Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
One nie upadają na dno. One toną w ciszy. One żyją wśród nas.
W białym fartuchu. W garsonce. Za okienkiem apteki.
Ratują życie, uczą dzieci, wypisują recepty.
A wieczorem... znikają. W swoim salonie. W łazience. W sobie.
Piją. Biorą. Świetnie to ukrywają.
Perfekcja to ich zbroja.
Uśmiech – maska.
To nie jest fikcja. To rzeczywistość kobiet, które mijasz każdego dnia.
Irena – pediatra.
Edyta – nauczycielka.
Gabriela – farmaceutka.
Trzy kobiety. Trzy uzależnienia. Trzy historie, które rozgrywają się po cichu, bez scen, bez pomocy.
Bo przecież „ogarniają”.
Bo to „tylko lampka”.
Bo tak wygląda normalność.
Ta książka nie pociesza.
Nie daje odpowiedzi.
To lustro – i jeśli spojrzysz w nie uczciwie, może boleć.
Nie licz na happy end. Nie znajdziesz tu romantyzmu.
Znajdziesz za to prawdę. Surową, bolesną i potrzebną.
Jak kieliszek wypity po cichu.
Jak tabletka połknięta ze wstydem.
Dla kobiet, które wiedzą.
Dla tych, które chcą zrozumieć.
Uzależnienie nie zawsze wygląda tak, jak sobie wyobrażasz.
Czasem ma uśmiech. I bardzo ładne perfumy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Monika Koszewska, Sopot 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakichkolwiek fragmentów tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Moniki Koszewskiej.
Redakcja: Ewelina Biernaś
Korekta: Justyna Topolska
Okładka: Daniel Malinowski Agencja Reklamowa Wizjonersi
Konwersja do wersji elektronicznej: Katarzyna Mróz-Jaskuła
ISBN 978-83-974250-6-4
Druk i oprawa: Elpil
Wydawnictwo 1PUNKT Sp. z o.o.
ul. Emilii Plater 19; 81-777 Sopot
Zapraszamy na strony:
www.monikakoszewska.pl
www.facebook.com/monikakoszewskaautorka
www.instagram.com/monikakoszewska_autorka
www.tiktok.com/@monikakoszewska_autorka
kontakt: [email protected]
Kup książkę:
www.monikakoszewska.pl
To prawdziwe historie kobiet, które mijasz codziennie na ulicy.
Nazwiska i adresy są fikcją. Cała reszta – brutalnie prawdziwa.
Rozmawiałam z nimi, byłam na ich spotkaniach grup wsparcia, korespondowałam z nimi. Ich ból i nadzieja stały się także moim doświadczeniem.
Nałóg to cichy zabójca
Irena – matka dwunastoletniej Zosi, która zdawała się absolutnym zaprzeczeniem wszystkiego, czego Irena oczekiwała po macierzyństwie. Dziewczynka była cicha, nieśmiała, zawsze zgarbiona; oczy wbite w podłogę, paznokcie poobgryzane, blond włosy do pasa z mokrymi od śliny końcówkami. Zosia przykrywała nimi twarz, tak jakby chciała schować się przed światem, a na pewno przed własną matką.
Irena nie miała z córką kontaktu. Ważniejsi byli dla niej pacjenci. Zosia irytowała ją samą swoją cichą obecnością – nie odzywała się do matki, jeśli nie musiała. Irena patrzyła na nią, a w głowie zapalał się alarm. Kolejne „dlaczego”. Dlaczego nie może być taka jak Ewelina, koleżanka Zosi z klasy.
W oczach Andrzeja natomiast, męża Ireny, ich córka była najmądrzejsza, najładniejsza, najzdolniejsza. Trzy razy naj… Irenę irytowały ich rozmowy: „kochana córciu”, „najdroższy skarbie tatusia”. Myślała wtedy: „Jak mogłam urodzić takie dziecko?”. Od momentu, gdy zobaczyła obraz USG, czuła do Zosi awersję. I do siebie. Do swojego życia. Do decyzji, jakie podjęła i nie mogła ich cofnąć. Kiedy tylko dowiedziała się, że jest w ciąży, uświadomiła sobie, że jest skazana na swojego męża – jeszcze wtedy nie profesora, ale już bucowatego sztywniaka.
Andrzej miał swoje teorie. Jak żyć, co pić, czego unikać. „Alkohol wyczerpuje organizm, obciąża układ nerwowy, prowadzi do obciążenia ścian naczyń krwionośnych” – recytował.
– Ireno, wiesz, że kobiety są bardziej podatne na uszkodzenie wątroby? – docinał jej.
Głupie pytanie. Irena wiedziała, w końcu studiowała medycynę.
– Pijąc regularnie dwa, trzy drinki przez dziesięć, piętnaście lat można doprowadzić do martwicy wątroby. – Andrzej kontynuował swój wywód.
Co z tego? Kieliszek – może dwa, trzy – wina pozwalał jej przetrwać kolejny wieczór w tym w domu. Z tą idealną rodziną. Z tym idealnym życiem.
Teraz Andrzej przygotowywał się do kolejnej tyrady. Flaki wywracały się Irenie, ale zamiast wybuchnąć, wbijała wzrok w twarz męża. Tę idealnie gładką maskę wyższości. Miała ochotę wyrzucić z siebie: „Co ty nie powiesz, zarozumiały mądralo?”, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Uśmiechnęła się tylko. Fałszywie – oboje to wiedzieli.
– Ja piję wino – cedziła, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Jego reakcja? Nadął się, jak gdyby miał zaraz pęknąć. Ten wyraz twarzy Irena znała od lat. Obrzydzenie zmieszane z wyższością. W końcu odparował:
– Nie będę z tobą dyskutował. Najwyraźniej robisz wszystko, żeby osierocić naszą córkę.
Puls skakał, a krew uderzała Irenie do głowy. I wtedy wszystko pękło. W jednej sekundzie wypluła z siebie wszystkie przekleństwa, jakie Polacy kiedykolwiek wymyślili. Każde z nich celne.
On? Zawsze taki sam. Obrócił się na pięcie, wziął oddech i tym swoim spokojnym, anemicznym tonem rzucił:
– Ireno, nie będziemy tak rozmawiać. Wychodzę. Daj znać, jak ochłoniesz i dojrzejesz do merytorycznej rozmowy.
Chciała krzyczeć: „Ty chuju! Spierdalaj i nie wracaj!”, ale to tylko szept. Tchórzliwy szept. Nigdy nie miała odwagi powiedzieć tego głośno. Andrzej zawsze wychodził, a ona zawsze zostawała. Z kieliszkiem w ręku i myślami, które mogłyby ją zniszczyć.
Wieczorem Irena otworzyła wino. Zanim usiadła na kanapie, opróżniła duszkiem kubek. Po drugim zaczęła dyskutować. Z kim? Z Bogiem.
– Ludzie dali sobie wmówić, że istniejesz – zaczęła. – Jesteś wszechmocny, wszechwiedzący i co? Nie ogarniasz nawet mojego życia? Porażki, jaką zafundowałeś mi w postaci mojego męża?
Andrzej Kuczyński był chirurgiem naczyniowym, profesorem. Autorytetem w świecie medycyny. W domu – wszechwiedzącym bucem. Kiedyś zaimponował Irenie wiedzą, inteligencją. Idealny, pedantyczny, zawsze w centrum uwagi.
– Dlaczego mnie nim pokarałeś? – stęknęła Irena między jednym łykiem a drugim.
Czy Andrzej zdradzał? Pewnie tak. Z młodą pielęgniarką? Może ze studentką, która widziała w nim trampolinę do kariery. Ile kobiet miał na boku, Irena nie wiedziała, nigdy go nie przyłapała, ale nie wierzyła, że nie uległ chociaż raz młodej pielęgniarce albo napalonej studentce. Po szpitalu krążyły plotki na temat romansu. Irena jednak się nie zagłębiała. Bo w końcu im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
Prywatna praktyka, luksusowy samochód, duże mieszkanie w sopockiej kamienicy, dwa kolejne na wynajem. Na przyszłość dla Zosi. Może w jednym z nich mieszkała kochanka Andrzeja?
A Irena? Szanowany pediatra. Z lekką nadwagą, ale przecież mężczyźni lubią rubensowskie kształty. Ładna buzia, gęste czarne włosy, zgrabne nogi. Zawsze schludnie ubrana. Od stóp do głów w jednym kolorze. Trochę próżna.
– Mamo… przepraszam, że ci przeszkadzam… ale tata nie odbiera telefonu, a ja za godzinę mam lekcję pianina – cichy, łamiący się głos Zosi wyrwał Irenę z zamyślenia. Dziewczynka wślizgnęła się jak duch, na palcach, żeby nie wystraszyć matki. Albo siebie.
Przez chwilę Irena patrzyła na nią. Chudą, zgarbioną, z tą wiecznie niepewną miną. Wzbierała w niej złość. Na córkę. Na siebie. Na Andrzeja, który wszystko zawsze zostawiał na głowie Ireny.
–Kurwa! Zadeklarował, że cię zawiezie, to na pewno przyjedzie! – wyrzuciła. – Po co mi głowę zawracasz? Nie widzisz, że pracuję?
Ale przecież nie pracowała. W dłoni trzymała kubek wypełniony po brzegi winem. Trzeci? Czwarty? Straciła rachubę. Jakie to miało znaczenie… Dwie godziny siedzenia w domu i uzupełniania kart pacjentów, które leżą odłogiem. Rodzice, którzy zdenerwowali ją bardziej niż zwykle. Pacjenci, którzy w ostatniej chwili odwołali wizyty. Wszystko się mieszało. Jak to cholerne wino w jej głowie.
Zosia ze spuszczoną głową zniknęła w korytarzu. A Irena została. Sama ze swoją frustracją, z butelką i z myślą, że jutro będzie dokładnie tak samo.
Zosia podjęła jednak kolejną próbę.
– Przepraszam, mamusiu, nie chciałam cię zdenerwować. Tylko tato rano mówił, że może nie zdążyć, bo po południu ma skomplikowany zabieg usuwania żylaków. Powiedział, że napisze do ciebie. Nie napisał? – Zosia odwróciła wzrok, jakby bała się matczynej reakcji.
– Zośka, co ty robisz takie miny, jakbyś była upośledzona? Gdyby napisał, tobym wiedziała, dlaczego nie odbiera telefonu! Najwyżej nie pojedziesz. Skoro ojciec nie myśli, to zapłaci za lekcję, która się nie odbędzie. W końcu go na to stać! – rzuciła Irena, po czym jednym haustem opróżniła kubek.
– Ale mi bardzo zależy na tej lekcji… – Zosia zamilkła. Stanęła na baczność, jakby spodziewała się wybuchu.
– Kurwa, dlaczego właśnie dzisiaj?! – Irena uderzyła dłonią o stół. – Znów robisz mi na złość, co? Ty i ojciec uwielbiacie mnie gnębić! Zawsze robicie coś wbrew mnie. Sprawia wam to przyjemność?!
– Mamusiu, ale ja za tydzień mam egzamin… – Zosia ledwo wykrztusiła te słowa, dławiąc się od napływających łez.
– To siadaj do pianina i ćwicz! Jeszcze tu stoisz?! Marnujesz czas. Wiesz, ile kosztują te twoje lekcje? Krocie! Masz być najlepsza, a nie przeciętna! – wykrzyczała Irena, po czym wymownie wskazała na pokój dziewczynki.
Zosia zamilkła i ruszyła do siebie. Jej ręce drżały, a broda poruszała się w nerwowym rytmie. Włożyła pęk włosów do buzi. Kiedy drzwi pokoju zamknęły się z hukiem, Irena sięgnęła po telefon. Na ekranie widniała wiadomość od Andrzeja:
Ireno, proszę, nie pij po powrocie z pracy. Dziś nie dam rady zawieźć Zosi na lekcję pianina. Pani profesor wyjeżdża pojutrze, a egzamin jest za tydzień. Zosia wciąż popełnia błędy w etiudzie Chopina. Sama nie da rady ich poprawić, jeszcze pogorszy sytuację. Proszę, bądź dla niej wyrozumiała i zawieź ją na zajęcia. Kocham cię, Andrzej.
Irena parsknęła śmiechem.
– Nagle „kocham cię”. Bo mam za ciebie odwalić robotę? Wożenie Zośki na dodatkowe zajęcia to twój zasrany obowiązek! – warknęła pod nosem. – Miły w esemesach, a w domu? Wieczne kazania. „Ireno, nie pij tyle. Pomyśl o dziecku. To przez ciebie Zosia jest nieśmiała i zestresowana”. Chyba przez ciebie, Andrzej, bo nosisz ją na rękach i organizujesz te durne spotkania z koleżankami, które żerują na twojej naiwności!
– Zośka – huknęła Irena. – Tata ma operację, nie zawiezie cię na lekcję.
Zosia posmutniała.
– Przepraszam, że pytam ponownie. Czy ty możesz mnie zawieźć? – Natychmiast spuściła głowę. Gdyby była żółwiem, schowałaby się do skorupy.
– Ja się bardzo źle czuję. Nie mogę cię zawieźć. – Irena nie podniosła nawet wzroku na córkę.
– To może razem pojedziemy uberem?
– Dobry pomysł. Ale po co ja ci tam potrzebna? Sama pojedziesz. Już zamawiam. Podaj adres tej twojej pani profesor.
– Ale tata nie będzie zadowolony, że sama jeżdżę z obcym mężczyzną… – Zosia zaczęła rozdrapywać skórki na kciuku.
– Zośka, masz mnie za idiotkę? Zamówię kobietę. Wszystko będzie dobrze. – Irena już wystukiwała dane w aplikacji. Uderzyła nogą w stolik i kubek z winem przewrócił się, a płyn polał się na jej spodnie i podłogę. – No widzisz, co narobiłaś! – Poderwała się z miejsca. – Wszystko zalane. Fotel, telefon, spodnie, a na podłodze kałuża! Dobrze, że kubek się nie stłukł. Jeszcze to cholerstwo z miodem… Wszystko się będzie kleić!
– Pachnie alkoholem… – wymamrotała Zosia, nerwowo zaciskając dłonie.
– Co tam jeszcze burczysz pod nosem?!
– Nic, mamusiu. Przepraszam. Sama pojadę na lekcję, tacie nie powiem… Proszę, nie denerwuj się.
– No dobrze, odprowadzę cię do taksówki. Dlaczego ty jesteś taka niezaradna? W twoim wieku sama jeździłam autobusem. Nikt mnie nie zawoził, nikt się mną nie interesował. – Pociągnęła dziewczynkę za rękę i wybiegły z domu.
Irena stuknęła w szybę kierowcy. Kobieta w środku opuściła ją, wyraźnie skonsternowana.
– Proszę zawieźć moją córkę i jechać ostrożnie. Włos jej z głowy nie może spaść.
– Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze – odpowiedziała kierująca, z lekkim wschodnim akcentem.
– Kurwa, Ukrainka…
Zosia odjechała. Irena ruszyła w stronę domu, powłócząc nogami. Poślizgnęła się na schodach i runęła jak długa.
– Nie mogę się podnieść… Jeszcze ta wścibska sąsiadka z bamboszami mnie zobaczy… – mamrotała, próbując wstać.
„Ona zawsze wychodzi, jak słyszy jakieś zamieszanie. Drepcze w tych kolorowych bamboszach z lat osiemdziesiątych. Gdybym teraz zobaczyła tę kakofonię kolorów tuż przy mojej twarzy, zapewne bym zwymiotowała”, złorzeczyła w duchu Irena.
– Ja pierdolę, starzeję się – sapnęła, znów próbując wstać ze schodów. Bezskutecznie. Tyłek jak z betonu, kolana jak rdzawe zawiasy. – Nie dam rady…
Padła z powrotem. Cicho jęknęła.
– To przez Zośkę i Andrzeja. Dwadzieścia cztery kilo w ciąży, zero formy, zero życia – syknęła, łapiąc się za lędźwie. – Nawet piwa bez procentów mi nie pozwalał! Jakbym miała trzynaście lat!
Zamiast tego: cukierki. Tona cukierków. Dziękujemy, mamy pacjentek.
Spróbowała wstać jeszcze raz. I jeszcze. Za każdym razem kończyło się tak samo – tyłkiem na stopniu i przekleństwem w ustach. W końcu odpuściła. Zamiast tego zaczęła się śmiać. Głośno, nerwowo.
– No tak. Do wina dolałam wiśniówki. – Parsknęła. – I teraz leżę jak żuk na plecach. Gratulacje, Irena. Jesteś własnym sabotażystą.
W końcu podniosła się i oparła o poręcz.
– Nie jest ze mną tak źle. Wstałam i nikt nie widział, jak poleruję tyłkiem schody. – Poprawiła rozczochrane włosy i ruszyła w stronę mieszkania. – Teraz mogę sobie spokojnie nalać wina do kieliszka. Jak człowiek. Nie pić z tego durnego kubka z Myszką Miki.
Otworzyła szafkę z kieliszkami, wyjęła jeden.
– Czy Miki lubił alkohol? Pewnie, że tak. Każdy go lubi, tylko niektórzy ściemniają. „Nie piję, bo nie przepadam za smakiem”. Phi! – Prychnęła, nalewając wino. – A tak naprawdę boją się, że nie potrafią pić z głową. Boją się uzależnienia. Głupcy. Inteligentni ludzie się nie uzależniają.
Usiadła na kanapie i upiła pierwszy łyk.
– Może dzisiaj trochę przesadziłam, ale co z tego? Ostatnio biorę na siebie za dużo. Okres grypowy. Dzieciaki przychodzą zasmarkane, a ich rozhisteryzowane matki oczekują cudów. Jakby myślały, że jestem wróżką z czarodziejską różdżką.
Oparła głowę na poręczy fotela, zamknęła oczy. Kieliszek wciąż trzymała w dłoni, jakby był częścią jej samej. W myślach wróciła do porannej wizyty w gabinecie.
– Pani doktor, pani coś poradzi na to przeziębienie. Syn nie może przez tydzień chorować. On z nudów mi dom rozniesie – trajkotała matka blond chłopca, który niewinnie uśmiechał się zza jej pleców.
– Proszę nie przesadzać. Taki słodki chłopiec… – Irena odpowiadała automatycznie, a wewnątrz niej pulsowała irytacja. – Spędzi pani z dzieckiem parę dni, oboje odpoczniecie. Jeszcze pani podziękuje wirusom, że zadomowiły się w organizmie tego rozkosznego malca.
– Nie jestem malcem, mam dziesięć lat! – wrzasnął chłopiec, tupiąc nogą.
Irena aż podskoczyła i uderzyła udami o blat biurka.
„Kurwa, kolejny diabeł o twarzy anioła. Boże, wszystkich rodziców postanowiłeś pokarać dziećmi, które uprzykrzają im życie. Jak tu nie pić?”, myślała.
– Nie denerwuj się, aniołku – powiedziała jednak, próbując załagodzić sytuację. Wyciągnęła naklejkę z szuflady. – Proszę, naklejka dzielnego pacjenta.
– Wypchaj się tą głupią naklejką! Co mam z nią zrobić? Zjeść? Mamo, ja chcę już do domu! – Chłopiec wykrzykiwał tak głośno, że Irena poczuła, jak dźwięk odbija się echem w jej głowie.
Matka chłopca, wyraźnie zażenowana, chwyciła syna za rękę i wyrwała Irenie z dłoni kartkę z dawkowaniem leków.
– Do widzenia – rzuciła przez ramię, ciągnąc chłopca za sobą.
Irena westchnęła ciężko. Oparła dłonie o blat biurka, by uspokoić drżące nerwy.
Kiedy wróciła myślami do teraźniejszości, poczuła, jak zmęczenie rozlewa się po całym ciele.
Opadła na fotel, kieliszek z winem niemal wyślizgnął jej się z ręki. Stopa wysunęła się z klapka, który leniwie wylądował na podłodze. Głowa odchyliła się na oparcie fotela. Irena zdążyła tylko zarejestrować, że na dnie zostało zaledwie kilka kropli, aż powieki same się zamknęły.
Profesor Andrzej Kuczyński przygotowywał się do operacji żylaków. Kiedy pacjentka osiem miesięcy temu przyszła na pierwszą wizytę, ważyła sto pięćdziesiąt kilogramów przy wzroście sto sześćdziesiąt dwa centymetry.
– Panie profesorze, jestem obciążona genetycznie – powiedziała z nutą wyrzutu w głosie.
– Tak, problemy z krążeniem mogą mieć podłoże genetyczne – odpowiedział spokojnie Kuczyński, wskazując na ekran. – Proszę spojrzeć tutaj, widzi pani to zwężenie żył?
– Panie doktorze, żebym tylko żylaki odziedziczyła po rodzicach… Oni przekazali mi wszystkie złe geny, jakie tylko były do przekazania: nadwagę, astygmatyzm i pewnie jeszcze coś, co dopiero wyjdzie. Ale teraz, po czterdziestce, postanowiłam wziąć się za siebie.
– To dobra decyzja. Nadwaga może prowadzić do osłabienia zastawek żylnych. Dodatkowo wiąże się z przewlekłym stanem zapalnym, który osłabia ściany naczyń krwionośnych i sprzyja rozwojowi żylaków. Nawet niewielka utrata masy ciała mogłaby znacząco zmniejszyć obciążenie żył i poprawić ich funkcjonowanie – tłumaczył profesor.
Pacjentka pokiwała głową, ale w jej oczach błysnęła irytacja.
– No tak, pan mnie wcale nie słucha. Mówię przecież, że odziedziczyłam nadwagę po rodzicach! – przerwała. – A kiedy mówię, że chcę się wziąć za siebie, to nie mam na myśli jakiejś durnej diety czy ćwiczeń. Chodzi mi o to, żeby odwiedzić lekarzy i zrobić porządny przegląd. Ja nie jestem w stanie schudnąć. Taka się urodziłam i taka umrę. – Zrobiła krótką pauzę, a potem dodała z przekonaniem: – Najważniejsze jest, żeby pokochać siebie takimi, jakimi Bóg nas stworzył. A nie robić coś na siłę, bo tak chce społeczeństwo.
Profesor spojrzał na nią, nie zdradzając żadnych emocji. Przywykł do podobnych rozmów.
– Rozumiem, pani decyzja. Jednak pamiętajmy, że każdy krok w stronę zdrowia może przynieść korzyści. Proszę to rozważyć. – Profesor posłał jej profesjonalny uśmiech, który nie wyrażał ani aprobaty, ani sprzeciwu.
Andrzej westchnął głęboko. Jeśli nie udało mu się przekonać żony do ćwiczeń i zdrowej diety, tym bardziej rozmowa z pacjentką, którą widział po raz pierwszy, była skazana na porażkę.
– Gdyby jednak chciała pani dodać do listy jeszcze jednego specjalistę, polecam dobrego dietetyka, który jest również endokrynologiem. Warto spróbować. – Wręczył jej wizytówkę.
Najwyraźniej pacjentka nie skorzystała z zaleceń, bo do czasu operacji jej waga wzrosła o kolejne dziesięć kilogramów.
Andrzej spojrzał w jej kartę, zaznaczając nowe ogniska żylaków i pajączków. Przed zabiegiem zorientował się, że nie zdąży zawieźć Zosi na lekcję gry na pianinie, więc wysłał Irenie wiadomość.
Wszedł na salę operacyjną. Lubił ten moment. Wszystko perfekcyjnie przygotowane. Narzędzia równo poukładane. Czekający na niego studenci, wdzięczni, że mogą choćby biernie poobserwować operację. Szczególnie uwielbiał spojrzenia studentek, które zza maseczek patrzyły na niego z nabożnym podziwem. Czuł się wtedy pożądany. Jak mężczyzna. Nigdy jednak nie pozwolił sobie na romans z żadną z nich. Nie tylko z powodu lojalności wobec żony czy córki, ale też w obawie przed skandalem, który mógłby zrujnować jego reputację.
Operacja trwała cztery godziny. Andrzej był wyczerpany, nie tylko fizycznie. Nie wyspał się po nocnym dyżurze, a w dodatku Irena zgotowała mu awanturę w środku nocy. Powodem kłótni były trzy puste butelki po winie, które znalazł w koszu na brudną bieliznę.
– Ich miejsce jest w śmietniku – zwrócił jej uwagę, czym wywołał lawinę oskarżeń.
– Kurwa, nie jestem pieprzoną sprzątaczką, żeby wynosić śmieci! Nie po to studiowałam osiem lat, żeby teraz być służącą pana profesora! – Irena wpadała w histerię.
Andrzej, zwykle spokojny i opanowany, próbował ją uspokoić, ale każde jego słowo tylko podsycało furię Ireny. W końcu, by nie obudzić Zosi, wziął poduszkę i przeniósł się na kanapę. Niestety, awantura wyzwoliła w nim taką dawkę adrenaliny, że nie był w stanie zasnąć. Zmrużył oczy dopiero około trzeciej nad ranem, a ustawiony na piątą trzydzieści budzik wyrwał go ze snu. Po przebudzeniu jego pierwsza myśl brzmiała: „Oby pacjentka była na czczo przed zabiegiem”.
Po operacji, kiedy wychodził z sali, podbiegła do niego jedna ze studentek – wysoka blondynka o pełnych ustach w kolorze malin. Spod jej rozpiętego fartucha wystawały długie nogi. Miała starannie ułożone włosy i delikatny makijaż. Na sali operacyjnej Andrzej zwrócił uwagę na jej oczy – jedyne uśmiechnięte wśród skupionych twarzy reszty zespołu.
– Przepraszam, panie profesorze, jedna z koleżanek ma dzisiaj urodziny. Chciałybyśmy zaprosić pana na kawę, by podziękować za możliwość udziału w operacji – powiedziała z lekkim uśmiechem.
– Dziękuję za propozycję, ale muszę zajrzeć do pacjentki, którą operowałem rano, i wracać do domu. Moja córka ma dzisiaj lekcję gry na pianinie, a w przyszłym tygodniu egzamin – odpowiedział grzecznie. Była to tylko wymówka. Doskonale wiedział, że nie zdąży zawieźć Zosi na lekcję.
– Panie profesorze, może chociaż na dziesięć minut? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Naprawdę nie mogę. Proszę złożyć koleżance życzenia ode mnie. – Uśmiechnął się, starając się zakończyć rozmowę.
Blondynka westchnęła i spuściła wzrok. Kiedy odeszła, Andrzej poczuł, jak w jego wyobraźni zaczynają kiełkować myśli, których nie powinien mieć. Z trudem się opanował, skarcił w duchu i poszedł sprawdzić stan pacjentki.
W drodze do domu zatrzymał się w sklepie spożywczym Lewiatan, przy ulicy 3 Maja. Andrzej lubił robić zakupy w małych sopockich sklepach. Choć tamtejsi ekspedienci doskonale wiedzieli, czym się zajmuje, a Andrzej odnosił nieraz wrażenie, że ich wiedza o jego życiu prywatnym była zbyt szeroka, czuł się w nich swobodnie. Lubił te przywitania, „dzień dobry, panie profesorze”.
Snuł się między półkami, mając przez cały czas przed oczami długie nogi studentki. Na przemian karcił się w myślach i zastanawiał, jaki ma biust, czy jej usta są miękkie, a uda twarde.
Z zadumy Andrzeja wyrwała stojąca przed nim przy kasie kobieta. Miała zmęczony wyraz twarzy i zrezygnowany ton głosu.
– Poproszę wiśniówkę. Nie małpkę, tylko ćwiartkę. Mam do sprawdzenia prace klasowe. Zapewne będę siedziała do drugiej w nocy – mówiła, jakby musiała się tłumaczyć z wyboru.
– Trzydzieści osiem złotych poproszę – odpowiedziała ekspedientka, sięgając po butelkę.
– Przepraszam, jeszcze poproszę likier kawowy. Gdzie pani sięga? Proszę tę większą butelkę. Jaka to jest pojemność? – Klientka była wyraźnie zdenerwowana.
– Pięćset mililitrów.
– Idealnie. I jeszcze czekoladę orzechową poproszę. Teraz to już na pewno będzie wszystko. Dziękuję, zapłacę gotówką.
Kobieta uregulowała rachunek, starannie włożyła butelki z alkoholem do torebki, czekoladę chwyciła w dłoń i szybko wyszła.
– Przepraszam, panie profesorze – zaczęła ekspedientka, spoglądając na Andrzeja z powagą. – To nie do pomyślenia, nauczycielka alkoholiczka! Przecież pracuje z dziećmi. Jaki ona daje przykład swoim podopiecznym? Nawet się z tym nie kryje! Przychodzi przed lekcjami, kupuje jedną, dwie małpki, cukierki kawowe i gumy do żucia. Pewnie zagryza nimi, żeby dyrektorka nie poczuła alkoholu. Ale to na nic. Wszyscy wiedzą, że ona pije.
Kobieta westchnęła, jakby szukała potwierdzenia swoich słów. Nie zważała jednak na to, czy Andrzej jest zainteresowany, i kontynuowała:
– A podobno jest wybitna. Nauczycielka matematyki. Wszyscy jej uczniowie zdają maturę, wyobraża pan to sobie? Po lekcjach się nie rozdrabnia, zawsze kupuje co najmniej pół litra. Nie wiem, jak ona prowadzi zajęcia! To dziwne. Słyszałam, że jest samotna, podobno mężczyzna ją zostawił. Nie dziwię mu się. Atrakcyjna kobieta, ale z alkoholiczką nie da się żyć. – Pokręciła głową z dezaprobatą.
– Chciałbym zapłacić. –Andrzej próbował zakończyć monolog ekspedientki.
– Przepraszam, że tak przynudzam panu profesorowi. Wiem, że dla pana to obce zjawisko. Twarożek dla Zosi, prawda? Pan doktor jest taki opiekuńczy, dba o swoje kobiety – trajkotała z uśmiechem.
– Tak, dla Zosi. Poproszę jeszcze cztery cukierki marcepanowe. Mój skarb bardzo je lubi. Generalnie nie je słodyczy, ale czasem chodzi po kuchni i zagląda do każdej szafki, jakby szukała ukrytej czekolady.
– Zapewne pacjenci przynoszą panu i pana żonie słodycze z wdzięczności. Kiedyś to taki pacjent zabił kurę, nazbierał jaj i przyniósł dla doktora. Teraz to raczej słodycze i alkohol. Nieraz przychodzą do mnie klienci i pytają, jaki alkohol wypada kupić dla doktora, któremu chcą się odwdzięczyć – znowu odpłynęła w dygresje.
– Teraz to już wszystko, dziękuję. Zapłacę gotówką – wtrącił Andrzej.
– Miłego wieczoru, panie doktorze. Ukłony dla małżonki i proszę uściskać ode mnie małą księżniczkę.
– Dziękuję, przekażę. – Andrzej natychmiast skierował się w stronę wyjścia, z ulgą opuszczając sklep.
Dochodził już do drzwi, kiedy ekspedientka zawołała za nim:
– Panie profesorze, proszę nas częściej odwiedzać! Taki porządny człowiek z pana. Ma pan wspaniałą małżonkę i przeuroczą córkę!
Kuczyński udał, że nie słyszy. Wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Chciał dotrzeć tam przed Ireną i Zosią.
Choć sklep znajdował się zaledwie kilkaset metrów od domu, tradycyjny korek na ulicy Bitwy pod Płowcami skutecznie opóźnił jego powrót. „Może w końcu rondo by tu zbudowali”, irytował się, zerkając na kolejne stojące w rzędzie samochody.
Zaparkował pod dwupiętrową kamienicą. Wszędzie było czysto i schludnie. Andrzej, będąc pedantem z natury, nie tolerowałby bałaganu w swoim otoczeniu. Gdyby kiedykolwiek zagościł w tym miejscu nieporządek, poruszyłby niebo i ziemię, by się go pozbyć.
Na klatce spotkał sąsiadkę w jej kolorowych bamboszach.
– Dzień dobry, panie profesorze – rzuciła z uśmiechem.
– Dobry wieczór, pani Krysiu – starał się zachować uprzejmy ton.
Sąsiadka machnęła ręką, mrucząc coś pod nosem, i poszła dalej. Andrzej spojrzał na drzwi swojego mieszkania. Były uchylone.
„Drzwi otwarte? To dziwne. Dziewczyny już wróciły? Przecież Zosia miała dzisiaj ćwiczyć przez dwie godziny...”, pomyślał, czując narastający niepokój.
– Irena? Zosia? – zawołał. Szybkim krokiem ruszył do salonu. Na widok leżącej w fotelu Ireny zamarł.
– Andrzej, co ty robisz? Dlaczego mnie szarpiesz? – bełkotała Irena. – No co, miałam ciężki dzień, zdrzemnęłam się na chwilę. To w ciągu dnia spać w tym domu nie można? No co, kurwa, co tak stoisz, jakby cię ktoś przyspawał do podłogi?
Zapach alkoholu unosił się w powietrzu, a Andrzej od razu zorientował się, co jest przyczyną tego stanu.
– Gdzie jest Zosia? – Próbował brzmieć spokojnie, choć jego głos zdradzał narastającą irytację.
– No tak, tylko Zosia cię interesuje. Nie przywitasz się ze mną, tylko na dzień dobry pytasz o swoją córeczkę. Wiem, co knujesz za moimi plecami! Chcesz ją przeciągnąć na swoją stronę i odebrać mi dziecko! – mówiła coraz głośniej Irena.
– Irena, otrzeźwij na chwilę! Gdzie jest Zosia? – Andrzej chwycił żonę za ramiona.
– Daj mi chwilę, muszę pomyśleć. Przestań tupać tą nogą, bo to mnie wkurwia i dekoncentruje! – Mrużyła oczy, jakby próba skupienia była ponad jej siły.
– Mam ci wylać kubeł zimnej wody na głowę, żebyś zaczęła myśleć?! – Andrzej tracił resztki cierpliwości.
– Agresja, panie profesorze? Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak twoje zachowanie jest żenujące. Czepiasz się z byle powodu. Co ja ci takiego zrobiłam, że tak mnie nienawidzisz?
– Irena, kurwa, ocknij się! Gdzie jest Zosia?! – podniósł głos, chcąc przebić się przez jej pijacki bełkot.
– Co ja słyszę? Pan poprawny przeklina? Nie pasuje to do ciebie, Andrzeju.
– Jesteś nieodpowiedzialną egoistką! Nie byłaś w stanie przeżyć tego jednego dnia bez procentów? Gdzie jest nasze dziecko?! – Andrzej miał ochotę potrząsnąć Ireną.
– Przestań krzyczeć, sąsiedzi usłyszą. Bamboszowa Kryśka zaraz będzie stała pod drzwiami.
– Nie interesują mnie sąsiedzi.
– Profesorze, a co z twoją reputacją? – Irena nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie jest Zosia, więc wyrzucała z siebie wszystkie myśli, jakie tylko kotłowały się w jej głowie. –Która jest godzina?
Andrzej machnął ręką. Dreptał w miejscu i zastanawiał się, co dalej, gdy rozbrzmiał dzwonek telefonu.
– To chyba twój telefon dzwoni – rzuciła Irena, chwytając się za skronie, jakby dźwięk sprawiał jej ból.
Andrzej przetrząsał kieszenie. Serce waliło mu jak młot, a w głowie kłębiły się najczarniejsze scenariusze. Może coś się Zosi stało? Może to policja? Szpital? Przecież wróciła ze szkoły… Nie może mieć tej pewności.
– Cholera, gdzie jest ten pieprzony telefon! – warknął, a poczucie bezsilności uderzyło w niego niczym fala. Wpadł na korytarz, spojrzenie natychmiast zatrzymało się na płaszczu, który rzucił na podłogę, gdy wbiegł do domu.
– Jest! – wyrzucił z siebie z ulgą.
Ręce mu drżały. Palce na ekranie zdawały się ślizgać, jakby cały świat nagle sprzysiągł się przeciwko niemu. Wreszcie się udało..
– Halo?! – krzyknął do słuchawki. – Halo?! – powtórzył, jak gdyby to miało wymusić szybszą odpowiedź. – Profesor Andrzej Kuczyński.
– Dzień dobry, profesorze. Z tej strony Anna Kiernacka – odezwał się spokojny, miękki głos, który na moment uśpił jego czujność.
– Pani profesor! – wyrzucił z siebie. – Przepraszam, nie spojrzałem, kto dzwoni – tłumaczył się chaotycznie. Od razu zapytał: – Czy jest z panią Zosia?
– Właśnie w tej sprawie dzwonię. – W głosie Kiernackiej dało się wyczuć napięcie. – Skończyłyśmy lekcję jakieś pół godziny temu. Na zewnątrz jest już ciemno, a nie chciałam, żeby Zosia sama wychodziła na zewnątrz. Przekonywała mnie, że zaraz podjedzie po nią samochód. Próbowałam dodzwonić się do pani doktor, ale nie odbierała telefonu.
– Przepraszam, pani profesor, moja małżonka… bardzo źle się czuje i zasnęła. – Andrzej zerknął na Irenę.
–Aua! – krzyczała, masując się ręką po biodrze. Jej głos był zachrypnięty. Po chwili, bardziej do siebie niż do Andrzeja, dodała: – Ja nie śpię. Ja medytuję.
Andrzej próbował skupić się na rozmowie.
– Zosia mówiła, że mama wyśle po nią ubera – kontynuowała Kiernacka. – Czekałyśmy, ale nikt się nie pojawił, więc pozwoliłam sobie zadzwonić. Zrobiłam to wbrew woli Zosi – dodała z wyraźnym zakłopotaniem.
Andrzej nie mógł się pozbyć wrażenia, że Kiernacka była zdenerwowana, a sytuacja wymknęła się spod kontroli.
– Ubera? Co za skrajna nieodpowiedzialność! – wykrzyknął Andrzej. – Przepraszam, pani profesor, już biegnę do samochodu. Będę za dziesięć minut!
Powietrze w pokoju było ciężkie, a powieki Ireny lepiły się od snu. Obudził ją powiew zimnego wiatru, który musiał wpadać przez uchylone drzwi, oraz wścibski głos sąsiadki.
– Pani doktor, panie profesorze, czy wszystko w porządku? – nawoływała pani Krysia, szurając kolorowymi bamboszami.
Irena nie mogła pozbierać myśli. Która jest godzina? Dlaczego jest tak ciemno? Gdzie, do cholery, są Zosia i Andrzej? Czuła, jak adrenalina zaczyna napędzać jej umysł.
– Wszystko u państwa w porządku? – powtórzyła sąsiadka.
– Co ma być nie w porządku? – Irena siliła się na stanowczy ton, choć w środku czuła, jak coś pęka.
– Schodziłam po schodach i zobaczyłam, że drzwi wejściowe do państwa mieszkania są uchylone – odpowiedziała sąsiadka swoim piskliwym głosem, który działał Irenie na nerwy bardziej niż wiertarka u sąsiada z góry. – W mieszkaniu światła zgaszone. Słyszała pani doktor, że na Okrzei trzynaście wprowadziło się kilku podejrzanych mężczyzn? Wynajęli trzy mieszkania! Jeżdżą takimi dziwnymi, czarnymi samochodami. Niebezpiecznie się robi w naszej dzielnicy.
Irena zamarła. Miała świadomość, że przez uchylone drzwi sąsiadka może dostrzec jej skrzętnie ukrywaną tajemnicę. W ciemnościach widziała zarys dwóch pustych butelek po winie. Myśli zaczęły galopować. Czy Andrzej w ogóle wrócił do domu? A Zosia? Gdzie jest jej córka? Żołądek zacisnął się w supeł, ale nie mogła pozwolić, by Kryśka to zauważyła.
– Pani Krysiu, mnie nikt nie napadł. – Siliła się na swój profesjonalny ton, który zwykle działał na pacjentów. – Mąż wyszedł, jak spałam. Widocznie zapomniał zamknąć drzwi.
– Tak, widziałam, jak pan profesor wybiegł z mieszkania, jakby go ktoś gonił. Może go wezwali do umierającego pacjenta?
– Andrzej nie pracuje w pogotowiu, jest chirurgiem naczyniowym – rzuciła chłodno Irena, choć wiedziała, że tłumaczenie nie ma sensu. Kryśka i tak zinterpretowałaby to po swojemu. – Widzi pani, że wszystko w porządku. Doceniam sąsiedzką troskę, ale dziękuję.
– Może światło włączę? – zaproponowała pani Krysia, robiąc krok w stronę pokoju.
Irena wstrzymała oddech. Ogarnęła ją panika. Jeśli Kryśka wejdzie, zobaczy rozmemłaną Irenę w towarzystwie dwóch pustych butelek po winie. I co wtedy? Plotki o doktor Kuczyńskiej rozejdą się szybciej niż wczorajsze wiadomości o sopockiej celebrytce.
– Nie, dziękuję – zaoponowała. W głowie miała tylko jedną myśl: „Wyjdź. Po prostu wyjdź, kobieto”.
– Jak tam pani doktor uważa… – Pani Krysia cofnęła się na klatkę. – Ale niech się pani ma na baczności. Te czarne samochody to nie przypadek!
Drzwi wejściowe zamknęły się z trzaskiem, ale nie uspokoiło to Ireny. Cisza, która zapanowała, była bardziej przytłaczająca niż głos sąsiadki. Wzięła głęboki oddech i rozejrzała się po pokoju.
Bałagan wydawał się niczym w porównaniu z chaosem w jej głowie. Coś było nie tak. Tylko co? Irena podniosła ze stolika telefon. Ekran pozostał czarny.
– Rozładowany. Kurwa – burknęła.
Z pulsującym bólem w skroniach zwlekła się z fotela. Czuła, że jej żołądek wykonuje spektakularne akrobacje. Ledwie zdążyła dobiec do łazienki.
Uderzyła kolanami przed ustępem. Żołądek skulił się jak zbity pies, a potem… wszystko wyszło. Oparła czoło o chłodną muszlę, starając się złapać oddech. Przez chwilę miała wrażenie, że świat wirował coraz szybciej.
Odpychający zapach przypomniał, że nie spuściła wody. Podźwignęła się i nacisnęła spłuczkę. Strumień wody bryzgnął na jej policzek, przywracając ją do rzeczywistości.
– Musisz się ogarnąć, Kuczyńska. Zosia. Gdzie jest Zosia?
***
Andrzej odebrał córkę od profesor Anny Kiernackiej. Dziewczynka była wyraźnie spięta. Przez całą drogę w samochodzie rozdrapywała krostę na potylicy.
– Zosiu, zostaw, kochanie – powiedział spokojnym tonem Andrzej, choć w środku czuł niepokój. – Krew będzie leciała, pobrudzisz kurtkę.
Zosia nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła gdzieś przed siebie. Jej małe paznokcie dalej pracowały.
– Nic się nie stało, wszystko jest w porządku. – Silił się na uśmiech. – Słyszałaś, jak pani profesor cię chwaliła? Jesteś doskonale przygotowana do egzaminu.
Andrzej wiedział, że powodem natrętnego drapania nie był egzamin. Znał ten nawyk – Zosia zawsze szukała na ciele miejsca, które mogła drapać, kiedy czuła napięcie. I dobrze wiedział, że chodziło o zachowanie jej matki. Starał się chronić przed nią Zosię. Nie pozwalał wciągnąć córki w problemy dorosłych, a tym bardziej w problemy Ireny. Dzieci miały jednak swój sposób na wyczuwanie pęknięć w rodzinnej fasadzie. I Zosia, choć milczała, czuła wszystko.
– Tato… mama jest chora? – zapytała cicho.
Pytanie ugodziło go prosto w serce. Zamarł, a dłonie na kierownicy drżały, choć Andrzej próbował to ukryć.
– Nie, kochanie – odpowiedział po chwili. – Mama jest zmęczona. To wszystko.
Ale sam nie był tego pewien.
Zerknął na córkę, która wbijała wzrok w okno. Wiedział, że Irena potrzebuje czasu, by dojść do siebie. Dwie, może trzy godziny. Postanowił więc, że nie wrócą teraz do domu.
– Zosiu, co powiesz na pizzę? – zapytał.
Dziewczynka spojrzała na niego.
– Ale ja nie jestem głodna, tato.
– To może pójdziemy na spacer?
– Jest ciemno i zimno.
– To może… na gorącą czekoladę? Mama pewnie odpoczywa po pracy. Dajmy jej trochę spokoju.
Zosia wzruszyła ramionami, lecz zaraz skinęła głową.
– Gorąca czekolada może być.
Andrzej odetchnął z ulgą, choć napięcie nie opuszczało jego klatki piersiowej. Zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu i skierował się w stronę Pomarańczowej Plaży, którą czasem odwiedzali we dwoje.
W restauracji panował półmrok. W kominku ogień tańczył w rytm muzyki. Zapach świeżo mielonej kawy mieszał się ze słodką wonią czekolady i ciastek. Zosia wybrała stolik w rogu, jak zawsze. Usiadła, podciągnęła nogi pod siebie i zaczęła rozglądać się po wnętrzu. Andrzej zamówił dla niej czekoladę z bitą śmietaną, a dla siebie espresso, choć wiedział, że od tego jego napięcie wcale nie opadnie.
Jego uwagę przykuła para kilka stolików dalej. Kobieta siedziała mężczyźnie na kolanach. Wyglądali na szczęśliwych. Andrzej żałował, że nie zazna już takiego szczęścia z Ireną. Wtedy jego myśli powędrowały do blondwłosej studentki. Wyobrażał sobie, jak to on siedzi z dziewczyną na sofie, rozmawiają, jego ręka przesuwa się delikatnie po jej udzie. Dziewczyna opowiada jakąś historię, a jej głos zaczyna się załamywać.
– Tato, tato…– Zosia szarpnęła Andrzeja za rękę, wyrywając go ze świata fantazji.
– Tak, Zosiu, przepraszam, zamyśliłem się.
– Jestem głodna. Możemy zamówić pizzę?
Andrzej czuł się, jakby ktoś przyłapał go na robieniu czegoś zdrożnego.
– Ja też zgłodniałem. Zaraz poproszę kelnerkę. – Spojrzał w kierunku baru i delikatnie machnął ręką.
– Zosia ma ochotę na ciastko? – zagadnęła kelnerka, uśmiechając się do dziewczynki.
– Poprosimy margheritę. Pizzę margheritę – dopowiedział szybko Andrzej. Irena zamawiała zwykle drinka margaritę.
– Zosiu, może chciałabyś kolorowankę? – ponownie zwróciła się do dziewczynki kelnerka. Nie otrzymała jednak odpowiedzi, więc podeszła do baru i wraz ze sztućcami przyniosła plik kartek i kredki.
– Dziękuję – wyszeptała Zosia, po czym, gdy kelnerka się oddaliła, podjęła: – Tato, dlaczego mama tak często śpi w dzień?
Pytanie padło niespodziewanie. Andrzej nie wiedział, co odpowiedzieć. Zosia była mądra, dużo mądrzejsza, niż chciałby przyznać. Dzieci zawsze widzą więcej, niż myślą dorośli.
– Bo jest zmęczona, Zosiu – ważył każde słowo. – Mama dużo pracuje, a to bywa wyczerpujące.
– Ale pani profesor Kiernacka też dużo pracuje, a nigdy nie śpi w dzień – zauważyła dziewczynka, bawiąc się łyżeczką w kubku. – I nigdy nie jest zła.
– Każdy radzi sobie z trudnościami inaczej. Ale pamiętaj, że mama cię bardzo kocha. I ja też.
Zosia nic nie powiedziała, tylko skinęła głową. Andrzej miał wrażenie, że rozmowa na razie dobiegła końca, ale w jego głowie buzowało. Irena się staczała, a on nie miał pojęcia, jak to powstrzymać.
Patrzył na córkę, która z zafascynowaniem topiła bitą śmietanę w gorącej czekoladzie. W jej oczach widać było coś, co przerażało go najbardziej – smutek, który u dwunastolatki nie powinien się jeszcze pojawiać.
Po jedzeniu zapłacił rachunek i zostawił kelnerce napiwek, jak zawsze.
Andrzej nie rozumiał swoich bucowatych kolegów z pracy, którzy zarabiali fortuny na prywatnych wizytach, a i tak nigdy nie zostawiali napiwku. Pacjenci płacili im czterysta złotych za dziesięć minut rozmowy, a oni zachowywali się, jakby dziesięć, dwadzieścia złotych więcej mogło zrujnować ich budżet. Widok kelnerów zbierających puste talerze bez słowa podziękowania działał mu na nerwy.
Ilekroć był świadkiem takiej sytuacji, wychodząc z restauracji, ukradkiem wciskał kelnerowi do ręki gotówkę. Drobna przyzwoitość. Nie każdy w ich zawodzie znał to pojęcie.
W drzwiach minęli z Zosią dojrzałą kobietę w towarzystwie młodego chłopaka. Jej twarz wydała się Andrzejowi znajoma. „Nie, to nie może być ona, pomyślał”.
Chłopak poklepywał ją po pośladku, a ona śmiała się wniebogłosy. Był w tym śmiechu fałsz, coś desperackiego. Jakby chciała przekonać wszystkich wokół – a może tylko siebie – że dobrze się bawi.
– Dobry wieczór – rzuciła w stronę kelnerki. Jej głos zdradzał, że wcześniej nie żałowała sobie alkoholu.
– Dobry wieczór, pani Edyto. Stolik ten co zawsze? – zapytała kelnerka z uprzejmym uśmiechem, choć w jej oczach dało się zauważyć cień dezaprobaty.
Najwyraźniej kobieta była stałą bywalczynią restauracji.
– Tak, poproszę. I od razu dwa razy margarita. – Edyta poprawiła włosy i rzuciła chłopakowi zalotne spojrzenie.
– Już proszę barmana, żeby przygotował ją tak, jak pani lubi. – Andrzejowi wydawało się jednak, że kelnerka chętniej podałaby wodę mineralną niż kolejną porcję alkoholu.
Starał się nie zwracać na nich uwagi, lecz nie mógł się powstrzymać. Było w tej kobiecie coś, co nie dawało mu spokoju. Jej sposób mówienia… coś znajomego. Wyszedł z Zosią na zewnątrz, jednak cały czas odwracał głowę, jakby próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, które uparcie kołatało mu się w głowie.
– Skąd znam tę kobietę? – mruknął do siebie, zapinając pasy.
Zosia zerknęła na niego z zaciekawieniem, ale nic nie powiedziała. Andrzej odpalił silnik, wciąż nie mogąc uwolnić się od wrażenia, że zna tę kobietę. „To niemożliwe. Niemożliwe, że to ona”.
Przypomniał sobie. To była nauczycielka matematyki. Widział ją w sklepie na 3 Maja, kiedy wracał z pracy. Nie wyróżniała się wtedy niczym szczególnym, poza tym, że kupowała alkohol. Andrzeja przeszły dreszcze. „Kolejna kobieta, która nie potrafi zapanować nad swoim nałogiem”, pomyślał. Teraz wyglądała… inaczej. Inna fryzura, inny makijaż… A może to ten młody chłopak u jej boku tak ją odmienił?
Andrzej potrząsnął głową, próbując odegnać myśli. To nie jego sprawa. Nie miał czasu ani energii, by zajmować się obcymi ludźmi, kiedy jego własne życie przypominało beczkę prochu. A jednak Edyta i jej pijacki śmiech nie dawały mu spokoju.
Andrzej podjechał pod kamienicę. Zgasił światła w obawie, że już sam ich blask mógłby ściągnąć na niego gniew Ireny. Zosia siedziała obok, ściskając pluszową maskotkę, którą znalazła pod siedzeniem. Znowu rozdrapywała krostę na szyi. Za paznokciami pojawiły się ślady krwi. Andrzej wysiadł i dał jej znak, by poruszała się bezszelestnie.
– Zosiu, pamiętaj: mama śpi – szepnął, kiedy stanął przy drzwiach. Ostrożnie przekręcił klucz w zamku. Ścisnął klamkę, wstrzymując oddech. Zapomniał, że zostawił uchylone drzwi.
– Tatusiu, będę cichutka jak myszka i zaraz pójdę do siebie – zapewniła dziewczynka. Doskonale wiedziała, co oznaczało wybudzenie matki z pijackiego snu.
– Tak. Umyj się w swojej łazience. Zaraz przyniosę ci wodę z cytryną.
– A mogę… mogę dostać kakao? – Zosia zerknęła na niego nieśmiało.
– Oczywiście. Tylko nie zapomnij potem o zębach. – Nigdy nie umiał jej odmówić. Może w ten sposób próbował zrekompensować niedostępność Ireny.
Andrzej dostrzegł, że fotel jest pusty, więc poszedł na palcach do sypialni. Irena była rozłożona na łóżku, wciąż ubrana w spódnicę i bluzkę, jakby nie zdążyła się nawet rozebrać po powrocie do domu. Spódnica odsłaniała kawałek uda, a koc ledwie przykrywał ramiona. Przy łóżku stała pusta butelka po winie. Na stoliku leżała szklanka, a na podłogę opadały krople wody. Andrzej chciał przykryć żonę i w ten symboliczny sposób okazać odrobinę troski, ale zrezygnował – znał ją aż za dobrze. Lepiej było się wycofać.
Zrobił kakao, zaniósł je Zosi do pokoju i zabrał się za sprzątanie salonu, by zatrzeć ślady libacji małżonki. Naiwne starania. Zosia była sprytniejsza i nic nie umknęło jej uwadze. Ale Andrzej nie potrafił inaczej – tak rozumiał ojcowską miłość.
W końcu padł zmęczony na fotel. Wyciągnął telefon i zaczął przeglądać Instagram. Sam nie wiedział po co. Przed oczami wciąż miał twarz tej studentki, choć nawet nie znał jej nazwiska. Rzucił się w wir przeszukiwania mediów społecznościowych, jak gdyby to był ostatni sposób, by zaspokoić dręczącą go ciekawość. Uświadomił sobie jednak, że szuka igły w stogu siana. Jego umysł podsunął mu wizję blondynki, leżącej na stole po tym, jak doprowadził ją do orgazmu. Uśmiechnął się mimowolnie.
***
W restauracji Pomarańczowa Plaża Edyta Okońska, nauczycielka matematyki, i młodzieniec o kręconych blond włosach siedzieli przy stoliku z rozłożonymi zeszytami. Wyglądali niewinnie, gdy chłopak kreślił słupki liczb, co jakiś czas ukradkiem kładąc dłoń na kolanie Edyty i przesuwając ku górze. W pewnym momencie oboje najwyraźniej zapomnieli o otaczającej ich rzeczywistości i połączyli się w namiętnym pocałunku. Kelnerka, jakby uprzedzona o planach gości, przycupnęła z tyłu sali.
– Jakubie, jesteśmy w miejscu publicznym. Nie powinieneś… – upomniała go cicho Edyta, choć rozbawienie w jej głosie zdradzało, że nie miała nic przeciwko zachowaniu chłopaka.
– Kochanie, jesteśmy tu sami. – Jego dłoń, którą przed chwilą zapisywał obliczenia w zeszycie, niespiesznie przesunęła się po jej kolanie. Wyglądali jak para zakochanych licealistów. Ale przecież Okońska była nauczycielką matematyki, a Jakub jej uczniem. Zbyt blisko, zbyt intymnie, zbyt niebezpiecznie.
– Prosiłam cię, żebyś tak do mnie nie mówił – wyszeptała Edyta, rozglądając się bacznie. Wciąż czuła na sobie wzrok kelnerki, ale koktajl procentów i ekscytacji przytępił jej ostrożność. – Zdajesz sobie sprawę, jakie byśmy mieli kłopoty, gdyby to wypłynęło?
Jakub wzruszył ramionami, choć w jego oczach pojawił się cień niepokoju.
– Nikt się nie dowie. Przestaniemy się kryć z naszym związkiem, kiedy skończę szkołę. Edytko, jestem odpowiedzialnym mężczyzną i nie zrobię nic wbrew tobie.
– Przepraszam, poproszę jeszcze jedną margaritę. – Edyta nie odpowiedziała Jakubowi i przywołała kelnerkę.
– Dwie? – zapytała kelnerka.
– Nie, jedną. I za chwilę się zbieramy. Dziękuję. – W głosie Edyty wyraźnie pobrzmiewało zdenerwowanie.
– Ja też… – zaczął Jakub, lecz Edyta mu przerwała:
– Ty już nie. Jutro rano idziesz do szkoły.
– Nie mów jak moja matka! – oburzył się. – I nie patrz tak na mnie. Dobra, dzisiejszą lekcję matematyki uznajmy za zakończoną. Dziękuję za cierpliwość, pani profesor. – Wstał, zwinął zeszyty, rzucił „dobranoc” i wybiegł z restauracji, zatrzaskując drzwi.
Edyta poczuła się niezręcznie. Dzieciakowi znowu puściły nerwy. Po korepetycjach mieli pójść do niej, ale najwyraźniej nic z tego nie będzie. Wróci więc do domu i w samotności odda się rozkoszy picia alkoholu.
Wlała w siebie drinka jednym haustem, poprosiła o rachunek i wyszła. W pośpiechu zapomniała zabrać z wieszaka szalik.
– Przepraszam, pani profesor, zostawiła pani szal! – Kelnerka podążyła za Edytą. Słowo „profesor” wymsknęło się jej mimowolnie.
Edyta gwałtownie się odwróciła. Świat zawirował w jej głowie i runęła na deski tarasu Pomarańczowej Plaży. Przerażona kelnerka rzuciła się jej na pomoc.
– Nic się pani nie stało? – zapytała.
– Co się miało stać? Macie tu ślisko! Powinniście coś z tym zrobić! – warknęła Edyta, próbując się podnieść. Spod podartych pończoch wypływała krew. Wyrwała kelnerce szalik z ręki i z zaczęła pocierać zranione kolano.
– Pomogę pani wstać. – Kelnerka wyciągnęła do niej rękę.
– Sama wstanę, nic mi nie jest. Dziękuję za szal, a teraz proszę wracać do swoich obowiązków. Nic tu po pani. – Edyta machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę.
„Czyżbym wypiła o jednego drinka za dużo? Nie, to wina śliskiej nawierzchni i pokrzykującej kelnerki. Gdyby nie «pani profesor», nie odwróciłabym się tak gwałtownie. Mogło się to zdarzyć nawet na trzeźwo”.
– No, Edytka, rusz tę chudą dupę – mruknęła. Spróbowała stanąć na własnych nogach, bezskutecznie.
„Zadzwonię po taksówkę”, pomyślała. „Nie dojdę na Karlikowską. Jestem wykończona. Za dużo emocji”.
Wykręciła numer.
– Dobry wieczór, panie Piotrze.
– Pani Edytko, przywieźć zakupy? – Ulżyło jej, kiedy usłyszała znajomy głos człowieka, który nieraz uratował ją z opresji.
– Tym razem to ja potrzebuję podwózki. Jestem przed Pomarańczową Plażą. Boli mnie biodro, nie jestem w stanie dojść do domu.
– Będę za pięć minut.
Edyta zebrała resztki sił i spróbowała wstać. Choć z trudem, tym razem się udało. Pokonała rampę, wolno przesuwając się przy poręczy. Przy ostatnim stopniu znów straciła równowagę i upadła na plecy.
Piotr już czekał. Wybiegł z samochodu i pomógł jej wstać.
Na pierwszy rzut oka widać było, że biodro to najmniejszy problem – w grę wchodziła raczej zbyt duża ilość alkoholu.
– Dobry wieczór, panie Piotrze. Śliska ta nawierzchnia…
– Tak, pani Edytko. Proszę się podeprzeć, pomogę wejść do samochodu.
Nie próbował nawet zaczynać rozmowy, tak jakby wiedział, że w takich sytuacjach lepiej za dużo nie mówić. Ruszył w stronę Karlikowskiej. Znał adres Edyty na pamięć – zdarzało się już, że w środku nocy przywoził jej alkohol.
– Pani Edytko, może odprowadzić panią do mieszkania? – Zatrzymał auto pod blokiem.
– Dam radę. Proszę już jechać. I… panie Piotrze, liczę na dyskrecję. – Głos Edyty zabrzmiał żałośnie.
Wdrapała się na drugie piętro i wślizgnęła do pogrążonego w mroku mieszkania. Przez odsłonięte okna do środka wdzierało się światło ulicznych latarni.