Oberża na pustkowiu - Daphne du Maurier - ebook + audiobook

Oberża na pustkowiu ebook i audiobook

Daphne du Maurier

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedna z najbardziej znanych powieści angielskiej mistrzyni suspensu, której twórczość weszła już na stałe do kanonu literatury światowej.

Kolejna książka Daphne du Maurier wydana w ekskluzywnej Serii Butikowej Albatrosa.

Osnuta gęstą mgłą Kornwalia.

Tajemnicza oberża pośrodku drogi donikąd.

I młoda kobieta, która próbuje na nowo ułożyć sobie życie, ale wkracza do świata pełnego niebezpieczeństw…

W życiu dwudziestotrzyletniej Mary Yellan zaszły przełomowe zmiany. Niedawno pochowała matkę, z którą była blisko związana, a następnie sprzedała podupadającą farmę z całym dobytkiem. Wszystkie rzeczy osobiste zmieściła w jednej walizce – i nic jej już w rodzinnych stronach nie trzyma.

Pozbawiona zobowiązań, postanawia odwiedzić jedyną bliską osobę, jaka jeszcze została jej na świecie – ciotkę Patience, którą ostatnio widziała w dzieciństwie. Siostra matki, niegdyś serdeczna i pełna życia, mieszka na kornwalijskim odludziu w oberży Jamajka, którą prowadzi jej mąż, Joss Merlyn.

Wybierając się w drogę, Mary jeszcze nie wie, że w omijanej przez miejscowych szerokim łukiem Jamajce nikt o zdrowych zmysłach nie wynajmuje pokoju na noc. Że mało kto wchodzi tam choćby na krótki posiłek i chwilę odpoczynku. Że właściciel oberży to budzący powszechny postrach brutal i alkoholik, który pastwi się nad zahukaną Patience i prowadzi szemrane interesy z tajemniczymi ludźmi, zjeżdżającymi do Jamajki pod osłoną nocy. I że odwiedziny u ukochanej ciotki wiążą się z niebezpieczeństwami, w obliczu których zgubienie drogi na osnutych wieczorną mgłą bagnach wydaje się drobnostką…

Jedna z najbardziej tajemniczych powieści Daphne du Maurier, zekranizowana przez samego Alfreda Hitchcocka.

Oberża na pustkowiu” to powieść o czystym złu. Nie tym pospolitym, pijackim, bandyckim złu, jakie wyrządzają ludzie pokroju Jessa Merlyna. To historia o czymś znacznie gorszym – potężnej sile, którą du Maurier w pełni wyraża, z niesamowitą mocą, dopiero w zdumiewającym finale powieści.

„The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 20 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,0 (410 ocen)
129
168
89
20
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
adamm0

Nie polecam

nuuudaaa!
10
Ewaski1988

Z braku laku…

ale to było denne
00
Joannab2

Całkiem niezła

Średnia. Nie porwała. Dla mnie przewidywalna, przez co bez większych emocji .
00
Dominika198

Nie oderwiesz się od lektury

Najbardziej gotycka z powieści Du Maurier. Głównym wątkiem powieści jest los młodej dziewczyny, która po śmierci matki zamieszkuje z ciotką i jej mężem na tytułowym pustkowiy. Pobyt u krewnej pozwoli jej poznać prawdziwe zło, okrucieństwo a także miłość i wolę walki. Niesamowita atmosfera to wielki atut tej historii
00
Dorotaciolek

Całkiem niezła

Może być ale ..
00

Popularność




Niepokojąca i pełna uroku powieść zainspirowana mrocznym klimatem Wichrowych Wzgórz.

Jedna z najbardziej znanych książek angielskiej mistrzyni suspensu, której twórczość weszła na stałe do kanonu literatury.

Działający na wyobraźnię obraz świata, w którym nic nie jest tym, czym się wydaje, V a przemoc i zło może pokonać tylko nieposkromiona siła miłości.

Jaką tajemnicę kryje w sobie mroczna oberża Jamajka, ukryta pośród smaganych wiatrem wzgórz Kornwalii?

Czy Mary Yellan, odważna młoda kobieta o czystym sercu, poradzi sobie w rządzonej przez mężczyzn bez zasad brutalnej rzeczywistości, w którą rzucił ją nieubłagany los?

Oberża na pustkowiu zachwyciła samego Alfreda Hitchcocka i w stworzonej przez niego ekranizacji główną rolę zagrała słynna Maureen O’Hara.

Daphne du Maurier (1907–1989)

Angielska pisarka pochodząca z arystokratycznej rodziny, autorka powieści, które niełatwo zaklasyfikować do jednego gatunku – łączą w sobie grozę, psychologię, romans i thriller. Jej pierwsza powieść, Dobry duch, ukazała się w 1931 roku, ale prawdziwą sławę przyniosła jej dopiero wydana w 1938 roku Rebeka, sfilmowana m.in. przez Alfreda Hitchcocka, a przez Stephena Kinga uznana za jedną z największych inspiracji w jego twórczości. Słynny reżyser przeniósł na ekran także opowiadanie du Maurier pt. Ptaki. Autorka angażowała się w produkcję filmów na podstawie jej powieści, m.in. wpływając na wybór aktorów grających główne role. Napisała także kilka sztuk teatralnych. W 1969 roku otrzymała Order Imperium Brytyjskiego.

W 2020 roku na platformie Netflix pojawiła się najnowsza ekranizacja najsłynniejszej powieści du Maurier, Rebeki, w gwiazdorskiej obsadzie: z Lili James, Armiem Hammerem i Kristin Scott Thomas w rolach głównych.

Imogen Hermes Gowar

SYRENA I PANI HANCOCK

Daphne du Maurier

REBEKA

MOJA KUZYNKA RACHELA

Madeline Miller

KIRKE

PIEŚŃ O ACHILLESIE

Kate Morton

MILCZĄCY ZAMEK

Diane Setterfield

BYŁA SOBIE RZEKA

TRZYNASTA OPOWIEŚĆ

CZARNE SKRZYDŁA CZASU

Tytuł oryginału:

JAMAICA INN

Copyright © Daphne du Maurier 1936

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Krzysztof M. Komarnicki 2022

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce: Sketchepedia/Freepik (gałęzie);

macrovector/Freepik (trawa i płot)

ISBN 978-83-8215-978-3

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Nota od autorki
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18

Nota od autorki

Oberża Jamajka stoi do dzisiaj, gościnna i otwarta na każdego przybysza, na ciągnącej się przez 20 mil drodze między Bodmin a Launceston.

W tej historii starałam się ją pokazać tak, jak mogłaby wyglądać ponad 120 lat temu; chociaż jednak pojawiają się tutaj miejsca rzeczywiste, opisane postacie i wydarzenia są całkowicie zmyślone.

Daphne du Maurier

Bodinnick-by-Fowey

Październik 1935

1

Był posępny, szary dzień, jeden z ostatnich dni listopada. Zmiana pogody przyszła nagle, gdy nieżyczliwy, ostry wiatr zasnuł niebo ołowianymi chmurami, z których mżył nieustannie drobny deszcz, a choć była dopiero druga po południu, bladość zmierzchu jesiennego spadła już na wzgórza, spowijając je mgłą. Lepki ziąb mimo szczelnie zamkniętych okien przenikał do wnętrza dyliżansu i nasycał wilgocią skórzane obicia siedzeń. Musiała też być niewielka szpara w dachu, bo cienkie strumyczki deszczu raz po raz spływały z góry, zostawiając w tym miejscu na skórze granatowe smugi i plamy jak po rozlanym atramencie.

Woźnica, po uszy okutany płaszczem, zginał się na koźle wpół, daremnie usiłując stworzyć sobie osłonę z własnych ramion, a smutne konie z trudem posuwały się naprzód, zbyt silnie nękane wichurą i deszczem, aby reagować na uderzenia bata, który co chwila trzaskał nad ich łbami.

Koła dyliżansu z jękiem i skrzypieniem zapadały się i podskakiwały na wybojach, czasem zaś spryskiwały szyby płynnym błotem, co w połączeniu z nieprzerwanie siąpiącym deszczem uniemożliwiało choćby rzut oka na krajobraz.

Nieliczni pasażerowie dla rozgrzewki tulili się do siebie i wydawali chóralne okrzyki, ilekroć dyliżans wpadał do dołu głębszego niż zwykle, staruszek zaś, który narzekał bez przerwy, odkąd wsiadł w Truro do dyliżansu, w pewnej chwili zerwał się rozwścieczony, otworzył z wysiłkiem okno i nie zważając na strugi deszczu zalewające nie tylko jego, lecz także towarzyszy podróży, wysunął głowę na zewnątrz. Piskliwym, złym głosikiem wymyślał woźnicy od łotrów, zbójów, morderców i krzyczał, że jeśli woźnica nadal będzie pędził na złamanie karku, wszyscy pasażerowie wyzioną ducha, zanim dojadą do Bodmin, bo i tak już ledwie zipią, a jeśli o niego osobiście chodzi, nigdy już nie wsiądzie do dyliżansu.

Trudno by ustalić, czy woźnica go w ogóle słyszał. Prawdopodobniejsze było, że potoki złorzeczeń porwał i uniósł wiatr. Staruszek po chwili czekania, wyziębiwszy dokładnie wnętrze dyliżansu, usiadł znów na swoim miejscu w kącie, okrył kolana pledem i coś do siebie gniewnie mamrotał.

Najbliższa jego sąsiadka, wesoła, rumiana kobieta w niebieskiej pelerynie, westchnęła ze współczuciem, po czym mrugając do pozostałych pasażerów i nieznacznym ruchem głowy wskazując staruszka, oświadczyła po raz co najmniej dwudziesty, że jak żyje, nie pamięta takiej niepogody, wichura co się zowie, tu już nikt się nie pomyli i nie powie, że jest lato. Następnie pogrzebała w pokaźnym koszyku, wyciągnęła wielki kawał ciasta i zatopiła w nim mocne białe zęby.

Mary Yellan siedziała w przeciwległym kącie, tam gdzie strumyczek deszczu sączył się przez szparę w dachu. Niekiedy zimna kropla spadała jej na ramię, wówczas dziewczyna strzepywała ją niecierpliwie.

Z podbródkiem wtulonym w dłonie nie odrywała oczu od okna zachlapanego błotem i deszczem, w nikłej, lecz wciąż jeszcze żywej nadziei, że jakiś promień słońca przebije się w końcu przez chmury i choć skrawek błękitu, co wczoraj jeszcze olśniewał nad Helfordem, zabłyśnie na znak pomyślnej przyszłości.

Znajdowała się zaledwie czterdzieści mil od miejsca będącego przez dwadzieścia trzy lata jej domem, lecz owa nadzieja w sercu zaczęła już przygasać, a nieustępliwa odwaga, która stanowiła dominującą cechę charakteru dziewczyny i ratowała ją podczas choroby i śmierci matki, dała się teraz zachwiać pierwszym podmuchom wichury.

Okolica była zupełnie obca, a to już samo przez się budziło przerażenie. Przez zamglone okno dyliżansu Mary, wytężając wzrok, spoglądała na świat całkiem odmienny od tamtego, który znała, a od którego dzielił ją tylko dzień podróży. Jakże dalekie teraz i być może utracone na zawsze wydawały się lśniące wody Helfordu, zielone wzgórza, łagodne stoki dolin, gromadki białych domków nad brzegiem rzeki! Helfordzki deszcz był dobrotliwy, szeleścił w listowiu drzew, niknął w bujnej trawie, tworzył potoki i rzeczułki spływające do szerokiej rzeki, wsiąkał we wdzięczną glebę, która odpłacała się barwnymi kwiatami.

Ten deszcz był zajadły, bezlitosny, siekł okna dyliżansu i smagał twardą, jałową ziemię. Nie rosły tu żadne drzewa, jeśli nie liczyć jednego lub dwóch, rozpościerających nagie konary, powyginane i poskręcane przez stulecia wichrów, a tak sczerniałych ze starości i słoty, że gdyby nawet wiosna owiała je swym tchnieniem, pączki nie odważyłyby się chyba rozwinąć w liście, lękając się spóźnionych, zabójczych przymrozków. Uboga okolica, bez żywopłotów i łąk, kraina kamieni, czarnego wrzosu i karłowatego żarnowca.

Tutaj pewnie nigdy nie bywa naprawdę pogodnie, myślała Mary; albo szaruga jak dzisiaj, albo sucha spiekota pełni lata, a nigdzie zielonej, cienistej kotliny, dającej schronienie, sama tylko trawa, co żółknie i brunatnieje jeszcze przed końcem maja. W tym szarym, obcym krajobrazie nawet ludzie na drogach i w miasteczkach wyglądają inaczej, upodabniają się widać do otoczenia. W Helston, tam gdzie wsiadła do pierwszego dyliżansu, Mary czuła się jeszcze na dobrze znanym gruncie. Tyle dziecięcych wspomnień łączyło ją z tym miasteczkiem. Cotygodniowe wyprawy na targ z ojcem, a potem, kiedy ojca zabrakło, z matką, która mężnie zajęła jego miejsce i tak jak on jeździła niezmordowanie tam i z powrotem, w zimie i w lecie. Woziła okryte starannie słomą kury, jajka, masło, Mary zaś siedziała obok, mocno ściskając większy od siebie koszyk i opierając mały podbródek o pałąk. Ludzie w Helston byli im życzliwi, nazwisko Yellan znano tu i szanowano, gdyż po śmierci męża wdowa musiała toczyć ciężką walkę o byt i niewiele było kobiet, które mając jedno tylko dziecko i całe gospodarstwo do prowadzenia, wybrałyby samotność i nie myślały wcale o powtórnym zamążpójściu. Pewien farmer z Manaccan poprosiłby ją o rękę, gdyby tylko śmiał, drugi ewentualny kandydat mieszkał w Gweek, ale czytali z jej oczu, że nie zechce żadnego z nich, bo duszą i ciałem należy wciąż do tego, który odszedł. Harówka na farmie zmogła jednak w końcu matkę. Kobieta nie oszczędzała się nigdy i przez siedemnaście lat wdowieństwa zmuszała się ustawicznie do nadludzkich wysiłków, nie zdołała więc przetrzymać ostatniej próby i straciła serce do dalszej walki.

Inwentarz farmy wciąż się kurczył, a że nastąpiły ciężkie czasy – jak mówiono matce w Helston – i ceny gwałtownie spadły, nie sposób było nigdzie zdobyć gotówki. Wszędzie wokół panowała ta sama rozpaczliwa sytuacja. Farmerom głód zaglądał już w oczy. Na domiar złego jakaś zaraza spadła na okolicę i zabijała żywy inwentarz w wioskach dookoła Helfordu. Zaraza nie miała nazwy i nie było na nią lekarstwa. Atakowała i niszczyła wszystko, co żywe, niczym późny mróz, co wiosną przychodzi nagle wraz z księżycem w nowiu, a potem znika, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu prócz martwych stworzeń. Trudny to był, niespokojny, okres dla Mary i jej matki. Patrzyły, jak wyhodowane przez nie kurczęta i kaczęta jedno po drugim marnieją i giną. Widziały, jak młody byczek padł na łące, tam gdzie się pasł. Najboleśniejsza była śmierć starej klaczy, która służyła im przez dwadzieścia lat i na której szerokim grzbiecie Mary jako małe dziecko uczyła się jeździć konno. Klacz pewnego ranka w stajni wydała ostatnie tchnienie, opierając łeb na kolanach Mary, a kiedy wykopano dół w sadzie pod jabłonią, kiedy ją pochowano i nigdy już nie miała zawieźć ich w dzień targowy do Helston, matka zwróciła się do Mary:

– Jakaś część mojej duszy poszła do grobu razem z biedną Nell, Mary. Może to moja wiara w Boga, nie wiem, ale czuję, że serce mam zmęczone i nie mogę już dłużej żyć.

Weszła do domu i usiadła w kuchni, blada jak płótno, postarzała nagle o dziesięć lat. Wzruszyła obojętnie ramionami, kiedy Mary powiedziała, że zawoła lekarza.

– Za późno, dziecko – rzekła. – O siedemnaście lat za późno. – Zaczęła płakać cicho, ona, która nigdy dotychczas nie płakała.

Mary pobiegła po starego doktora, który mieszkał w Mawgan i niegdyś był obecny przy jej narodzinach. Doktor, jadąc z nią swoją dwukółką na farmę, potrząsał smutno głową.

– Powiem ci, Mary, co to jest – rzekł. – Twoja matka od chwili śmierci ojca nie oszczędzała się wcale, a do tego wciąż miała zgryzoty, no i załamała się w końcu. Nie podoba mi się to. W złym czasie to się stało.

Zajechali krętą drogą polną pod dom. Przy furtce czekała sąsiadka, pilno jej było obwieścić niedobre nowiny.

– Twojej matce jest gorzej! – krzyknęła. – Stanęła przed chwilą w drzwiach, blada była jak upiór. Nagle dreszcz nią wstrząsnął i upadła na ścieżkę. Pani Hoblyn i Will Searle podbiegli do niej. Zanieśli biedaczkę do domu. Mówią, że nie otwiera oczu.

Doktor stanowczym ruchem odsunął sprzed drzwi gromadkę gapiów. Razem z Willem Searle’em podnieśli z podłogi bezwładne ciało i zanieśli na górę do sypialni.

– Udar – orzekł doktor. – Ale oddycha, puls jest równomierny. Tego się też obawiałem: że załamie się właśnie tak, nagle. Dlaczego to się stało akurat teraz, po tylu latach, Bogu jednemu wiadomo i jej samej. Ty, Mary, musisz teraz udowodnić, że jesteś córką swoich rodziców, i dołożyć starań, aby matka odzyskała zdrowie. Tylko tobie może się to udać.

Ponad pół roku Mary pielęgnowała matkę w tej pierwszej i ostatniej chorobie, lecz mimo całej troski i opieki, jaką otaczali chorą i córka, i doktor, wdowa nie powracała do zdrowia. Zabrakło jej woli życia.

Zdawało się, że pragnie tylko wyzwolenia i modli się w duchu, aby przyszło jak najprędzej. Powiedziała do Mary:

– Nie chcę, żebyś się borykała tak jak ja. Takie zmagania niszczą ciało i ducha. Nie ma powodu, żebyś została tutaj, kiedy odejdę. Najlepiej będzie, jeżeli pojedziesz do Bodmin, do ciotki Patience.

Mary usiłowała przekonać matkę, że śmierć wcale jej nie grozi, ale perswazje na nic się zdały. Pani Yellan spodziewała się śmierci i tego jej przeświadczenia nie sposób było zwalczyć.

– Nie chcę opuszczać farmy, mamo – powiedziała w końcu Mary. – Tu się urodziłam, tutaj urodził się ojciec, a ty też pochodzisz przecież z tej okolicy. Tu jest miejsce Yellanów. Nie boję się ubóstwa ani trudności. Pracowałaś tu sama jedna przez siedemnaście lat, czemu ja bym nie miała tak samo pracować? Jestem silna, podołam każdej męskiej robocie, wiesz o tym.

– To nie jest życie dla młodej dziewczyny – odparła matka. – Harowałam przez wszystkie lata, by uczcić pamięć ojca i przez wzgląd na ciebie. Praca dla kogoś daje kobiecie spokój i zadowolenie, ale kiedy się pracuje tylko dla siebie, to zupełnie inna rzecz. Nie wkłada się serca w pracę.

– Cóż bym robiła w mieście? – zaprotestowała znów Mary. – Nie znam innego życia niż to nasze nad rzeką i nie chcę znać. Dość mi miasta, kiedy jeżdżę stąd do Helston, więcej nie potrzeba. Najlepiej mi tutaj z tymi kurkami, co nam jeszcze zostały, z warzywami w ogrodzie, ze starą maciorą, z łódką na rzece. Co będę robiła w Bodmin u ciotki Patience?

– Mary, dziewczyna nie może mieszkać sama, bo albo zwariuje, albo zejdzie na złą drogę. Innego wyjścia nie ma. Nie pamiętasz już biednej Sue, jak o północy przy pełni księżyca chodziła po cmentarzu i wołała kochanka, którego nigdy nie miała? A jeszcze przed twoim urodzeniem była tu panienka, która została sierotą, mając szesnaście lat. Uciekła do Falmouth i zadała się z marynarzami. Otóż nie zaznamy spokoju w grobie ani ja, ani twój ojciec, jeżeli pozostaniesz bez opieki. Spodoba ci się ciotka Patience, zawsze była pierwsza do zabaw i śmiechów, a serce ma wielkie jak stodoła i miękkie jak masło. Pamiętasz, jak była tutaj dwanaście lat temu? Miała wstążki przy kapeluszu i jedwabną halkę. Jeden człowiek, który pracował w Trelowarren, miał na nią oko, ale ona uważała, że warta jest lepszego losu.

Tak, Mary pamiętała ciotkę Patience z jej fryzowaną grzywką i wielkimi niebieskimi oczami, pamiętała, jak ciotka śmiała się i trajlowała, jak unosiła do góry spódnice i ostrożnie, na paluszkach, przechodziła przez błoto na podwórku. Śliczna była jak wróżka z bajki.

– Jakim człowiekiem jest twój wuj, a jej mąż, tego nie umiem powiedzieć – mówiła dalej matka – bo nigdy go nie widziałam ani nie spotkałam nikogo, kto by go znał. Ale kiedy ciotka wyszła za niego – na świętego Michała minęło dziesięć lat – napisała do mnie list pełen takich zachwytów, aż można było pomyśleć, że to pisze młodziutka dziewczyna, nie przeszło trzydziestoletnia kobieta.

– Będą mnie uważali za nieokrzesaną dzikuskę – powiedziała Mary z namysłem. – Nie mam pięknych manier, których się wymaga od dziewcząt. Nic sobie nie będziemy mieli do powiedzenia.

– Pokochają cię taką, jaka jesteś, minki i sztuczki nie mają znaczenia. Dziecko, masz mi przyrzec, że kiedy odejdę, napiszesz do ciotki Patience. Powtórzysz jej, że moim ostatnim i najgorętszym życzeniem było, żebyś się do niej przeniosła.

– Przyrzekam – powiedziała Mary, ale ciężko jej było na sercu i smutno na myśl o przyszłości tak niepewnej i niezbadanej, gdy utraci wszystko, co zna i kocha, a w trudnych chwilach nie będzie miała nawet tej pociechy, jaką daje widok domu rodzinnego.

Matka z każdym dniem była coraz słabsza, z każdym dniem uchodziło z niej życie. Przetrwała jeszcze żniwa, zbiór owoców i pierwsze opadanie liści. Gdy jednak nadeszły poranne mgły, gdy szron okrył ziemię, wezbrana rzeka popędziła na spotkanie rozszalałego morza, a fale z rykiem rozbijały się na małych plażach helfordzkich, wdowa zaczęła miotać się niespokojnie na łóżku. Nazywała córkę imieniem zmarłego męża, mówiła o sprawach dawno minionych i o ludziach, których Mary nigdy nie znała. Przez trzy dni żyła we własnym, zamkniętym świecie, a na czwarty umarła.

Mary patrzyła, jak wszystko, co kochała i znała, przechodzi stopniowo do obcych rąk. Żywy inwentarz popędzono na targ do Helston. Farmę kupił jakiś człowiek z Coverack, któremu spodobał się dom. Nowy właściciel z fajką w zębach chodził po podwórzu, pokazywał, jakie wprowadzi tu zmiany i które drzewa wytnie, żeby mieć ładniejszy widok, a Mary z niemą nienawiścią obserwowała go ze swego okna, pakując skromny dobytek do kufra po ojcu.

Przybysz z Coverack sprawił, że poczuła się intruzem we własnym domu; najwyraźniej chciał, żeby wyniosła się stąd czym prędzej, myślała więc tylko o tym, aby najrychlej ze wszystkim skończyć i nigdy już tu nie wracać. Jeszcze raz przeczytała list od ciotki, skreślony niepewną ręką na zwykłym papierze. Ciotka pisała, że wstrząśnięta jest nieszczęściem, które spotkało siostrzenicę; nic nie wiedziała o chorobie siostry, przecież to już tyle lat, odkąd była ostatni raz w Helfordzie. Po czym następował ciąg dalszy: U nas też zaszły duże zmiany. Nie mieszkam już w Bodmin, ale dwanaście mil za miastem, na drodze do Launceston. Okolica bezludna, pustkowie, gdybyś więc do nas przyjechała, rada byłabym z Twego towarzystwa, zwłaszcza w zimie. Pytałam wuja, nie ma nic przeciwko temu, jak powiada, jeżeli tylko jesteś cicha, niegadatliwa i będziesz nam pomagać, kiedy zajdzie potrzeba. Nie może Ci nic płacić ani żywić Cię za darmo, jak sama pewnie rozumiesz. W zamian za mieszkanie i utrzymanie będziesz musiała pomagać w barze. Bo widzisz, wuj jest właścicielem oberży Jamajka.

Mary złożyła list i schowała go do kufra. Dziwne to było zaproszenie od zawsze uśmiechniętej ciotki Patience, którą pamiętała.

Oziębły, oschły list, bez słowa pociechy, niewyjaśniający nic prócz tego, że siostrzenica nie może żądać pieniędzy. Ciotka Patience, z jej jedwabnymi halkami i delikatnym obejściem, żoną karczmarza! Mary doszła do wniosku, że kryje się tu coś, o czym matka z pewnością nie wiedziała. List nazbyt się różnił od tamtego sprzed dziesięciu lat, napisanego przez szczęśliwą młodą mężatkę.

Jednakże Mary dała matce słowo i nie może go złamać. Dom już sprzedany, nie ma tu dla niej miejsca. Bez względu na to, z jakim spotka się przyjęciem, ciotka jest rodzoną siostrą matki, tylko o tym należy pamiętać. Skończyło się dawne życie – umiłowana farma i lśniące wody Helfordu. Przed nią leży przyszłość – i oberża Jamajka.

Tak się więc stało, że Mary Yellan znalazła się w skrzypliwym, rozchybotanym dyliżansie, jadącym z Helston na północ przez Truro z jego gromadą dachów i wieżyc, z szerokimi brukowanymi ulicami, z błękitnym, jeszcze południowym niebem, z ludźmi, co stojąc w drzwiach, uśmiechali się i przesyłali rękami pozdrowienia, gdy mijał ich z łoskotem dyliżans. Ale kiedy Truro pozostało w dolinie, niebo powlokło się chmurami, a po obu stronach traktu rozpostarł się teren jałowy i pusty. Wioski trafiały się teraz rzadko, w drzwiach domków nie widać było uśmiechniętych twarzy. Drzew również było coraz mniej, żywopłoty znikły bez śladu. Wreszcie dyliżans z turkotem zajechał do Bodmin, miasteczka szarego i nieprzystępnego jak otaczające je wzgórza. Pasażerowie jeden po drugim zaczęli zbierać bagaże – wszyscy prócz Mary, która nadal siedziała w swoim kącie. Woźnica z twarzą ociekającą deszczem zajrzał przez okno.

– Jedzie pani do Launceston? – spytał. – Niedobra będzie dzisiaj jazda przez torfowiska. Mogłaby pani przenocować w Bodmin i pojechać jutrzejszym porannym dyliżansem. Nikt tu już dalej nie jedzie prócz pani.

– Muszę być dzisiaj, bo czekają na mnie – powiedziała Mary. – Nie boję się jazdy. Zresztą nie jadę aż do Launceston. Czy zechce mnie pan wysadzić przy oberży Jamajka?

Woźnica spojrzał na nią zaskoczony.

– Przy oberży Jamajka? – powtórzył. – A cóż pani ma tam do roboty? Jamajka nie jest odpowiednim miejscem dla młodej panienki. To chyba jakaś pomyłka.

Wpatrywał się w nią z wyraźnym niedowierzaniem.

– O, słyszałam, że to pustkowie – odparła Mary – ale nie jestem przyzwyczajona do życia w mieście. Nad rzeką Helford, tam skąd pochodzę, bardzo jest cicho, latem czy zimą, nigdy jednak nie dokuczała mi samotność.

– Nie mówiłem wcale o samotności. Może pani nie rozumie, bo jest pani tu obca. Nie chodzi mi o te dwadzieścia parę mil przez torfowiska, chociaż większość kobiet bałaby się tamtędy jechać. Niech pani chwilę zaczeka.

Zwrócił się do kobiety, która stojąc w drzwiach gospody Królewskiej, zapalała lampę nad wejściem, zapadał już bowiem zmierzch.

– Proszę pani! – zawołał. – Niech pani tu przyjdzie i przemówi do rozumu tej panience! Powiedziano mi, że jedzie do Launceston, ale ona mówi, że chce wysiąść przy Jamajce.

Kobieta zeszła po stopniach i zajrzała do wnętrza dyliżansu.

– To dzika okolica, prawdziwe pustkowie – powiedziała – i jeżeli szuka pani pracy, to nie znajdzie jej pani u tamtejszych farmerów. Ci na trzęsawiskach nie lubią obcych. Lepiej się pani urządzi tutaj, w Bodmin.

Mary uśmiechnęła się do niej.

– O to się nie martwię. Jadę do krewnych. Mój wuj jest właścicielem oberży Jamajka.

Nastąpiła długa cisza. W zamglonym świetle latarni Mary dostrzegła, że zarówno kobieta, jak i mężczyzna patrzą na nią szeroko otwartymi oczami. Przeszył ją nagle ziąb, wstrząsnął nią niepokój. Chciałaby usłyszeć od kobiety jakieś słowo otuchy czy zachęty, ale takie słowo nie padło. Kobieta cofnęła się od okna.

– Przepraszam – powiedziała wolno. – Oczywiście, to nie moja sprawa. Dobranoc.

Woźnica, z twarzą dość mocno zaczerwienioną, pogwizdywał jak ktoś, kto chce wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Mary pod wpływem impulsu pochyliła się do przodu i dotknęła jego ramienia.

– Niech pan mi powie – poprosiła. – Nie będę miała nic za złe. Czy mój wuj nie jest tu lubiany? Czy coś się za tym wszystkim kryje?

Mężczyzna bardzo się speszył. Odparł niechętnie, unikając jej spojrzenia:

– Jamajka ma złą sławę. Opowiadają o niej różne historie, wie pani, jak to jest. Ale nie chcę rozsiewać plotek. Może to wszystko nieprawda.

– Jakie historie? – spytała Mary. – Chodzi o to, że tam się dużo pije? A może wuj pozwala, żeby w oberży zbierało się złe towarzystwo?

Mężczyzna usiłował się wykręcić.

– Nie chcę rozsiewać plotek – powtórzył. – I właściwie o niczym nie wiem. No, gadają ludzie… A porządni goście nie chodzą już do Jamajki. Tyle tylko wiem. Za dawnych czasów poiło się tam i karmiło konie, wpadało się, żeby coś przegryźć i wypić kieliszek. Ale teraz już się tam nie zatrzymujemy. Zacinamy konie i na nikogo się nie oglądamy, dopóki nie dojedziemy do Pięciu Dróg, a i tam nie bawimy długo.

– Dlaczego ludzie nie chodzą do oberży? Z jakiego powodu? – nalegała Mary.

Woźnica milczał chwilę, zdawało się, że szuka właściwych słów.

– Boją się – powiedział wreszcie i potrząsnął głową; jasne było, że nic się z niego więcej nie wydobędzie.

Widocznie jednak poczuł, że był zbyt opryskliwy, i zrobiło mu się żal Mary, bo po chwili zajrzał znów do okna.

– Napije się pani herbaty przed wyjazdem? – spytał. – Czeka panią długa droga, a na torfowiskach jest zimno.

Mary pokręciła głową. Zapomniała o głodzie, a choć rozgrzałaby się chętnie herbatą, nie miała ochoty wysiadać z dyliżansu i wchodzić do gospody Królewskiej: kobieta z pewnością będzie się na nią gapiła, ludzie będą szeptać po kątach. Poza tym jakiś zaczajony w niej tchórzliwy duszek szeptał wciąż natarczywie: „Zostań w Bodmin, zostań w Bodmin”, i kto wie, może znalazłszy się w ciepłym i bezpiecznym schronieniu gospody, uległaby jego namowom.

A przecież obiecała matce, że pojedzie do ciotki Patience, nie wolno się teraz cofnąć.

– No to jedźmy – rzekł woźnica. – Jest pani dziś wieczorem jedyną podróżną na całym trakcie. Ma pani tu jeszcze jeden koc, proszę okryć kolana. Jak znajdziemy się już na szczycie wzgórza, będę popędzał konie, bo marna dziś noc do jazdy. Nie zaznam chwili spokoju, dopóki nie znajdę się we własnym łóżku w Launceston. Rzadko który z nas lubi jeździć o tej porze roku przez torfowiska, zwłaszcza przy takiej pogodzie.

Dyliżans zaturkotał po bruku, mijając zaciszne, solidne domy, migotliwe światła, nielicznych przechodniów, którzy chyląc głowy przed wiatrem i deszczem, śpieszyli do domu na kolację. Przez okna zasłonięte okiennicami Mary widziała błyski przyjaznych świec – na kominku z pewnością płonie ogień, stół nakryto białym obrusem, kobieta i dzieci siadają do posiłku, mężczyzna tymczasem grzeje ręce przy wesołym płomieniu. Przypomniała sobie uśmiechniętą wieśniaczkę, z którą tu dziś przyjechała. Zastanawiała się, czy ona też siedzi teraz przy stole w otoczeniu dzieci. Jaka to była przyjemna kobieta, jakie miała rumiane policzki, jakie swojskie spierzchnięte, spracowane ręce! Ile ufności budził jej niski głos! Mary zaczęła układać sobie bajeczkę: gdyby tak wysiadła za kobietą z dyliżansu, poszła z nią, poprosiła ją o przytułek… Nie spotkałaby się z odmową, była tego pewna. Służyłaby kobiecie, pokochałaby ją, brałaby udział w jej życiu, poznałaby jej rodzinę…

Konie wspinały się na wzgórze za miastem. Przez okno w tyle dyliżansu widać było, jak znikają światła Bodmin, szybko, jedno po drugim, aż wreszcie ostatni błysk mrugnął, zamigotał i zgasł. Mary znalazła się teraz sam na sam z wiatrem i deszczem, a od celu podróży dzieliło ją jeszcze dwanaście posępnych mil przez torfowiska.

Przyszło jej na myśl, że tak się chyba czuje okręt, kiedy opuszcza bezpieczną przystań. Ale żaden statek nie mógł się czuć bardziej zgnębiony, choćby nawet wicher grzmiał w olinowaniu i fale lizały pokład.

W dyliżansie było teraz ciemno, bo Mary uznała, że lepiej zgasić mizerny żółty płomyk kaganka, który w podmuchach wiatru wpadających przez szparę w dachu chybotał się na wszystkie strony, zagrażając skórze obić. Siedziała skulona w kącie, chwiejąc się to w jedną, to w drugą stronę, ilekroć dyliżans podskakiwał na wybojach, i myślała o tym, że nigdy dotąd nie wiedziała, jak złowroga może być samotność. Nawet w skrzypieniu i pojękiwaniu dyliżansu, który przez cały dzień kołysał ją przecież niczym kolebka, brzmiała teraz groźba. Wicher szarpał dach, strugi deszczu, coraz gwałtowniejsze, gdy zabrakło osłony wzgórz, pluły w okna ze zdwojoną zaciekłością. Po obu stronach traktu nagie torfowiska, ciemne, nieprzebyte, bez drzew, bez domostw, rozpościerały się aż do niewidzialnego widnokręgu niby bezkresna pustynia. Człowiek nie może mieszkać na takim jałowym pustkowiu, myślała Mary, i być jak inni ludzie; nawet dzieci rodzą się tu pewnie wynaturzone niczym sczerniałe krzaki żarnowca, przyginane do ziemi wiatrem, który nigdy nie ustaje, lecz dmie, jak mu się podoba, ze wschodu i z zachodu, z północy i południa. Umysły też mają pewnie spaczone, myśli niedobre, skoro muszą wciąż przebywać wśród moczarów i skał, wśród twardego wrzosu i kruszejących głazów.

Z dziwnego pnia muszą pochodzić ci, co śpią pod tym czarnym niebem, mając pod głową tę nieżyczliwą ziemię. Niezawodnie pozostało w nich dotychczas coś z Szatana. Droga biegnie przez teren ciemny i milczący, nigdzie błysku światła, który choć na chwilę dodałby otuchy podróżnej w dyliżansie, wróżąc pomyślność, budząc nadzieję. A może na przestrzeni całych dwudziestu mil dzielących Bodmin i Launceston nie ma ani jednego zamieszkanego domu, może nie ma nawet chatki pasterza przy tej bezludnej drodze, nie ma nic prócz ponurego budynku – oberży Jamajka.

Mary straciła rachubę czasu i odległości, nie wiedziała, która to mila, dziesiąta czy setna; uwierzyłaby, gdyby jej ktoś powiedział, że jest już po północy. Zaczęła cenić sobie bezpieczeństwo, jakie zapewniał dyliżans: bądź co bądź, znała wnętrze pojazdu, znała je od wczesnego ranka, czyli od bardzo dawna. Wprawdzie niekończąca się jazda stała się udręką, ale były tu jednak chroniące dziewczynę cztery ścianki, zniszczony, przeciekający dach, a na koźle woźnica, którego mogła w każdej chwili zawołać. Wreszcie zdawało się jej, że woźnica ponaglił konie do szybszego jeszcze biegu, usłyszała, jak pokrzykuje na nie, przez okno dobiegły strzępki jego okrzyków niesione podmuchami wichury.

Otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. Poryw wiatru z deszczem oślepił ją na chwilę, ale otrząsnęła się, odgarnęła włosy z oczu i wówczas ujrzała, że dyliżans w największym pędzie wjeżdża na zbocze wzgórza, a torfowiska po obu stronach traktu majaczą atramentową czernią przez zasłonę deszczu i mgły.

Przed nią, na szczycie, cofnięta nieco w lewo od drogi, ukazała się jakaś budowla. W ciemnościach majaczyły zarysy wysokich kominów. Ani śladu innego domu czy nawet chatki. Jeżeli to była Jamajka, to wznosiła się dumna i samotna, wystawiona ze wszystkich czterech stron na ataki wichrów. Mary otuliła się szczelniej peleryną i zapięła klamrę pod szyją. Konie zatrzymały się, ściągnięte ręką woźnicy, i stały zlane potem mimo ulewnego deszczu, z boków buchały im obłoki pary.

Woźnica zsunął się z kozła i zdjął z góry jej kufer. Wyraźnie się śpieszył, bo wciąż zerkał przez ramię ku domowi.

– Jest pani na miejscu – rzekł. – Trzeba tylko przejść przez dziedziniec. Jeżeli zakołacze pani do drzwi, wpuszczą panią. Muszę już ruszać, bo nie dojadę przed północą do Launceston.

W mgnieniu oka był z powrotem na koźle i chwycił lejce. Krzyknął na konie, smagając je gorączkowo batem. Dyliżans zaturkotał, zatrząsł się i w jednej chwili znikł w ciemnościach, jak gdyby go nigdy nie było.

Mary została sama, z kuferkiem u stóp. Usłyszała za sobą szczęk rygli odsuwanych w nieoświetlonym domu, potem zgrzyt otwieranych drzwi. Jakaś wielka postać wyszła na dziedziniec, kołysząc latarnią.

– Kto tam? – odezwał się ktoś. – Czego tu chcesz?

Mary zrobiła krok naprzód, usiłując zobaczyć twarz mężczyzny.

Światło latarni świeciło jej wprost w oczy i nie mogła nic dojrzeć. Mężczyzna wciąż kołysał przed nią latarnią, ale w końcu roześmiał się, wziął ją za ramię i popchnął bezceremonialnie na ganek.

– Ach, to ty? – powiedział. – Więc jednak przyjechałaś? Jestem Joss Merlyn, twój wuj, i witam cię w oberży Jamajka.

Roześmiał się znów, wciągnął dziewczynę do domu, zamknął drzwi i postawił latarnię na stole przy korytarzu. Mary ujrzała wreszcie jego twarz.

2

Był to istny olbrzym, grubo ponad dwa metry wzrostu, z czołem pooranym bruzdami i cerą smagłą jak u Cygana. Gęste ciemne włosy spadały mu na czoło i zasłaniały uszy. Widać było, że musi być silny jak koń miał potężne bary, długie ramiona sięgające niemal do kolan i pięści jak spore szynki. Taki był wielki, że głowa w stosunku do postaci wydawała się mała, szyja zaś krótka, co wraz z czarnymi brwiami i zmierzwionym włosem składało się na całość przywodzącą na myśl pochylonego do przodu, gigantycznego goryla. Na tym zresztą kończyło się podobieństwo, bo mimo długich nóg i rąk oraz potężnej budowy nie miał w twarzy nic z małpy. Wydatny orli nos rysował się nad ustami, które niegdyś mogły się zapewne poszczycić idealnym wykrojem, lecz teraz zapadły się i wygięły ku dołowi, a wielkie ciemne oczy nadal były piękne, mimo okalających je zmarszczek, obrzęków i krwistych cętek.

Największą jednak ozdobą, jaka mu pozostała, były zęby, wciąż jeszcze zdrowe i bardzo białe, gdy się więc uśmiechał, odcinały się od opalonej twarzy, nadając jej wilczy wyraz. A choć powinna być ogromna różnica między uśmiechem człowieka i obnażonymi kłami głodnego wilka, u Jossa Merlyna była ona niedostrzegalna.

– A więc ty jesteś Mary Yellan – powiedział w końcu, górując nad nią olbrzymią postacią i pochylając niżej głowę, żeby się lepiej dziewczynie przyjrzeć. – No i przyjechałaś z daleka, żeby się zaopiekować wujem Jossem. To bardzo ładnie z twojej strony.

– Gdzie ciocia Patience? – spytała Mary, rozglądając się po mrocznym, nieprzytulnym korytarzu z podłogą wykładaną zimnymi kamiennymi płytami i widząc pokrzywione ze starości drewniane schody, wiodące gdzieś na górę. – Nie spodziewała się mojego przyjazdu?

– „Gdzie ciocia Patience?” – przedrzeźniając ją, powtórzył mężczyzna. – Gdzie moja ciotuchna? Chcę, żeby mnie ucałowała, przytuliła, przygarnęła do serca! Cóż to, nie możesz chwili bez niej wytrzymać? Nie chcesz ucałować wuja Jossa?

Mary cofnęła się. Myśl o ucałowaniu tego człowieka napełniła ją odrazą. Musi być chyba obłąkany albo pijany. Najpewniej i jedno, i drugie. Ale nie chciała go rozgniewać, za bardzo była wystraszona.

Odgadł jej myśli i roześmiał się znowu.

– Nie bój się – powiedział. – Nie dotknę cię. Nic ci z mojej strony nie grozi. Nigdy nie lubiłem ciemnowłosych kobiet, a poza tym mam ważniejsze rzeczy do roboty, niż bawić się w łapki z własną siostrzenicą.

Patrzył na nią pogardliwie, traktując ją najwyraźniej jak idiotkę. Wreszcie znudziły mu się żarty, podniósł głowę w kierunku schodów.

– Patience! – ryknął. – Co tam, u diabła, robisz? Dziewczyna przyjechała i zapłakuje się, że ciebie nie ma. Na mnie wcale nie chce patrzeć.

Na górze rozległ się szelest, potem szuranie stóp i cichy okrzyk. Zamigotała świeca i po wąskich schodach zeszła kobieta, osłaniając dłonią płomień. Spod wyszarzałego czepka spadały na ramiona rzadkie siwe włosy, które zapewne usiłowała bezskutecznie skręcić w loki. Sucha skóra wychudłej twarzy opinała szczelnie kości policzkowe. Wielkie oczy były otwarte, jak gdyby ustawicznie o coś pytały, usta wciąż poruszały się nerwowo, to sznurując wargi, to znów je rozluźniając. Kobieta miała na sobie spłowiałą spódnicę w paski, niegdyś wiśniowe, obecnie bladoróżowe wskutek wielokrotnego prania, na ramiona zarzuciła zniszczony, pocerowany szal. Chcąc ożywić nieco strój, wciągnęła widocznie nową wstążkę do czepka, lecz ta jaskrawoczerwona wstążka raziła jak dysonans, podkreślała bowiem trupią bladość twarzy. Mary, osłupiała z przerażenia i współczucia, wpatrywała się w kobietę bez słowa. Czy być może, aby ta obdarta, wynędzniała staruszka była ciotką Patience, śliczną dobrą wróżką z jej dziecięcych wspomnień?

Drobna kobieta zeszła do holu. Ujęła rękę Mary w obie dłonie i zajrzała jej w oczy.

– Naprawdę przyjechałaś? – wyszeptała. – Jesteś moją siostrzenicą, Mary Yellan, tak? Córeczką mojej zmarłej siostry?

Mary potwierdziła skinieniem głowy, dziękując Bogu, że matka nie może oglądać tego spotkania.

– Droga ciociu – powiedziała jak najserdeczniej – cieszę się, że cię znów widzę. Tyle już lat minęło, odkąd byłaś u nas w Helfordzie.

Kobieta wciąż dotykała Mary, głaskała ją po ubraniu, po włosach, aż wreszcie przywarła do ramienia dziewczyny i wybuchnęła głośnym, przeraźliwym szlochem.

– Przestań – warknął jej mąż. – A cóż to za powitanie? Czego beczysz, głupia? Nie widzisz, że dziewczyna chce jeść? Weź ją do kuchni, daj jej boczku i kieliszek czegoś mocnego.

Nachylił się i podniósł kufer Mary, jak gdyby to było piórko.

– Zaniosę do jej pokoju – rzekł – a nim wrócę, kolacja ma być na stole, bo dopiero dam ci powód do płaczu. I tobie też, jeśli zasłużysz – dodał, przysunął twarz do Mary i położył jej wielki paluch na ustach. – Oswojona jesteś czy gryziesz? – spytał, wybuchnął znów śmiechem, który rozbrzmiewał aż pod sufitem, i podtrzymując kufer na ramieniu, ruszył z tupotem po wąskich schodach.

Ciotka Patience zapanowała nad sobą. Z wielkim wysiłkiem uśmiechnęła się, ruchem, który Mary pamiętała z dawnych czasów, poprawiła przerzedzone loki, a następnie, mrugając nerwowo i poruszając ustami, zaprowadziła siostrzenicę przez jeszcze jeden ciemny korytarz do oświetlonej trzema świecami kuchni, gdzie na kominku tlił się i dymił torf.

– Nie zważaj na wuja Jossa – powiedziała, zmieniając nagle ton; przypominała teraz psa, którego biciem nauczono bezwzględnego posłuszeństwa i który mimo otrzymywanych ustawicznie kopniaków bronić będzie swego pana jak lew. – Wujowi trzeba dogadzać, ma swoje zwyczaje i obcym z początku trudno go zrozumieć. Ale jest dla mnie bardzo dobry, zawsze był dobry, od dnia naszego ślubu.

Gadała machinalnie, snując się tam i z powrotem po wykładanej płytami kuchni, nakrywając do stołu, wyjmując z kredensu chleb, ser i smalec. Mary zaś usiadła w kucki przy ogniu i bezskutecznie usiłowała rozgrzać zdrętwiałe palce.

W kuchni pełno było dymu. Unosił się aż pod sufit, wypełniał kąty, wisiał w powietrzu sinym obłokiem. Szczypał Mary w oczy, wciskał się do nozdrzy, czuła jego smak na języku.

– Wkrótce polubisz wuja i poznasz jego zwyczaje – mówiła dalej ciotka. – To bardzo szlachetny i bardzo dzielny człowiek. Znany jest i szanowany w całej okolicy. Nikt złego słowa o nim nie powie. Zbiera się tu u nas czasem bardzo dobre towarzystwo. Nie zawsze jest tak cicho jak dzisiaj. Bo musisz wiedzieć, że to bardzo ruchliwy trakt. Dyliżanse przejeżdżają codziennie. A tutejsi ziemianie są z nami w wielkiej komitywie. Dopiero wczoraj był tu jeden z sąsiadów, upiekłam mu ciasto, żeby zabrał do domu. „Pani Merlyn – powiedział – pani jedna w całej Kornwalii umie piec ciasto”. Tak właśnie powiedział. Nawet sam dziedzic, to znaczy pan Bassat z North Hill, wiesz, właściciel całej ziemi tu naokoło, otóż pan Bassat parę dni temu minął mnie na drodze – to było bodaj we wtorek – i jak przejeżdżał, zdjął przede mną kapelusz. „Moje uszanowanie pani”, rzucił i ukłonił mi się pięknie. Podobno za młodu okropny był z niego kobieciarz. Aż tu Joss wychodzi ze stajni, reperował właśnie dwukółkę. „Jak tam zbiory, panie dziedzicu?”, zapytał. „Wielkie jak ty, Joss”, odparł dziedzic i obaj się roześmiali.

Mary wymamrotała coś w odpowiedzi na tę tyradę, chociaż z przykrością i niepokojem obserwowała, że ciotka Patience, mówiąc, unika jej wzroku, na dodatek zaś sama potoczystość przemowy wydawała się podejrzana. Ciotka mówiła, jak mówi dziecko obdarzone bujną wyobraźnią, które samo sobie opowiada bajkę. Bolesne było, że stara się odgrywać jakąś rolę, i Mary wolałaby, żeby ciotka już zamilkła, bo ten potok słów na swój sposób bardziej dziewczynę przeraził niż przedtem potok łez. Za drzwiami rozległ się szelest i Mary z zamierającym sercem zorientowała się, że Joss Merlyn przypuszczalnie od dłuższej chwili jest na dole i słyszał pewnie słowa żony.

Ciotka Patience również usłyszała szelest, zbladła bowiem i zaczęła sznurować usta. Wuj wszedł do pokoju i spojrzał najpierw na żonę, potem na Mary.

– Co, kury już gdaczą? – rzucił, mrużąc oczy, teraz już bez cienia uśmiechu. – Byle można sobie pogadać, to łzy od razu wysychają. Słyszałem cię, ty durna paplo. Gul, gul, gul, jak indyczka. Myślisz, że twoja najdroższa siostrzenica uwierzyła choć jednemu słowu? Dziecka byś nie oszukała, a co dopiero takiej dzierlatki.

Wziął krzesło spod ściany i z trzaskiem przysunął je do stołu. Usiadł ciężko, aż zaskrzypiały wiązania, sięgnął po bochenek, ukroił wielką pajdę i posmarował smalcem. Odgryzł kęs, napychając usta, i gestem przywołał Mary do stołu.

– Głodna jesteś, widzę to – powiedział.

Odkroił dla niej cienką kromkę, przeciął na cztery części, posmarował masłem, a wszystko to robione było tak zręcznie i odcinało się tak rażąco od gwałtownych, szorstkich ruchów, jakimi brał jedzenie dla siebie, że Mary poczuła coś zbliżonego do lęku. Zdawało się, że jego palce kryją w sobie jakąś czarodziejską moc, która przemienia je z niezgrabnych kołków w zwinne i posłuszne sługi. Gdyby odkroił pajdę chleba i cisnął jej, nie miałaby mu tego za złe, pozostawałoby to w zgodzie z tym, co dotychczas widziała, ale ten nagły przeskok od brutalnej nonszalancji do szybkiej, pełnej wdzięku precyzji ruchów stanowił rewelację o tyle przykrą, że zupełnie niespodziewaną. Podziękowała cicho wujowi i zaczęła jeść.

Ciotka, która umilkła natychmiast, gdy mąż wszedł do kuchni, smażyła boczek nad ogniem. Nikt się nie odzywał. Mary wiedziała, że Joss Merlyn obserwuje ją bacznie, słyszała, jak ciotka za jej plecami nieporadnie przekłada z ręki do ręki gorący uchwyt patelni. Naraz z żałosnym okrzykiem puściła naczynie. Mary zerwała się, chcąc jej pomóc, ale Joss ryknął, żeby się nie ruszała.

– Wystarczy jedna idiotka, nie potrzeba tu dwóch! – wrzasnął. – Siedź na swoim miejscu, niech ciotka sama sprząta. Nie bój się, to nie po raz pierwszy. – Rozparł się na krześle i paznokciami dłubał w zębach. – Czego się napijesz? – spytał dziewczyny. – Brandy, wina czy piwa? Może się zdarzyć, że będziesz tu głodna, ale pragnienia nie zaznasz. W Jamajce nikomu jeszcze nie zaschło w gardle. – Roześmiał się i mrugnął do Mary, pokazując koniuszek języka.

– Jeśli można, napiję się herbaty – odparła Mary. – Nie jestem przyzwyczajona do mocnych trunków ani do wina.

– Nie? Twoja strata. No, możesz się dzisiaj napić herbaty, ale jak mi Bóg miły, za miesiąc sama będziesz prosiła o brandy.

Sięgnął przez stół i wziął ją za rękę.

– Niebrzydką masz łapkę jak na dziewczynę z farmy – rzekł. – Bałem się, że będzie czerwona i spierzchnięta. Mężczyźni nie cierpią, kiedy brzydka ręka nalewa im piwo. Wprawdzie moi goście nie są zbyt wybredni, ale też nie mieliśmy dotychczas w Jamajce bufetowej.

Ukłonił się Mary drwiąco i puścił jej rękę.

– Patience, kochanie moje – powiedział – masz tu klucz. Idź i przynieś mi butelkę brandy. Mam dziś takie pragnienie, że nie ugasiłbym go wodą z całego Dozmary.

Ciotka natychmiast wzięła klucz i zniknęła w korytarzu. Joss Merlyn znów dłubał w zębach, pogwizdując od czasu do czasu, Mary zaś jadła chleb z masłem i piła herbatę, którą wuj przed nią postawił. Nękał ją okropny ból głowy, bała się, że lada chwila padnie ze znużenia. Oczy łzawiły jej od dymu. Ale mimo zmęczenia obserwowała ustawicznie wuja, udzielił jej się bowiem lęk ciotki i czuła, że obydwie są tu uwięzione niby myszy w pułapce, bez możliwości ucieczki, a wuj bawi się nimi jak olbrzymi, okrutny kot.

Po chwili ciotka wróciła, niosąc butelkę brandy, którą postawiła przed mężem. Dokończyła teraz smażenie boczku i nałożyła porcję Mary i sobie. Joss Merlyn pił w milczeniu, patrząc przed siebie i raz po raz kopiąc nogę stołu. Nagle walnął pięścią w blat, aż podskoczyły kubki i spodki, a jeden z talerzy spadł i stłukł się na kawałki.

– Powiem ci coś, Mary Yellan! – wrzasnął. – Ja jestem panem w tym domu i chcę, żebyś o tym wiedziała. Jeżeli będziesz robiła, co ci każę, pomagała w gospodarstwie i obsługiwała gości, palcem cię nie tknę. Ale przysięgam na Boga, jeżeli otworzysz gębę i zaczniesz skrzeczeć, tak cię wymusztruję, że będziesz mi jadła z ręki jak twoja ciotunia.

Mary patrzyła na niego poprzez stół. Ręce trzymała na podołku, żeby nie widział, jak drżą.

– Rozumiem – powiedziała. – Nie jestem z natury ciekawa i nigdy w życiu nie zajmowałam się plotkami. Nie obchodzi mnie, co wuj robi w gospodzie ani z jakim towarzystwem przestaje. Będę robiła swoje i nie dam wujowi powodów do narzekania. Ale jeżeli wuj zrobi choćby najmniejszą krzywdę mojej ciotce, uprzedzam z góry: odejdę natychmiast z Jamajki, znajdę sędziego pokoju, sprowadzę go tutaj i oskarżę wuja wobec prawa, a wtedy może mnie wuj musztrować, ile chce.

Mary zbladła bardzo, czując, że jeśli wuj ryknie na nią teraz, załamie się, rozpłacze, a wówczas on uzyska nad nią władzę raz na zawsze. Wybuchnęła potokiem słów wbrew swej woli, lecz targana bolesnym współczuciem dla nieszczęsnej, złamanej istoty, jaką stała się ciotka, nie mogła się już pohamować. Jednakże, sama o tym nie wiedząc, uratowała się tym wybuchem, bo odważna jej postawa zaimponowała olbrzymowi, który rozparł się na krześle i wyraźnie złagodniał.

– Bardzo pięknie – rzekł – rzeczywiście bardzo pięknie powiedziane. Teraz wiemy, co mamy za lokatorkę. Tylko ją poskrobać, a pokazuje pazury. Cóż, moja droga, ty i ja bardziej do siebie pasujemy, niż sądziłem. Jak się nadarzy gra, będziemy grali razem. Może będę miał dla ciebie kiedyś w Jamajce robotę, o jakiej ci się nie śniło. Męską grę, Mary, w której stawką jest życie.

Mary usłyszała, że ciotka głośno zaczerpnęła tchu.

– Och, Joss! – wyszeptała. – Och, Joss, proszę cię!

W głosie jej brzmiało takie błaganie, że Mary spojrzała na nią ze zdziwieniem. Ciotka pochyliła się do przodu i dawała mężowi znaki, żeby umilkł, a ból malujący się w jej oczach przeraził Mary bardziej niż cokolwiek, co się dotychczas tego wieczoru zdarzyło. Przeszył ją zimny dreszcz. Co wprawiło ciotkę w stan takiego podniecenia? Co Joss Merlyn miał za chwilę powiedzieć? Ogarnęła ją gorączkowa ciekawość. Wuj niecierpliwie machnął ręką.

– Idź spać, Patience – powiedział. – Dość mam przy stole twojej trupiej czaszki. Dziewczyna i ja dobrze się rozumiemy.

Kobieta wstała od razu i poszła do drzwi, rzucając przez ramię ostatnie rozpaczliwe spojrzenie. Joss Merlyn i Mary usłyszeli jej niepewne kroki na schodach. Zostali sami. On odepchnął od siebie pusty kieliszek i oparł łokcie na stole.

– Jedną mam słabość w życiu – rzekł – i powiem ci jaką: alkohol. To przekleństwo, wiem o tym. Nie potrafię się powstrzymać. Przyjdzie w końcu dzień, kiedy trunek mnie zabije, i słusznie mi się to będzie należało. Czasem po całych dniach nie wypijam więcej niż kropelkę, tak jak dzisiaj. Aż nagle chwyta mnie pragnienie i zaczynam pić. Piję bez końca. To władza, chwała, kobiety i królestwo niebieskie, wszystko naraz. Czuję się wtedy jak król, Mary. Czuję, że jestem panem świata. To niebo i piekło. Gadam wtedy i gadam, spowiadam się ze wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiłem. Zaszywam się w pokoju i wykrzykuję swoje sekrety w poduszkę. Ciotka zamyka mnie na klucz, a kiedy wytrzeźwieję, łomoczę do drzwi i wypuszcza mnie. Nikt o tym nie wie prócz ciotki i mnie, a teraz i ciebie. Powiedziałem ci, bo jestem już trochę pijany i nie potrafię utrzymać języka za zębami. Ale nie jestem taki pijany, żeby doszczętnie stracić głowę. Nie jestem dość pijany, żeby ci powiedzieć, dlaczego mieszkam w tym przez Boga i ludzi zapomnianym miejscu i dlaczego jestem właścicielem Jamajki.

Ochrypł, mówił teraz niemal szeptem. Ogień w kominku przygasł, mrok popełzł w górę po ścianie. Świece też się dopalały, rzucając na sufit olbrzymi cień Jossa Merlyna. On uśmiechnął się do Mary i pijackim gestem przyłożył palec do nosa.

– Nie powiem ci tego, Mary. O nie, została mi jeszcze odrobina rozsądku. Jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej, zapytaj ciotki, ona ci już nabaje. Słyszałem, jak plotła tu dzisiaj o wspaniałym towarzystwie, które się u nas zbiera, i o tym, że dziedzic zdejmuje przed nią kapelusz. Kłamstwo, wszystko kłamstwo. Tyle ci mogę powiedzieć, bo i tak sama się dowiesz: dziedzic Bassat boi się tu nos pokazać. Gdyby mnie spotkał na drodze, przeżegnałby się i popędził konia. Tak samo zresztą jak wszyscy ci czcigodni ziemianie. Nie zatrzymują się tutaj dyliżanse ani zwykłe, ani pocztowe. Niewiele sobie z tego robię, pod dostatkiem mam gości. Im dalej się ode mnie trzymają ważni panowie, tym lepiej dla mnie. O, pije się tu, owszem, i to mocno. Są tacy, co przychodzą do Jamajki w sobotę wieczór, są inni, co zatykają uszy, żeby móc spać. Zdarzają się wieczory, kiedy we wszystkich domach na torfowiskach ciemno jest i cicho, a jedyne światło na mile wokół rzucają płonące okna Jamajki. Podobno wrzaski i śpiewy słychać aż na farmach pod Roughtorem. W takie wieczory, jeżeli zechcesz, będziesz usługiwać w barze i zobaczysz, jakie się u mnie zbiera towarzystwo.

Mary siedziała cichutko, ściskając brzegi krzesła. Nie śmiała się poruszyć, lękając się raptownej zmiany nastroju, a takie zmiany zaobserwowała już u wuja, mógł bowiem nagle przejść od poufnych zwierzeń do niepohamowanego ryku wściekłości.

– Wszyscy się mnie boją – ciągnął właściciel Jamajki. – Cała ta zatracona zgraja. Powiadam ci, gdybym miał wykształcenie, gdybym był uczony, kroczyłbym po Anglii przy boku samego króla Jerzego. To gorzałka jest moim wrogiem, gorzałka i moja gorąca krew. To przekleństwo całej mojej rodziny, Mary. Nie było jeszcze Merlyna, który by umarł spokojnie we własnym łóżku. Mojego ojca powieszono w Exeter; wdał się w bójkę z jakimś przygodnym kompanem i zabił go. Dziadkowi obcięto uszy za kradzież. Zesłano go do kolonii karnej pod równikiem, tam żmija go ukąsiła i umarł w ataku szału. Jestem najstarszy z trzech braci, wszyscyśmy się urodzili w cieniu skały Kilmar, tu niedaleko, nad Bagniskiem Dwunastu Topielców. Jeżeli pójdziesz przez Wschodnie Torfowiska i dojdziesz do Rączego Potoku, zobaczysz wielką granitową turnię, sterczącą w niebo jak ręka szatana. To właśnie jest Kilmar. Gdybyś się urodziła w jego cieniu, piłabyś tak samo jak ja. Mój brat Matthew utonął w trzęsawisku Trewartha. Myśleliśmy, że zamustrował się na statek, nie było o nim żadnych wiadomości, aż tu w lecie nastała susza, przez siedem miesięcy nie spadła kropla deszczu i Matthew się odnalazł. Tkwił w bagnie z rękami wyciągniętymi nad głową, a kuliki krążyły nad nim. Mój brat Jem, niech go piekło pochłonie, był najmłodszy. Ledwo jeszcze chodził, kiedy Matthew i ja byliśmy już dorośli. Nigdy nie było zgody między mną a Jemem. Za mądry jest, za ostry ma język. O, złapią go kiedyś i powieszą tak samo jak naszego ojca.

Umilkł na chwilę, wpatrując się w pusty kieliszek. Podniósł go i znów odstawił.

– Nie – rzekł. – Dosyć już powiedziałem. Dzisiaj nie będę więcej pił. Idź spać, Mary, pókim ci łebka nie ukręcił. Masz tu świecę. Twój pokoik jest nad gankiem, trafisz.

Mary bez słowa wzięła lichtarz i miała już przejść obok wuja, gdy ten chwycił ją za ramię i obrócił ku sobie.

– Czasem w nocy usłyszysz turkot kół na trakcie – powiedział. – A koła te nie potoczą się dalej, lecz zatrzymają się przed Jamajką. Usłyszysz też kroki na dziedzińcu i głosy pod twoim oknem. Wtedy nie wstawaj z łóżka, Mary, i naciągnij koc na głowę. Rozumiesz?

– Tak, wuju.

– To dobrze. Teraz idź i jeżeli kiedykolwiek zadasz mi choć jedno pytanie, połamię ci wszystkie kości.

Wyszła z pokoju na ciemny korytarz, uderzyła się o ławę w holu i po omacku ruszyła na górę. Tam zwróciła się znów twarzą do schodów, żeby się zorientować, w którą stronę ma iść. Wuj powiedział „pokój nad gankiem”, minęła więc na palcach dwoje drzwi po obu stronach – pokoje gościnne, jak sądziła, czekające na podróżnych, co nigdy już się tu nie zatrzymują i nie szukają schronienia pod dachem Jamajki – natknęła się na jeszcze jedne drzwi, nacisnęła klamkę i przy migotliwym płomyku świecy ujrzała, że to właściwy pokój, na podłodze bowiem stał jej kufer.

Ściany były chropowate, nie tapetowane, deski podłogi niczym nieokryte. Za toaletkę służyła przewrócona dnem do góry skrzynia, na której stało pęknięte lusterko. Nie było tu dzbanka ani miednicy; Mary wywnioskowała z tego, że będzie się musiała myć w kuchni. Łóżko zatrzeszczało, kiedy się o nie oparła, a dotknąwszy dwóch cienkich koców, poczuła, że są wilgotne. Postanowiła położyć się w podróżnym ubraniu, mimo że było mocno zakurzone, i nakryć się peleryną. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Wiatr ucichł, ale deszcz wciąż padał – wstrętna mżawka, osiadająca na ścianie domu i rozmazująca brud na szybie.

Z przeciwległego kąta dziedzińca dobiegł dziwny odgłos, jak gdyby zwierzę jęczało z bólu. Za ciemno było, żeby dojrzeć coś wyraźnie, Mary jednak rozróżniła kołyszący się w przód i w tył ciemny kształt. Wyobraźnia, rozpalona opowiadaniami Jossa Merlyna, na jeden okropny moment podsunęła dziewczynie myśl o szubienicy ze zwłokami wisielca. Zaraz jednak zorientowała się, że to szyld gospody, obluzowany pewnie przez zaniedbanie, kołysze się tam i z powrotem za lada podmuchem. Biedny, pogięty szyld, który pamięta lepsze czasy, teraz, wystawiony na wichry dmące ze wszystkich czterech stron świata, zamazanymi literami głosi w pustkę: oberża Jamajka, oberża Jamajka. Mary spuściła story i z trudem dobrnęła do łóżka. Zęby jej szczękały, nogi i ręce zdrętwiały z zimna. Przez dłuższą chwilę siedziała na łóżku, pogrążona w rozpaczy. Zastanawiała się, czy nie udałoby jej się stąd wymknąć i przebyć pieszo owych dwunastu przerażająco długich mil do Bodmin. Obawiała się jednak, że znużenie weźmie nad nią górę, że padnie bez sił gdzieś po drodze, zaśnie, a kiedy się obudzi, ujrzy nad sobą olbrzymią postać Jossa Merlyna.

Zamknęła oczy i od razu zobaczyła jego uśmiechniętą twarz, a potem uśmiech znikł, twarz się zasępiła, czoło poorały bruzdy znamionujące wybuch wściekłości; ujrzała też jego gęste czarne włosy, orli nos i długie silne palce, które potrafiły być delikatne i zręczne.

Czuła się jak ptak pojmany w sieci i zdawała sobie sprawę, że choćby nie wiedzieć jak się wyrywała, nie zdoła uciec. Jeżeli chce być wolna, musi odejść stąd zaraz, wydostać się przez okno, zsunąć na dół i biec jak szalona białą drogą, wijącą się wśród torfowisk niczym wąż. Jutro będzie za późno.

Czekała, aż rozlegną się kroki wuja na schodach. Usłyszała, że mruczy coś do siebie, lecz ku jej wielkiej uldze skręcił w bok i poszedł innym korytarzem, na lewo od schodów. Gdzieś zamknęły się drzwi, po czym zapadła cisza. Mary postanowiła, że nie będzie dłużej czekać. Jeżeli choć jedną noc spędzi pod tym dachem, odwaga ją opuści, a wówczas będzie zgubiona. Zgubiona, złamana, szalona – jak ciotka Patience. Otworzyła drzwi i wykradła się na korytarz. Na palcach doszła do szczytu schodów. Tu przystanęła i nasłuchiwała. Ręką chwyciła poręcz, nogę miała już na pierwszym stopniu, gdy z tamtego korytarza dobiegły ją dźwięki. Ktoś płakał. Ktoś zanosił się od płaczu i usiłował stłumić szloch, wtulając twarz w poduszkę. To płakała ciotka Patience. Mary stała przez chwilę, potem wróciła do swego pokoju, padła na łóżko i zamknęła oczy. Cokolwiek czeka ją w przyszłości, jakkolwiek wielkie odczuwa przerażenie, nie opuści teraz Jamajki. Musi zostać z ciotką. Jest tu potrzebna. Być może przyniesie ciotce choć trochę pociechy, może dojdą z czasem do porozumienia, a wówczas w jakiś sposób, którego znużenie na razie nie pozwala obmyślić, Mary stanie się opiekunką ciotki i będzie jej broniła przed Jossem Merlynem. Matka przez siedemnaście lat pracowała sama jedna i zaznała więcej niedoli, niż Mary kiedykolwiek może zaznać. Nie uciekłaby przed na pół obłąkanym mężczyzną. Nie ulękłaby się tego strasznego domu, choć stoi on samotnie na owianym wichrami wzgórzu, ciskając wyzwanie ludziom i żywiołom. Matka Mary miałaby dość odwagi, aby walczyć z wrogami. Tak, walczyć i w końcu ich pokonać. Nie dałaby za wygraną.

Mary leżała na twardym łóżku i modliła się o sen, lecz w głowie roiło się jej od myśli, a każdy odgłos szarpał nerwy, poczynając od skrobania myszy w ścianie, kończąc zaś na skrzypieniu szyldu na dziedzińcu. Liczyła minuty i godziny bezkresnej nocy i dopiero gdy pierwszy kogut zapiał na polu za domem, przestała liczyć, westchnęła i zapadła w kamienny sen.