.

Jest to opowieść o patriotycznej tradycji rodzinnej, o młodych latach w Olsztynie, kontaktach z przedwojennymi politykami, studiach na Uniwersytecie Warszawskim, opozycji przedsierpniowej i posierpniowej, pracy w „Tygodniku Solidarność”, KIK-u i Więzi, londyńskiej emigracji, kontaktach z niezwykłymi ludźmi tego czasu – Mazowieckim, Bartoszewskim, Michnikiem, Giedroyciem, Ciołkoszową i innymi. Autor opowiada o środowisku historyków, którzy rozwinęli badania nad historią PRL, warunkach ich pracy, dyskusjach i dokonaniach, nie tylko zawartych w książkach.

Ukazuje trudne problemy związane z powstawaniem Instytutu Pamięci Narodowej i spory wokół niego, w których uczestniczył przez szereg lat. To biografia autora, który przez całe życie prowadził badania naukowe, ale też był aktywny jako obywatel w ruchu walki o demokratyczną Polskę przed 1989 r., a po odzyskaniu wolności był świadkiem, a niekiedy uczestnikiem, budowania demokratycznego państwa i jego instytucji pamięci historycznej. Autor na przykładach z kilkudziesięciu lat pokazuje na czym polegało zmaganie się o prawdę historyczną, jak odkrywano kolejno „białe plamy”, jakie były trudności w zmaganiach z cenzurą oraz jakie są obecnie niebezpieczeństwa uwikłania historii w politykę, tworzenia wyobrażeń o przeszłości wedle „woli” rządzących.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1050

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Andrzej Friszke

Zawód: historyk

rozmawiają Jan Olaszek i Tomasz Siewierski

Biblioteka „Więzi”Tom 380Warszawa

Copyright by Andrzej Friszke, Jan Olaszek, Tomasz Siewierski, Warszawa 2022

Projekt typograficzny i graficzny – Janusz GórskiFotografia autora na okładce – © Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.plPrzygotowanie wersji elektronicznej – Marcin KiedioRedakcja – Paweł KądzielaKorekta – Cezary Gawryś

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby ustalić autorstwo i skontaktować się ze wszystkimi autorami materiału ilustracyjnego bądź ich spadkobiercami i podpisać stosowne umowy. W niektórych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego sekretariat prosi o pilny kontakt wszystkich zainteresowanych.

ISSN 0519-9336ISBN 978-83-66769-42-7

Towarzystwo „WIĘŹ”00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. 22 827 29 17

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.wydawnictwo.wiez.plZamówienia – Dział Handlowy, tel. 22 828 18 08, [email protected]

Rozdział 1: Korzenie

Co wiesz o swoich przodkach?

Nie wiem, kiedy i skąd pierwszy Friszke przybył do Polski, ale wiem, że pierwszy znany mi protoplasta to Andrzej Friszke (1762–1833). Jego syn Jan urodził się w Stawiszynie w 1786 roku. Nie wiem, czym zajmowali się Andrzej i Jan, natomiast kolejny potomek Jan Andrzej, urodzony w 1829 też w Stawiszynie był tokarzem, ożenił się z Augustyną Klimaszewską. Ich syn a mój dziadek August Friszke, ur.1864, zmarły przed wojną, był młynarzem, mieszkał w Zduńskiej Woli pod Łodzią i był właścicielem pokaźnego domu. Ożenił się w 1898 z Wilhelminą Doczadis, która pochodziła z Litwy, nauki pobierała w Dorpacie. Ich syn, mój ojciec Edmund Friszke urodził się 4 czerwca 1902 r. w Zduńskiej Woli. Stawiszyn, miasto królewskie koło Kalisza, było dość znacznym w XVIII w.skupiskiem ewangelików, podobnie jak miasta położone w okręgu łódzkim, w tym Zduńska Wola. Kiedy mówię o klimacie, w jakim ojciec dorastał, raczej intuicyjnie wyczuwam pewne rzeczy, niż mogę je udowodnić, bo ojciec umarł w 1958 r., gdy miałem dwa lata. Nie pozostawił wspomnień z młodości. Poza tym w roku 1945 wszystkie papiery ojca przepadły, ukradziono walizki jego teściowej, która z dziećmi uciekała przed frontem. Nie mam nic po ojcu z tamtych czasów.

Po powstaniu styczniowym w Zduńskiej Woli pastorem, a więc i przewodnikiem społeczności ewangelickiej, był przez 50 lat ks.Edward Boerner, zaangażowany w powstanie i nawet przejściowo aresztowany. Pastor Boerner zbudował kościół w Zduńskiej Woli, szkołę i dom parafialny, zorganizował straż pożarną. Miał syna Ignacego, działacza PPS, który w latach 1905–1906 kierował Organizacją Bojową w Ostrowcu w Kieleckiem. Otaczała go legenda „prezydenta” Ostrowca, bo pod koniec 1905 r. przejął faktyczną władzę w tym mieście na rzecz PPS. To ważna postać, zasłynął jako jeden z najbliższych ludzi Piłsudskiego zwłaszcza w okresie 1918–1920. Był komendantem Milicji Ludowej, pierwszej policji odrodzonej Polski, a w 1919 delegatem Piłsudskiego do rozmów z bolszewikami, czyli z Marchlewskim. Po 1926 był ministrem poczt i telegrafów, umarł w 1933 r.

Zduńska Wola to mała miejscowość, żyło tam wedle istniejących opracowań około 1500 ewangelików. Ojciec dojrzewał w czasie I wojny światowej. Stary Boerner już nie żył, ale wiedza o tym, że syn pastora, ważna postać przy Piłsudskim jest „u nas” w parafii, musiała funkcjonować.

Czy Twoi przodkowie czuli się Polakami, czy Niemcami?

Polakami. W połowie XIX w dokumentach metrykalnych pisali się przez „sz”, a nie „sch”, a to w rodzinach ewangelickich sygnał – jak się piszemy, tak się czujemy. Ojciec chodził do rosyjskiej szkoły, a – gdy w 1916 r. powstała – do polskiej. Studiował teologię ewangelicką na Uniwersytecie Warszawskim. Jako student działał w kole Polaków ewangelików, a więc nie było żadnych wątpliwości identyfikacyjnych. A rzecz nie była taka prosta, bo ewangelicy w Polsce w tym czasie często żyli w kręgu kultury niemieckiej. Ten język obowiązywał też w Kościele, trochę podobnie jak łacina w katolickim i starocerkiewnosłowiański w prawosławnym. Polski nurt ewangelicyzmu augsburskiego sięga jednak okresu powstania styczniowego i działań warszawskiego proboszcza ks.Leopolda Otto.

Ludzie ze środowiska ewangelickiego podejmowali w końcu XIX i na początku XX w.decyzje, kim jestem w sensie narodowym. Generalnie wiele osób z tego kręgu, które kilkadziesiąt lat wcześniej przybyły najczęściej z Niemiec, identyfikowało się jako Polacy. Ci ludzie tworzą środowisko mieszczańsko-burżuazyjno-inteligenckie, głównie w Warszawie i w Łodzi. To są dwa główne ośrodki. A po 1918 r. trzeba do tego dodać Śląsk Cieszyński (zabór austriacki), gdzie są ewangelicy wyłącznie Polacy, przeważnie rolnicy.

Na początku XX w.biskupem (superintendentem) Kościoła ewangelickiego w zaborze rosyjskim został Juliusz Bursche. Podczas I wojny oraz po 1918 r. reprezentował on orientację polskiego ewangelicyzmu, zatem po pierwsze – wierność dla państwa polskiego, po drugie – brak wierności i lojalności wobec państwa niemieckiego i wobec Kościoła niemieckiego. W sytuacjach kolizyjnych opowiadanie się za sprawą polską. W praktyce oznaczało to na przykład jego udział i wystąpienie w czasie konferencji wersalskiej, by udowadniać prawa Polski do Mazur, do południowej części Prus Wschodnich, a także wierność państwu polskiemu oraz sukcesywne wprowadzanie języka polskiego do pracy w Kościele. Choć to był problem w okresie międzywojennym, dlatego że część wiernych nie posługiwała się dobrze językiem polskim, w okręgu łódzkim zdecydowanie był to problem. W związku z tym szukano balansu między możliwością odprawiania nabożeństw w języku i niemieckim, i polskim, odprawiano je dla różnych grup. Ale jeśli popatrzymy na dynamikę zdarzeń, to nabożeństw po polsku było coraz więcej, także w małych miejscowościach, język polski wypierał język niemiecki, co wiązało się z identyfikacją narodową tego środowiska. W okresie międzywojennym powodowało to kolizję tym większą, im bardziej rósł nacjonalizm niemiecki, zawsze obecny w pewnych grupach, ale po 1933 r. toczyła się już regularna walka. I ojciec był w nią zaangażowany.

Ojciec po skończeniu studiów na uniwersytecie został w 1927 r. ordynowany – to się tak nazywa – czyli wyświęcony w Łodzi przez biskupa Bursche. Przez jakiś czas był wikariuszem w Łodzi, w kościele na pl. Wolności, a następnie otrzymał w 1929 r. dużą parafię w Radomiu. Składała się z osiedleńców, którzy tam przywędrowali z Niemiec. Oni byli częściowo spolonizowani, a częściowo nie. W Radomiu ojciec był proboszczem do 1939 r. Parafia radomska generalnie była polska, natomiast ludność okolicznych wsi – przeważnie niemiecka. Prowadził tam nabożeństwa, chrzty, pogrzeby, konfirmacje, naukę religii, a poza tym działalność społeczną.

Jak to się stało, że Twój ojciec został pastorem? Czy był ktoś taki w rodzinie wcześniej?

Nie, nie było nikogo takiego wcześniej w rodzinie. Niedawno dostałem od pana Andrzeja Manitiusa skan listu, jaki jego dziadek ks.Gustaw Manitius otrzymał od ojca na swój jubileusz zapewne w 1932 r.: „Byłeś mym wychowawcą i duszpasterzem [...] Już w czasie nabożeństw dla dzieci widok Twej osoby i słowa Twoje budziły w mej młodocianej duszy najwznioślejsze uczucia”. Dalej pisał: „przesiadywałem w zacisznym zakątku kościoła macierzystego w Zduńskiej Woli, słuchając Twych budujących kazań”. I pod koniec pisze, jak piękna jest praca, „jaką nam wolno spełniać: dusze ludzkie prowadzić gwiaździstymi szlakami do Boga!”.

Pastor Manitius był wybitną postacią, ordynowany w 1907 roku, w 1911 został proboszczem w Zduńskiej Woli, w czasie I wojny światowej organizował pomoc dla ludności, przyczynił się do polonizacji szkolnictwa, sam wykładał w szkole, został też wybrany do Rady Miejskiej, ponadto stworzył dom starców. W 1924 r. przeniesiony do Poznania był seniorem polskich parafii, zakładał także m.in.parafię w Gdyni. Został zamordowany przez hitlerowców w 1940 r. Były wybitne postacie w ewangelicyzmie polskim. Ale dokładnych relacji nie mam, ojciec nie napisał nigdzie takiego opracowania Dlaczego zostałem księdzem?.

To jest nieco inny wybór niż w katolicyzmie. Ksiądz ewangelicki właściwie nie odseparowuje od „normalnego” życia.

Księża ewangeliccy się żenią. Parafia jest miejscem, gdzie mieszkają duchowny, jego żona i dzieci. Nie jest to taka bariera izolacji od świata, jak w Kościele katolickim.

Jakie Twój ojciec miał poglądy polityczne?

Identyfikował się jako państwowiec. To była nawet nie tylko kwestia lojalności wobec państwa, bo to oczywiste, ale też poczucie powiązania z sanacją, nawet miał nabożeństwo na zjeździe legionistów. Dla każdego ewangelika endecja to jest wróg numer jeden. No bo czym endecja się charakteryzowała? Państwo narodowe, czyli państwo wyznaniowe katolickie, ograniczenie praw niekatolickich wyznań i pobudzenie nacjonalizmu, który na poziomie niższym oznacza negację polskości tych ludzi. Nie ma więc większego wroga niż endecja. W związku z tym każdy ewangelik w sporze, jaki istniał w Polsce pomiędzy endecją a nieendecją, opowiadał się za nieendecją. Oczywiście byli ewangelicy w PPS-ie, zwłaszcza ci ze Śląska Cieszyńskiego, ale generalnie rzecz polegała na stosunku do władz państwa, to jest zresztą bardzo mocno obecne w luteranizmie – państwo jest punktem odniesienia. Jak wiemy, czasem to dobrze, czasem źle. Ale też i lojalność wobec państwa, a ona tu była bardzo wyraźna, oznaczała orientację na obóz rządzący. Ale nie do końca. Radom był miastem PPS-owskim, rządził nim Józef Grzecznarowski, prezydent miasta, radę miejską zdominowali członkowie PPS, więc ojciec funkcjonował w tym otoczeniu zupełnie dobrze. W jednym z listów do Stanisława Kelles-Krauza jest pół zdania, w którym ojciec wspomina, pisząc do niego (wówczas ambasadora w Danii): „Przedwojenne nasze spotkania, rozmowy” – coś takiego. Kelles-Krauz był w Radomiu ważną postacią, lekarzem, na początku listopada 1918 r. jedną z osób, które zainicjowały powstanie władzy polskiej w mieście, potem naczelnym lekarzem w Kasie Chorych, a w ostatnich latach przed wojną przewodniczącym Rady Miejskiej.

Ojciec nie był mocno zaangażowany politycznie, ale codziennie czytał gazety. Podejrzewam, że sanacyjne – „Gazetę Polską”, „Kurier Poranny”, może też „Robotnika”, bo socjaliści byli jego partnerami w bieżących sprawach na terenie Radomia. Myślę, że do partii politycznych trzymał dystans, jak przystało na duchownego. Natomiast kiedy przychodził Związek Legionistów czy pan wojewoda, to była sprawa państwowa.

Twoja mama nie była pierwszą żoną Twojego ojca, prawda?

Ojciec w czasie pobytu w Łodzi poznał Irenę Arnold i się z nią ożenił. Pochodziła po matce z rodziny Anstadtów, dużych łódzkich fabrykantów. Była prawnuczką Karola Anstadta, a jej dziadek Zenon Anstadt miał w Zduńskiej Woli znany wtedy browar. Irena Arnold była malarką, jakieś obrazy zostały, specjalizowała się w rysunku. Przez pewien czas studiowała w Paryżu. Była osobą wykształconą, wysokiego poziomu.

Anstadtowie to była rodzina niemieckiego pochodzenia. Około 1930 r. po tej fortunie już niewiele zostało. Dzięki temu mariażowi ojciec, dopóki był w Łodzi, przebywał w ich środowisku. Ma to pewne znaczenie dla mnie również osobiście, ponieważ bezpośrednim wujem Ireny Arnold był Rudolf Anstadt, wnuk Karola Anstadta. W 1925 r. ożenił się on z Janiną Wieczorek, Polką, katoliczką, która była moją bardzo bliską ciocią, drugą osobą po mojej mamie w moim dzieciństwie. Przed wojną też funkcjonowali na pograniczu tego środowiska łódzkiej finansjery, ale to już nie był czas, kiedy byli tacy potężni. Kiedyś Anstadt to browary łódzkie, akcje w fabrykach włókienniczych i park w Helenowie. To spory majątek. Oczywiście nie ta skala, co Scheiblerowie czy Poznańscy, ale Anstadt to duże nazwisko w Łodzi. Po I wojnie światowej majątek bardzo stopniał, ale pozostały różne akcje, wysoka pozycja towarzyska. Tak że te koligacje dawały pewne związki. Ojciec miał siostrę Adelę, która wyszła za fabrykanta łódzkiego Schielego, mieli przed wojną fabrykę w Łodzi. To jest taka korelacja klasowa. A potem, jak wyjechał do Radomia, ten kontakt trwał, a Janka Anstadt była przyjacielem domu. Opiekowała się ojcem w różnych sytuacjach już po wojnie, kiedy Rudolf nie żył, a także mnie wychowywała, gdy mama miała różne problemy. Spędzałem u cioci Janki w Łodzi nawet po pół roku. Przed wojną ojciec z Ireną miał dwie córki: Gabrielę (ur.1935) i Edytę (ur.1937). Kiedy wybuchła wojna, miały po parę lat. Ojciec siedział w obozie, a gdy wrócił w 1945 r., przeżył dramat śmierci żony, sam po obozie ciężko chorował, był zajęty parafią i diecezją, a one dorastające panienki, wiadomo, jak to jest.

Czy Twoje siostry przyrodnie żyją?

Edyta umarła w 2016, a Gabrysia dziesięć lat wcześniej, w 2006 r. Niewiele pamiętały z tamtych lat.

Jaki był stosunek polskich ewangelików, którzy w większości byli przecież niemieckiego pochodzenia, do Hitlera w latach trzydziestych?

Konflikty polsko-niemieckie w Kościele od dojścia Hitlera do władzy narastały coraz bardziej. Berlin dążył do skonsolidowania frakcji niemieckiej, w Warszawie oczywiście dominował krąg polski z bp.Bursche. W Kościele ewangelickim, oprócz biskupa, kluczowe znaczenie miał konsystorz, w którego skład wchodziło po trzech duchownych i świeckich. Przeprowadzone w 1937 r. w parafiach wybory członków rad senioralnych i członków Synodu Kościoła odbyły się w warunkach ostrego konfliktu o charakterze narodowym. Tam, gdzie frakcja niemiecka wygrała wybory senioralne, władze państwowe nie zatwierdziły seniorów, wyznaczając komisarzy. Wybory do Synodu frakcja niemiecka zbojkotowała, zabrakło więc 15 osób do pełnego składu 54 członków. Podczas Synodu w czerwcu 1937 r. wybrano do konsystorza ks.Augusta Lotha i ks.Jerzego Tytza, a ze świeckich sędziego Sądu Najwyższego Maksymiliana Rudowskiego i adwokata Karola Litterera. Po dalszych rozmowach ze stroną niemiecką, które nie dały pozytywnych wyników, w maju 1938 r. wybrano dwóch kolejnych radców Konsystorza, ks.Falzmana ze Zgierza i sędziego Lautera. Ojciec został wybrany duchownym zastępcą członka konsystorza, a świeckim zastępcą członka konsystorza został Władysław Roguski, adwokat z Radomia, bardzo bliski współpracownik ojca.

Niemcy nie uznawali tej władzy, trwały ataki w prasie. W młodych latach widziałem wycinek z łódzkiej gazety „Lodzer Freie Presse” z atakiem na ojca. Walka sięgała też parafii i niemieckich organizacji budowanych przy pomocy zapewne niemieckiego wywiadu również w parafiach.

W Radomiu, zwłaszcza podradomskich wsiach im bliżej 1939 r., tym ta tzw.piąta kolumna była aktywniejsza. Od 1937 r. ojciec był konseniorem diecezji lubelskiej, gdzie seniorem był proboszcz w Lublinie, sprawujący tę funkcję przez 50 lat, ks.Aleksander Schoeneich, jedna z najważniejszych postaci polskiego ewangelicyzmu. W maju 1939 r. Schoeneich umarł i ojciec, prócz parafii radomskiej, zarządzał także lubelską.

Gdy zbliżała się wojna, ojciec uczestniczył w organizowaniu wśród parafian zbiórek na obronność polską, sam i z żoną wpłacał pieniądze. To wszystko w Berlinie zauważono. W dokumencie powstałym w RSHA w Berlinie w październiku 1939 r. jest takie zdanie: „Jeszcze kilka miesięcy przed wybuchem wojny niemiecko-polskiej ofiarowywał regularnie po 200 zł na lotnictwo polskie (to znaczy prawie 1/3 swego dochodu)”.

Co się działo z Twoim Ojcem po wybuchu wojny?

Kiedy wybuchła wojna, ojciec realizując polecenie ewakuacji, wyjechał do Lublina, być może z zamiarem dalszej ewakuacji na wschód. Ale w Lublinie się zatrzymał, bo 7 września przyjechał z Warszawy bp Bursche. Tam 3 października został aresztowany przez Gestapo. Tymczasem ojciec 20 września wrócił do Radomia i został aresztowany już następnego dnia. Są dwie hipotezy, dlaczego nastąpiło to tak szybko. Jedna, że Gestapo miało odpowiednie pismo z Berlina, druga, że doniesienie jako na wroga Rzeszy złożyli niemieccy parafianie.

Do 18 grudnia siedział w więzieniu radomskim. Historyk Sebastian Piątkowski, który opisał okupację w Radomiu, znalazł dokument, że ojciec siedział w celi ze Stefanem Sołtykiem, endeckim posłem z lat dwudziestych, potem senatorem i zarazem redaktorem „Gazety Radomskiej”. Nie wiem, czy się znali przed wojną, na pewno byli przeciwnikami politycznymi. Nie dowiemy się, jak zwolennik formuły Polaka-katolika, łączącego narodowość z religią, porozumiewał się z ewangelickim pastorem-Polakiem. Sołtyk też przesiedział całą wojnę w obozach i zmarł tuż po uwolnieniu w amerykańskim szpitalu w Dachau w 1945 r. Wśród aresztowanych wtedy był też Stanisław Kelles-Krauz, którego Niemcy wywieźli do Sachsenhausen.

Z datą 12 października powstało w centrali Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) w Berlinie pismo, które było swego rodzaju aktem oskarżenia bp.Bursche, a przy okazji ojca. Został opisany jako renegat narodu niemieckiego, który nie tylko wychowywał dzieci po polsku, nie tylko płacił datki na polską obronę, ale „jako odpowiedzialny duchowny wydał on na systematyczną polonizację 4500 ludzi niemieckich”. Nie wiem, skąd ta liczba, może tylu było parafian radomskich. Pisano, że został aresztowany „za zdradę główną”. Tu jest potrzebne słowo komentarza. Wedle nazistowskiej ideologii rasowej osoba pochodzenia niemieckiego powinna zachować swą narodowość, asymilacja do innej narodowości, zwłaszcza rasowo gorszej, jak oceniali naziści Polaków, stanowiła zdradę narodu. I nie miało znaczenia, w którym pokoleniu jest Polakiem, zawsze był odstępcą. Z tej logiki wynikała też potem volkslista i jej kategorie, te gorsze miały na celu skupienie dawnych Niemców, by ich odzyskać, zregermanizować. Naziści uważali wszystkich ewangelików za Niemców lub byłych Niemców, którzy się spolonizowali. A tych duchownych, którzy tworzyli polski ewangelicyzm, za zdrajców.

19 grudnia ojciec został wywieziony do Berlina, nie wiem, czy tam go przesłuchiwano, ale 21 grudnia został skierowany do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Wywieźli też do Berlina bp.Bursche, przesłuchiwali go, a w styczniu 1940 umieścili w specjalnym baraku w Sachsenhausen, w izolacji od innych więźniów. On tego nie przeżył, na początku 1942 r. w tym więzieniu albo w Berlinie umarł albo został zabity, tego do końca nie wiemy. Jego bracia Edmund, profesor teologii na Uniwersytecie Warszawskim i Alfred, adwokat, zginęli w obozie Mauthausen, syna Stefana rozstrzelali w egzekucji w lesie koło Zgierza. Spośród 125 pastorów uznających się za Polaków aresztowano 57, a z nich 35 umieszczono w obozach koncentracyjnych. Spośród tu wymienionych aresztowano Manitiusa i w styczniu 1940 zamordowano w Poznaniu. W więzieniu znalazł się też pastor Loth i kilku innych seniorów.

Czy oni mieli możliwość opowiedzenia się po stronie niemieckiej?

Sprawavolkslisty pojawi się nieco później. Natomiast w jednym z powojennych listów ojciec napisał, że jeszcze w Radomiu przy użyciu obelg, bicia, głodu oraz gróźb rozstrzelania chciano go zmusić do podpisania się przez „sch” i zadeklarowania jako Niemiec. Od grudnia 1939 siedział w Sachsenhausen wraz z innymi księżmi, byli wśród nich Henryk Wegener-Wojnowski, Woldemar Gaspary, Waldemar Preiss, ale już tego roku nie przeżyli ks.Robert Nitschman i Jerzy Kahane. Po roku przewieziono wszystkich do Dachau, i pobyt tam, to było przejście przez piekło. Część straciła życie, między innymi Leon May i Aleksander Falzman, ale niektórych wcześniej zwolniono.

Ojciec siedział do wyzwolenia przez Amerykanów w maju 1945 r. Dachau to wielki obóz, na początku 1945 r. znajdowało się w nim 67 tys. więźniów, przy czym w obozie macierzystym 30 tys. W chwili wyzwolenia Polaków przebywało w nim 14 tys., w tym około 800 duchownych, w większości katolickich. Duchownych ewangelickich było 24, do końca pozostało 6, w tym ojciec.

Jak wiemy z opracowania Teodora Musioła Dachau 1933–1945, w latach 1940–1941 tu skoncentrowano uwięzionych księży z wielu krajów Europy, w sumie ponad 2,7 tys., z czego 1780 księży Polaków. Trzeba zauważyć, że drugą pod względem wielkości grupą – 447 osób – byli duchowni niemieccy, sprzeciwiający się reżimowi faszystowskiemu. Wszystkich osadzono w trzech barakach izolowanych od reszty obozu.

Zachowały się jakieś opowieści z tego czasu?

Nic, niestety. Jak ojciec wyszedł w 1945, to napisał do rodziny parę słów. „Byłem pogardzany, poniżany, znieważany, a nieraz bliski śmierci, poniewierany i bity, zdawało się, że nie przetrzymam, ale z tego wszystkiego wyrwał mnie Bóg Miłosierny, w którym nadzieję miałem”. W liście do swojej matki i siostry pisał: „Przeżyłem w obozach koncentracyjnych w Sachsenhausen i Dachau rzeczy straszne: choroby i głód dokuczliwy przez pierwsze 3 lata obozowego życia”. Bardzo niechętnie wracał po wojnie do tych przeżyć, czasem coś powiedział mamie, cioci Jance, innym księżom. Wiadomo, że straszne były nocne apele, stanie na mrozie w piżamach obozowych. Miał wybite zęby po obozie. Opowiedział, że jak mu wybili zęby, to dentysta, który go opatrywał, powiedział, żeby się broń Boże nie skarżył, że zęby wybili mu Niemcy, bo go rozstrzelają. No więc oczywiście mówił, że się przewrócił. Był głuchy na jedno ucho, bo dostał tak pięścią czy czymś, że po prostu stracił słuch w jednym uchu. Mamie nie chciał opowiadać szczegółów, wspominała jednak, że czasem w nocy budził się z krzykiem. A działo się to już 10 lat po wojnie.

Cały czas po wojnie cierpiał na problemy gastryczne – miał rozwalony przewód pokarmowy, bo im dawali zgniłe jedzenie, rzucali zgniłe warzywa, jeśli mięso, to zepsute. Po dłuższym czasie takiego żywienia plus oczywiście braku witamin itd., wyszedł schorowany, dokuczały mu a to wątroba, a to trzustka, a to żołądek. I umarł w końcu na to.

W pewnym momencie udało mu się dostać pracę w jakiejś obozowej kanciapie, wypełnianie jakichś druczków, i chyba tylko dlatego przeżył, bo w gruncie rzeczy przez 5,5 roku w obozie koncentracyjnym właściwie nie powinien przeżyć. Tym bardziej że już nie był przecież najmłodszy jak na te warunki, miał niecałą czterdziestkę.

Tego wszystkiego dowiedziałeś się od mamy?

Też, ale i trochę z listów, które się zachowały w Kościele ewangelickim, z jego korespondencji z biskupem. Listy mają charakter urzędowy, ale są tam też fragmenty dotyczące spraw prywatnych. Pisze więc, że się źle czuje, że się kładzie do szpitala, nie może czegoś zrobić, bo obozowe dolegliwości itd. Pytałeś o volkslistę. W pewnym momencie, nie wiem kiedy, Niemcy zaczęli zgłaszać taką propozycję – wyjdziesz, jak podpiszesz volkslistę. I niektórzy się złamali. Podpisali, wyszli, wrócili do rodzin. Ale ojciec był twardy i nie podpisał, więc siedział do wyzwolenia, które nastąpiło 29 kwietnia 1945 r.

Amerykanom udało się wyprzedzić hitlerowców, którzy planowali zniszczyć obóz wraz z więźniami tego dnia wieczorem. W tym celu ściągnięto nowe oddziały wartownicze, będące częścią dywizji SS „Wiking”. Nie mogę się oprzeć, by nie zacytować kilku zdań z monografii poświęconej Dachau: „Amerykanie przerażeni byli tym, co zastali w Dachau. Na bocznicy kolejowej stało 39 wagonów ze zwłokami 2400 więźniów. Przed krematorium piętrzyły się stosy trupów, znajdujących się w stanie daleko posuniętego rozkładu. W przepełnionych blokach żywi spali obok umierających. W gnoju przed blokami leżeli ludzie dający słabe oznaki życia, zarośnięci, czarni. Niektórzy krzyczeli, że są wolni, że nie mogą umierać. Woda i światło były wyłączone, ambulatoria puste, magazyny żywności opróżnione, odzież wywieziona” (T.Musiał, Dachau 1933–1945, Katowice 1968, s.223). Amerykanie dali jedzenie, wprowadzili lekarzy i podjęli walkę o życie ocalonych, a wielu było chorych na tyfus. W ciągu 2 miesięcy po wyzwoleniu zmarło jeszcze 2,4 tysiąca więźniów. Stworzono samorząd, zaczęto wydawać pisma obozowe różnych grup narodowych. Amerykanie przeprowadzili kwarantannę i wstępne śledztwo dotyczące dokonanych zbrodni, jesienią 1945 r. postawili przed sądem 40 członków kierownictwa załogi obozu, z których 36 skazano na śmierć przez powieszenie. Zwalnianie więźniów odbywało się sukcesywnie, ojciec opuścił obóz 31 maja. Pierwsze tygodnie spędził u znajomego pastora, prawdopodobnie też byłego więźnia obozu. Nic prawie o tym nie wiemy, ale pewnie starał się zdobyć wiadomości o rodzinie, nim w grudniu wsiadł na statek w Lubece.

Co w czasie okupacji działo z jego żoną i córkami?

Zostały wyrzucone z mieszkania w Radomiu, jako rodzina więźnia i wroga państwa. Wprowadził się tam jakiś pastor Niemiec. Represje uderzyły także w wiele osób w parafii, między innymi prowadzący przed wojną kancelarię parafialną Otto Metzger został wysłany do Oświęcimia. Niemcy aresztowali też niektórych kolonistów z okolicznych wsi, którzy przyznawali się do polskości. Irena i jej córki jednak jakoś funkcjonowały. Nie znam szczegółów, ale przypuszczam, że dzięki rodzinie łódzkiej, która zapewne miała volkslistę, jakoś przetrwały. Pomagała im babcia, matka ojca, ale nadeszło nieszczęście z drugiej strony, Irena zaczęła chorować na raka. Nie wiem, jak długo to trwało, ale ona w 1946 r. umarła, więc co najmniej przez rok albo dłużej chorowała.

Czy one wiedziały, gdzie jest ojciec?

Coś musiały wiedzieć, to za poważne sprawy. Ale tak to się zawsze mówi dzieciom: „Tata wróci, tata wyjechał”. Edyta w 1945 roku miała 10 lat, Gabrysia 8.

Ale czy żona wiedziała, w którym on obozie jest konkretnie?

Tak, była możliwość korespondencji, którą kontrolowano, więc tylko: „żyję i jestem zdrowy”, ale jakieś paczki można było wysyłać.

Ale nie zachowały się te listy z obozu?

Nie, nie ma. Irena, gdy szła ofensywa rosyjska – jak wszyscy – bała się i uciekała z dziećmi. Jej matka, z domu Anstadtowa, gdzieś, gdzie była przesiadka, zagubiła się, walizki jej ukradli. Została bez najpotrzebniejszych rzeczy i bez papierów. Nie wiem, jakie były dalsze losy, ale teściowa ojca umarła w jakimś przytułku. Jak ojciec wrócił, przez Lubekę i Gdynię pod koniec 1945 r., odszukał rodzinę, którą znalazł w Bratwinie koło Grudziądza. Parafia w Radomiu została zajęta przez jego następcę, a bp Jan Szeruda, który stanął na czele odrodzonego Polskiego Kościoła Ewangelicko-Ausburskiego, wysłał ojca na Mazury, żeby tam zbudował diecezję. Pojechał do Olsztyna z ciężko chorą żoną i był tam od lutego, a w czerwcu ona umarła.

I on został sam z córkami?

Tak, z dwiema podlotkami.

Czy w Łodzi pozostała jakaś rodzina?

Ciocia Janka, której mąż Rudolf Anstadt umarł w czasie okupacji. Był on kulturowo bliski niemieckości, ale z żoną porozumiewał się tylko po polsku, a krąg znajomych stanowili Polacy, Niemcy, Żydzi. Reprezentował postawę: jestem polskim obywatelem, więc jestem lojalny wobec państwa. A że czytał poezję po niemiecku... I ożenił się z Polką, katoliczką, ze skromnej rodziny urzędniczej. Poznał ją w sklepie, gdzie była ekspedientką. Ciocia opisywała jego przerażenie przemówieniami Hitlera, których słuchał w radio oraz absolutne zdumienie zachowaniem Niemców, gdy weszli w 1939 r. Opowiadała wielokrotnie, jak wrócił kiedyś blady jak ściana, nic nie mówił, zamknął się u siebie w pokoju, gdy zobaczył, jak jakichś ludzi bili na ulicy. W czasie wojny żył już z resztki dawnej fortuny, pozostały jakieś akcje i sklep na Piotrkowskiej. Przed wojną akcje browaru i Helenowa w większości odkupili Biedermannowie. Kiedy o tym mówimy, to trzeba zauważyć, że łódzkie fortuny od I wojny się załamywały, bo były związane z eksportem na rynki rosyjskie. Tam też trzymali w bankach pieniądze, które rewolucja zmiotła. Kiedyś u cioci w domu znalazłem za szafą całe paczki carskich rubli. Z setek tysięcy carskich rubli została makulatura. Podobnie akcje jakichś firm, wszystko to była makulatura, skutek I wojny i rewolucji. Te łódzkie rodziny fabrykanckie z pokolenia na pokolenie się polonizowały, niektórzy byli oficerami w Wojsku Polskim, zdarzają się wśród nich ofiary Katynia. Większość chyba żyła na pograniczu kultury polskiej i niemieckiej. Ale jak weszli Niemcy i zażądali od Geyera – spadkobiercy założyciela pierwszej łódzkiej fabryki – podpisania volkslisty, to odmówił. Uważał się za Polaka. I zastrzelili go w jego własnym domu.

Co się działo z ciocią Janką po śmierci jej męża?

Po śmierci Rudolfa w 1944 r. ciocia została sama. A gdy przyszli Rosjanie w styczniu 1945 r., to wyrzucili ją z mieszkania. Jest plotka, że to mieszkanie zajął Kazimierz Mijal, mianowany prezydentem Łodzi, na swoje dygnitarskie potrzeby. Ciocia opowiadała, że zanim ją wyrzucili, przychodzili tam jacyś podpici ludzie, Rosjanie. Dawała radę, ale strach był potworny. Poszła na skargę do sowieckiego komendanta i okazało się to skuteczne. On powiedział, że czas rabowania minął – mieli 48 godzin po wejściu. Po 48 godzinach wraca prawo i – jak coś zrobią – to mogą ich rozstrzelać. Okazało się to skuteczne – skończyły się próby napadu na mieszkanie. To jest też historia ciekawa od strony losów ludzi z tej klasy społecznej. Ciocię wyrzucono na ulicę, po jakichś interwencjach otrzymała pokoik 15 m2 na Al.Kościuszki 21 w Łodzi. Nie było łazienki, miała kuchnię węglową, szafę, łóżko, stół, dwa krzesła, wiklinowy fotel i nic więcej. Na ścianach parę obrazów uratowanych z przedwojennego mieszkania, w tym jej portret namalowany przez Irenę.

Została pozbawiona wszelkich środków do życia, bo naturalnie nie pracowała przed wojną. Była żoną zamożnego człowieka i zajmowała się domem, w związku z tym nie miała ani wykształcenia, by znaleźć jakieś zajęcie, ani żadnych świadczeń. Próbowała kucharzyć, ale źle jej to szło, źle się czuła w towarzystwie zwykłych kucharek. Próbowała się zatrudniać do filmu jako statystka, występowała w filmie Chopin, a także jakimś filmie o Świerczewskim. Ale generalnie pozostała bez środków do życia. Utrzymywała się z tego, co jeszcze w czasie wojny, przewidując, że może być źle, udało jej się zabrać z tego mieszkania i schować u brata – jakieś srebra, porcelana. I w zasadzie przez 20 powojennych lat wyprzedawała na lewym rynku te drobiazgi, pewnie jakąś biżuterię. I żyła bardzo skromnie. Mieszkałem u niej, nigdy nie widziałem, żeby ktoś żył tak skromnie: bułka, masło, herbata, ser biały. Do końca chodziła w przedwojennych ubraniach. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mama załatwiła cioci, że została podopieczną opieki społecznej, dostawała jakieś 500 zł miesięcznie zapomogi. Ciocia Janka, będąc w tak dramatycznej sytuacji i całkowicie samotna, utrzymywała więź z ojcem, przyjeżdżała na parę miesięcy do Olsztyna i zajmowała się trochę dziewczynkami, a potem ojcem, gdy chorował, bo on ciągle chorował. Stosunkowo dużo przebywała w Olsztynie. A po śmierci ojca, zajmowała się mną.

Ale pojawiła się Twoja mama.

Mama pojawiła się późno, w 1954 r. Córki wyjechały z Olsztyna, poszły na studia, wyszły za mąż, ojciec został zupełnie sam i nie miał już obowiązków wobec dzieci. Chciał odnowić życie rodzinne. Przez kościelne kontakty poznał mamę, chodzili ze sobą przez powiedzmy rok i w 1955 r. się pobrali. Mama przyjechała wtedy z Warszawy do Olsztyna.

A z jakiej była rodziny?

To jest osobna, długa historia, ale to trzeba powiedzieć, bo to też jest ważne. Mama się urodziła jako Zofia Woltersdorf 14 stycznia 1922 r.

Czyli była o 20 lat młodsza od ojca.

Tak. Woltersdorfowie. Najstarszy odnaleziony członek rodu to Fryderyk Krystian Woltersdorf, kowal, żyjący w latach 1776–1839 w Kłodawie. Miał jedenaścioro dzieci, z których biorą początek liczni kuzyni, między którymi na ogół potem nie było kontaktu. Wiele dzieci miał też urodzony w 1804 r. Wilhelm, kowal w Kłodawie. Generalnie siedzibą tego rodu jest Kłodawa. Trudnią się różnymi zawodami rzemieślniczymi, jak kowal, garbarz, mosiężnik, a w drugiej połowie XIX w.zajmują się handlem, prowadzą sklepy. Osobą ważną w tej rodzinie jest kolejny syn Wilhelma – Karol Woltersdorf, urodzony w 1853, który w 1880 ożenił się z Leokadią Krzysztofczyk, a ślubu udzielał im wspominany już ks.Leopold Otto.

Karol jest – jak to się dawniej mówiło – obywatelem. Czyli jego sytuacja materialna jest ustabilizowana, ma jakieś sklepy i jest aktywny w lokalnych społecznościach. Dostatniość i pewność siebie widać na zachowanych zdjęciach. Był np.współtwórcą straży pożarnej w Kłodawie. Dzieci miał ośmioro, w tym Edwarda, Oskara, Hugona, który wyjechał do Francji, Adolfa, dalej ojca mojej mamy – Aleksandra, i córkę Wiktorię Alicję, a także Ryszarda, którego syn był moim ojcem chrzestnym. Część wyjechała z Kłodawy, synowie się rozproszyli. Karol umarł w 1906 r.

Dziadek Aleksander, urodzony w 1894, pozostawał – jak sądzę – pod wpływem najstarszego brata Edwarda (ur.1881), który w młodości wyjechał do Ameryki, ale wrócił i zdążył się otrzeć o PPS, a już w 1914 r. był w Polskiej Organizacji Wojskowej w Warszawie i wraz z batalionem warszawskim w 1915 r. wstąpił do I Brygady Legionów. Młodszy o 13 lat Aleksander przeszedł podobną ideowo drogę. Przed wojną pisał w życiorysie: „Szkołę średnią ukończyłem w Warszawie w roku 1914, wojna światowa zaskoczyła mnie na Litwie. Na wiosnę ’16 dostałem się do Warszawy, gdzie stykając się z legionistami, zapoznałem się bliżej z ideologią Piłsudskiego i wtedy postanowiłem współpracować z POW. Lipiec ’16, jako student Wyższej Szkoły Ogrodniczej w Warszawie, współpracując tamże z kolegą moim Ignacym Wądołowskim, rozpocząłem propagandę idei niepodległościowej drogą wygłaszania odczytów na zebraniach akademickich o aktualnych sprawach politycznych, idąc po linii komendanta Piłsudskiego...” i tak dalej.

Czyli oni też już byli całkowicie spolonizowani.

Całkowicie. I to cała rodzina, śladów niemieckich już w ogóle nie było. Ktoś mi przysłał z Centralnego Archiwum Wojskowego wnioski dotyczące Edwarda o przyznanie Krzyża Niepodległości, i czytamy tu: „Do POW wstąpił w 14. roku w Warszawie, w 15. z Batalionem Warszawskim poszedł do I Brygady, gdzie służył w 1. pułku piechoty. Po odmowie przysięgi w 17. roku został internowany w Szczypiornie, skąd zbiegł w końcu 17., zgłaszając się w POW w obwodzie kolskim”, czyli wrócił do tej Kłodawy. „Przydzielony do oddziału w Kłodawie jako zastępca obywatela Sierańskiego instruktor przyczynił się wybitnie do powstania organizacji lokalnej w obwodzie kolskim, w 18. roku dowodził oddziałem lotnym”, 10 listopada brał udział w rozbrajaniu Niemców w obwodzie, a potem 3 lata służył w wojsku, w 31 pułku piechoty.

Życiorys dziadka nie jest tak bohaterski, ale dosyć podobny, to znaczy oni razem, po pierwsze byli w Warszawie, w POW, a dziadek w tej akcji oświatowej, której ślad materialny został. W 1917 r. wyszła drukiem obszerna broszura, czy niewielka książeczka Aleksandra Woltersdorfa Jenerał Ignacy Prądzyński a powstanie 1830–31 roku w świetle źródeł historycznych. Przeczytałem ją, jest dobrze napisana, nie jest to czysta propaganda, a raczej próba zmierzenia się z faktami, rozważanie szans powstania, jej opracowanie wymagało sporych lektur. Autor jest zafascynowany Prądzyńskim i dowodzi, że gdyby go słuchano, powstanie mogliśmy wygrać, należało być bardziej odważnym, a nie tak niepewnym i ostrożnym, jak Chłopicki i Skrzynecki. Można powiedzieć, że to literatura zaangażowana emocjonalnie, młodociana, ale na niezłym poziomie, nie wydano wtedy wielu takich książeczek historycznych. Część dochodu ze sprzedaży tego druku, który był traktowany jako publikacja niepodległościowa, związana z akcją POW-iacką, zasilała Bratnią Pomoc Zrzeszenia Słuchaczy Wyższej Szkoły Ogrodniczej, co uwidoczniono na okładce. W pisanym przed wojną życiorysie dziadek wspominał o akcji oświatowej prowadzonej w Kole i Kłodawie, o odczytach o powstaniach narodowych, o kolportażu bibuły i odezw, o stworzeniu Biblioteki Publicznej i Czytelni w Kłodawie. Za przynależność do POW dostał Medal Niepodległości, podobnie jak brat. Zagrożony aresztowaniem przez Niemców, we wrześniu zbiegł do Warszawy i w listopadzie 1918 r. uczestniczył w rozbrajaniu Niemców, za co dostał nawet specjalny krzyż pamiątkowy. Zaraz potem wstąpił do wojska, był jako podporucznik na froncie na Białorusi, potem na tyłach, służył do maja 1921 r., kiedy wrócił do szkoły ogrodniczej. Zachowało się świadectwo ukończenia 4 czerwca 1923 Wyższej Szkoły Ogrodniczej przy Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie. Dziadek w tym czasie poznał pannę Aurelię, z którą się w 1921 ożenił, ona była zatrudniona w Głównym Urzędzie Ziemskim w 1920 r., pracowała jako maszynistka.

Jak się nazywała?

Aurelia Jencz, urodzona w 1896 r.

Też należała do społeczności luterańskiej?

Tak, oczywiście, wszyscy ewangelicy. I też z tych rejonów, oni mieli sklepy z materiałami krawieckimi w Przedczu, niewielkim miasteczku niedaleko Kłodawy. Z rodziną babci Aurelii wiąże się ciekawa legenda, której zweryfikować nie można, gdyż wszystkie papiery i tej części rodziny zginęły w wojennej hekatombie. Otóż, babka Aurelii po kądzieli nazywała się Tuchołka, była ze szlacheckiego domu, ale co ważniejsze uczestniczyła w powstaniu styczniowym. A w każdym razie ukrywała u siebie powstańca, a kiedy – jak mi przekazała mama rodzinną opowieść – przyszli żandarmi carscy, schowała go pod szeroką i długą do ziemi, jak w tamtej epoce noszono, spódnicą. Można by wątpić w prawdziwość tej legendy, gdyby nie artefakt, który historię uwiarygodnia. Ów powstaniec pozostawił pamiątkę, namalował obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem, wzorowany na obrazach Rafaela. Obraz ten przetrwał wszystkie zawieruchy obu wojen światowych, utraty całego majątku, pozostał jedyną pamiątką z tamtych czasów, wisiał nad łóżkiem mamy, a teraz nad moim. W domach ewangelickich nie ma obrazów Matki Boskiej. Jeśli więc kolejne pokolenia przełamywały tę tradycję i przechowały obraz na ścianach przez 150 lat, musiały widzieć w nim głęboką wartość sentymentalną i przekaz tradycji.

A gdyby trzymać się tego wątku, czy w obu tych rodzinach byłby problem, gdyby ktoś chciał ożenić się z katoliczką?

Myślę, że byłby. Wówczas w zasadzie to się nie zdarzało. Ale jedna z kuzynek w Łodzi wyszła za Żyda. Mieli sklep na Piotrkowskiej. Nie prowadziło to do zgorszenia, ale była to pewnego rodzaju sensacja. On nie przeżył wojny, znałem tę ciocię, bardzo dobrą i delikatną kobietę, nazywała się po mężu Leokadia Rzepkowicz. W czasie wojny, gdy zaczęto budować getto, on uciekł na Węgry, był zamożny, więc mógł to sobie zorganizować, mieszkał w Budapeszcie i przeżył tam do 1944 r., do tego czasu przychodziły listy. Potem jak faszyści wzięli władzę na Węgrzech, ślad się urwał, ciocia nigdy się nie dowiedziała, jaki był los męża.

Wrócmy do Twojego dziadka.

Wracamy do dziadka Aleksandra, mam taki zabawny dokument z marca 1919 r.: „Intendentura okręgu generalnego warszawskiego, świadectwo ukończenia kursu oficerów rachunkowych”, czyli księgowość, zatem on w trakcie służby wojskowej ukończył ten kurs. Z wojska wyszedł z orderami, może nie jakimiś szczególnymi, ale jednak, i z gruźlicą, która go tak atakowała, że w zasadzie nie mógł normalnie pracować. Próbował być nauczycielem w szkołach rolniczych, ale i to się nie udawało. Ostatecznie wyjechał już z Zosią, urodzoną w Warszawie w 1922 r., do tego Przedcza, tam gdzie teść Jencz miał swoje sklepy. Kupili, czy może dostali od teścia dom z ogrodem i przez cały okres międzywojenny siedzieli w tym Przedczu. Dziadek próbował szczepić jakieś nowe odmiany kwiatów. Podstawę utrzymania stanowił sklep monopolowy, na który dostał koncesję jako kombatant i inwalida. Nie tylko sprzedawali wódkę, ale też sól, papierosy, zapałki, ponadto prowadzili sklep z materiałami na ubrania. Dziadek próbował tam działać w związku POW-iaków. Był niewątpliwie człowiekiem – to wiem od mamy – o bardzo silnym patriotyzmie polskim i bardzo silnych tradycjach piłsudczykowskich i ewangelickich, które przekazał mamie. Żyli blisko z Edwardem (zm. w 1930 r.), który zwłaszcza po przewrocie majowym był znaczącą postacią na tym terenie.

Poglądy dziadka bliskie były lewicy piłsudczykowskiej, sądząc także po jego lekturach. Stale prenumerował „Kuriera Porannego”, czyli umiarkowana lewica sanacyjna. To było jego środowisko i kontakty, także na tym terenie. Na pewno bardziej Sławek niż jakiś tam „Ozon”. Musiał ten zwrot nacjonalistyczny źle przyjmować.

W Przedczu odbywały się nabożeństwa ewangelickie tylko po niemiecku. Dziadek tego nie akceptował i do kościoła nie chciał chodzić, zamiast tego w niedzielę modlili się i czytali Biblię w domu. Podjął jednak akcję, zebrał podpisy chętnych i udał się do biskupa w Warszawie z petycją o nabożeństwa w języku polskim. Sprawa zakończyła się pozytywnie, język polski wprowadzono do Kościoła, a w 1937 r. mama przystąpiła do pierwszej konfirmacji, która odbyła się po polsku. Dobrze żył z Żydami. Mama opowiadała, że jak chorowała, to w synagodze modlono się za nią, bo dziadka bardzo tam cenili i szanowali. Natomiast ta gruźlica dziadka była tak straszna, że gdy przychodził okres wzmożonego prątkowania, czyli zarażania, to Zosię wywożono z domu.

Gdzie Twoja mama chodziła do szkoły?

W 1936 r. mama ukończyła szkołę powszechną w Przedczu, ale do szkoły średniej posłali ją do Płocka, do zaprzyjaźnionej rodziny, bo ciągle się bali, że dziecko zostanie zainfekowane. Tam w czerwcu 1939 r. mama ukończyła gimnazjum kupieckie. Z Wandą Brzezińską, płocczanką i mniej więcej równolatką mamy, bliska znajomość była kontynuowana aż do jej śmierci.

Jakie były wojenne losy dziadków i mamy?

Gdy przyszła okupacja niemiecka, dziadkowi udało się zostać w Przedczu i zrobił rzecz okropną. Jako peowiak i polonizator Kościoła był zagrożony, właściwie powinien być aresztowany i wysłany do obozu, dom skonfiskowany, a rodzina wysiedlona. W tych okolicznościach dał się namówić i podpisał volkslistę. Jednocześnie należał do Armii Krajowej, a dzięki tej volksliście został zatrudniony w lokalnym urzędzie miejskim, co pozwalało mu być cennym dla podziemia. Na ziemiach wcielonych do Rzeszy nie wykolejano pociągów itp., ale głównie preparowano lewe dokumenty. On miał takie możliwości, a także mógł uprzedzać, że szykują wywózkę na roboty, kto jest na liście itp. Dzięki temu zagrożeni mieli szanse uciec z tego terenu. Wiem, że załatwiał jakieś papiery dla Żydów. Babcia jeździła do Inowrocławia z tymi dokumentami. Mama wspominała, że składała przysięgę do AK, przewoziła od czasu do czasu jakieś materiały oraz korespondowała z podanym jej przez organizację więźniem Sachsenhausen i wysyłała mu paczki, podając się za jego narzeczoną. Tylko w tym charakterze mogła korespondować z więźniem. Zachowało się trochę listów od niego z obozu, nazywał się Zygmunt Rogoziński. Nigdy się nie poznali. Odbywało się to tak: ktoś zaufany dostawał imię i nazwisko więźnia, korespondował z nim, wysyłał mu, co można, żeby on nie czuł się sam. Mam tych listów kilkanaście, do 1944 r.

Podpisanie volkslisty na tych terenach było czymś innym niż w Generalnym Gubernatorstwie.

Wiesz, było i nie było. Potem to wszystko skończyło się dramatycznie, gdy przyszedł front w 1945 r. Mama opowiadała, że kiedy weszli Rosjanie, akurat siedziała i szyła biało-czerwone opaski. Gdy żołnierz wszedł, chciał ją zabić, czy za te opaski? On wyszedł, wtedy uciekła z domu, by jej nie dopadli. Potem dziadka za tę volkslistę aresztowali, dom podpalili. Resztę rozgrabili ludzie, dom znalazł się w czyichś rękach, mama tam już nigdy nie wróciła. Ja też tam nie byłem, tylko na zdjęciach go widziałem.

Jakie były losy Mamy po ucieczce z rodzinnego domu?

Mama uciekła i ukrywała się na Śląsku, u cioci Ali, czyli siostry ojca i jej męża Kazimierza Hertyka, który przed wojną był naczelnym inżynierem w fabryce materiałów wybuchowych w Krywałdzie. Wojnę szczęśliwie przetrwali w Sępolnie na Pomorzu, gdzie jego ojciec był lekarzem. Po wojnie wujek też pracował w tej fabryce jako inżynier, a mama pod ich opieką się ukrywała do 1948 r. Mam nawet jej lewe papiery, na nazwisko Stefania Gajewska ze zdjęciem mamy, nie wiem, kto te dokumenty wystawił. Ich syn Stach Hertyk służył w AK w Warszawie, brał udział w powstaniu warszawskim w Śródmieściu, potem przez oflag trafił do dywizji Maczka, wrócił po wojnie i pracował także jako chemik na wyższych uczelniach. Żeby zrobić ten bilans do końca, dodam, że syn Oskara Woltersdorfa – Hugon zginął w 1939 r. w obronie Warszawy, pozostała jego siostra Aleksandra, u której na Szpitalnej zamieszkam w 1979 r.

Co się działo po wojnie z rodzicami Twojej Mamy?

Z tytułu podpisanejvolkslisty zostali wywiezieni do obozu (nie pamiętam, który to był obóz) i siedzieli do 1948 r. Dziadek z gruźlicą, babcię tam gwałcili, chociaż już była starszą osobą, głodzili, bili. Trwały starania adwokatów o zwolnienie, ale nic nie wskórano. Szukano AK-owców z Przedcza i okolic, ale jacy AK-owcy w 1945–1946 r. przyjdą na UB i powiedzą: „Tak, ja byłem w AK! Myśmy konspirowali, a on to robił z nami!”. Ostatecznie, że nie zgnili w tych więzieniach do końca, pomogli Żydzi. W którymś momencie pojawiła się jedna z Żydówek ocalonych z Przedcza, która zgodziła się złożyć zeznania o pomocy, jaką dostawała od dziadków i od mamy – nie znam całego tego zeznania, ale widziałem odpis wyroku uniewinniającego z uzasadnieniem. Ona – jak mówiła mama – była córką rabina z Przedcza, mama jej przechowała w czasie okupacji jakieś złoto, a potem dostarczyła papiery, dzięki którym przetrwała wojnę. Gdy złożyła te zeznania, to nawet sąd w maju 1948 r. uznał, że nie można takich ludzi więzić, zostali zwolnieni, chyba nawet zrehabilitowani, ale oczywiście pozostali bez żadnych środków do życia, cały majątek pozostawiony w Przedczu przepadł na rzecz skarbu państwa. Przygarnęła ich ciocia Ola Rydel z Żyrardowa, chrzestna mojej mamy, przyjaciółka babci jeszcze z lat I wojny, która w Żyrardowie miała sporą kamienicę. Wprawdzie w tym czasie wykańczano domiarami jej cukiernię, miała też na głowie umysłowo chorego męża, ale pomoc okazała nadzwyczajną.

Kiedy Twoja Mama nawiązała kontakt z rodzicami?

Mama ukrywała się pod innym nazwiskiem i do rodziców dołączyć nie mogła. Ostatecznie prokurator B.Czapski postanowieniem z 31 lipca 1950 r. odstąpił od ścigania i umorzył sprawę dziadków, a pośrednio oczyścił z zarzutów mamę. W uzasadnieniu napisał, przytoczę, bo to bardzo dla mnie cenne słowa: „Przesłuchiwani w śledztwie świadkowie stwierdzili zgodnie, iż Zofia Woltersdorf w czasie okupacji udzielała czynnej pomocy ludności polskiej i żydowskiej, udzielała informacji o mających nastąpić wysiedleniach oraz dzieliła się wiadomościami o przebiegu działań wojennych zaczerpniętych z radia. Nadto ukrywała u siebie Leonię Zemelman, narodowości żydowskiej, przez co niewątpliwie narażała swe życie i wolność na bardzo poważne niebezpieczeństwo”.

Po zwolnieniu dziadkowie zamieszkali w Żyrardowie u Oli Rydlowej. Dziadek próbował zarabiać jako buchalter, umarł 8 listopada 1951 r. na gruźlicę, na serce, na ciśnienie, na wszystko po kolei. Przeżycia tak go złamały, że zdecydował się zmienić nazwisko, by mu nie wytykali niemieckiego pochodzenia oraz by nie musiał się tłumaczyć. W 1950 r. otrzymał papiery na nazwisko Gajewski, i pod tym nazwiskiem został pochowany na cmentarzu w Żyrardowie. A babcia Aurelia też ciężko chorowała, nigdy po więzieniu nie doszła do siebie, umarła w czerwcu 1956 r., jeszcze przed moim urodzeniem. Opis dolegliwości dziadków, jaki mi przekazała mama, związany z układem pokarmowym, to moim zdaniem były typowe konsekwencje pobytu w więzieniu.

Dziadek pracował w urzędzie, a czy babcia gdzieś była zatrudniona?

Aurelia raczej zajmowała się domem, nie miała jakichś specjalnych aspiracji, skończyła kursy w Warszawie, była urzędniczką. W Przedczu pomagała prowadzić sklep i zajmowała się córką. Podobno udzielała się w ruchu na rzecz świadomego macierzyństwa, co w tamtych warunkach polegało głównie na oświacie seksualnej, nauce higieny, korzystania z porad lekarza, badania małych dzieci itp. Ale ideowo była zafascynowana Boyem-Żeleńskim, Żeromskim, w tym Dziejami grzechu. Była kobietą bez wątpienia postępową.

Jakie były powojenne losy Twojej Mamy?

Mama, gdy przestała się ukrywać, zamieszkała w Żyrardowie, u cioci Oli, razem z rodzicami. Pomagała jej w cukierni, dopóki „reformy” Minca nie spowodowały, że cukiernia (nie mogąc płacić coraz nowych domiarów) została upaństwowiona czy zlikwidowana. Bo po co w robotniczym Żyrardowie cukiernia? Mama szukała pracy i znalazła ją w Ministerstwie Kultury, w dziale koncertów muzyki poważnej jako urzędniczka. Zajmowała się organizowaniem Konkursu Chopinowskiego i koncertów muzyki symfonicznej. Znała się na tym, bo jej rodzice byli melomanami, trochę też grała na pianinie.

Jakie wykształcenie miała Twoja mama?

Żadne! Miała rozpoczętą, ale nieskończoną szkołę średnią przed wojną, zrobiła maturę dopiero po śmierci ojca. Gdy ojciec umarł w 1958, mama została bez niczego, trzeba było znaleźć możliwość funkcjonowania. Poszła do szkoły wieczorowej, skończyła liceum ekonomiczne, zdała maturę.

Czym się zajmowała zawodowo?

Pracowała jako urzędniczka. Najpierw w PKO, potem w Radzie Narodowej w Olsztynie w dziale budownictwa, potem znowu w urzędzie o podobnym charakterze, i tak do emerytury.

Natomiast okres pracy w Ministerstwie Kultury to był dla mamy „gwiezdny czas” – koncerty, artyści, bardzo dobrze się tam odnajdywała. Miała osobę, która się nią opiekowała w Ministerstwie, warto ją wspomnieć, czasem pojawiają się w życiu takie postacie – pani Janina Machnicka, żona Janusza Machnickiego. On w czasie wojny był prezesem Rady Głównej Opiekuńczej w Warszawie. Ronikier siedział w Krakowie i kierował RGO, a na czele oddziału warszawskiego stał Machnicki, który w czasie I wojny światowej był ministrem aprowizacji w rządzie Rady Regencyjnej. Mamy tu znowu połączenie ze sferami burżuazji, a zarazem takiej starej inteligencji. Machniccy to byli jedyni endecy w obszarze całej tej historii, bo on był członkiem Ligi Narodowej. Ale reprezentowali najwyższy poziom kultury, ta ich endeckość nie wynikała z tego, że nienawidzili Żydów, tylko z tego, że byli konserwatywni, odlegli od lewicy, narodowi, znali też osobiście Dmowskiego itd.

To jest ciekawy wątek, on pokazuje, że nawet w tym najgorszym czasie stalinowskim, terroru, jednak Machnicki nie siedział w więzieniu, a jego żona pracowała w Ministerstwie Kultury. Mama też nie miała dobrych papierów po całym tym czasie, ale mogła pracować jako urzędniczka, oczywiście, w odpowiednim dziale – muzyki, gdzie indziej by nie mogła. Mama opowiadała, że osoby, które tam pracowały, były przedwojenne, takie jak profesor Rytel, zawsze mówiła z szacunkiem, że to był endek, ale wybitny „chopinista”, jeśli tak można powiedzieć, profesor konwersatorium muzycznego. Panią Machnicką dobrze znałem, nocowałem u niej, gdy przyjeżdżałem do Warszawy w latach siedemdziesiątych z Olsztyna. Jej mąż już wtedy nie żył. Zresztą pani Machnicka opowiadała mi, że przed I wojną światową w jej mieszkaniu spotykali się socjaliści i endecy, bo rodzice mieli różne poglądy. Jak przychodzili endecy, to mama wychodziła, a jak socjaliści, to wychodził ojciec.

A kiedy mama przyjechała do Olsztyna?

Poprzez znajomych w parafii warszawskiej mama w 1954 r. poznała ojca i po ich ślubie 19 października 1955 r. wyjechała do Olsztyna. Ja się urodziłem w 1956 r.

Jak sytuacja rodzinna wpłynęła na obecność historii w Twoim dzieciństwie?

Dorastałem od maleńkiego w kontakcie ze sprawami poważnymi i ciężkimi, a pierwszy problem, przed którym stanąłem, to co się stało z ojcem? Około czwartego roku życia zorientowałem się, że ojciec nie żyje. Wspominano o obozie ojca, do tego stale się wracało, a także, że dziadkowie siedzieli po wojnie, zastrzegano tylko, by nikomu o tym nie mówić. Mówiono o wojnie z bolszewikami, w której „nasz” Piłsudski obronił Polskę, a poza tym te sprawy polsko-ewangelickie. Wszystko to sprawiało, że dorastając bardzo wcześnie, wchłaniałem opowieści o Dwudziestoleciu. To nie była wiedza książkowa, lecz część życia, te doświadczenia cioci, mamy, ojca, sióstr przyrodnich. Moje skierowanie ku zainteresowaniom historycznym było naturalne, wypływało z atmosfery w domu. Wzrastałem w formacji intelektualnej tradycyjnej polskości, która jest bardzo patriotyczna i wiąże się z koniecznością płacenia za to wysokiej ceny. Prawie wszyscy bliscy płacili wysoką cenę. Tradycja ta niewątpliwie jest polemiczna i przeciwstawna formule Polaka-katolika, która jest osobistą obrazą w jakimś sensie, bo oznacza, że my – ewangelicy – nie jesteśmy Polakami. I co? Siedzieli w więzieniach, ojciec w obozie. To nie był Polak? A za co tam siedział, za co narażał życie? I teraz chce się nas wyrzucić z polskości, z polskiej kultury? Oczywiście ta formuła Polaka-katolika w ogóle nie została przyjęta w środowisku ewangelickim, gdyż była negacją naszego istnienia w ogóle. Ale zarazem nie przyjmowały jej też środowiska, z którymi ci ludzie się komunikowali. Na ogół były to środowiska świeckie, piłsudczykowskie czy postpiłsudczykowskie, albo ludzie o poglądach prawicowych na takim poziomie jak państwo Machniccy. Im w ogóle nie przyszłoby do głowy, żeby taką formułą operować.

Ojciec był państwowcem, zresztą jego działalność powojenna na Mazurach też ma taki charakter. Państwowiec, który nie wchodził za głęboko w to, kto rządzi państwem, ale próbował określić, co jest racją państwa i gdzie możemy się porozumieć w sprawach, które są ważne dla państwa jako takiego.

Kiedy Twój ojciec przyjechał do Olsztyna?

Ojciec przyjechał na Mazury na początku 1946 r. i to, co tam zastał, było straszne. Wprowadził się do domu parafialnego i to chyba był jedyny dom niespalony na Rynku Starego Miasta, dlatego że w Olsztynie Rosjanie, gdy się wycofywali, by miasto oddać Polakom, podpalili i spalili całe centrum. Pozostały ruiny, ocalały nieliczne domy i stojący obok kościół. Dom parafialny został zbudowany chyba w XVII w., był piętrowy z dwukondygnacyjnym strychem, mury miały grubość prawie metra szerokości. Wszystko jednak było zaniedbane, część szyb wybita. Całe piętro, chyba 150 m2 lub więcej, zajmowały pomieszczenia proboszcza, kancelaria, duża sala do narad i prywatne pokoje. Na parterze mieszkanie kościelnego oraz spora kaplica. Nie było centralnego ogrzewania, w każdym pomieszczeniu należało rozpalać piece węglowe, nie było ciepłej wody, ale był gaz i łazienka. W ślad za ojcem do tego domu przyjechała ciężko chora Irena z dziewczynkami, matka ojca i przedwojenna gosposia.

Czym się zajmował Twój tata w Olszynie? I z jakimi problemami spotkał się na tym terenie lub na Mazurach?

Ojciec został w 1946 r. mianowany proboszczem Olsztyna i seniorem diecezji mazurskiej. Wspólnota liczyła około 100 tys. wiernych w miastach i na wsiach ewangelickich – od Szczytna do Bartoszyc i od Ełku do Iławy. Ten gigantyczny obszar podlegał mu, tylko co to znaczy? Miał kilku zaledwie księży, którzy osiedli w Ostródzie, Szczytnie, Mrągowie, Nidzicy, Mikołajkach. Trzeba wymienić przynajmniej kilka nazwisk – Otton Wittenberg, Alfred Jagucki, Emil Dawid, Jerzy Sachs (podczas wojny w AK), Edward Szendel (były więzień Dachau), Bertold Ruckert (od 1922 proboszcz w Przedczu), Władysław Pilch. Przy ich pomocy trwała próba ogarnięcia opieką duszpasterską wiernych. Prawie niewyobrażalne, oczywiście bez samochodu, bo początkowo go nie było. Na motorze musiał dojeżdżać. Ojciec starał się, by jak najlepiej obsłużyć wiernych, zabiegał u biskupa w Warszawie o jakichś pomocników, którzy by tę pracę wsparli.

Trzeba pamiętać, że większość z tych 100 tys. ludzi przeszła traumę frontu. Co to oznacza? Mężczyzn w tej populacji pozostało bardzo mało, bo wcielono ich do Wehrmachtu i nie wiadomo, gdzie są? Na Zachodzie, czy zostali wzięci przez Armię Czerwoną i zaciągnięci w głąb Rosji? Kobiety były bardzo często zgwałcone. Ale poza tym, musiały zarobić na życie swoje, swoich dzieci. Ci ludzie przechodzili wówczas tzw.weryfikację narodowościową. Komisje specjalne pytały Mazura albo Warmiaka: kim jesteś? Niemcem czy Polakiem? W zależności od tego, co on powie, taki był jego los. Jeśli powie, że jest Polakiem, ma prawo zostać w swoim domu, w gospodarstwie. Jeśli powie, że jest Niemcem, jest wpisywany na listę do deportacji do Niemiec, i różnie bywa. W Olsztynie zostało założone jakby getto dla Niemców, przejściowe miejsce koncentracji tych, co mają być wysiedleni, ale i wyprowadzano stamtąd ludzi na roboty miejskie czy rolne. Niektórzy chcieli wyjechać, większość jednak chce zachować swój dom, ziemię, ogród, warsztat pracy. Deklarują się więc, że są Polakami, wtedy pozwalają im zostać, ale oczywiście to nie jest bezwarunkowe. Są też badani, czy mówią po polsku.

Mazurzy mówili po polsku, znałem takich w dzieciństwie, komunikowałem się z takimi starszymi paniami, które mówiły po polsku, ale bardzo dziwnie, tak że trudno było zrozumieć, bo to właściwie była XVI-wieczna polszczyzna, jak się potem dowiedziałem. Takich ludzi było dużo, zwłaszcza na wsiach. Ich książki do nabożeństwa też były po polsku, ale pisane gotykiem.

Trzecia Rzesza na tych terenach w Dwudziestoleciu, przez wojsko, szkołę, kulturę masową, która wówczas przyszła, zgermanizowała szybko wielu ludzi. Jeszcze w czasie I wojny światowej mówili między sobą po polsku, a 15 lat później już nie, zwłaszcza młodzi mówili po niemiecku i uważali się za Niemców. Ten trend szedł z dużych miast, był związany ze szkołą, prasą, radiem, językiem urzędowym i językiem kultury, a wieś była tradycyjna, gazet nie czytała, do urzędów nie chodziła, zwłaszcza ci starsi mieli więcej polskości niż młodzi. Hitleryzm jako ideologia nacjonalistyczna i ludowa zarazem był adresowany do zwykłych ludzi, odwoływał się do ich godności, zapewniał, że wszyscy są Niemcami ponad regionalnymi i klasowymi odrębnościami, a Niemcy to wielkość, siła, wspaniała historia i kultura. Tworzył masowe organizacje młodzieżowe, sportowe, kluby, drużyny, chóry. I to było skuteczne, prosty człowiek, chłop czy rzemieślnik, czuł się wyróżniony, przygarnięty, wprowadzony do wspólnoty. Za tym też szły konkretne rozwiązania społeczne, adresowane do prostych ludzi. I germanizacyjnie to odnosiło skutek. Hitlerowski antysemityzm nie miał na tym terenie wielkiego znaczenia, bo Żydzi tu nie mieszkali. I przez długie powojenne lata utrzymywało się wśród miejscowych dobre wspomnienie o III Rzeszy jako państwie, które dało im godność i lepsze warunki socjalne.

W 1946 r. zostali na tych terenach przeważnie ludzie w średnim wieku lub starsi, w większości kobiety. Praca ojca polegała na opiece duszpasterskiej oraz repolonizacji.

Na czym polegała repolonizacja?

Repolonizacja to było wspólne działanie zarówno władz państwowych, jak i lokalnej elity mazurskiej, działaczy, wśród których wyróżniali się Karol Małłek, Gustaw Leyding, Emil Leyk, Hieronim Skurpski, nieżyjący już Michał Kajka, poeta ludowy, Maria Sukertowa-Biedrawina. Do nich należał Bohdan Wilamowski – ważna postać, był wicewojewodą przez te pierwsze powojenne lata. To są miejscowi Mazurzy, którzy tam żyli przed 1939 r., często byli polskimi działaczami plebiscytowymi w 1920 r., a potem aktywni w polskich instytucjach, w polskiej prasie. W pierwszych latach po wojnie oni byli partnerami – i dla władzy ludowej, i dla ojca, oraz oczywiście też dla katolików, dla bp Teodora Benscha, który tam przyszedł z tytułem administratora apostolskiego. I tę samą linię repolonizacyjną reprezentował Kościół ewangelicki, czyli biskup Szeruda i całe kierownictwo Kościoła w Warszawie.

Ta działalność zmierzała do tego, by stopniowo polonizować język nabożeństw, liturgii, śpiewu kościelnego, spowiedzi, nauki religii, pogrzebów, ślubów itd. I jak łatwo sobie wyobrazić, na tym tle dochodziło do bezustannych problemów, bo część nie rozumiała albo z przekory udawała, że nie rozumie. Ludzie z natury bronią się przed przymusem, i to w tak delikatnych sprawach. Powstawało wiele sytuacji trudnych, np.ktoś śpiewa po niemiecku w kościele, a inni nie śpiewają, to źle, tak nie może być. Jak śpiewają po niemiecku, to będzie donos do UB, że śpiewają po niemiecku, a pastor na to pozwala. Ktoś umiera albo jest chory i trzeba mu udzielić komunii – w jakim języku? Pastor powinien ją udzielać i modlić się wyłącznie po polsku, a jak chory nie rozumie? Takich sytuacji codziennie było mnóstwo.

Ojciec jeździł do Warszawy w tych sprawach, jego notatki, podania, znalazłem – bo też nie wiedziałbym tego – w archiwum po Ministerstwie Ziem Odzyskanych, po Ministerstwie Administracji Publicznej. Pracowali tam w pierwszych latach po wojnie rozsądni ludzie, zresztą nawiasem mówiąc, niektórzy ci ważniejsi nawet z Delegatury Rządu na Kraj, np.Edward Quirini, z nim ojciec rozmawiał, on w czasie wojny był zastępcą dyrektora departamentu Ziem Zachodnich w Delegaturze Rządu. To nie byli żadni komuniści, ale oczywiście pracowali w administracji rządu kierowanego przez komunistów i próbowali rekonstruować życie na tych terenach, a przy okazji inicjowali akcję repolonizacyjną Mazurów, by ich odzyskać dla Polski. Można zapytać: z jakich przyczyn? Przede wszystkim dlatego, że mamy głębokie poczucie, że to jest polski lud, który uległ germanizacji poprzez szkołę, wojsko, hitleryzm, trzeba ich odzyskać dla Polski. Ale jest też taki element myślenia czysto politycznego, że to jest mandat warunkowy, że mamy Polskę w tym Olsztynie, a chcemy żeby tam trwale było państwo polskie. Bo tam żyją Polacy! Podobnie jak w roku 1919–1920, kiedy zabiegano o przyłączenie Mazur do Polski. Element zaświadczania polskości tych ziem przez polskość dotychczasowych mieszkańców był bardzo zasadniczy, bardzo brany pod uwagę i administracja też na to była wrażliwa.

W powojennej administracji nie brakowało jednak także komunistów...

Do tej komunistycznej administracji należeli różni ludzie, ze znanych postaci był tam na samym początku Jakub Prawin, wuj Daniela Passenta, pełnomocnik rządu na Okręg Mazurski. Z dokumentów wiem – on tu był do końca 1945 – że podejmował często bardzo sensowne działania. Gdy przeglądałem te dokumenty, byłem pełen szacunku dla Prawina, bo w tym chaosie z Armią Czerwoną, z powszechnym rabunkiem, ze zbrodniami, głodem, on jednak próbował wprowadzić jakieś elementarne zasady. Interweniował u Sowietów, by zaprzestano wywożenia zwierząt hodowlanych, zboża, maszyn, by ludzie nie umierali z głodu, mieli co zasiać. On naprawdę tam robił pożyteczną robotę przez te kilka miesięcy. Ale gdy ojciec przyjechał do Olsztyna, to już odszedł na stanowisko szefa Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie.

Ojciec poznał dopiero w 1949 r. innego znanego dygnitarza – Mieczysława Moczara, który został wojewodą olsztyńskim. Wcześniej był komendantem UB w Łodzi, a potem wiceministrem bezpieczeństwa. Niby jako wojewoda sprawami bezpieki się nie zajmował, ale przecież nic innego nie potrafił. Ojciec musiał do niego chodzić, załatwiać sprawy urzędowe, pozwolenia, tłumaczyć się ze skarg na różne rzeczy. Ciocia Janka opowiadała, że gdy wychodził na spotkanie z nim, żegnał się, bał się, że może już nie wrócić.

Ale zanim nastał Moczar, to ten okres lat 1945–1948 jest ciekawy jeszcze z jednego względu. Od 1945 r. trwała chaotyczna, samowolna akcja osiedleńcza Polaków na Mazury. Początkowo przyjeżdżali tu ludzie z Mazowsza, z Kurpiów, częściowo dla rabunku w opuszczonych domach i zagrodach, a częściowo, by je zająć i rozpocząć nowe życie. Jako Polacy mieli naturalną przewagę nad miejscowymi, których łatwo oskarżano, że są Niemcami, nawet hitlerowcami, i ograbiano, zabierano im krowę, ziarno, a czasem życie. Lokalne posterunki milicji albo się do tego nie mieszały, bo były słabe, albo łatwo porozumiewały się z Polakami, a nie z Mazurami. W 1946 r. już w sposób zorganizowany zaczęli napływać na ten obszar repatrianci ze wschodu, głównie z Wileńszczyzny. Można zauważyć pewną prawidłowość – inteligencja jechała do Torunia, względnie Gdańska, prości zostawali na Mazurach, choć część pojechała do Gdańska czy Szczecina. Po paru latach Polacy z Polski centralnej i z kresów stali się wyraźną większością, miejscowi mniejszością i to pozbawianą praw.

Wraz z napływem polskiej ludności katolickiej powstał problem kościołów i kaplic. Ich stan prawny był skomplikowany. Należały przed wojną do Kościoła niemieckiego. W 1945 r. obiekty katolickie na Warmii w sposób oczywisty przejęli administratorzy polskiego Kościoła katolickiego. Obiekty należące do niemieckiego Kościoła ewangelickiego, w tym liczne kościoły i kaplice, polski Kościół ewangelicki uważał za własność ewangelików, ale nie był w stanie w większości ich obsadzić, a liczba parafian gwałtownie się skurczyła. Napływający na Mazury katolicy via facti przejmowali kościoły, parafie, kaplice i nie zamierzali się cofnąć. To był bardzo poważny konflikt z Kościołem rzymskokatolickim na Mazurach, który zajmował ojcu wiele czasu, starań, prób negocjacji i interwencji w Warszawie. Nawet tam bowiem, gdzie została duża grupa ewangelików, ich kościół bywał siłą przejmowany przez katolików. W warszawskich archiwach Ministerstwa Ziem Odzyskanych są memoriały i spisy tych zajętych obiektów.

Jaka była wzajemna relacja między Kościołami katolickim a ewangelickim?

Kościół katolicki nie traktował ewangelików jako partnerów. Przede wszystkim nie było ekumenii, Kościół katolicki uważał ten teren jako obszar misyjny, to znaczy, że trzeba wszystkich rekatolicyzować, a do tego dochodził konflikt o majątek – przede wszystkim o obiekty sakralne. Ojciec próbował występować do władz o arbitraż, ale władze niewiele pomogły, nie chciały pomagać. Nie chcę oskarżać, że chciały to inspirować – potem zdarzały się takie sytuacje, że były zadowolone z tego, jak się toczyła walka. Istniał ten element – dziel i rządź – i jednym, i drugim to szkodziło. Ale to raczej później. W pierwszych latach po wojnie nie zauważyłem takiej tendencji, raczej niechęć do zajmowania stanowiska. Ale np.drugi i większy kościół ewangelicki w Olsztynie władze przejęły jako garnizonowy, naturalnie katolicki. Ojciec próbował też rozmawiać z bp Benschem, przynajmniej wiem o jednej długiej rozmowie w 1948 r., kiedy uzyskał zgodę na zwrot kościoła w Nidzicy.

Ponadto Mazury od setek lat protestanckie, stały się obszarem misyjnym dla różnych nieznanych tradycyjnie na tym terenie wyznań, które teraz wchodziły, zwłaszcza metodyści wsparci przez Amerykanów, ale też baptyści i zielonoświątkowcy. Oni wojowali nie tylko z Kościołem katolickim, z moim ojcem też. Na przykład powstał wielki konflikt w Olsztynku o próbę przejęcia parafii przez metodystów. Kiedy po akcji „Wisła” pojawili się na Mazurach grekokatoliccy Ukraińcy, ale przymuszeni do przyjęcia prawosławia, ojciec także z nimi musiał załatwiać sprawy. Np.na olsztyńskim cmentarzu oddał prawosławnym kaplicę, użytkowali ją przez wiele lat jako jedyną świątynię prawosławną w mieście.

Z pomocą dla Mazurów przybyli Szwedzi...

W 1945 r. na Mazurach zaczęła się akcja Szwedów pomocy charytatywnej dla ludności miejscowej. Organizował ją szwedzki Kościół ewangelicki, który w nasze polskie sprawy tego terenu zaczął wchodzić pod koniec wojny, próbując negocjować z Niemcami uwolnienie więźniów obozów koncentracyjnych i to nawet jakoś częściowo skutecznie. Nie znam szczegółów, ale Niemcy podjęli tę grę, chyba licząc na to, że głowy uratują przynajmniej niektórzy naziści. W tę sprawę zaangażował się Daniel Cederberg, wybitny pastor szwedzki, który zaraz po wojnie dotarł do Olsztyna, do ojca i był jego głównym partnerem w organizowaniu pomocy szwedzkiej dla Polski. Wyglądało to tak: Kościół szwedzki kupował żywność, lekarstwa, odzież, to wszystko transportował do Gdyni, potem dary te jechały pociągami lub ciężarówkami do Olsztyna i innych miast mazurskich. Powstało kilkanaście kuchni ludowych. Rozdawnictwem zajmowali się przedstawiciele komitetu szwedzkiego z pomocą przedstawicieli miejscowej ludności i proboszczów ewangelickich. Ojciec koordynował działania jako senior mazurski, kontaktował się na co dzień z Margarettą Svensson, ale na niego adresowano przesyłki do Gdyni. To były spore ilości, w 1948 r. 101 ton żywności (głównie mąka, pszenica, konserwy), worki z odzieżą. Akcja objęła kilka tysięcy ludzi, w jej ramach założono domy dziecka – jeden w Mikołajkach, a drugi w Mońkach, trzeci w Giżycku. Szwedzi dali całe wyposażenie tym placówkom. Stworzono dom starców w Sorkwitach. Te domy też podlegały ojcu, chodził wokół tego i współpracował z władzami, żeby załatwić żywność, środki higieny, być może jakieś dodatkowe pieniądze etc. Generalnie jednak utrzymywali to Szwedzi. Ta pomoc obejmowała też katolików.

Kiedy to się skońzyło?

Przyszedł 1948 r. i stalinizacja. Władze uznały, że Szwedzi to kapitalistyczni imperialiści, pewnie też szpiedzy, a pomoc dla ludności jest zbędna i służy religianctwu. Wszystko zostało zwinięte, Szwedzi wyproszeni. Historyk Grzegorz Jasiński znalazł dokumenty, które dowodzą, że ojcu założono systematyczne rozpracowanie operacyjne z tytułu szpiegostwa, pod kryptonimem „Rezydent”. Miał być rezydentem wywiadu szwedzkiego i brytyjskiego. Na agenta pozyskali kierowcę, bo na tym etapie miał samochód i kierowcę. Oczywiście kontrola korespondencji, chyba też rozmów telefonicznych. Powstało całkiem bogate rozpracowanie, w którego ramach aresztowano jakieś osoby w roku 1950–1951, m.in.ks.Jerzego Sachsa, inwalidę, garbatego, ale w przeszłości AK-owca, osoby z rady parafialnej, na przykład Emila Leyka, działacza mazurskiego. Ojca na szczęście nie aresztowali, ale niewiele brakowało. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do artykułów Grzegorza Jasińskiego w „Masovi” z 2007, „Komunikatach Warmińsko-Mazurskich” z 2010, „Gdańskim Roczniku Ewangelickim” z 2011.

Muszę powiedzieć jeszcze jedną rzecz w tym szwedzkim kontekście. Po wojnie i po obozie ojciec miał awersję do Niemców, unikał kontaktów. Jego siostra wraz z mężem znalazła się po wojnie w Halle, w NRD, ale oni się już nigdy nie spotkali, luźna też i chyba rzadka była korespondencja. Ojciec zapewne nie akceptował jej decyzji. Ja spotkałem ją raz jeden, gdy w 1973 r. wyjechaliśmy z mamą do NRD, po słynnym otworzeniu granicy. Byliśmy tam ze dwa dni, Adela i jej mąż mówili po polsku, ale ich córka już nie. Ten kontakt nie został podtrzymany, nawet nie wiem, kiedy ciotka umarła. W powojennym Kościele ewangelicko-augsburskim silne kiedyś związki z luteranizmem niemieckim, a przecież chodzi o prace teologiczne, kontakty duszpasterskie, sprawy charytatywne, próbowano zastąpić zacieśnieniem kontaktów ze Szwedami i z Kościołem w Szwecji. To się udało tylko do pewnego stopnia, a zwrot polityczny 1948 r. oznaczał praktyczne przecięcie kontaktów międzynarodowych.

Wraz ze stalinizmem zmieniła się sytuacja środowiska kościelnego w Olsztynie?

W 1949 r. rozpoczęła się walka z kierownictwem Kościoła ewangelickiego. Władza ludowa przeprowadziła zamach stanu przy pomocy pozyskanej grupy. Stawką stało się obalenie bp Jana Szerudy, „sanacyjnego”, przed wojną wykładowcy na Uniwersytecie Warszawskim i jego najbliższego otoczenia, w tym zwłaszcza sędziego przedwojennego Maksymiliana Rudowskiego, który wraz z bp Burschem kierował Kościołem przed wojną od strony administracyjnej, majątkowej. W listopadzie 1951 r. Synod przyjął podyktowane przez władze nowe prawo wewnętrzne, ograniczające kompetencje biskupa i konsystorza na rzecz nowej Naczelnej Rady Kościoła. Na nowego biskupa Synod wybrał ks.Karola Kotulę, bardzo porządnego człowieka, poznałem go w dzieciństwie, znałem jego syna, Jana, mieszkał w Olsztynie, nie mogę złego słowa powiedzieć. Okazał się jednak mało asertywny, nie umiał się przeciwstawić. Jego prawą ręką był przewodniczący Naczelnej Rady Kościoła ks.Zygmunt Michelis, przedwojenny pastor warszawski, niewątpliwie człowiek o dużej indywidualności, w czasie wojny więziony przez jakiś czas, potem wyszedł, po wojnie poszedł na współpracę z władzami. Nie miała ona charakteru czysto agenturalnego, choć czasem donosił, znajdujemy te donosy w aktach. Polegała jednak głównie na tym, że opierając się na swoich kontaktach w Kościele, walcząc z Szerudą, a także uzyskując poparcie władz komunistycznych, dążył do przejęcia władzy w Kościele. I przejął ją w 1950 r. Stał się osobą numer jeden i rozgrywał też to przejęcie, są na to dokumenty w archiwum, w porozumieniu z Urzędem ds.Wyznań. Po jej wygraniu w 1951 r. używał tytułu „zastępcy biskupa”, według prawa nieistniejącego.

Dla ojca oznaczało to zły okres, bo tak jak z Szerudą żył dobrze, tak z Michelisem fatalnie. Podział chyba i na tym polegał, że ojciec żył blisko z księżmi przedwojennymi, bliskimi Burschego, znanymi mu z Sachsenhausen i z Dachau, to był krąg ludzi, do których miał zaufanie. Michelis zaś opierał się na młodszych i mniej dotąd znanych. No i oczywiście na władzach PRL.

Gdy frakcja Michelisa przejęła Kościół, ojciec miał ogromne problemy – do tego stopnia, że Michelis uruchomił tzw.akcję mazurską, która polegała na tym, by akcją repolonizacyjną na Mazurach kierować z Warszawy. Zależało mu, by mógł sam akcją kierować i prowadzić ją przy pomocy zupełnie innych ludzi, czyli odsunąć tych księży, którzy na Mazurach realnie pracowali, a robić takie grupy, jakie funkcjonowały w ZMP, grupy, które agitowały za kołchozami itp. Jechała taka grupa do Mrągowa czy w inne miejsce na dwa tygodnie i agitowała Mazurów. W ten sposób – agitacją i uderzeniami – mieli ich repolonizować. Michelis taką akcję próbował robić oraz dążył do usunięcia ojca z Mazur. Było to dość brutalne i trwało chyba do 1953 r. Ojciec był osłabiony trwającymi nękaniami Moczara czy UB, aresztowaniem kilku współpracowników, niedawną – krytycznie ocenianą przez władze – współpracą ze Szwedami, choć chyba nie wiedział, że UB prowadzi sprawę „Rezydent”. Stracił oparcie w Warszawie. W Urzędzie do Spraw Wyznań powstawały nieprzychylne dla niego notatki, łącznie z ocenami, że jest „Niemcem”, że „podpisał volkslistę”, przedwojenna działalność i obóz koncentracyjny jakby przestawały się liczyć. Doszło w 1952 r. do próby wykluczenia go z Konsystorza na podstawie donosu, że rzekomo podpisał w Dachau volkslistę. Na to oszczerstwo ojciec napisał odpowiedź, w której dał świadectwo, jak trudno i z jakim ryzykiem życia przychodziło więźniowi Dachau bronić swej polskiej identyfikacji.

Co zmieniło się wraz z odwilżą?

Kiedy w 1955 r. zaczęła się w Polsce odwilż, słabła pozycja Michelisa, jego oponenci doszli do głosu i w 1956 konsoliduje się frakcja przedwojennych duchownych, której liderem został Woldemar Gaspary, też więzień Sachsenhausen i Dachau, po wojnie długi czas senior w Łodzi, bliski przyjaciel ojca. Gaspary był kandydatem na biskupa, wokół niego zgromadziła się grupa, która dążyła do usunięcia Michelisa i wymiany władz kościelnych. Ojciec do niej należał, podobnie jak Waldemar Preiss. Te nieduże grupy obejmowały członków Synodu seniorów, ale doprowadziły w styczniu 1957 r. do odejścia Michelisa ze stanowiska prezesa Synodu i powołania na to miejsce Gasparego. Zmiany szły bardzo powoli. W diecezji mazurskiej zawaliła się cała koncepcja repolonizacji i związane z nią nadzieje, bo Mazurzy wyjeżdżają do Niemiec. Po powojennych przesiedleniach, w 1953 mieszkało 46 tys. ewangelików w diecezji mazurskiej, ale w latach 1956–1958 r., gdy to umożliwiano, wyjechała połowa. Pomysły zmian, zwłaszcza liberalizujące kwestie języka niemieckiego i innych praw, co w styczniu 1957 r. stało się przedmiotem rozmów bp.Kotuli, Gasparego i ojca w Urzędzie do Spraw Wyznań były spóźnione. Dla ojca ten exodus stanowił straszny cios, bo cała jego działalność mazurska, repolonizacyjna brała w łeb. Myślę, że władzom to było jakoś na rękę. Odwilż wpłynęła na ożywienie i wyrażanie nastrojów proniemieckich, w meldunkach UB, które czytałem, odnotowywano nawet nastroje prohitlerowskie i antypolskie. Wyjazdy dość masowe rozwiązywały problem, a wszystkie trudne kwestie narodowościowe przestawały mieć znaczenie, zwyciężała zasada polskiej jednorodności etnicznej także na Mazurach.

Wkrótce jednak Twój ojciec umiera...

W 1958 r. ojciec po kolejnych atakach woreczka żółciowego wyjeżdża do Szwecji na zaproszenie Cederberga lub Linda, bo te kontakty się odnowiły po Październiku. Tam szwedzcy przyjaciele go namawiają na operację (tu są świetni lekarze, znakomite szpitale, lekarstwa). Ojciec poddaje się operacji usunięcia woreczka żółciowego i kilkanaście dni później, 15 września, umiera nagle na skrzep, który uwalnia się z nogi.

Ominąłem w tej opowieści ważną rzecz. To był chyba rok 1948, ojciec do tych odległych parafii jeździł na motocyklu, a te motocykle były jak pancerne. Ojciec chciał wystartować tym motocyklem, który się przewrócił, przygniótł mu nogę. Znalazł się w szpitalu z rozwalonym w drobiazgi kolanem, wdała się gangrena, nie było jeszcze w Polsce penicyliny, ściągano ją z zagranicy. Po kilku tygodniach bycia między życiem a śmiercią odratowano go, ale miał sztywną nogę od tego momentu. Sztywna noga plus duże zwapnienia poobozowe, spowodowały, że lekarze nie doszacowali prawdopodobnie, dali za mało tego, co rozrzedza krew (heparyny), i ojciec umarł. Wrócił w trumnie.

Jak wyglądał pogrzeb?

To był wielki pogrzeb, może największy w powojennym Olsztynie. Po nabożeństwie żałobnym w kościele na Starym Mieście, kondukt przeszedł przez miasto na Cmentarz Ewangelicki. Szło mnóstwo ludzi za bp.Kotulą, za