Zatoka Francuza - Daphne du Maurier - ebook + audiobook

Zatoka Francuza ebook i audiobook

Daphne du Maurier

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapierająca dech w piersiach, pełna suspensu i intryg powieść historyczna o kobiecie, która na przekór swoim czasom zapragnęła wolności i prawdziwego uczucia.

Wyjątkowa powieść angielskiej mistrzyni prozy.

Londyn, połowa XVII wieku. Lady Dona St. Columb, jedna z pierwszych dam na dworze Karola II Stuarta, jest znużona trywialnością codziennego życia w królewskim otoczeniu. Choć zwykle znajduje się w samym centrum pałacowych intryg, w głębi ducha tęskni za swobodą i płomienną miłością, nawet jeśli ta miałaby się wiązać z pewną dozą niebezpieczeństwa.

Chcąc uciec przed odrętwiającą nudą i pełną zakłamania uprzejmością wyższych sfer, wyjeżdża do Navron w odległej Kornwalii. Na miejscu odkrywa, że w należącej do jej męża posiadłości, nieużywanej od kilku lat i ukrytej pośród lasów oraz malowniczych górskich krajobrazów, zaszył się francuski pirat, który budzi postrach całego wybrzeża. Co więcej, Dona szybko orientuje się, że mężczyzna wcale nie jest nieokrzesanym zbirem, a z pewnością ma więcej ogłady i kultury niż jej głupkowaty małżonek. I że tajemniczego korsarza łączy z nią jedno: on także jest w stanie zaryzykować wszystko dla upragnionej chwili szczęścia.

Rodzące się uczucie wkrótce postawi Donę przed wyborem: skazać ukochanego na pewną śmierć czy postawić na szali własne życie, by go ocalić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Daphne du Maurier

Oceny
4,0 (152 oceny)
57
49
42
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aadrianaa

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem najlepsza z wydanych dotychczas w Polsce książek du Maurier
10
Svorka

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita przygoda kobiety znudzonej codziennością, która marzy się każdemu.
10
PapieroweDziewczyny

Nie oderwiesz się od lektury

Daphne czyta się tak dobrze, że nie czuć upływających stron ani czasu. Choć wolę książkę "Kozioł ofiarny", to ta jest zaraz po niej❤️
10
dzinks71

Nie oderwiesz się od lektury

piękna :)
10
Zdzychu

Nie oderwiesz się od lektury

super
10

Popularność




Kobieta, która miała wszystko. Pieniądze, urodę, pozycję towarzyską i polityczną. Kochającego męża. Dwójkę radosnych dzieci. Oddaną służbę, wspaniałe przyjęcia i spektakle oglądane z królewskiej loży.

Kobieta, która poczuła, że tak naprawdę nie ma nic. Dusząca się w pełnym stęchlizny Londynie. Sprowadzona do roli ozdoby w świecie próżnych mężczyzn. Uwięziona w pozbawionym namiętności małżeństwie.

Kobieta, która pewnego dnia, na przekór swoim czasom, postanowiła stanąć do walki.

O własną niezależność. O spokój ducha. O wartościowe życie. O prawdziwą miłość.

To walka, w której na szali trzeba położyć bardzo wiele. Lecz ona wiedziała, że bardzo wiele znaczy czasem tyle co nic…

Anglia, połowa XVII wieku. Lady Dona Saint Columb, żona szanowanego baroneta i matka dwójki małych dzieci, jest znużona trywialnością codziennego życia wyższych sfer. Choć fantazja i upodobanie do forteli zapewniły jej sławę w londyńskich kręgach towarzyskich, w głębi ducha tęskni za prawdziwą swobodą i płomienną miłością, nawet jeśli ta miałaby się wiązać z pewną dozą niebezpieczeństwa.

Chcąc uciec przed odrętwiającą nudą stolicy, Dona wyjeżdża do Navron w odległej Kornwalii. Na miejscu odkrywa, że w należącej do jej męża posiadłości, nieużywanej od kilku lat i ukrytej pośród lasów oraz malowniczych górskich krajobrazów, zaszył się francuski pirat, który budzi postrach całego wybrzeża. Co więcej, Dona szybko orientuje się, że mężczyzna wcale nie jest nieokrzesanym zbirem, a z pewnością ma więcej ogłady i kultury niż jej głupkowaty małżonek. I że tajemniczego korsarza łączy z nią jedno: on także jest w stanie zaryzykować wszystko dla upragnionej chwili szczęścia.

Daphne du Maurier

(1907–1989)

Angielska pisarka pochodząca z arystokratycznej rodziny, autorka powieści, które niełatwo zaklasyfikować do jednego gatunku – łączą w sobie grozę, psychologię, romans i thriller. Jej pierwsza powieść, Dobry duch, ukazała się w 1931 roku, ale prawdziwą sławę przyniosła jej dopiero wydana w 1938 roku Rebeka, sfilmowana m.in. przez Alfreda Hitchcocka, a przez Stephena Kinga uznana za jedną z największych inspiracji w jego twórczości. Słynny reżyser przeniósł na ekran także Oberżę na pustkowiu oraz opowiadanie du Maurier pt. Ptaki. Autorka angażowała się w produkcję filmów na podstawie jej powieści, m.in. wpływając na wybór aktorów grających główne role. Napisała także kilka sztuk teatralnych. W 1969 roku otrzymała Order Imperium Brytyjskiego. W 2020 roku na platformie Netflix pojawiła się najnowsza ekranizacja najsłynniejszej powieści du Maurier, Rebeki, w gwiazdorskiej obsadzie: z Lily James, Armiem Hammerem i Kristin Scott Thomas w rolach głównych.

Damian Dibben

MAM NA IMIĘ JUTRO

Imogen Hermes Gowar

SYRENA I PANI HANCOCK

Sophie Haydock

CZTERY MUZY

Daphne du Maurier

REBEKA

MOJA KUZYNKA RACHELA

OBERŻA NA PUSTKOWIU

KOZIOŁ OFIARNY

PTAKI

ZATOKA FRANCUZA

Madeline Miller

KIRKE

PIEŚŃ O ACHILLESIE

GALATEA

Kate Morton

MILCZĄCY ZAMEK

ZAPOMNIANY OGRÓD

STRAŻNIK TAJEMNIC

Diane Setterfield

BYŁA SOBIE RZEKA

TRZYNASTA OPOWIEŚĆ

CZARNE SKRZYDŁA CZASU

Tytuł oryginału: FRENCHMAN’S CREEK

Copyright © The Estate of Daphne du Maurier 1941 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2023

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce: pingebat/Shutterstock (ramka); dgim-studio/Freepik (mapa)

ISBN 978-83-6775-805-5

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Karol Ossowski

woblink.com

Paddy’emu i Christopherowi

1

Nadciągający ze wschodu wiatr mąci i burzy lśniące wody rzeki Helford, które biją gniewnie o piaszczyste brzegi. W porze przypływu morze wdziera się za przybrzeżną łachę, a wtedy brodźce odlatują w głąb lądu, aż na błotniste równiny, muskając skrzydłami powierzchnię wody i nawołując się wzajemnie. Pozostają tylko mewy, które krzyczą i zataczają kręgi nad spienionymi falami. Od czasu do czasu nurkują, szukając pożywienia, a ich szare pióra lśnią słonym pyłem wodnym.

Wielkie bałwany, które nadpływają zza Lizard Point od strony kanału La Manche, pędzą przed sobą fale powstające u ujścia rzeki, tam zaś, mieszając się ze spiętrzoną wodą z pełnego morza, dociera brązowy nurt, zasilony ostatnimi deszczami, słonawy od błota, niosący martwe gałązki, słomę i dziwne zapomniane przedmioty, przedwcześnie opadłe liście, młode ptaki i pęki kwiatów.

Otwarta reda jest pusta, ponieważ gdy wieje wschodni wiatr, trudno tu kotwiczyć, i gdyby nie tych kilka domów, stojących tu i tam nad przystanią Helfordu, i skupisko bungalowów przy Port Navas, rzeka wyglądałaby tak samo jak w zapomnianym już stuleciu, w okresie, po którym pozostało niewiele wspomnień.

W tamtych czasach o urodzie tego miejsca stanowiły wzgórza i doliny; nie było tu budynków szpecących surowe pola i klify ani toczonych kominów, które wystawałyby zza wysokich lasów. Wioska Helford liczyła zaledwie kilka chat i nie miały one wpływu na życie rzeki, będącej królestwem ptaków – kulików, brodźców, nurzyków i maskonurów. Nie przypływały tu, tak jak dzisiaj, żadne jachty niesione morskimi prądami, a ten obszar wód, gdzie między Constantine a Gweek rzeka się rozwidla, pozostawał spokojny i niezmącony.

Rzekę mało kto wtedy znał, z wyjątkiem kilku marynarzy, którzy znajdowali na niej schronienie, kiedy południowo-zachodnie sztormy zapędzały ich do brzegu, spychając z kursu w stronę kanału. Miejsce to wydawało im się surowe i odludne, trochę niepokojące z powodu panującej tu ciszy, i gdy wiatr znowu stawał się dla nich pomyślny, chętnie podnosili kotwicę i płynęli w dalszą drogę. Wioska Helford nie przyciągała marynarzy, którzy przebywali na lądzie, bo jej nieliczni mieszkańcy sprawiali wrażenie tępawych i małomównych, a ktoś, kto przez długi czas był pozbawiony ciepła i kobiet, miał niewielką ochotę zapuszczać się w las albo taplać z brodźcami w błocie, kiedy nadchodził odpływ. Dlatego też nikt nie ściągał nad rzekę, nie przemierzał lasów ani wzgórz i cała senna uroda pełni lata, która nadaje rzece Helford szczególnego uroku, długo pozostawała niedostrzeżona i zupełnie nieznana.

Dziś w ciszę wdzierają się różne dźwięki. Przypływają i odpływają parowce wycieczkowe, które zostawiają za sobą na rzece spieniony ślad, żeglarze odwiedzają się nawzajem, a bywa nawet, że ktoś, kto przybył tu na jednodniową wycieczkę, z powodu niewyrobionego wzroku obojętny na ten nadmiar piękna, brodzi po płyciźnie z siatką na krewetki w ręce. Czasami, podskakując w sapiącym samochodziku, pokonuje nierówną błotnistą drogę, która za wioską Helford ostro skręca w prawo, i wraz ze współtowarzyszami podróży pije herbatę w kamiennej kuchni starego budynku na farmie, znanego niegdyś jako Navron House. Do dziś zachował on resztki świetności. Część pierwotnej czworobocznej konstrukcji przetrwała i obecnie zamyka podwórze, a dwa filary, które dawniej osłaniały wejście do domu, teraz porośnięte bluszczem i pokryte mchem, podpierają współczesną stodołę z dachem z blachy falistej.

Kuchnia, w której podróżnik pije herbatę, należała dawniej do sali jadalnej Navron House, a schodki, kończące się na kamiennym murze, prowadziły na galerię. Reszta budynku musiała się rozpaść albo została rozebrana, ponieważ stojący tu obecnie pudełkowaty dom mieszkalny, choć niebrzydki, zupełnie nie przypomina zbudowanego w kształcie litery E Navron House z dawnych rycin, a po zadbanym ogrodzie i parku nie ma dziś śladu.

Podróżnik zjada posiłek i dopija herbatę, z uśmiechem podziwiając otoczenie i nic nie wiedząc o kobiecie, która stała kiedyś w tym miejscu, dawno temu, innego lata, i tak jak on dostrzegła pomiędzy drzewami świetlistą rzekę, uniosła twarz ku niebu i poczuła na niej słoneczne ciepło.

Słyszy on swojskie gospodarskie hałasy, brzęk wiader, porykiwanie bydła, szorstkie głosy farmera i jego syna, wołających do siebie przez podwórze, pozostaje jednak głuchy na echa tamtych czasów, gdy pewien człowiek, przytknąwszy stulone dłonie do ust, zagwizdał cicho spośród ciemnego pasa drzew i odpowiedziała mu szczupła zgarbiona postać, kuląca się pod ścianami pogrążonego w ciszy domu, podczas gdy na górze otworzyło się okno i Dona, z lokami opadającymi na twarz, wytężyła wzrok i słuch, bezgłośnie wygrywając palcami na parapecie jakąś nieokreśloną melodyjkę.

Rzeka płynie, jak płynęła, drzewa wciąż szumią, kołysane letnim wiatrem, w dole na błotnistych płyciznach stoją ostrygojady, poszukując na mieliźnie pożywienia, i pokrzykują kuliki, lecz ludzie z tamtych czasów, mężczyźni i kobiety, popadli w niepamięć, ich nagrobki porosły mchem, a nazwisk nie da się odczytać.

Dziś bydło tratuje ziemię w miejscu, w którym kiedyś wznosił się ganek Navron House, tam gdzie pewnego razu z wybiciem północy stanął mężczyzna z dobytą szpadą w ręce i uśmiechnął się w słabym blasku świecy.

Wiosną dzieci farmera zbierają nad zatoką pierwiosnki i przebiśniegi, a pod ich zabłoconymi butami pękają martwe gałązki i szeleszczą opadłe ostatniego lata liście, sama zatoka zaś, wezbrana po deszczach w ciągu długiej zimy, wygląda szaro i smutno.

Wprawdzie drzewa wciąż tworzą mroczną gęstwinę aż po sam brzeg, a mech porastający mały pomost, przy którym Dona rozpalała ognisko i patrzyła przez płomienie na swojego kochanka, śmiejąc się do niego, jest zielony i bujny, ale dziś w zatoce nie kotwiczy żaden statek z masztami zawadiacko skierowanymi ku niebu, nie słychać chrobotu łańcucha w kluzie kotwicznej, powietrza nie przesyca mocna woń tytoniu, nad wodą nie niosą się echem głosy w melodyjnym obcym języku.

Samotny żeglarz, który w letnią noc zostawia swój jacht na otwartej redzie Helfordu i przy akompaniamencie krzyku lelka wyrusza w szalupie na wyprawę po rzece, waha się, dopłynąwszy do wylotu zatoki, ponieważ nawet teraz to miejsce jest spowite aurą tajemnicy, emanuje jakimś czarem. Ponieważ jest tu obcy, zerka przez ramię na swój jacht, bezpiecznie stojący na przedmorzu, i na szerokie wody rzeki, po czym zatrzymuje się, z rękami na wiosłach, bo nagle uświadamia sobie panującą w zatoce, w jej wąskim krętym kanale, głęboką ciszę i czuje – sam nie wiedząc dlaczego – że jest tu intruzem, że przekroczył granicę czasu, do którego nie należy. Zapuszcza się nieco dalej wzdłuż lewego brzegu, a plusk wioseł zanurzających się w wodzie wydaje mu się za głośny i niepokojąco odbija się echem wśród drzew po drugiej stronie, aż wreszcie zatoka się zwęża, drzewa tworzą nad wodą niemal litą ścianę, i wtedy czuje, że pada na niego jakiś urok, dziwny, fascynujący, coś podniecającego, choć nie całkiem zrozumiałego.

Jest tu sam, a przecież… czy to nie szept dochodzi z tej płycizny przy brzegu, czy nie stoi tam jakiś mężczyzna, czy w blasku księżyca nie lśnią klamry przy butach i kord w dłoni i czy to nie kobieta przy jego boku, w płaszczu na ramionach, z ciemnymi lokami założonymi za uszy? Myli się, rzecz jasna, to tylko cienie drzew, te szepty zaś to nic innego jak szelest liści i szmer ptaka, który drgnął we śnie, ale nagle żeglarz czuje się tu nie na miejscu, jest nawet trochę przestraszony, ma wrażenie, że nie powinien płynąć dalej, że koniec zatoki naprzeciwko to miejsce zakazane i nie wolno się tam zapuszczać. Zawraca więc, kierując dziób szalupy ku redzie, i gdy się oddala, szepty i inne dźwięki stają się w jego uszach wyraźniejsze, dobiega go niosący się w ciemności tupot nóg, wołanie, okrzyk, daleki stłumiony gwizd i dziwna melodyjna piosenka. Wytęża oczy, żeby przeniknąć mrok, i nakładające się na siebie cienie wyraźnie przybierają przed nim postać statku. Zgrabny i piękny, zrodzony w innym czasie, malowany statek widmo. Wówczas serce zaczyna żeglarzowi walić w piersi, więc szybciej porusza wiosłami i mała łódź szybko przecina ciemne wody, umykając przed tym urokiem, bo to, co zobaczył, jest nie z jego świata, a to, co słyszał, wykracza poza jego zdolność pojmowania.

Wreszcie znowu staje bezpiecznie na pokładzie swojego statku i gdy po raz ostatni spogląda ku wejściu do zatoki, widzi, jak nad wysokimi drzewami wschodzi księżyc w pełni, jasny i świetlisty, w całej swojej letniej okazałości, ukazując piękno tego zakątka.

Z paproci porastających wzgórza dochodzi odgłos lelka, ryba z cichym pluskiem wpada z powrotem do wody i kiedy statek powoli się obraca, by wyjść naprzeciw fali przypływu, zatoka znika z widoku.

Żeglarz schodzi pod pokład, do przytulnej, bezpiecznej kajuty, i poszperawszy w książkach, znajduje wreszcie to, czego szukał. To mapa Kornwalii, źle narysowana i nieprecyzyjna, którą w wolnej chwili kupił w księgarni w Truro. Pergamin jest wyblakły i pożółkły, oznaczenia niewyraźne. Pisownia pochodzi z innego wieku. Rzeka Helford jest zaznaczona dość dokładnie, tak samo jak wioski Constantine i Gweek. On jednak sunie wzrokiem dalej, tam gdzie widnieje odgałęzienie rzeki, jej krótka, wąska, wijąca się odnoga, która płynie na zachód, ku dolinie. W tym miejscu ktoś cienkim, już zblakłym pismem nagryzmolił nazwę:

Zatoka Francuza

Żeglarz przez chwilę duma nad nią, a później wzrusza ramionami i zwija mapę. Wkrótce już śpi. Kotwicowisko jest spokojne. Nad wodą nie wieje wiatr, lelki milczą. Nawiedza go sen – i gdy statek unosi się na wodach przypływu, a rzeka lśni w blasku księżyca, dochodzą do niego ciche szepty i przeszłość staje się teraźniejszością.

Spod kurzu i pajęczyn wyłania się zapomniana epoka i żeglarz wkracza w inny czas. Słyszy tętent konia galopującego aleją prowadzącą do Navron House, widzi, jak otwierają się wielkie drzwi i na okrytego płaszczem jeźdźca spogląda służący z przestraszoną bladą twarzą. Dona, w starej sukni, z szalem na głowie, staje u szczytu schodów, podczas gdy na dole, w cichej ukrytej zatoce, po pokładzie statku chodzi mężczyzna, ręce ma założone za plecami, a na ustach błąka mu się dziwny tajemniczy uśmiech. Kuchnia w domu na farmie znowu jest jadalnią i ktoś czai się na schodach z nożem w ręce. Z góry dobiega nagle płacz przestraszonego dziecka i na czającą się postać spada ze ściany galerii tarcza. A wtedy dwa king charles spaniele, uperfumowane i ufryzowane, z głośnym szczekaniem podbiegają do ciała na podłodze.

W przeddzień letniego przesilenia płonie ognisko na pustym pomoście, mężczyzna i kobieta patrzą na siebie z uśmiechem, porozumiewawczo, złączeni tajemnicą, i o świcie statek odbija od brzegu, niesiony falą. Słońce świeci jasno na czystym błękitnym niebie i słychać krzyk mew.

Wszystkie szepty i echa z przeszłości nakładają się na siebie w głowie śpiącego, a on jednoczy się z nimi, staje się ich częścią – częścią morza, statku, murów Navron House, powozu, który podskakując, toczy się po wyboistych drogach Kornwalii, a nawet dawno zapomnianego Londynu, sztucznego, malowanego, gdzie chłopcy świecili pochodniami, a podchmieleni galanci śmiali się na rogach zabłoconych brukowanych ulic. Widzi Harry’ego w jego satynowym kaftanie, ze spanielami u stóp, jak wstępuje do sypialni Dony w chwili, gdy ona wkłada kolczyki z rubinami. Widzi Williama z jego zasznurowanymi ustami i nieprzeniknioną drobną twarzą. I wreszcie widzi La Mouette na kotwicy w wąskiej, wijącej się odnodze rzeki, widzi drzewa na brzegu, słyszy krzyk czapli i kulika, i śpiąc na wznak, przeżywa szaleństwo tamtej pełni lata, gdy zatoka najpierw była kryjówką, a potem stała się symbolem ucieczki.

2

Zegar kościelny wybił półgodzinę, kiedy do Launceston wjechał z turkotem powóz i zatrzymał się przed gospodą. Stangret chrząknął, a wtedy jego towarzysz zeskoczył na ziemię i pobiegł do przodu, by chwycić konie za uzdy. Woźnica wetknął dwa palce do ust i zagwizdał. Chwilę później z gospody wyszedł na podwórze stajenny, przecierając ze zdumienia oczy.

– Nie ma czasu do stracenia! Szybko przynieś wody i paszę dla koni! – zawołał stangret.

Wstał z kozła, przeciągnął się i potoczył wzrokiem dookoła, tymczasem jego towarzysz zatupał zdrętwiałymi nogami i uśmiechnął się do niego ze zrozumieniem.

– Jeszcze nie połamały karków, chociaż tyle dobrego – powiedział. – Może jednak są warte tych wszystkich gwinei, które dał za nie sir Harry.

Stangret wzruszył ramionami. Był zbyt zmęczony i zbyt zesztywniały, by się spierać. Drogi były istnym przekleństwem i gdyby koła się połamały, a konie padły z wysiłku, to jego by obwiniono, nie tamtego. Żeby mogli jechać spokojnie, powinni mieć na tę podróż z tydzień, ale nie, zamiast tego był diabelny pośpiech, jazda na złamanie karku, nieszczędząca ani człowieka, ani zwierzęcia, a wszystko z powodu złego humoru jaśnie pani. Tak czy owak, dzięki Bogu, przynajmniej na chwilę usnęła i w powozie panował spokój. Jednak nadzieje, że to potrwa, okazały się płonne, bo gdy tylko stajenny wrócił z wiadrami wody w obu rękach i konie chciwie zaczęły pić, okno powozu gwałtownie się otworzyło i wychyliła się z niego pani, bynajmniej nie zaspana, z szeroko otwartymi, przytomnymi oczami, a jej zimny, władczy głos, który w ostatnich dniach zaczął napawać stangreta strachem, zabrzmiał tak kategorycznie jak zawsze.

– Skąd, do licha, ten postój? – zapytała. – Czy nie zatrzymałeś się trzy godziny temu, by napoić konie?

Stangret cicho pomodlił się o cierpliwość, po czym zeskoczył z kozła i podszedł do otwartego okna powozu.

– Konie nie nawykły do takiego tempa, milady – odparł. – Jaśnie pani zapomniała, że w ciągu ostatnich dwóch dni pokonaliśmy prawie dwieście mil… poza tym te drogi nie są przystosowane dla tak szlachetnych zwierząt jak konie milady.

– Co za niedorzeczność – padła odpowiedź. – Im szlachetniejsza ich rasa, tym większa wytrzymałość. W przyszłości zatrzymasz konie tylko wtedy, gdy wydam takie polecenie. Zapłać temu człowiekowi, ile mu się należy, i ruszajmy w drogę.

– Dobrze, milady. – Stangret, z zaciśniętymi w wyrazie uporu i znużenia ustami, odwrócił się, skinął do swojego towarzysza i mamrocząc pod nosem, z powrotem wdrapał się na kozioł.

Wiadra z wodą zostały zabrane, głupawy stajenny nierozumiejąco rozdziawił usta i konie, parskając, ponownie uderzyły kopytami w ziemię. Z ich rozgrzanych ciał biła para, ale ruszyli dalej i opuściwszy brukowany plac i senne miasteczko, znowu znaleźli się na nierównej, wyboistej drodze.

Dona, z brodą wspartą na dłoni, smętnie patrzyła w okno. Dzieci wciąż spały, to przynajmniej było jakąś pociechą, i nawet Prue, ich niańka, z otwartymi ustami i zarumienioną twarzą, nie poruszyła się od dwóch godzin albo i dłużej. Biedna Henrietta pochorowała się już cztery razy i teraz leżała blada i słaba, mała replika Harry’ego, opierając złotą główkę na ramieniu niani. James ani drgnął; spał głębokim snem, jak to niemowlę, pewnie obudzi się dopiero, gdy dotrą do celu. A tam – jakiż czeka ich zawód! Niechybnie wilgotne łóżka, pozamykane okiennice, stęchły zapach w dusznych nieużywanych pokojach, krzywe miny zaskoczonych, niezadowolonych służących. Wszystko to zaś z powodu impulsu, pod wpływem nagłej fali niechęci do swojego jałowego życia, do tych niekończących się obiadów, kolacji, przyjęć z grą w karty, głupich żartów godnych czeladnika na wakacjach, do niemądrego flirtu z Rockinghamem i do samego Harry’ego, tak leniwego, tak zgodnego, zbyt chętnie odgrywającego rolę idealnego, tolerancyjnego męża, z jego ziewaniem przed północą i spokojnym sennym uwielbieniem. To poczucie jałowości narastało w niej od wielu miesięcy, doskwierając jak bolący ząb, który od czasu do czasu daje o sobie znać, lecz dopiero w piątkowy wieczór jej odraza do siebie oraz zniecierpliwienie osiągnęły szczyt i właśnie przez ów piątkowy wieczór telepała się teraz tym przeklętym powozem, wyruszywszy w żałosną podróż do domu, który widziała tylko raz w życiu i o którym nic nie wiedziała, i w napadzie złości i rozdrażnienia wziąwszy ze sobą dwoje zdziwionych dzieci z ich niechętną niańką.

Oczywiście uległa impulsowi, jak to miała w zwyczaju zawsze, przez całe życie, idąc za podszeptem, sugestią, które pojawiały się nie wiadomo skąd i później z niej szydziły. Pod wpływem impulsu wyszła za mąż za Harry’ego – bo spodobało jej się zabawne rozleniwienie w jego śmiechu i myślała, że wyraz jego niebieskich oczu oznacza więcej, niż można by sądzić – a teraz zrozumiała, że jednak… lecz było to coś, do czego nie należało się przyznawać, nawet przed sobą, zresztą jaki z tego pożytek, co się stało, to się nie odstanie, i oto była tu teraz, z dwójką swoich wspaniałych dzieci, no i za miesiąc skończy trzydzieści lat.

Nie, to nie biedny Harry był winny ani nawet nie to pozbawione sensu życie, jakie wiedli, głupie eskapady, znajomi, duszna atmosfera zbyt wczesnego lata, która spowiła pokryty błotem i kurzem Londyn, czcze rozmowy w teatrze, cała ta gadanina, głupstwa, sprośności, które Rockingham szeptał jej do ucha. To ona sama ponosiła winę.

Zbyt długo grała niegodną siebie rolę. Zgodziła się być Doną, jakiej żądał świat – powierzchowną piękną istotą, która chodzi, mówi i śmieje się, przyjmując komplementy i podziw ze wzruszeniem ramion jako naturalny hołd dla swojej urody, istotą nierozważną, wyniosłą, celowo obojętną, podczas gdy inna Dona, dziwna, Dona widmo, spoglądała na nią z ciemnego lustra i się wstydziła.

Ta druga Dona wiedziała, że życie nie musi być przepojone goryczą, puste ani konwencjonalne, że może być intensywne, nieskrępowane – że oznacza cierpienie, miłość, niebezpieczeństwo i słodycz, a nawet więcej, o wiele więcej. Tak, tego piątkowego wieczoru ogarnęła ją taka pogarda wobec siebie, że jeszcze teraz, siedząc w powozie, gdy łagodne wiejskie powietrze owiewało jej twarz, mogła przywołać w pamięci smród dochodzący z londyńskich rynsztoków, woń bezwładu i zgnilizny, łączące się w niewyjaśniony sposób z ciężkim, przytłaczającym niebem, z ziewaniem Harry’ego, kiedy otrzepywał połę kaftana, z ironicznym uśmiechem Rockinghama – jakby to wszystko uosabiało zblazowany umierający świat, od którego musiała się uwolnić, uciec z niego, zanim runą na nią niebiosa i znajdzie się pod nimi uwięziona. Przypomniał jej się niewidomy handlarz na rogu ulicy, nadstawiający ucha, by pochwycić brzęk rzucanej monety, i czeladnik z Haymarket, który chodził z tacą na głowie, zachwalając swój towar skrzekliwym, pełnym rozpaczy głosem, to, jak potknął się o jakieś śmieci w rynsztoku i upadł, a zawartość tacy rozsypała się po zakurzonym bruku. A potem – o niebiosa! – ten tłoczny teatr, zapach perfum bijący z rozgrzanych ciał, głupie śmiechy i gwar, towarzystwo w loży królewskiej, z samym królem, niecierpliwiący się tłum na tanich miejscach, który tupał, domagając się głośno, by zacząć już przedstawienie, i rzucał na scenę skórki pomarańczy. Harry, jak zwykle śmiejący się bez powodu, nie mógł zrozumieć sztuki, a może był zbyt zamroczony, gdyż za dużo wypił, nim wyszli. Tak czy owak, zaczął chrapać w fotelu i Rockingham, korzystając z okazji, by się zabawić, dotknął jej nogą i zaczął szeptać jej do ucha. To jego nieznośne zuchwalstwo, poczucie władzy, poufałość, a wszystko stąd, że kiedyś z nudów pozwoliła mu się pocałować, bo wieczór był piękny. I wreszcie kolacja Pod Łabędziem, czego coraz bardziej, gdy straciło powab nowości, nie znosiła – ponieważ przestało ją podniecać, że jest jedyną żoną w tłumie kochanek.

Dawniej ją to w pewnym stopniu pociągało: kolacje z Harrym w miejscach, gdzie inni mężowie nie zabierali żon, wydawały jej się zabawne – siedziała ramię w ramię z tymi paniami z miasta i patrzyła, jak przyjaciele Harry’ego najpierw się gorszą, później zaczyna ich to fascynować i wreszcie wpadają w gorączkę, niczym zaciekawieni uczniowie, którzy zapuścili się na zakazany teren. Lecz już nawet wtedy, na samym początku, budził się w niej jakiś wstyd, dziwne poczucie poniżenia, jakby przebrała się na maskaradę i kostium na nią nie pasował.

Poczciwy, ale trochę głupawy śmiech Harry’ego, wyraz niepokoju z domieszką zgorszenia na twarzy – „Mówi o tobie całe miasto, stałaś się obiektem plotek w gospodach” – nie miał bynajmniej być przyganą i tylko ją irytował. Wolałaby, żeby Harry wpadał w złość, krzyczał na nią, nawet ją obraził – ale on tylko się śmiał, wzruszając przy tym ramionami, i pieścił ją niezdarnie, bez finezji, i wiedziała, że jej szaleństwa go nie dotykają, że w głębi duszy jest zadowolony, iż mężczyźni plotkują o jego żonie i ją podziwiają, bo przez to zyskiwał w ich oczach.

Powóz podskoczył, wypadając z głębokiej koleiny na drodze, i James poruszył się we śnie. Jego buzia skrzywiła się jak do płaczu, więc Dona podała mu zabawkę, która wysunęła mu się z rąk, a on przytulił ją do ust i znowu zasnął. Przypominał Harry’ego, gdy ten domagał się zapewnień o jej uczuciach, i zaczęła się zastanawiać, dlaczego to, co u synka uznawała za takie miłe i wzruszające, u męża wydawało jej się absurdalne i ją drażniło.

Ubierając się tamtego piątku, wkładając kolczyki z rubinami, które pasowały do naszyjnika, nagle przypomniała sobie, jak James chwycił naszyjnik i wetknął go sobie do buzi, i myśląc o tym, uśmiechnęła się do siebie, a Harry, który stał obok i strzepywał coś z koronki przy mankietach, zauważył jej uśmiech i potraktował go jak zaproszenie.

– A niech to, Dono, dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem? Nie idźmy do teatru, do diabła z Rockinghamem, do diabła z całą resztą, dlaczego, do licha, nie zostaniemy w domu?

Biedny Harry: co za próżność, jakie to typowe, że uśmiech, który nie był przeznaczony dla niego, uznał za zachętę.

– Nie bądź śmieszny – odparła.

Odwróciła się od niego, by nie mógł dotknąć jej nagiego ramienia swoimi niezgrabnymi rękami, on zaś od razu zacisnął usta w wyrazie niechęci i uporu, tak dobrze jej znanym, i pojechali na to przedstawienie, tak jak jeździli na inne, a potem na kolację, nie wiadomo który to już raz, pełni urazy do siebie nawzajem, zniecierpliwieni i rozdrażnieni, zanim jeszcze zaczął się wieczór.

Potem Harry przywołał swoje spaniele, Księcia i Księżną, a one zaczęły głośno domagać się przysmaków, wypełniając pokój szczekaniem i skacząc do jego rąk.

– Ej, Książę, ej, Księżno, szukajcie, no dalej! – zawołał i rzucił przysmak przez pokój na jej łóżko, a psy usiłowały na nie wskoczyć, drapiąc pazurami zasłony i przez cały czas przeraźliwie szczekając, aż w końcu Dona, z palcami w uszach, wypadła za drzwi i zbiegła po schodach do czekającego na dole powozu, blada, zziębnięta i zła, by następnie znaleźć się wśród smrodu rozpalonych ulic, pod ciężkim bezbarwnym niebem.

Powóz znowu się zatrząsł i podskoczył w głębokich koleinach wiejskiej drogi, i tym razem poruszyła się niańka – nieszczęsna Prue, ze swoją tępą, poczciwą twarzą, poważną i noszącą oznaki zmęczenia. Ależ musiała mieć za złe swojej pani ten nagły, niezrozumiały wyjazd – i Dona pomyślała, czy dziewczyna nie zostawiła w Londynie jakiegoś młodego człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa nie dochowa jej wierności, ożeni się z inną i biedna Prue będzie miała złamane życie, a to wszystko przez nią, Donę, przez jej kaprysy, fantazje i wściekle zły nastrój. Co Prue będzie porabiać w Navron House? Spacerować z dziećmi tam i z powrotem aleją i po ogrodzie, tęskniąc do ulic Londynu, odległych o setki mil? Czy w Navron są ogrody? Nie pamiętała. To wszystko wydawało się tak dawne, tamta krótka wizyta zaraz po ślubie. Z całą pewnością były tam jakieś drzewa i lśniąca rzeka, wielkie okna w długim pomieszczeniu, lecz całą resztę zapomniała, bo źle się wtedy czuła, była w odmiennym stanie i jej życie ograniczało się do nieustannego polegiwania na kanapach, nudności i wąchania soli trzeźwiących.

Nagle poczuła głód, a powóz właśnie minął sad, z jabłoniami w kwiatach, i zrozumiała, że musi coś zjeść, natychmiast, bez zbędnych ceregieli, tu, przy drodze, na słońcu, wszyscy muszą się pożywić – wystawiła więc głowę przez okno i zawołała do stangreta:

– Zatrzymamy się tu na krótki posiłek! Chodź, pomożesz mi rozłożyć koce pod żywopłotem.

Ten popatrzył na nią ze zdumieniem.

– Ależ ziemia może być wilgotna, milady się przeziębi.

– Bzdury, Thomas, jestem głodna, wszyscy jesteśmy głodni, musimy się posilić.

Zszedł z kozła, czerwony z zakłopotania, i jego towarzysz, pokasłując za przytkniętą do ust ręką, uczynił to samo.

– W Bodmin jest zajazd – ośmielił się jeszcze powiedzieć stangret. – Tam mogłaby milady wygodnie zjeść i odpocząć. Z pewnością byłoby to stosowniejsze. Gdyby ktoś tędy przejeżdżał i zobaczył milady siedzącą przy drodze, to myślę, że sir Harry nie byłby rad…

– Do diabła, Thomas, możesz po prostu wypełniać polecenia? – rzuciła jego pani.

Sama otworzyła drzwi powozu i wysiadła na zabłoconą drogę, bezwstydnie unosząc suknię nad kostki. Biedny sir Harry, codziennie musi znosić coś takiego, pomyślał woźnica, a jego pani w niespełna pięć minut zebrała wszystkich na trawie tuż przy drodze; niańka, dopiero co obudzona, mrugała okrągłymi oczami, a dzieci patrzyły ze zdumieniem.

– Napijmy się wszyscy piwa – zarządziła Dona. – Jest w koszu pod siedzeniem. Mam wielką ochotę na piwo. Dobrze, James, ty też możesz skosztować.

I tak oto siedziała, z podwiniętą spódnicą i halkami, ze zsuniętym z głowy kapturem, popijając piwo jak jakaś żebrząca Cyganka, podając je na palcu synkowi do spróbowania i uśmiechając się do stangreta, by mu pokazać, że nie żywi do niego urazy za szybką jazdę i upór.

– Wy obaj też sobie łyknijcie, wystarczy dla każdego – dodała i mężczyźni poczuli się w obowiązku wypić razem nią, choć unikali wzroku niańki.

Ta pomyślała, że cały ten postój jest niestosowny i że wolałaby się znaleźć w przytulnym saloniku w zajeździe, ze świeżą ciepłą wodą, by mogła umyć dzieciom ręce i buzie.

– Dokąd jedziemy? – spytała Henrietta po raz nie wiadomo który, rozglądając się wokół z niesmakiem i zgarniając fałdy sukienki, by się nie ubłociła. – Czy zbliżamy się już do celu i wkrótce będziemy w domu?

– Wybieramy się do innego domu – odparła Dona. – Nowego domu, o wiele przyjemniejszego. Będziecie mogli swobodnie biegać po lesie i brudzić ubrania, a Prue nie będzie was za to łajać, ponieważ nie będzie to miało znaczenia.

– Nie chcę brudzić sukienek. Chcę wrócić do domu – oznajmiła Henrietta i zaczęły jej drżeć usta.

Popatrzyła na matkę z wyrzutem, po czym się rozpłakała – pewnie była zmęczona, to wszystko wydawało jej się dziwaczne, cała ta podróż, siedzenie przy drodze, i brakowało jej codziennej rutyny – a James, do tej pory spokojny i zadowolony, otworzył szeroko buzię i solidarnie przyłączył się do siostry.

– Ojej, moje cukiereczki, moje skarby, jak im się nie podoba ten paskudny rów i kłujący żywopłot! – zawołała Prue, biorąc oboje w ramiona, i ton jej głosu powiedział wszystko jaśnie pani, przyczynie całej tej niewygody, więc Dona, przejęta poczuciem winy, szybko wstała i kopnęła resztki jedzenia.

– No to w drogę, ruszajmy dalej, tylko proszę mi tu nie płakać, na litość boską!

I stała przez chwilę, podczas gdy niańka zapakowała się z dziećmi z powrotem do powozu. Tak, powietrze pachniało kwiatami jabłoni i kolcolistu, a od wrzosowisk w oddali dolatywała woń mchu i torfu – i na pewno skądś całkiem niedaleko, zza tamtych wzgórz, przepojony wilgocią zapach morza.

A co tam łzy dzieci, co tam pretensje Prue czy zaciśnięte usta woźnicy, co tam Harry i jego zatroskane, smutne niebieskie oczy, kiedy oznajmiła mu o swojej decyzji.

– Do licha, Dono, co ja takiego zrobiłem, co takiego powiedziałem? Czyż nie wiesz, że cię uwielbiam?

Zapomnieć o tym wszystkim, gdyż to jest właśnie wolność – stać tu przez chwilę, z twarzą wystawioną na słońce i wiatr: oto prawdziwe życie, uśmiechać się i być sama.

Próbowała to wytłumaczyć Harry’emu w piątek wieczorem, po tej niemądrej, szalonej eskapadzie do Hampton Court; usiłowała mu wyjaśnić, o co jej chodzi, że ten żałosny kawał spłatany hrabinie był tylko głupią, źle pojętą rozrywką, sprzeczną z jej prawdziwym stanem ducha; że w rzeczywistości pragnie uciec od siebie, od egzystencji, którą wiedli razem; że doszła do przełomowego punktu w swoim życiu i musi uporać się z tym kryzysem sama.

– Dobrze, jedź do Navron, skoro tego chcesz – rzucił ponuro. – Zaraz wyślę wiadomość, by poczyniono przygotowania na twój przyjazd, by otwarto dom, by służba czekała. Lecz nie pojmuję tego. Skąd ten pośpiech, przecież nigdy nie wyrażałaś takiego pragnienia, i dlaczego nie życzysz sobie, bym ci towarzyszył?

– Ponieważ chcę być sama, ponieważ jestem w takim nastroju, że jeśli nie zostanę sama, doprowadzę cię do szału, samą siebie zresztą też – odparła.

– Wciąż nie rozumiem – powiedział.

Zacisnął usta, wzrok miał posępny, więc zdesperowana próbowała odmalować swój stan ducha.

– Czy pamiętasz ptaszarnię mojego ojca? – zaczęła. – W której ptaki były karmione i mogły latać w klatce? Gdy jednak pewnego dnia wyjęłam z niej makolągwę, ona prosto z moich rąk poleciała ku słońcu?

– I cóż z tego? – zapytał, splatając dłonie za plecami.

– Tak właśnie się czuję. Jak makolągwa, zanim odfrunęła – wyjaśniła.

Już odwrócona, uśmiechnęła się mimowolnie, wbrew swojemu szczeremu wyznaniu, bo Harry wyglądał na ogromnie zdziwionego, beznadziejnie zbitego z tropu, gdy tak patrzył na nią w swojej białej koszuli nocnej; potem wzruszył ramionami – biedaczek, rozumiała go – położył się do łóżka i kierując twarz ku ścianie, rzucił:

– Niech mnie piekło pochłonie, Dono, dlaczego musisz być tak cholernie skomplikowana?

3

Przez moment mocowała się z ryglem, który oczywiście zaciął się, nieużywany, bo pewnie nikt nie dotykał go od miesięcy, a potem otworzyła szeroko okna i wpuściła świeże powietrze i słońce.

– Fe! W tym pokoju cuchnie jak w grobowcu – orzekła i kiedy na szybę padły promienie słońca, pochwyciła odbicie patrzącego na nią służącego. Przysięgłaby, że się uśmiechał, kiedy jednak się odwróciła, stał spokojny i poważny, jak cały czas od chwili ich przyjazdu; szczupły, niepozorny człowieczek ze ściągniętymi ustami i dziwnie bladą twarzą. – Nie pamiętam cię – powiedziała. – Czy byłeś tu podczas naszej ostatniej wizyty?

– Nie, milady – odparł.

– Był tu starszy mężczyzna… zapomniałam, jak się nazywał… lecz cierpiał na reumatyzm we wszystkich stawach i ledwie mógł chodzić. Gdzie on jest teraz?

– W grobie, milady.

– Aha. – Przygryzła wargę i ponownie odwróciła się do okna. Czy ten człowiek śmiał się z niej, czy nie? – I ty go zastąpiłeś? – zapytała przez ramię, patrząc na drzewa.

– Tak, milady.

– A jak masz na imię?

– William, milady.

Zapomniała, że mieszkańcy Kornwalii dziwnie mówią, z osobliwym, wręcz obcym akcentem, przynajmniej zdawało jej się, że to akcent kornwalijski; i kiedy znowu się odwróciła, by spojrzeć na tego człowieka, miał na ustach taki sam niespieszny uśmiech, jaki zauważyła odbity w szybie.

– Obawiam się, że naszym nagłym przyjazdem, koniecznością otwarcia domu, sprawiliśmy dużo kłopotów – podjęła. – Oczywiście, był zbyt długo zamknięty. Wszędzie leży kurz. Ciekawa jestem, czy zwróciłeś na to uwagę.

– Zwróciłem, milady – potwierdził – ale ponieważ jaśnie pani nigdy nie przyjeżdżała do Navron, nie było warto zawracać sobie głowy sprzątaniem pokojów. Trudno szczycić się pracą, której nikt nie widzi i nie docenia.

– Istotnie – przyznała Dona z urazą, lecz także rozbawieniem. – Pani się nie trudzi, to i nie trudzi się służba.

– Tak jest, milady – odpowiedział poważnie.

Dona przeszła przez długi salon, dotykając krzeseł, ich wyblakłych, poszarzałych obić. Przesunęła palcami po rzeźbieniu kominka i przyjrzała się wiszącym na ścianie portretom: to ojciec Harry’ego, pędzla van Dycka – ależ miał nieciekawą twarz – i niewątpliwie sam Harry; tę miniaturę w gablotce namalowano w roku, w którym się pobrali. Teraz sobie przypomniała: jak młodo wyglądał i jaki był napuszony. Odłożyła miniaturę, czując na sobie wzrok Williama – co za dziwne z niego stworzenie – ale zaraz odzyskała panowanie nad sobą; nigdy jeszcze nie speszył jej żaden służący.

– Dopilnuj, proszę, by wszystkie pomieszczenia w domu zostały zamiecione i odkurzone – poleciła – srebra wyczyszczone, kwiaty wstawione do pokojów, by wszystko znalazło się na swoim miejscu, krótko mówiąc, żeby było tak, jakby pani tego domu nie marnotrawiła czasu gdzieś indziej, tylko przebywała tu od wielu lat.

– Mnie samemu sprawi to przyjemność, milady – odparł, po czym skłonił się i wyszedł z pokoju, Dona zaś z rozdrażnieniem uświadomiła sobie, że znowu się z niej śmiał, nie jawnie, nie poufale, lecz potajemnie, w skrytości ducha.

Wyszła przez okno francuskie i znalazła się na trawniku przed domem. Przynajmniej ogrodnicy nie próżnowali: trawa była świeżo przystrzyżona, żywopłoty przycięte; być może wszystko to zrobiono pospiesznie, wczoraj albo przedwczoraj, kiedy nadeszła wiadomość, że pani przyjeżdża. Biedacy, rozumiała ich rozleniwienie, muszą uważać ją za dopust boży: zakłóca im spokojny rytm dnia codziennego, wyrywa ich z bezczynności, przeszkadza temu dziwnemu Williamowi – czy rzeczywiście mówił z kornwalijskim akcentem? – narusza stan nieporządku, w którym żył wygodnie.

Przez otwarte okno dobiegł ją z domu surowy głos Prue domagającej się ciepłej wody dla dzieci, donośny płacz Jamesa – biedny cukiereczek, dlaczego musi się myć, kąpać, rozbierać, dlaczego nie zawinąć go, tak jak stoi, w koc i nie dać mu pospać w jakimś ciemnym kącie? – i po chwili doszła przez trawnik do prześwitu między drzewami, który pamiętała z ostatniego pobytu; no i rzeczywiście, tam w dole płynęła rzeka, jasna, niezmącona i cicha. Nad wodą usianą zielonozłotymi cętkami wciąż jeszcze stało słońce, jej powierzchnię marszczył lekki wietrzyk; gdzieś tu powinna być łódź – musi spytać o tę łódź Williama – wsiądzie do niej, a ona niech uniesie ją ku morzu. Ależ to się w głowie nie mieści, co za przygoda! James musi z nią popłynąć, oboje będą zanurzać w wodzie ręce i twarze, zostaną zmoczeni przez pył wodny, ryby będą wyskakiwać nad powierzchnię, a ptaki morskie na nich krzyczeć. Wielkie nieba, wreszcie udało jej się stamtąd wydostać, uciec, znaleźć się na swobodzie – czy to możliwe? – i ta świadomość, że jest co najmniej trzysta mil od St James’s Street, od szykowania się na kolację, od Pod Łabędziem i zapachów Haymarket, od ohydnego porozumiewawczego uśmieszku Rockinghama, ziewania Harry’ego i jego pełnych wyrzutu niebieskich oczu. A także od tamtej Dony, której nie znosiła, Dony, która z nudów albo złośliwości, czy też jednego i drugiego razem, zrobiła tamten idiotyczny kawał hrabinie w Hampton Court: ubrała się w bryczesy Rockinghama, zarzuciła na siebie pelerynę i włożyła maskę, a następnie pojechała z nim i innymi, zostawiwszy Pod Łabędziem Harry’ego (zbyt pijany, nie rozumiał, co się dzieje); udając rozbójników, otoczyli powóz hrabiny i zmusili ją, by wysiadła z niego na gościńcu.

– Kim jesteście?! Czego chcecie?! – wykrzyknęła nieszczęsna stara kobieta, trzęsąc się ze strachu, podczas gdy Rockingham krył twarz w końskiej grzywie i dusił się z tłumionego śmiechu, a ona, Dona, odgrywała rolę herszta.

– Sto gwinei albo twoja cześć, pani! – zawołała zimnym głosem.

I hrabina, biedactwo, mająca na karku już szósty krzyżyk i męża w grobie od dwudziestu lat, zaczęła grzebać w sakiewce, by znaleźć suwereny, przerażona, że ten młody obwieś z miasta pchnie ją do rowu – a wręczając pieniądze, spojrzała w zamaskowaną twarz Dony i z żałosnym drżeniem kącika ust poprosiła:

– Na miłość boską, daruj mi, jestem bardzo stara i bardzo zmęczona.

Wówczas Dona, którą w jednej chwili ogarnął wstyd i poczucie winy, oddała jej sakiewkę, zawróciła konia i pogalopowała z powrotem do miasta, przepełniona pogardą dla samej siebie, ze wzrokiem zamglonym od łez i upokorzenia, a Rockingham pędził za nią, wołając: „Co, do diabła, się stało?!”. Harry zaś, któremu powiedzieli, że to będzie tylko przejażdżka do Hampton Court w blasku księżyca, wrócił do domu na piechotę, nie za bardzo pewny kierunku, i natknął się przed drzwiami na żonę w bryczesach swojego najlepszego przyjaciela.

– Zapomniałem… była jakaś maskarada… z udziałem króla? – zapytał, patrząc na nią tępo i przecierając oczy.

– Nie, do diabła z tobą! – rzuciła Dona. – Jeśli była jakaś maskarada, to już po niej, skończyła się raz na zawsze. Wyjeżdżam.

Potem w sypialni na górze niekończąca się kłótnia, po niej bezsenna noc, rankiem ciąg dalszy kłótni, później przybycie Rockinghama, którego Dona nie chciała widzieć, wyprawienie posłańca do Navron, by uprzedził służbę, przygotowania do podróży, sama podróż i wreszcie cisza, samotność i swoboda, w którą wciąż trudno było jej uwierzyć.

Słońce zachodziło już za drzewa, rzucając przyćmiony czerwony blask na płynącą w dole rzekę, w powietrze wzlatywały gawrony i zbierały się przy swoich gniazdach, skłębiony dym z kominów unosił się ku niebu cienkimi niebieskimi smugami i William zapalał świece w holu. Kolację zjadła późno, tak jak miała ochotę – wczesne kolacje, dzięki Bogu, należały już do przeszłości – i posilała się z nową, pełną poczucia winy przyjemnością, siedząc samotnie u szczytu stołu, podczas gdy William stał za jej krzesłem i obsługiwał ją bez słowa.

Stanowili dziwny kontrast, on w swoim poważnym ciemnym stroju, z drobną nieprzeniknioną twarzą, małymi oczami i ściągniętymi ustami przypominającymi guzik, i ona w białej sukni i naszyjniku z rubinami, z włosami ułożonymi w modne loczki i zaczesanymi za uszy.

Na stole stały wysokie świece, a ich płomienie drżały w powiewach z otwartego okna i rzucały cienie na jej twarz. Tak, myślał służący, jaśnie pani jest piękna, lecz rozdrażniona i nieco smutna. Usta wyrażają jakby niezadowolenie, a między brwiami rysuje się mała zmarszczka. Ponownie napełnił jej kieliszek, porównując rzeczywistość, którą miał przed sobą, z podobizną wiszącą na ścianie w sypialni na górze. Czy to możliwe, że stał tam jeszcze przed tygodniem z kimś przy boku i ten ktoś, zerkając na portret, rzucił żartobliwie: „Czy zobaczymy ją kiedyś, Williamie, czy też na zawsze pozostanie symbolem nieznanego?”, po czym, przyjrzawszy się uważniej, dodał z lekkim uśmiechem: „Te oczy są wielkie i bardzo piękne, lecz także kryją cienie. Pod dolnymi powiekami widać smugi, jakby ktoś dotknął ich brudnymi palcami”.

– Czy są winogrona? – zapytała nagle jego pani, przerywając ciszę. – Mam ochotę na winogrona, czarne, soczyste, dojrzałe, takie z nalotem.

– Tak, milady – odpowiedział służący, wracając do teraźniejszości.

Przyniósł owoce, odciął kiść srebrnymi nożyczkami i położył na jej talerzu. Skrzywił się na myśl o wiadomości, którą będzie musiał przekazać jutro albo pojutrze, kiedy znowu nadejdzie przypływ i statek powróci.

– Williamie – odezwała się ponownie.

– Tak, milady?

– Niania mówi mi, że pokojówki na górze dopiero co zostały przyjęte na służbę, że posłałeś po nie, kiedy dowiedziałeś się o naszym przyjeździe. Podobno jedna z nich pochodzi z Constantine, a druga z Gweek, i nawet kucharz, z Penzance, jest nowy.

– To całkowicie zgodne z prawdą, milady.

– Co było tego powodem, Williamie? Zawsze myślałam… i chyba sir Harry też tak sądził… że w Navron jest cała służba.

– Wydawało mi się, milady, zapewne niesłusznie, jaśnie pani sama to osądzi, że jeden bezczynny służący w domu wystarczy. Od roku mieszkam tu całkiem sam.

Spojrzała na niego przez ramię, gryząc winogrono.

– Mogłabym cię za to odprawić, Williamie.

– Tak, milady.

– I pewnie uczynię to jutro z rana.

– Tak, milady.

Jadła dalej winogrona, zastanawiając się nad nim, poirytowana i trochę zaciekawiona tym, że służący może tak intrygować. Wiedziała, że go nie odprawi.

– Przypuśćmy, że cię nie zwolnię, Williamie.

– Będę wiernie służył milady.

– Skąd mogę mieć pewność?

– Zawsze wiernie służę tym, których darzę miłością.

Nie znalazła na to odpowiedzi, gdyż jego małe ściągnięte usta były jak zwykle pozbawione wyrazu, oczy też niczego nie zdradzały, czuła jednak w sercu, że on wcale się z niej nie śmieje, że jest zupełnie szczery.

– Mam to uznać za komplement, Williamie? – spytała w końcu, wstając, a on odsunął jej krzesło.

– Taka była moja intencja, milady – odparł.

Wyszła z jadalni bez słowa, wiedząc, że w tym dziwnym człowieku o zabawnym, poufałym sposobie bycia znalazła sprzymierzeńca, przyjaciela. Zaśmiała się cicho do siebie, gdy pomyślała o Harrym, o tym, jak popatrzyłby ze zdziwieniem. „Co za przeklęta impertynencja, powinno się go wychłostać”.

Rzecz jasna, to było karygodne, William zachował się haniebnie. Nie miał prawa mieszkać sobie sam w tym domu; nic dziwnego, że wszędzie leżał kurz, a na podwórzu cuchnęło. Lecz ona rozumiała to wszystko, bo czyż nie przyjechała tu w tym samym celu? Możliwe, że William miał marudną żonę i pełne trosk życie w innej części Kornwalii, możliwe, że on także pragnął uciec. Gdy spoczęła w salonie, trzymając na kolanach książkę, której nie czytała, i patrzyła na rozpalony przez służącego ogień w kominku, zastanawiała się, czy przed jej przyjazdem siedział na tych kapach i narzutach, czy miał jej za złe, że teraz ona korzysta z tego pokoju. Och, cudowny luksus, jakim jest spokój – tak żyć samotnie, z poduszką pod głową, gdy powiew z otwartego okna burzy włosy, i odpoczywać bezpiecznie, w poczuciu, że nikt nie wkroczy z głośnym śmiechem, natrętnym głosem – to wszystko należało do innego świata, świata pokrytych pyłem kocich łbów, ulicznych woni, czeladników, brzydkiej muzyki, gospód, nieszczerej przyjaźni i pustoty. Biedny Harry, w tej chwili pewnie był Pod Łabędziem na kolacji z Rockinghamem, skarżąc się na swój los, przysypiając nad kartami, pijąc za dużo i wyrzekając: „Niech to szlag, wciąż mówiła o jakimś ptaku, że czuje się jak ptak, o co, do licha, mogło jej chodzić?”. A Rockingham, ze swoim krzywym, złośliwym uśmieszkiem i wąskimi oczami, który ją rozumiał, a przynajmniej tak mu się wydawało, mamrotał: „Ciekawe… bardzo ciekawe”.

Kiedy ogień przygasł i w pokoju zapanował chłód, udała się na górę do sypialni, wstępując po drodze do pokojów dziecinnych, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Henrietta przypominała woskową lalkę – jasne loczki okalały jej twarz, usteczka były lekko wydęte – a James spał w swoim łóżeczku, marszcząc czółko, pucołowaty i nieustraszony jak mops. Schowała jego rączkę pod kołdrę, całując ją, a wtedy otworzył jedno oko i uśmiechnął się do niej. Wycofała się, zawstydzona swoim ukradkowym gestem czułości – jakie to prymitywne, jakie niegodne, doznawać takich szalonych wzruszeń, tylko dlatego, że dziecko jest płci męskiej. Z całą pewnością wyrośnie na grubego, prostackiego i nieciekawego mężczyznę i tylko unieszczęśliwi jakąś kobietę.