Zapomniany żołnierz - Guy Sajer - ebook + książka

Zapomniany żołnierz ebook

Guy Sajer

4,5
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najbardziej wstrząsająca i brutalna książka o II wojnie światowej. Prawdziwa aż do bólu!

Guy Sajer jako kilkunastolatek wyruszył w 1942 roku w szeregach Wehrmachtu na front wschodni. Początkowo służył w jednostce transportowej, a latem 1943 roku zgłosił się na ochotnika do Dywizji „Gross Deutschland”. Marzył o przygodzie, lecz musiał desperacko walczyć o przetrwanie. Jego wspomnienia są wyjątkowe, to zapis wydarzeń „oglądanych oczyma siedemnastoletniego młodzieńca, który przeżywać musi to, co wielu dojrzałym mężczyznom niełatwo byłoby znieść”. Ta jedyna w swoim rodzaju opowieść o wojnie nawet dzisiaj poraża ładunkiem grozy i naturalizmu: plastyczne opisy walk i ich skutków, straszliwych ostrzałów artyleryjskich z „organów Stalina”, mrozów i głodu podczas rosyjskiej zimy, chaosu i przerażenia żołnierzy z pierwszej linii, często pozostawianych samym sobie. Sajer jako niezmiernie wrażliwy obserwator ma niespotykany dar opisywania wydarzeń, sytuacji i stanów ludzkiego ducha z ogromną ekspresją. Jego relacja jest tak żywa i autentyczna, że wręcz współodczuwa się z nim cały wojenny koszmar.

Zbyt wielu ludzi zapoznaje się z wojną tak, że ich to nie drażni. Grzejąc tyłek w miękkim fotelu albo leżąc w łóżku, spokojnie czytają historię Verdun czy Stalingradu, niewiele z tego rozumiejąc, by nazajutrz powrócić do swoich spraw… Nie! Te książki trzeba czytać w niewygodzie, na siłę; uważając, że ma się szczęście, bo nie musi się pisać do rodziny, siedząc tyłkiem w błocie na dnie transzei. Trzeba je czytać w najtrudniejszych sytuacjach, kiedy nic się nie udaje, ażeby uzmysłowić sobie, że kłopoty w czasie pokoju to jedynie błahostki, za które niepotrzebnie płacimy siwymi włosami. - Guy Sajer, Zapomniany żołnierz.

Niewiele książek może się równać z tą pod względem siły uczuć, głębi autoanalizy czy ekspresji opisów walk. To wyjątkowe wspomnienia, trzeba je przeczytać. - "Library Journal”

Uniwersalny język i uniwersalna, zdawałoby się, narodowość. Autor jest po prostu człowiekiem. - „Chicago Sun-Times”

Sajer mówi otwarcie o swoich motywach, które skłoniły go do podzielenia się z nami swoją historią: «Do tego ogranicza się właściwie moje zadanie – przekazać z jak największą siłą wyrazu krzyki dochodzące z rzeźni». Niewątpliwie mu się to udało. Książka ta pozostaje ponadczasowa, bo niesamowicie wnikliwie opisuje psychikę żołnierza podczas wojny. - „Military Review"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 817

Oceny
4,5 (43 oceny)
29
7
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mrKorgu

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka, która daje nieprawdopodobnie do myślenia. Polecam absolutnie każdemu.
00
legomor

Nie oderwiesz się od lektury

Tylko dla czytelników o mocnych nerwach :)
00
and47

Całkiem niezła

Literacko słaba ale bardzo emocjonalna Zapis dramatu frontu wschodniego Wojna bez ideologii i propagandy
00
Piotr-198wr

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna rzecz dla "zglebiaczy" historii II wś w wydaniu indywidualnym a nie "zbiorowym".
00



Guyu Saje­rze, Guyu Saje­rze, kimże jesteś?

Gdy moi rodzice uro­dzili się na tej ziemi, dzie­lił ich dystans kilku tysięcy kilo­me­trów – dystans powi­kła­nych gra­nic, zło­żo­nych pro­ble­mów, wie­lo­znacz­nych i nie­prze­tłu­ma­czal­nych uczuć.

Z tego związku powsta­łem ja, by ist­nieć w owej wie­lo­ra­ko­ści, mając tylko jedno życie na zma­ga­nie się z tyloma prze­szko­dami.

Byłem dziec­kiem, nie ma to jed­nak więk­szego zna­cze­nia. Pro­blemy ist­niały już wcze­śniej, a ja je dostrze­ga­łem.

A potem była wojna. Zwią­za­łem się z nią na dobre i na złe, ponie­waż ist­niała wła­ści­wie tylko ona – kiedy tak jak inni mło­dzi ludzie byłem w wieku zako­cha­nych.

Doświad­czy­łem jej w pełni. I nagle mia­łem czcić dwa sztan­dary, być na dwóch liniach obrony: Zyg­fryda i Magi­nota, wresz­cie prze­ciw­sta­wić się potęż­nemu wro­gowi zewnętrz­nemu. Pozna­łem smak służby, marzeń i nadziei. Drża­łem też z zimna i ze stra­chu przed bramą, gdzie ni­gdy nie poja­wiła się Lili Mar­leen.

Aż wresz­cie nad­szedł dzień, kiedy umar­łem, i odtąd nic już nie miało więk­szego zna­cze­nia.

Mój żywot trwa na­dal; niczego nie żałuję, choć zerwa­łem wszel­kie więzy z nor­mal­nym ludz­kim losem.

GUY SAJER

NOTA WYDAWCY FRANCUSKIEGO

Jego ojciec był Fran­cu­zem pocho­dzą­cym z Masywu Cen­tral­nego, matka Niemką z Sak­so­nii. Opo­wie­ści ojca, byłego uczest­nika Wiel­kiej Wojny, spra­wiły że wyobra­żał sobie Niem­ców jako mon­stra obci­na­jące dzie­ciom rączki. Pierw­szy żoł­nierz nie­miecki, któ­rego zoba­czył, mając czter­na­ście lat, w czerwcu roku 1940 w depar­ta­men­cie Loiret, gdzie Wehr­macht zatrzy­mał falę uchodź­ców, wydał mu się potęż­nym wojow­ni­kiem, wręcz gigan­tem. Był nim ocza­ro­wany. Podzi­wiał go, a zara­zem drżał ze stra­chu: zaraz obe­tnie mi rękę… Nie odcięto mu jej jed­nak. Nakar­miono go i napo­jono. Wraz z bli­skimi powró­cił do Wis­sem­bo­urga na tere­nie Alza­cji, gdzie przed kilku laty osie­dliła się jego rodzina.

Alza­cja przy­łą­czona była do Wiel­kiej Rze­szy. Po obo­zie mło­dzie­żo­wym w Stras­burgu uczest­ni­czył w kolej­nym, w Kehl. Arbe­its­dienst nie zaim­po­no­wał mu jed­nak. Wraz z kole­gami zazdro­ścił rówie­śni­kom, któ­rzy w mun­du­rach Hitler­ju­gend spo­so­bili się do wojny o wielką stawkę. Oddałby wszystko, by móc robić to samo, by im dorów­nać.

Natu­ral­nym bie­giem rze­czy (nie­miecka machina wojenna dzia­łała bez zarzutu) został kon­wo­jen­tem pociągu. Nie była to Luft­waffe ani też jed­nostka liniowa, o jakiej marzył i gdzie rów­nież on mógłby się okryć chwałą. Wresz­cie jed­nak otrzy­mał przy­dział do Wehr­machtu. Od jesieni 1942 roku brał udział w kam­pa­nii w Rosji, gdzie gra toczyła się o naj­wyż­szą stawkę, a w maju 1943 roku, w wieku sie­dem­na­stu lat, zacią­gnął się do eli­tar­nej Dywi­zji „Großdeutschland”, by słu­żyć w niej aż do końca – do końca wojen­nego pie­kła.

Zdo­łał stam­tąd powró­cić, bogat­szy w nie­za­tarte doświad­cze­nia: cier­pie­nia i śmierci.

Przede wszyst­kim był prze­ko­nany, że wal­czy o jakąś sprawę, o wznio­słe cele, a tym­cza­sem stop­niowo dawano mu do zro­zu­mie­nia, że nie wal­czył o nic; że na próżno umie­rali jego towa­rzy­sze broni, co wię­cej – że wal­czył o cele, które potę­piało zbio­rowe sumie­nie. On sam tego nie rozu­miał. I widział, że nikt nie potrafi go zro­zu­mieć ani nawet wysłu­chać. Był sam ze swoją wizją histo­rii.

W 1952 roku, pod­czas cho­roby, zaczął w szkol­nym zeszy­cie spi­sy­wać praw­dziwą histo­rię mło­dego chło­paka, rela­cjo­nu­jąc całą swą wędrówkę, prze­ży­wa­jąc wszystko od nowa. Po pię­ciu latach powstało sie­dem­na­ście zeszy­tów zapi­sa­nych ołów­kiem, z rysun­kami pre­cy­zyj­nymi niczym ilu­stra­cje ana­to­miczne – byle tylko nic nie ule­ciało z pamięci; sie­dem­na­ście zeszy­tów, które wszę­dzie zabie­rał ze sobą i które nie­kiedy w sza­lo­nym odru­chu zamie­rzał znisz­czyć. Czy­tali je przy­ja­ciele; oni też opu­bli­ko­wali ich frag­menty w bel­gij­skim cza­so­pi­śmie. Pew­nego dnia te zeszyty dotarły do nas. Oto one.

Czy­tel­nika może zasko­czyć ich styl. Nie jest to, co oczy­wi­ste, styl czło­wieka para­ją­cego się zawo­dowo pisa­niem. Jest to po pro­stu styl kogoś, kto wła­snymi sło­wami, w spo­sób bar­dzo oso­bi­sty, cza­sem nie­po­rad­nie, czę­sto nie­zmier­nie obra­zowo, lecz zawsze z ogromną eks­pre­sją usi­łuje opo­wie­dzieć to, co jesz­cze ni­gdy nie zostało opo­wie­dziane.

* * *

W pol­skim wyda­niu, podob­nie jak w tek­ście fran­cu­skim, zacho­wano ory­gi­nalną pisow­nię nazw wła­snych, trud­nych do zwe­ry­fi­ko­wa­nia. Więk­szość nazw miej­sco­wo­ści podano albo we współ­cze­snym brzmie­niu, albo zacho­wano nazwy zgodne z ory­gi­na­łem, poda­jąc w przy­pi­sach wła­ściwą nazwę pol­ską. Nie popra­wiono także oczy­wi­stych błęd­nych nazw typów czoł­gów, samo­lo­tów, kali­bru dział. Nie­jed­no­krot­nie autor wpro­wa­dza nie­uży­wane w armii nie­miec­kiej nazwy typów broni.

Guy Sajer, sze­re­gowy żoł­nierz pie­choty, miał ogra­ni­czoną wie­dzę woj­skową. Znał dobrze jedy­nie typy i nazwy broni uży­wa­nej w pod­od­dzia­łach linio­wych.

PROLOG

18 lipca 1942 roku. Przy­by­wam do znaj­du­ją­cych się w Chem­nitz wspa­nia­łych, bie­lut­kich koszar o owal­nym kształ­cie. Wywie­rają na mnie wiel­kie wra­że­nie, budzą strach i podziw zara­zem. Na moją prośbę dosta­łem przy­dział do 26. plu­tonu eska­dry Sturm­kamp­flug­zeug Kom­man­dant Rudel. Nie­stety odrzu­cono mnie na testach Luft­waffe! Nie­mniej chwile spę­dzone na pokła­dzie Ju-87 pozo­staną cudow­nymi wspo­mnie­niami. Pro­wa­dzimy tam tak inten­sywny tryb życia, że cze­goś podob­nego ni­gdy jesz­cze nie zazna­łem. Każdy dzień przy­nosi coś nowego. Otrzy­muję nowiutki, dopa­so­wany mun­dur, parę butów tro­chę uży­wa­nych, ale w bar­dzo dobrym sta­nie. Jestem bar­dzo dumny ze swego umun­durowania. Jedze­nie jest dobre. Nauczy­łem się też kilku pio­se­nek woj­sko­wych, które wyko­nuję z okrop­nym akcen­tem fran­cu­skim. Wywo­łuje to śmiech pozo­sta­łych żoł­nie­rzy, moich pierw­szych kole­gów w woj­sku.

Ćwi­cze­nia w pie­cho­cie, do któ­rej zosta­łem wcie­lony, są już mniej zabawne niż żywot pilota. Trasa, jaką żoł­nierz ma do prze­by­cia, to naj­trud­niej­sza rzecz z dotych­czas pozna­nych. Jestem krań­cowo wyczer­pany; czę­sto zasy­piam w kan­ty­nie. Jed­nak mam zna­ko­mite samo­po­czu­cie i pomimo tylu obaw i roz­te­rek roz­piera mnie radość, co jest dla mnie rze­czą nie­po­jętą.

15 wrze­śnia opusz­czamy Chem­nitz. Uda­jemy się pie­szo do odda­lo­nego o czter­dzie­ści kilo­me­trów Dre­zna, skąd wyru­szamy pocią­giem na Wschód.

Prze­jeż­dżamy przez sporą część Pol­ski. Na kilka godzin zatrzy­mu­jemy się w War­sza­wie. Wspól­nie z moim pod­od­dzia­łem zwie­dzam mia­sto, przede wszyst­kim owo słynne getto lub raczej to, co z niego pozo­stało. Wra­camy na dwo­rzec bez­ład­nymi gru­pami. Wszy­scy z uśmie­chem na twa­rzy. Polacy rów­nież się do nas uśmie­chają, szcze­gól­nie dziew­czyny. Nie­któ­rzy starsi żoł­nie­rze, odważ­niejsi ode mnie, wra­cają w ich miłym towa­rzy­stwie aż na dwo­rzec. Ruszamy w dal­szą drogę, by osta­tecz­nie zatrzy­mać się w Brze­ściu Litew­skim.

Stam­tąd docie­ramy pie­chotą do nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści odle­głej o mniej wię­cej pięt­na­ście kilo­me­trów. Czu­jemy chłód, lecz pogoda jest cudowna. Jesień na dobre zago­ściła w tej uro­czej, leżą­cej na pagór­ko­wa­tym tere­nie wio­sce. Prze­cho­dzimy teraz przez wysoki las. Feld­fe­bel Laus dono­śnym gło­sem każe nam utwo­rzyć szyk mar­szowy. Ryt­micz­nym kro­kiem wcho­dzimy na polanę, gdzie w głębi wznosi się zamek jak z bajki. Masze­ru­jemy aleją, śpie­wa­jąc na cztery głosy: „Erika, kochamy cię”. Na spo­tka­nie z naszą kolumną wycho­dzi dzie­siątka woj­sko­wych. Wśród nich dostrze­gam kapi­tana noszą­cego lśniące epo­lety ofi­cer­skie.

Spo­tka­nie obu grup nastę­puje w ide­al­nym momen­cie: aku­rat gdy koń­czymy ostat­nie słowa pio­senki. Jesz­cze raz roz­lega się ryk feld­fe­bla, zatrzy­mu­jemy się, po czym pada kolejna komenda i wyko­nu­jąc nie­na­ganny zwrot w miej­scu, trzy­sta par butów powo­duje ogłu­sza­jący stu­kot. Nastę­puje regu­la­mi­nowe powi­ta­nie, a potem kon­ty­nu­ujemy marsz aż do murów tego wspa­nia­łego zamku.

Na dzie­dzińcu dowódz­two zarzą­dza apel. Wywo­łani two­rzą nowy sze­reg, który rośnie, w miarę jak nasz się kur­czy. Dzie­dzi­niec zapchany jest naj­róż­niej­szymi pojaz­dami woj­sko­wymi. Tło­czy się przy nich z pół tysiąca żoł­nie­rzy w peł­nym opo­rzą­dze­niu goto­wych – jak się wydaje – do wymar­szu. W trzy­dzie­sto­oso­bo­wych gru­pach kie­ro­wani jeste­śmy do pomiesz­czeń, które będziemy zaj­mo­wać. Jakiś tutej­szy żoł­nierz krzy­czy do nas:

– Tędy! Zmiana warty!

Wnio­sku­jemy z tego, że tło­czące się przy cię­ża­rów­kach chło­paki opusz­czają tę kró­lew­ską sie­dzibę, co wyja­śnia ich mar­kotny wyraz twa­rzy.

Dwie godziny póź­niej dowiem się, że ich kolejną rezy­den­cją będzie jakieś miej­sce na nie­zmie­rzo­nych obsza­rach Rosji. Rosja – a więc wojna! Wojna, któ­rej jesz­cze nie znam.

Ledwo zdą­ży­łem poło­żyć swój skromny ekwi­pu­nek na jed­nym z drew­nia­nych łóżek, które sobie wybra­łem, gdy padł roz­kaz sta­wie­nia się na dzie­dzińcu. Jest około dru­giej po połu­dniu. Nie licząc kilku sucha­rów, jakie udało nam się zdo­być w War­sza­wie, nie jedli­śmy nic od ostat­niego przy­działu żyw­no­ści. Wczo­raj wie­czo­rem, gdy jecha­li­śmy do Pol­ski, otrzy­ma­li­śmy racje żyw­no­ściowe w postaci bia­łego sera, mar­mo­lady i żyt­niego chleba. Tak czy ina­czej, w grę może wcho­dzić tylko połu­dniowy posi­łek, i to spóź­niony o trzy godziny. Nic z tych rze­czy! Na dole spo­ty­kamy odzia­nego w spor­towy strój feld­fe­bla, który iro­nicz­nym gło­sem pro­po­nuje nam wspólną kąpiel, ot, mały ape­ri­tif. Spor­to­wym truch­tem cią­gnie nas spory kawa­łek od nowych koszar, do odda­lo­nego o dobry kilo­metr nie­wiel­kiego, leżą­cego na piasz­czy­stym tere­nie stawu, do któ­rego wpada rzeczka. Tam, przy­bie­ra­jąc mar­sowy wyraz twa­rzy, roz­kazuje nam roze­brać się do naga. Ster­czymy jak idioci, tak jak nas Pan Bóg stwo­rzył. Feld­fe­bel zanu­rza się pierw­szy i daje nam znak, byśmy poszli w jego ślady.

Wszy­scy wybu­chamy śmie­chem. Jeśli o mnie cho­dzi, muszę przy­znać, że śmia­łem się wbrew sobie. Kiedy wspo­mnia­łem uprzed­nio, że jest piękna pogoda, mia­łem oczy­wi­ście na myśli prze­chadzkę, a nie kąpiel. Nie sądzę, by tem­pe­ra­tura powie­trza prze­kra­czała teraz sie­dem albo osiem stopni, toteż nie­śmiało zanu­rzam prawą stopę w lodo­wa­tej wodzie. W tym momen­cie czuję, jak ktoś mnie gwał­tow­nie popy­cha, i sły­szę rów­no­cze­śnie kpiący śmiech. W rezul­ta­cie wpa­dam do wody i aby nie zemdleć z emo­cji, zaczy­nam pły­wać jak opę­tany. Gdy po kąpieli wycho­dzę ze stawu, trzę­sąc się jak w febrze, prze­ko­nany, że wie­czo­rem znajdę się w izbie cho­rych z zapa­le­niem płuc, gorącz­kowo szu­kam jakie­goś ręcz­nika nie­zbęd­nego po takim doświad­cze­niu… Nie­stety! Nikt nie ma cze­goś takiego. Wycie­ramy się pod­ko­szul­kami. Pra­wie wszy­scy kole­dzy noszą pod­ko­szulki z dłu­gimi ręka­wami, zastę­pu­jące w Wehr­mach­cie koszulę, oraz bluzy mun­du­rowe, które teraz wkła­dają na gołe ciało. Ja jestem uprzy­wi­le­jo­wany, ponie­waż mam cienki pulo­wer, chro­niący moją deli­katną chło­pięcą skórę od szorst­kiej tka­niny.

Bie­giem, żeby nie zostać z tyłu za prze­wod­ni­kiem, który zdą­żył już poko­nać połowę drogi powrot­nej, docie­ramy wresz­cie do naszej impo­nu­ją­cej sie­dziby. Wszyst­kim okrop­nie chce się jeść. Na próżno wodzimy wzro­kiem dookoła: nie ma ani śladu sto­łówki. Ponie­waż praw­do­po­dob­nie nikt się nami nie zain­te­re­suje, jakiś młody Alzat­czyk o postu­rze olbrzyma odważ­nie staje naprze­ciw pod­ofi­cera, mie­rząc go wzro­kiem, jakby chciał go pożreć.

– Czy należy nam się talerz zupy? – pyta.

W odpo­wie­dzi usły­sze­li­śmy grzmiące: „Bacz­ność!”. Wszy­scy znie­ru­cho­mie­li­śmy, podob­nie jak nasz orę­dow­nik.

– Zupę wydaje się o jede­na­stej! – ryczy pod­ofi­cer. – Przy­szli­ście z trzy­go­dzin­nym opóź­nie­niem! W kolum­nie trój­ko­wej zbiórka! Idziemy na strzel­nicę.

Zgrzy­ta­jąc zębami, podą­żamy za naszą „matką żywi­cielką”.

Zagłę­biamy się w wąską ścieżkę bie­gnącą przez las. Nasz szyk defor­muje się coraz bar­dziej, tak że w końcu idziemy gęsiego. W pew­nej chwili, jakieś dzie­sięć metrów przede mną, roz­lega się cichy gwar, który rychło prze­ra­dza się w coraz gło­śniej­szą wrzawę. Spie­szę do przodu, podob­nie jak ci, co idą za mną. Wkrótce jest nas już około trzy­dzie­stu w pobliżu zagaj­nika, gdzie stoi trzech męż­czyzn w cywilu. To Polacy. Każdy z nich trzyma koszyk z jajami. Sły­chać wypo­wia­dane szep­tem słowa:

– Masz pie­nią­dze?

– Ja nie mam.

Nie rozu­miem, co mówią Polacy, ale domy­ślam się, że pro­po­nują nam zakup jajek. Nie­stety nie otrzy­ma­li­śmy żołdu, a tylko nie­wielu z nas posiada wła­sne marki.

Widząc żyw­ność przed sobą, prze­ży­wamy praw­dziwe katu­sze: jeste­śmy bar­dzo głodni. Robi się ogólne zamie­sza­nie, ręce chci­wie nur­kują do koszy­ków. Pękają sko­rupki jaj. Nastę­puje wymiana cio­sów. Wszystko to odbywa się w ciszy, gdyż obie strony oba­wiają się repre­sji. W sumie cał­kiem nie­źle sobie pora­dzi­łem. Nie ucier­pia­łem zbyt­nio w tej szar­pa­ni­nie, jedy­nie dep­tano mi bru­tal­nie po sto­pach, ale za to zdo­by­łem sie­dem jajek.

Dołą­czam bie­giem do grupy i wrę­czam dwa jajka mło­demu, gru­bemu Austria­kowi, który patrzy na mnie osłu­piały. Nie zdą­ży­łem nawet przejść stu metrów, jak połkną­łem nie­mal ze sko­rup­kami pięć pozo­sta­łych jaj. Docie­ramy na strzel­nicę. Jest już tam chyba z tysiąc żoł­nie­rzy. Sły­chać nie­ustanny huk wystrza­łów. Kie­ru­jemy się ku idą­cej naprze­ciw nam gru­pie żoł­nie­rzy z kara­bi­nami. Bie­rzemy od nich broń. Pobie­ram dwa­dzie­ścia cztery naboje, które wystrze­li­wuję, gdy nad­cho­dzi moja kolej. Uzy­skuję kiep­ski wynik, ale miesz­czę się w nor­mie.

Zaczy­nam odczu­wać dole­gli­wo­ści żołądka po zje­dze­niu jajek. Nad­cho­dzi noc. Wszy­scy jeste­śmy wykoń­czeni. Nasz anioł stróż wzywa nas na zbiórkę. Z bro­nią na ramie­niu opusz­czamy strzel­nicę. Inne kom­pa­nie odcho­dzą w roz­ma­itych kie­run­kach. Wcho­dzimy na wąską, żwi­rową drogę. Wydaje mi się, że wra­camy inną trasą.

I rze­czy­wi­ście. Musimy, śpie­wa­jąc, poko­nać kro­kiem mar­szo­wym aż sześć kilo­me­trów, by wresz­cie dotrzeć do tego cho­ler­nego zamku. Zdaje się, że marsz ze śpie­wem to zna­ko­mite ćwi­cze­nie odde­chowe. Tego wie­czoru, jako że nie padłem z wyczer­pa­nia, wyro­bi­łem chyba sobie płuca jak mie­chy kowal­skie. Mię­dzy jedną pio­senką a drugą zer­kam na kole­gów zdzie­ra­ją­cych sobie gar­dła i momen­tal­nie wyczy­tuję nie­po­kój na ich twa­rzach. Ponie­waż wyglą­dam na nie­świa­do­mego, Peter Dele­ige, który idzie tuż przede mną, pre­zen­tuje mi prze­gub z błysz­czą­cym zegar­kiem, szep­cząc rów­no­cze­śnie:

– Godzina.

O Boże! Zro­zu­mia­łem. Jest już pra­wie noc, minęła piąta, no i prze­pa­dła nam zupa! Cały plu­ton zdaje się zaprząt­nięty tą myślą. Może coś dla nas zosta­wią. Ucze­pi­li­śmy się tej nadziei, poko­nu­jąc zmę­cze­nie, które wręcz zwala nas z nóg. Feld­fe­bel pozo­staje w tyle o krok, potem o dwa. Patrzy na nas zdzi­wiony, po czym zaczyna wrzesz­czeć, wresz­cie się opa­no­wuje i mówi:

– Ach, to tak?! Może myśli­cie, że zosta­wi­cie mnie w tyle? Naprzód!

Na jego roz­kaz po raz siódmy into­nu­jemy Die Wol­ken ziehn i prze­kra­czamy, nie zwal­nia­jąc kroku, masywny kamienny most wiszący nad fosą. Omia­tamy spoj­rze­niem mroczny dzie­dzi­niec, słabo oświe­tlony kil­koma lam­pami. Przed przy­czepą moto­cy­klową, na któ­rej widać trzy wiel­kie kotły, stoi w kolejce kolumna żoł­nie­rzy trzy­ma­ją­cych kociołki i menażki.

Na roz­kaz sier­żanta zatrzy­mu­jemy się, cze­ka­jąc na komendę „rozejść się”, żeby popę­dzić po naczy­nia. Nie­stety sto­sowna chwila jesz­cze nie nade­szła. Ten sady­sta każe nam przede wszyst­kim zło­żyć na sto­ja­kach w maga­zy­nie broń z uwzględ­nie­niem jej nume­ra­cji. To zaj­muje nam kolejne dzie­sięć minut. Jeste­śmy znie­cier­pli­wieni. W końcu odzywa się:

– Idź­cie zoba­czyć, czy coś tam zostało! Ale zacho­wać mi porzą­dek!

Idziemy grzecz­nie aż do drzwi maga­zynu, ale jak tylko wycho­dzimy na zewnątrz, nic już nas nie powstrzy­muje: hur­mem pędzimy do naszych kwa­ter. Bruk dzie­dzińca roz­brzmiewa stu­ko­tem butów z meta­lo­wymi oku­ciami, spod któ­rych sypią się iskry. Osiem­dzie­się­ciu roz­ju­szo­nych woja­ków poko­nuje monu­men­talne kamienne schody, roz­trą­ca­jąc po dro­dze kilku żoł­nie­rzy, któ­rzy aku­rat nimi scho­dzą. Zgiełk wzmaga się przed izbami sypial­nymi, gdyż nikt z nas nie dopchał się jesz­cze do swego łóżka. Jak sza­leni wpa­damy do środka, po czym wyla­tu­jemy stam­tąd, gdyż pomy­li­li­śmy pomiesz­cze­nia. Na domiar złego, gdy wybie­gamy z izb, naty­kamy się na kolej­nego wcho­dzą­cego. Kotło­wa­nina, prze­kleń­stwa, wymiana cio­sów. Inka­suję ude­rze­nie w hełm, na sku­tek czego wbija mi się doku­ment­nie w głowę.

Nie­liczni szczę­ścia­rze, któ­rym od razu udaje się zna­leźć menażki, pędzą z powro­tem w kie­runku scho­dów. Łaj­daki! Wszystko nam zeżrą! Kiedy wresz­cie znaj­duję swój sprzęt i odpi­nam menażkę, jakaś świ­nia dep­cze mi brud­nymi bucio­rami po łóżku, strą­ca­jąc moje rze­czy. Ta kurew­ska menażka wpada pod wyrko sąsiada. Nur­kuję pod nie i gdy w końcu ją chwy­tam, ktoś inny nadep­tuje mi na wolną rękę.

Wybie­gam na dzie­dzi­niec, gdzie pod czuj­nym wzro­kiem pod­ofi­cera staję kar­nie w kolejce. Jest jesz­cze przy­naj­mniej jeden pełny kocioł, co mnie tro­chę uspo­kaja.

Korzy­sta­jąc z chwili wytchnie­nia, obser­wuję kole­gów. Wszyst­kim błysz­czą oczy ze zmę­cze­nia. Faceci o szczu­płej twa­rzy, tak jak ja, mają oczy strasz­nie pod­krą­żone. Pyzaci są bla­dzi jak nie­bosz­czyki.

Dostrze­gam Bru­nona Len­sena, który dostał już swoją por­cję i oddala się teraz drob­nym kro­kiem, poły­ka­jąc zawar­tość menażki. Fahr­stein, Olen­sheim, Lind­berg i Halls czy­nią podob­nie. Nad­cho­dzi moja kolej. Otwie­ram menażkę, któ­rej nie zdą­ży­łem umyć. Zostały w niej resztki jedze­nia.

Gar­ko­tłuk napeł­nia wielką cho­chlą naczy­nie, po czym łyżką dodaje pokaźną por­cję jogurtu. Przy­sia­dam nieco na ubo­czu, na jed­nej z ławek znaj­du­ją­cych się wzdłuż budyn­ków gospo­dar­czych. Powrotny bieg miał przy­naj­mniej tę korzyść, że nie czuję już dole­gli­wo­ści żołądka na sku­tek zbyt łap­czy­wie tego popo­łu­dnia połknię­tych jajek, toteż z wiel­kim ape­ty­tem pochła­niam w ciem­no­ściach trzy czwarte por­cji. Nie jest to złe. Wstaję z ławki i zbli­żam się do nie­za­ciem­nio­nego okna, by zer­k­nąć do menażki. Chyba jest to kasza z suszo­nymi śliw­kami i kawał­kami mięsa. Całość pożar­łem w pięć minut.

Ponie­waż nie dano nam nic do picia, podob­nie jak kole­dzy pod­cho­dzę do poidła dla zwie­rząt i wypi­jam ze trzy, cztery kubki lodo­wa­tej wody. Przy oka­zji płu­czę naczy­nia.

Apel wie­czorny, zbiórka w wiel­kiej sali, gdzie zwy­kły kapral opo­wiada nam o Rze­szy Nie­miec­kiej. Godzina ósma. Trę­bacz bata­lio­nowy daje sygnał: „gasić świa­tła”. Wra­camy do izb i momen­tal­nie zasy­piamy.

Tak minął pierw­szy dzień pobytu w Pol­sce. Jest 18 wrze­śnia. Naza­jutrz o pią­tej rano jeste­śmy już na nogach. Podob­nie będzie przez kolejne pięt­na­ście dni. Cały czas odby­wamy inten­sywne ćwi­cze­nia. Codzien­nie zali­czamy ten cho­lerny staw, ale już nie żeby się kąpać, lecz w peł­nym rynsz­tunku bojo­wym.

Prze­mo­czeni, zmor­do­wani, u kresu sił, co wie­czór padamy na łóżka i zasy­piamy kamien­nym snem. Nie mamy nawet siły na pisa­nie listów do rodzin.

Robię duże postępy w strze­la­niu. Zuży­łem chyba ponad pięć­set naboi na manew­rach i strzel­nicy. Przez te dwa tygo­dnie wyko­na­łem też około pięć­dzie­się­ciu rzu­tów gra­na­tem ćwi­czeb­nym.

Zro­biła się brzydka pogoda; od czasu do czasu pada deszcz. Czyżby nad­cho­dziła już zima? Jesz­cze nie, mamy dopiero piąty paź­dzier­nika. Dzi­siej­szy pora­nek jest pogodny i nieco mroźny. Zapo­wiada się ładny dzień. Gdy wstaje świt, odda­jemy honory sztan­da­rowi. Z bro­nią na ramie­niu wyru­szamy na codzienny „footing”.

Plu­ton prze­kra­cza wiszący nad fosą most, który roz­brzmiewa stu­ko­tem sześć­dzie­się­ciu par butów. Laus nie wydaje komendy: „śpiew”. Przez pół godziny sły­szę tylko mia­rowy stu­kot. Uwiel­biam ten dźwięk; nie odczu­wam wtedy potrzeby roz­mowy. Gdy wdy­cham głę­boko świeże, leśne powie­trze, czuję w sobie tę cudowną ener­gię życia. Nie potra­fię wyja­śnić, dla­czego wszy­scy tak wspa­niale się czu­jemy pomimo ogrom­nego codzien­nego wysiłku. Wszy­scy, jak jeden mąż, mamy pro­mienny wyraz twa­rzy. Mijamy kom­pa­nię sta­cjo­nu­jącą dzie­sięć kilo­me­trów od nas, we wsi o nazwie bodajże Krie­mien­stowsk.

Obie kolumny oddają honory: my na komendę „na lewo”, oni na komendę „na prawo patrz”. Nie defor­mu­jąc szyku, prze­cho­dzimy do biegu, następ­nie powra­camy do kroku mar­szo­wego, potem znów bieg. Trwa to mniej wię­cej pół­to­rej godziny. Gdy przy­by­wamy do zamku, zauwa­żamy mnó­stwo nowych twa­rzy.

W cza­sie naszej nie­obec­no­ści poja­wili się nowi rekruci. Myślę, że sta­cjo­nuje już tutaj przy­naj­mniej tysiąc pięć­set żoł­nie­rzy. Cóż, miej­sca wystar­czy dla wszyst­kich.

Wszy­scy sier­żanci-instruk­to­rzy zaj­mują się tymi żół­to­dzio­bami, toteż musimy cze­kać przy wej­ściu. Ponie­waż w dal­szym ciągu nikt się nami nie inte­re­suje, po upły­wie godziny skła­damy broń w kozły i przy­sia­damy na pię­tach na bruku dzie­dzińca.

Roz­ma­wiam tro­chę po fran­cu­sku, tro­chę po nie­miecku z jakimś Lota­ryń­czy­kiem. Tak upływa pora­nek. Pora na posi­łek. Zosta­wiamy broń i idziemy do sto­łówki.

Jest już popo­łu­dnie. Na­dal ani żad­nej służby, ani ćwi­czeń. To nie do wiary. Nie kwa­pimy się do zej­ścia na dzie­dzi­niec, bo w każ­dej chwili mogą nas zapę­dzić do jakiejś roboty. Pchamy się wszy­scy na dru­gie pię­tro, rów­nież prze­zna­czone na kwa­tery dla żoł­nie­rzy. Bie­rzemy znaj­du­jącą się tam dra­binę i wspi­namy się po niej na strych, a stam­tąd na dach, któ­rego masywną łup­kową kon­struk­cję inten­syw­nie ogrzewa słońce. Kła­dziemy się na dachu, opie­ra­jąc stopy o rynnę, by nie spaść na dzie­dzi­niec.

Jest wspa­niała pogoda, na dachu upał coraz więk­szy. Wkrótce wszy­scy para­du­jemy z nagim tor­sem, jak na plaży. W końcu spie­kota jest już nie do znie­sie­nia i spora liczba kole­gów wraz ze mną opusz­cza tę kry­jówkę. Mie­li­śmy nie­zły ubaw, obser­wu­jąc, jak gro­mada zdrowo opie­prza­nych fry­ców uga­nia się po dzie­dzińcu.

Scho­dzę na dół w towa­rzy­stwie tego dur­nego Lota­ryń­czyka, który cały czas zawraca mi głowę swo­imi stu­diami medycz­nymi. Ponie­waż w przy­szło­ści mam zamiar poma­gać ojcu w jego fachu tech­nicz­nym, tema­tyka ta nieco mnie depry­muje. A poza tym po co snuć pro­jekty zawo­dów cywil­nych, skoro jeste­śmy w woj­sku!

Na dzie­dzińcu na szczę­ście nikt do nas nie woła, wobec tego prze­cha­dzam się swo­bod­nie i po raz pierw­szy z uwagą stu­diuję potężną bryłę zamku. Wszystko tu jest ogromne: naj­mniej­sze schody mają co naj­mniej sześć metrów sze­ro­ko­ści, naj­mniejszy ele­ment drew­niany grubo cio­sany, jak belka lub łuk przy­po­rowy, ma nie mniej niż pół metra gru­bo­ści. Zam­kowy kruż­ga­nek to kon­struk­cja łącząca cztery impo­nu­jące okrą­głe wieże, mająca około pięt­na­stu metrów sze­ro­ko­ści, dwa­dzie­ścia metrów dłu­go­ści i osiem metrów wyso­ko­ści. Roz­miary całego gma­chu są tak impo­nu­jące, że czło­wiek zapo­mina o posęp­nym wyglą­dzie for­tecy.

Za wej­ściem, które opi­sa­łem powy­żej, cią­gną się rów­no­le­gle budynki sta­no­wiące prze­dłu­że­nie muru obron­nego. Na ich krańcu cztery baszty podobne do wież kruż­ganka wień­czą bryłę zamku.

Ta piękna archi­tek­tura wywiera na mnie wiel­kie wra­że­nie. W iście wagne­row­skiej sce­ne­rii ogar­nia mnie poczu­cie nie­zmie­rzo­nej potęgi. W oddali, na hory­zon­cie, ota­czają nas nie­koń­czące się lasy ciem­no­zie­lo­nej barwy.

Następne dni, choć upły­nęły na cięż­kiej pracy, dały mi praw­dziwą satys­fak­cję. Uczę się jeź­dzić cięż­kim moto­cy­klem, następ­nie volks­wa­ge­nem, wresz­cie ste­ine­rem. Czuję się tak pewny sie­bie, że pro­wa­dze­nie tych pojaz­dów wydaje mi się dzie­cin­nie pro­ste. Mimo że nie jestem dobrym kie­rowcą, daję sobie radę w naj­róż­niej­szych warun­kach. W sumie uczy się nas pięt­na­stu. Zasia­damy po kolei za kie­row­nicą, nie prze­strze­ga­jąc przy tym żad­nej dys­cy­pliny. Bawimy się jak chłopcy, bo w grun­cie rze­czy jesz­cze nimi jeste­śmy.

10 paź­dzier­nika. Na­dal utrzy­muje się piękna pogoda, ale rano jest pię­cio­stop­niowy mróz. Cały dzień ćwi­czymy jazdę trans­por­te­rem, poko­nu­jąc strome zbo­cza. Jedzie nas pięt­na­stu. Wehi­kuł prze­wi­dziany na osiem osób oka­zuje się bar­dzo nie­wy­godny. Musimy doko­ny­wać cudów zręcz­no­ści, by utrzy­mać rów­no­wagę. Śmie­chu było co nie­miara przez cały dzień. Wie­czo­rem już każdy z nas jest w sta­nie pro­wa­dzić trans­por­ter. Czu­jemy się tak obo­lali, jakby ktoś nas okła­dał kijem.

Naza­jutrz rano z zapa­łem odda­jemy się ćwi­cze­niom fizycz­nym, mię­dzy innymi po to, by się roz­grzać. W pew­nej chwili Laus prze­rywa zaprawę.

– Sajer! – woła.

Robię krok do przodu, wystę­pu­jąc z sze­regu.

– Porucz­nik Starfe potrze­buje kie­rowcy trans­por­tera, a ponie­waż wczo­raj szcze­gól­nie się wyróż­ni­li­ście… Idź­cie się prze­brać w mun­dur.

Salu­tuję, po czym bły­ska­wicz­nie wybie­gam z szyku. To nie­moż­liwe… Jestem naj­lep­szym kie­rowcą w plu­to­nie! Ska­czę z rado­ści. W mgnie­niu oka prze­bie­ram się i wra­cam na dzie­dzi­niec. Bie­gnę w kie­runku budynku dowódz­twa. Nie­po­trzeb­nie: Starfe czeka już na placu. Jest to chudy męż­czy­zna o ostrych rysach twa­rzy, lecz nie ponu­rak. Został ponoć ciężko ranny w Bel­gii i służy teraz w woj­sku jako instruk­tor. Wyprę­żam się na bacz­ność.

– Zna­cie drogę na Krie­mien­stowsk? – pyta.

– Jawohl, Herr Leut­nant.

Prawdę mówiąc, jedy­nie się domy­śla­łem, że cho­dzi o drogę, na któ­rej cza­sami mija­li­śmy w trak­cie ćwi­czeń kom­pa­nie idące praw­do­po­dob­nie z tej wio­ski. Jestem jed­nak zbyt szczę­śliwy, żeby pozwo­lić sobie na jakie­kol­wiek waha­nie. Cho­ciaż raz wymaga się ode mnie cze­goś innego niż ćwi­czeń w ramach musz­try.

– W porządku – mówi. – No to idziemy.

Starfe wska­zuje mi wczo­raj­szy trans­por­ter. Z tyłu pojazdu znaj­duje się czte­ro­ko­łowa przy­czepa. Jest to wła­ści­wie działo dale­ko­siężne, osiem­dzie­siąt­ka­ó­semka przy­kryta plan­deką masku­jącą. Sia­dam na miej­scu kie­rowcy. Wskaź­nik paliwa poka­zuje dzie­sięć litrów. To za mało. Pro­szę o pozwo­le­nie uzu­peł­nie­nia zbior­nika. Dostaję zgodę, a także pochwałę, że pamię­ta­łem o tej pod­sta­wo­wej czyn­no­ści. Po kilku minu­tach ruszamy. Trans­por­ter dość nie­pew­nie mija kruż­ga­nek i most. Nie śmiem spoj­rzeć na Star­fego, który na pewno widzi moją bez­na­dziejną jazdę. Po prze­je­cha­niu około sze­ściu­set metrów skrę­cam na drogę wio­dącą praw­do­po­dob­nie do Krie­mien­stow­ska. Przez dzie­sięć minut jadę dość powoli, gdyż nie jestem pewny trasy. Mijamy dwa pol­skie wozy pełne siana. Czmy­chają czym prę­dzej przed moim Kle­in­pan­ze­rem. Widząc to, Starfe spo­gląda na mnie z uśmie­chem.

– Myśleli, że naumyśl­nie jecha­łeś pro­sto na nich. Do głowy by im nie przy­szło, że nie panu­jesz nad pojaz­dem! – Śmieje się szy­der­czo.

Nie wiem, czy mam się śmiać, czy też potrak­to­wać to jako ostrze­że­nie. Jestem coraz bar­dziej spięty. Nie­szczę­snemu porucz­ni­kowi lepiej już by się jechało na dro­ma­de­rze. Dojeż­dżamy w końcu do kilku obskur­nych zabu­do­wań. Na próżno szu­kam jakiejś tablicy z nazwą miej­sco­wo­ści. Kręcą się tu tylko dotknięte albi­ni­zmem dzieci, które włażą pra­wie pod gąsie­nice, żeby móc obser­wo­wać nasz prze­jazd.

Skrę­ciw­szy na plac, dostrze­gam nagle ze sto par­ku­ją­cych pojaz­dów nie­miec­kich. Rów­no­cze­śnie Starfe wska­zuje mi budy­nek z powie­wa­jącą flagą. To tu. Uff! Oddy­cham z ulgą. Rze­czy­wi­ście była to droga na Krie­mien­stowsk.

– Masz prze­szło godzinę – odzywa się Starfe. – Idź do kan­tyny. Może uda ci się zjeść coś cie­płego.

Gdy wyma­wia te słowa, czuję na barku jego prawą rękę. Wzru­sza mnie do głębi ten prze­jaw sym­pa­tii ze strony porucz­nika, któ­rego prze­kli­na­łem w myślach przez całą drogę. Ni­gdy bym nie przy­pusz­czał, że facet o tak suro­wej twa­rzy może się zdo­być na rów­nie ojcow­ski gest pod moim adre­sem. Mimo że wzmaga się chłód, czuję ogar­nia­jącą mnie falę cie­pła. Pew­nym kro­kiem zmie­rzam w kie­runku gma­chu przy­po­mi­na­ją­cego sie­dzibę władz miej­skich. Na dużej tablicy wid­nieje napis SOL­DA­TEN­SCHENKE 27. KOM­PA­NIE. Cały czas widać wcho­dzą­cych i wycho­dzą­cych żoł­nie­rzy. Nie dostrze­gam żad­nego ordy­nansa. Wcho­dzę bez waha­nia, po czym prze­mie­rzam pomiesz­cze­nie, w któ­rym trzech fron­tow­ców zaję­tych jest roz­pa­ko­wy­wa­niem skrzyń z żyw­no­ścią. W głębi następ­nej izby znaj­duje się bufet, przy któ­rym roz­ma­wia kilku żoł­nie­rzy.

– Czy mogę dostać coś cie­płego? Przy­wio­złem wła­śnie ofi­cera, ale nie jestem z dwu­dzie­stej siód­mej.

– Hmm – mru­czy żoł­nierz za ladą bufetu. – Jesz­cze jeden Alzat­czyk, co myśli, że zna nie­miecki!

Rze­czy­wi­ście moja niem­czy­zna jest fatalna.

– Nie jestem Alzat­czy­kiem, lecz pół-Niem­cem ze strony matki – oświad­czam.

Żoł­nie­rze nie wtrą­cają się do naszej roz­mowy. Ten zza bufetu odcho­dzi, uda­jąc się do kuchni. Ster­czę na środku sali, opa­tu­lony w wielki, zie­lony płaszcz. Po pię­ciu minu­tach facet wraca, przy­no­sząc dymiącą menażkę wypeł­nioną do połowy kozim mle­kiem. Dow­cip­niś dolewa do niej wypeł­niony po brzegi duży kie­li­szek alko­holu i podaje mi bez słowa.

Piję, mimo że pali mnie od tego gar­dło. Czuję na sobie wzrok wszyst­kich obec­nych. Ni­gdy nie lubi­łem alko­holu, ale choćby nie wiem co wypiję ten litr płynu, aby nie ucho­dzić w ich oczach za panienkę.

Bez poże­gna­nia roz­staję się z tą grupą pro­sta­ków i wycho­dzę na zewnątrz. Tym razem rze­czy­wi­ście czuję pol­ską zimę. Niebo jest zachmu­rzone, ter­mo­metr wska­zuje sześć stopni poni­żej zera.

Nie wiem za bar­dzo, dokąd mam teraz iść. Plac jest nie­mal pusty. W oko­licz­nych domach Polacy zapewne grzeją się przy cie­płych pie­cach. Zmie­rzam w kie­runku parku samo­cho­do­wego, gdzie przy cię­ża­rów­kach krzą­tają się żoł­nie­rze. Zamie­niam z nimi kilka zdań, lecz odpo­wia­dają bez zbyt­niego entu­zja­zmu. Chyba jestem dla nich za młody; faceci mają co naj­mniej trzy­dziestkę. Kiedy tak cho­dzę od jed­nego do dru­giego, spo­strze­gam trzech bro­da­tych męż­czyzn opa­tu­lo­nych w dłu­gie płasz­cze woj­skowe bru­nat­no­fio­le­to­wej barwy, tną­cych pień drzewa dużą piłą. Po raz pierw­szy widzę takie mun­dury.

Pod­cho­dzę do nich z uśmie­chem i zadaję banalne pyta­nie: „jak leci?”. Prze­ry­wają pracę i pro­stują się bez słowa. Domy­ślam się, że ich gęste brody kryją uśmiech. Jeden z nich jest wysoki i krzepki, dwaj pozo­stali są niscy i krę­pej budowy. Zadaję ze dwa, trzy pyta­nia, które pozo­stają bez odpo­wie­dzi. Faceci cały czas się uśmie­chają. Słowo daję, kpią sobie ze mnie! Wtem sły­szę z tyłu kroki, po czym ktoś się odzywa:

– Zostaw ich w spo­koju! Prze­cież wiesz, że nie wolno z nimi roz­ma­wiać. Wyją­tek to oczy­wi­ście wyda­wa­nie roz­ka­zów.

– Ale te dzi­kusy nie ode­zwały się do mnie ani sło­wem. Cie­kaw jestem, co tacy robią w Wehr­mach­cie – wypa­li­łem.

– Teu­fel! – rzu­cił przez zęby chło­pak, który pod­szedł, żeby mnie zbesz­tać. – Widać, że jesz­cze nie byłeś na fron­cie. Ci faceci to jeńcy! Rosyj­scy jeńcy! Jak przy­pad­kiem znaj­dziesz się na fron­cie i zoba­czysz takiego, zanim on zoba­czy cie­bie, strze­laj! Strze­laj bez waha­nia, bo ina­czej nie zoba­czysz następ­nego.

Stoję osłu­piały i po raz ostatni zer­kam na Rosjan, któ­rzy powró­cili już do pracy. Więc to są nasi wro­go­wie… ci, co strze­lają do nie­miec­kich żoł­nie­rzy! Do żoł­nie­rzy, któ­rych mun­dur noszę. Ale dla­czego uśmie­chali się do mnie?

Jesz­cze przez pięt­na­ście dni prze­by­wam w zamku z kole­gami z 19. kom­pa­nii wyzna­czo­nej do służby w woj­skach trans­por­to­wych. W ich towa­rzy­stwie zapo­mi­nam o przy­krym epi­zo­dzie w budynku 27. kom­pa­nii, zło­żo­nej wyłącz­nie z nie­przy­jem­nych typów. Muszę jed­nak dodać na ich obronę, że żoł­nie­rze ci słu­żyli w armii od 1940 roku.

Tu, w 19., są tylko bar­dzo mło­dzi ludzie, tacy jak ja. Śmie­jemy się z naj­bar­dziej bła­hego powodu i pomimo bez­na­dziej­nej pogody z wiel­kim entu­zja­zmem zali­czamy codzienne ćwi­cze­nia woj­skowe.

Nade­szła zima. Obfite desz­cze i śniegi prze­kształ­cają zie­mię w lepką maź. Z ćwi­czeń wra­camy póź­nym wie­czo­rem, ubło­ceni i wycień­czeni, lecz pełni rado­ści tak typo­wej dla mło­dych, zdro­wych ludzi.

Owo zmę­cze­nie jest niczym w porów­na­niu z tym, co nas czeka. Wie­czo­rem grze­jemy się w wygod­nych łóż­kach, żar­tu­jąc, dopóki nie zaśniemy snem spra­wie­dli­wego.

28 paź­dzier­nika. Jest paskudna pogoda, choć nie­zbyt mroź­nie. Przez całą dobę gwał­towne podmu­chy wia­tru gnają po nie­bie ciemne chmury, przy­no­szące fale zaci­na­ją­cego desz­czu. Prze­mo­czeni i zmę­czeni pod­ofi­ce­ro­wie nie wypro­wa­dzają nas na ćwi­cze­nia. Przez więk­szość czasu dosko­na­limy umie­jęt­ność jazdy i zgłę­biamy pro­blemy tech­niczne. Jak na razie nie znam pod­lej­szej czyn­no­ści niż grze­ba­nie w sil­niku pod­czas zaci­na­ją­cego desz­czu.

Tem­pe­ra­tura cały czas utrzy­muje się w oko­li­cach zera.

30 paź­dzier­nika. Pada deszcz i jest zimno.

Po odda­niu hono­rów sztan­da­rowi otrzy­mu­jemy roz­kaz uda­nia się do maga­zynu gospo­dar­czego. Nie docie­ka­jąc zbyt­nio powodu, idziemy w wyzna­czone miej­sce. Przy­naj­mniej tam nie pada. W maga­zy­nie miesz­czą­cym się w dość pokaź­nym budynku dwa pierw­sze plu­tony naszej kom­pa­nii koń­czą wła­śnie pobie­ra­nie zaopa­trze­nia. Chło­paki wycho­dzą, obła­do­wani naj­prze­róż­niej­szymi pro­duk­tami żyw­no­ścio­wymi, kocami, skar­pe­tami itd. Ja dostaję cztery puszki deli­ka­te­so­wych sar­dy­nek fran­cu­skich, dwie duże kieł­basy warzywne w celo­fa­nie, paczkę sucha­rów wita­mi­ni­zo­wa­nych, dwie tabliczki szwaj­car­skiej cze­ko­lady, wędzoną sło­ninę i ze ćwierć kilo­grama cukru w kost­kach. Kilka kro­ków dalej maga­zy­nier rzuca mi na zajęte już ramiona nie­prze­ma­kalną pałatkę, parę skar­pet i parę weł­nia­nych ręka­wic. Przy wyj­ściu otrzy­muję poza przy­dzia­łem płó­cienny paku­nek z napi­sem „opa­tru­nek indy­wi­du­alny pierw­szej potrzeby”. W stru­gach desz­czu dołą­czam do grupy żoł­nie­rzy zgro­ma­dzo­nych wokół ofi­cera, który wdra­pał się na plat­formę cię­ża­rówki. Opa­tu­lony w długi skó­rzany płaszcz sza­ro­zie­lo­nej barwy porucz­nik zda­wał się cze­kać, aż zbie­rze się cała kom­pa­nia. Gdy uznał, że wszy­scy już są, zaczął do nas prze­ma­wiać. Mówił zbyt szybko, żebym wszystko zro­zu­miał, nie­mniej zapa­mię­ta­łem te oto słowa:

– Wkrótce opu­ści­cie te koszary, aby zapew­nić ochronę kilku pocią­gów woj­sko­wych mają­cych dotrzeć w pobliże frontu. Otrzy­ma­li­ście przy­dział żyw­no­ści na osiem dni. Dołącz­cie ją do swo­jego ekwi­punku. Zbiórka za dwa­dzie­ścia minut. Rozejść się!

Pośpiesz­nie, w peł­nej nie­po­koju ciszy, wra­camy do kwa­ter i paku­jemy skromny doby­tek. Gdy zapi­nam ple­cak, mój sąsiad z pokoju zadaje mi pyta­nie:

– Kiedy wyje­dziemy?

– Nie wiem.

– Napi­sa­łem przed­wczo­raj do rodzi­ców, żeby przy­słali mi kilka ksią­żek.

– Dosta­niesz prze­syłkę pocztą woj­skową.

W tym momen­cie ten sza­tan Halls kle­pie mnie w ramię.

– Naresz­cie zoba­czymy Rosjan! – ryczy, śmie­jąc się szy­der­czo.

Odno­szę wra­że­nie, że śmieje się, by dodać sobie odwagi. Wszy­scy prze­cież są poru­szeni tą wia­do­mo­ścią i pomimo bło­giej nie­świa­do­mo­ści myśl o woj­nie nas para­li­żuje.

Jesz­cze raz wycho­dzimy na dzie­dzi­niec w stru­gach tego cho­ler­nego desz­czu. Każ­demu z nas ofi­cjal­nie wydaje się mau­zera i dwa­dzie­ścia pięć naboi. Nie wiem, czy to wła­śnie z tego powodu, ale zauwa­żam, że wszy­scy jeste­śmy coraz bledsi. Myślę jed­nak, że jest to wyba­czalne. Prze­cież żaden z mych har­dych towa­rzy­szy nie ma jesz­cze osiem­na­stu lat. Ja sam skoń­czę led­wie sie­dem­nastkę za dwa i pół mie­siąca. Porucz­nik dostrzega nasz nie­po­kój. Aby pod­nieść nas na duchu, odczy­tuje nam naj­śwież­szy komu­ni­kat Wehr­machtu: von Pau­lus znaj­duje się nad Wołgą; von Rich­tho­fen jest już nie­da­leko Moskwy. Anglicy i Ame­ry­ka­nie ponie­śli wiel­kie straty, usi­łu­jąc zbom­bar­do­wać mia­sta Rze­szy. Sły­sząc nasze okrzyki: Sieg Heil!, ofi­cer się uspo­kaja. Cała 19. kom­pa­nia pręży się na bacz­ność przed sztan­da­rem.

Wśród nas jest także Laus, nasz feld­fe­bel, w heł­mie i peł­nym opo­rzą­dze­niu. W dłu­gim fute­rale z czar­nej, lśnią­cej w desz­czu skóry trzyma kara­bin maszy­nowy. Wszy­scy zacho­wu­jemy mil­cze­nie. Wresz­cie roz­lega się sygnał wymar­szu, niczym prze­ni­kliwy gwizd rusza­ją­cego eks­presu.

– Ach­tung! Rechts um. Raus!

Masze­ru­jąc kolumną trój­kową, opusz­czamy miej­sce, w któ­rym trzy­stu żoł­nie­rzy naszej kom­pa­nii zdą­żyło się już ze sobą zżyć. Po raz ostatni prze­kra­czamy kamienny most, po czym docho­dzimy do drogi, którą przy­szli­śmy tu pół­tora mie­siąca temu. Kilka razy oglą­dam się za sie­bie, zer­ka­jąc na potężną, szarą bryłę sta­rego pol­skiego zamku, któ­rego już ni­gdy nie zoba­czę. Nawet chęt­nie wpadł­bym w melan­cho­lijny nastrój, gdyby nie moi kole­dzy, któ­rzy sta­rali się pod­trzy­mać mnie na duchu. Prze­stało padać. Przy­by­wamy do Bia­łe­go­stoku, gdzie aż się roi od żoł­nie­rzy. Idziemy w kie­runku dworca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Le sol­dat oublié

Copy­ri­ght © Éditions Robert Laf­font, S.A., Paris, 1967 thro­ugh arran­ge­ment with Renata de La Cha­pelle Agency

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DESIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl

Foto­gra­fia na okładce © Kamila Koziol / Shut­ter­stock.com

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zapo­mniany żoł­nierz, wyd. I, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-984-4

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer