37,99 zł
Nowa podróż do serca dzikości
Autorzy bestsellerowej serii poddają próbie nasze wyobrażenia o Bieszczadach, by pokazać, jak ścieżki natury krzyżują się tu z ludzką cywilizacją.
Usłyszymy głosy sów. Przemierzymy łąki, na których rozgrywa się spektakl letniego przesilenia. Poznamy moc i brzmienie tradycyjnego rzemiosła. Damy się powieźć wagonom wąskotorówki w samo jądro austro-węgierskiej belle epoque. A na koniec wymierzymy teleskop w rozgwieżdżone niebo.
Jakie są prawdziwe Bieszczady? Czego o nich nie wiemy? Czy są gotowe na zmiany klimatu? Czy jest jeszcze miejsce na lasy, góry i dzikie zwierzęta w świecie, w którym jedziemy w nieznane już nie z gitarą a ze smartfonem? Dlaczego warto chronić krajobraz nocnego nieba?
Kozłowski, Nóżka i Scelina fundują nam nową podróż do serca dzikości i miejsc, które emanują magiczną aurą. Jest ona pełna natury, historii, pytań o przyszłość oraz wyjątkowych ludzi, którzy tworzą bieszczadzki mikroklimat.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 425
Data ważności licencji: 10/13/2026
Karuzela, karuzela Świat się kręci i umiera Słońce świeci, słońce gaśnie Będzie ciemniej albo jaśniej
Fragment tekstu Zygmunta Staszczyka i Wojciecha Płocharskiego do piosenki Karuzela zespołu T.Love
Globus ustawiam obok laptopa i wprawiam dłonią w ruch. To niewielki model wyprodukowany w latach 70. przez Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych w skali 1:80 000 000. Planeta oswojona za pomocą plastikowej podstawki, aluminiowego pałąka oraz kuli zadrukowanej całą paletą kolorów. Jednym spojrzeniem omiatam błękit oceanów, zieleń równin, pomarańcz gór oraz czerwień zarezerwowaną niemal wyłącznie dla Andów, Kaukazu i Himalajów. Patrząc na połyskliwą powierzchnię, wyobrażam sobie również całą kosmiczną symfonię, w której nieświadomie na co dzień uczestniczymy: okrążenia Ziemi wokół Słońca, orbitowanie Księżyca, oddalanie się i przenikanie galaktyk.
Globus służył pierwotnie mojemu starszemu o pięć lat bratu, potem mnie, a teraz przyda się mojemu synowi – wydobyłem go z jego pokoju, gdzie przykurzony stał w kącie w oczekiwaniu, aż przyda się na którymś z etapów edukacji. To dzięki tej kolorowej kuli o rozmiarach niewielkiej piłki zrozumiałem kiedyś, jak małym skrawkiem Ziemi jest Europa – żeby całkowicie zasłonić nasz kontynent, wystarczyły dosłownie trzy palce. Teraz, kilkadziesiąt lat po tamtym odkryciu, wracam do moich badań, by odszukać na globusie jeszcze mniejsze Bieszczady, co jest o tyle trudne, że na siatce geograficznej zmieściły się tylko ogólne zarysy kontynentów, najbardziej rozległe tereny górskie i najdłuższe z rzek. Na próżno szukać tu małych regionów, granic państwowych czy innych śladów ludzkiej cywilizacji, które zazwyczaj ułatwiają ustalanie lokalizacji. Wyjątek zrobiono wyłącznie dla wskazanych wybiórczo miast. Za orientację muszą mi zatem wystarczyć: Wisła układająca się w literę „S”, kwadrat wskazujący Warszawę oraz fikuśnie zawinięty napis „KARPATY”. Skupiam wzrok i równie bezradnie, co arbitralnie wybieram punkcik na granicy plam żółtej i lekko pomarańczowej. To gdzieś w tym zakątku globu zaglądaliśmy z Marcinem Sceliną do wnętrza Ziemi1.
1
Jesteśmy w Dolinie Rabskiego Potoku i zmierzamy leśną ścieżką na miniwyprawę do kamieniołomu. Tuż przed zimowym przesileniem dni są krótkie, ten dodatkowo okazał się wietrzny i dlatego chłodny, bo sama temperatura w okolicach 10 stopni nie napawała nas przerażeniem, gdy wychodziliśmy z leśniczówki. Nie tylko niska temperatura, ale i marne nasłonecznienie wywołują lekkie rozczarowanie. Półkula północna powoli pogrąża się w zimowym półmroku.
– Chodzimy po milionach lat – mówię do Marcina, żeby od razu przywołać potrzebną nam dzisiaj geologiczną skalę miar i liczb.
– Gdybyśmy szli w poprzek tych warstw, które są pod tym cienkim pokładem żyznej gleby, to byłaby podróż w czasie – komentuje Marcin.
Gdy wspinamy się coraz wyżej, Marcin zwraca moją uwagę na przeciwległe zbocze. Rysuje się już powoli pomiędzy jodłami, po drugiej stronie szutrowej drogi biegnącej poniżej.
– Mniej więcej na początku XVIII wieku, czyli przeszło dwieście pięćdziesiąt lat temu, nastąpiło tu osunięcie całego zbocza góry. Po drugiej wojnie światowej utworzono w tym miejscu kamieniołom. Część tego osuwiska pozostaje nieruszona ludzką ręką i dzięki temu możemy teraz w tym miejscu obserwować sukcesję roślin. Najpierw odsłoniły się skały, które przez ileś milionów lat nie miały dostępu do powietrza. Następnie miejsce to zaczęły zasiedlać rośliny. Jest to proces długotrwały. Zależy od rodzaju skał, jedne wietrzeją szybciej, inne wolniej. Takie miejsca szczególnie upodobała sobie sosna i pewnie ona pierwsza razem z brzozą zaczęła się obsiewać na tym urwisku. Korzenie roślin powoli wnikały w skały, krusząc je i wywołując wiele procesów biochemicznych. Jeśli przystaniemy i się przyjrzysz tej przeciwległej skarpie, to zobaczysz, że rosną tam drzewa, które są mniej więcej w tym wieku co to osuwisko lub młodsze.
Przyglądam się porastającej skarpę wielopokoleniowym rodzinom drzew, a Marcin zachęca, żebym wypatrzył najgrubsze pnie.
– Teraz to najstarsze sosny w Bieszczadach, dochodzą do dwustu pięćdziesięciu lat, całkiem przyzwoity wiek. Natomiast lokalną specyfiką są wymiary tych drzew. Widać, że las jest gdzieniegdzie skarłowaciały. A to dlatego, że rośnie w skrajnie trudnych warunkach. Gleba jest bardzo płytka, skalista i silnie przesycha. Do tego występują tu warstwy skalne przesycone różnymi minerałami. Prowadzono tu nawet badania na temat fitotoksyczności rtęci, obserwowano głównie, jak wzrastają tutejsze drzewa. Zazwyczaj mają od 12 do 18 metrów wysokości, maksymalnie. A wiek przecież niebagatelny, bo sto pięćdziesiąt, dwieście pięćdziesiąt lat. Kiedy pierwszy raz opisywano te okazy, podkreślano, że to sosny reliktowe, zatem traktowano je jak sosny w Pieninach, Tatrach czy Gorganach. Tu, w Bieszczadach, zachowały się głównie w naszej części, baligrodzkiej, gdzieś na skraju zarastających gołoborzy, jako gatunek pionierski. Co ciekawe, te sosny lepiej sobie tam radzą od jodeł. Osuwisko, teren rumoszowy, łatwo przesycha, w dodatku to południowy stok, narażony na silne wiatry. Drzewa nie mają tam lekkiego życia. Nawet teraz widać, jak mocno się bujają przy każdym powiewie. Z drzewami jest trochę jak z ludźmi. Często człowiek, któremu życie daje w kość, jest w lepszej kondycji i żyje dłużej niż ktoś wychowany w cieplarnianych warunkach.
Docieramy w końcu do punktu widokowego. Stajemy na wprost prostopadłej, nieco poszarpanej skalnej ściany. Poniżej rozpościera się widok na wąski kamieniołom, na jego dnie widać malutkiego strażackiego jelcza. Żartuję, że to pewnie prehistoryczna pozostałość.
– Dawny pojazd straży pożarnej z demobilu, służy do polewania drogi, żeby się nie kurzyło. Pewnie lata 70. poprzedniego wieku – wyjaśnia rzeczowo Marcin.
Skoro nie ma nastroju do żartów, to zaczynamy już na poważnie zapuszczać się w głąb wyobrażonej czasoprzestrzeni.
– Tylko geologowie byliby w stanie poprawnie datować kolejne warstwy skał. Wszystko to, co obserwujemy, osadzało się kiedyś na dnie morza.
Zaczynamy śledzić kolejne poziomy układające się niczym warstwy w cieście. Naprzemiennie widać jaśniejsze i ciemniejsze linie, które odmierzają czas wstecz do pradziejów naszego globu.
– Te żółte warstwy to piaskowce, są bardzo mocno przesycone krzemionką, spękane, kruche. Na dole lepiej widać, jak wykrusza się z nich piach. Pomiędzy piaskowcami można dostrzec warstewki łupków. Większość ma barwę czarną. W dolinie występują też wapienie warstw cieszyńskich.
Na marginesie warto dodać, że w Bieszczadach schodzą się trzy różne struktury tektoniczne, płaszczowina śląska od północnego zachodu, dukielska od południa i skolska od północnego wschodu.
– Ten wapienny naleśnik ma raptem parę centymetrów grubości – mówi Marcin. – W Dolinie Rabskiego Potoku występują też rogowce i zlepieńce uważane za skały mało interesujące dla przeciętnego obserwatora. Ale geolog znajdzie tu dla siebie dużo ciekawostek, zwłaszcza że te skały przesycane w głębi ziemi wodą mineralną mocno się przeobraziły. Z ciekawszych pierwiastków można na tym terenie znaleźć arsen w postaci dwóch minerałów: aurypigmentu i realgaru. Obydwa są dość rzadkie, należą do gromady siarczków. Tworzą ładne czerwone kryształki, można je zobaczyć w kilku miejscach nad Rabskim Potokiem.
– Co jeszcze możemy tu zaobserwować? – dopytuję.
– Niektóre warstwy są grubsze. Może jakieś kataklizmy następowały w tamtym okresie tworzenia się skorupy? Występują na przykład zlepieńce o niewielkiej zawartości okruchów węgla kamiennego. Tutaj pokłady węgla kamiennego się nie wykształciły, więc zakładam, że właśnie na skutek jakiegoś kataklizmu dostał się węgiel do morza i osadził w cienkiej warstewce skał. Kilka takich kamieni już tu znalazłem. Być może to węgiel z terenów obecnej Lubelszczyzny? Tam węgiel występuje dość płytko, całkiem prawdopodobne, że pod wpływem trzęsienia ziemi lub powodzi osunął się z lądu do morza.
Dziecko zapytałoby w tym momencie, skąd się wziął węgiel na Lubelszczyźnie. A potem zaczęłoby się zastanawiać… Zacznijmy więc od Wielkiego Wybuchu.
2
Jak tłumaczy Neil deGrasse Tyson, mój ulubiony popularyzator astrofizyki: „Na początku, niemal czternaście miliardów lat temu, cała przestrzeń, cała materia i cała energia znanego nam świata zawierały się w objętości mniejszej niż jedna bilionowa część kropki stojącej na końcu tego zdania”2. Czy to nie zatrważające, że u swojego zarania cały wszechświat zajmował mniej miejsca niż malutkie Bieszczady na podręcznym globusie? Jeśli skały, na które spoglądaliśmy z Marcinem, są tak gęste od materii, to jak gęsty musiał być wszechświat w chwili narodzin? Podobnie trudna do ustalenia jest jego ówczesna temperatura. A to dlatego, że fizycy nie znają praw, jakie obowiązywały, gdy doszło do Wielkiego Wybuchu. Mogą się tylko domyślać, że jak materia, tak prawa fizyki tworzyły jedność niepoddającą się opisowi.
Dla nas istotne jest, że po Wielkim Wybuchu materia zaczęła się gwałtownie rozszerzać i rozprzestrzeniać. „Dopiero” po bilionowej części sekundy od wybuchu ruszyły zjawiska badane obecnie przez naukowców. Z początku były to subtelne reakcje między cząsteczkami subatomowymi a energią fotonów. Wszechświat tworzyły wtedy kwarki, leptony i bozony, czyli elementy tak podstawowe, że nic drobniejszego od nich nie można sobie przy obecnym stanie nauki wyobrazić. Po milionowej części sekundy od wybuchu wszechświat rozszerzył się do rozmiarów Układu Słonecznego i nieco wychłodził, jak wyliczają astrofizycy – do 1 biliona kelwinów3. W tych warunkach kwarki w różnych kombinacjach zaczęły tworzyć hadrony. Większość z nich znikała jako antymateria, ale z tych ocalonych powstały pierwsze gwiazdy, dlatego hadrony wzbudzają taką ciekawość fizyków4. Jak tłumaczy Neil deGrasse Tyson, moment, o którym rozmawiamy, to zaledwie sekunda od Wielkiego Wybuchu. I dopiero na tym etapie powstają dwa pierwsze pierwiastki znane nam z tablicy Mendelejewa. A właściwie ich jądra, łączące neutrony i protony. 90 procent tej materii stanowią jądra wodoru, a 10 procent – jądra helu.
Przez kolejne trzysta osiemdziesiąt tysięcy lat wszechświat wychładzał się do 3 tysięcy kelwinów, „czyli około połowy temperatury powierzchni Słońca”5. Miliard lat trwało samo przyciąganie materii i wstępne formowanie galaktyk. Wtedy, w efekcie reakcji zachodzących w jądrach gwiazd, pojawiają się pierwiastki cięższe od wodoru. Wolne elektrony, łącząc się z jądrami, stworzyły pierwotny wszechświat cząsteczek. To one posłużą finalnie jako budulec planet i powstającego na nich życia. Pierwiastki tak powszechne na Ziemi, jak węgiel, azot, tlen, żelazo, wapń na skutek eksplozji gwiazd rozpierzchły się po kosmosie.
Minęło dziewięć miliardów lat, zanim z tych rozrzuconych drobin w naszym zakątku Drogi Mlecznej narodziła się kolejna z gwiazd – Słońce. Zanim do tego doszło, cały nasz Układ Słoneczny stanowiła gazowa chmura złożona z rozproszonych pierwiastków. Gdy zaczęła krążyć, zgodnie z „efektem pizzy” chmura ta spłaszczyła się jak ciasto w rękach kucharza. Dopiero z tak powstałego dysku wykształciła się gęsta materia, a z niej kolejne planety. To dlatego ruch obrotowy planet w Układzie Słonecznym odbywa się niemal w jednej płaszczyźnie. Gdy z obłoków materii powstawały skaliste obiekty, gazowe planety, lodowe głazy i miliardy komet, mniejsze szczątki materii zaczęły opadać na większe ciała niebieskie. Tak właśnie powstała Ziemia. Obracała się. Rosła. Przyciągała. I zagęszczała. Co ciekawe, na początku nic nie wskazywało na to, że warunki panujące na Ziemi umożliwią rozwinięcie się życia. Temperatury były tak wysokie, że cała woda wyparowała, zanim wytworzyła się atmosfera. W następnym etapie, prawdopodobnie po gradzie asteroid, na powierzchni planety ponownie znalazła się woda i po ustabilizowaniu się temperatury procesy chemiczne zaczęły ustępować miejsca biologicznym. Z początku rozwijały się bakterie beztlenowe, wydzielające jako produkt uboczny… tlen. W kosmosie jest on rzadkością. Gdy jednokomórkowce wytworzyły go w takich ilościach, że mogło powstać jego potrójne wiązanie, czyli ozon (O3), zebrał się on w wielką czapę chroniącą nas przed śmiertelnym promieniowaniem kosmicznym, głównie ultrafioletowymi fotonami. Teraz szkodliwe promienie w większości odbijają się od górnej warstwy atmosfery.
I tak tlen oraz węgiel stały się dwoma kluczowymi dla życia pierwiastkami. Jak tłumaczy deGrasse Tyson: „Niezwykłą różnorodność form życia na Ziemi (i przypuszczalnie w innych zakątkach wszechświata) zawdzięczamy kosmicznej obfitości węgla oraz niezliczonym prostym i złożonym molekułom, które go zawierają. Do tego nie ma wątpliwości: istnieje więcej rozmaitych cząsteczek opartych na węglu niż wszystkich pozostałych razem wziętych”6.
Kręciła się ta nasza planeta, zmieniając kształt i doznając czasami uszczerbku po zderzeniach z innymi obiektami z kosmosu. W tym czasie węgiel dominujący do tej pory w atmosferze był wiązany przez rośliny i gromadził się w organicznych pokładach, rok po roku, warstwa po warstwie, aż zebrały się go całe pokłady. Węglowy pokład, zamieniając się w kamień, wyznaczył nazwę dla całego okresu trwającego około sześćdziesięciu milionów lat. Karbon. To wtedy w atmosferze znacząco wzrosły zasoby tlenu, a zmniejszyła się obecność dwutlenku węgla. Do gry zwanej życiem weszły nowe gatunki roślin i zwierząt lubujących się w takiej atmosferze. W późniejszym permie po planecie spacerowały już gady ssakokształtne. W triasie dołączyły do nich dinozaury, których szczyt panowania przypada na kredę. Dla Ziemi to osobny, duży rozdział ze specyficznymi gatunkami i warunkami życia. Obejmując trias, jurę i kredę, zyskał u geologów miano ery mezozoicznej rozciągniętej na miliony lat pomiędzy dwoma wielkimi wymieraniami. Po tym, jak w kredzie, kończącej erę mezozoicznej obfitości, w Ziemię uderzyła planetoida o masie 10 bilionów ton, zginęło 70 procent ziemskiego życia, łącznie z dinozaurami, prehistorycznymi władcami planety. Wtedy Ziemia zaczęła się odradzać, ale już w innych warunkach. Stopniowo dominować zaczęły ssaki, a w czwartorzędzie rozpoczęły swój pochód wywodzące się z nich człowiekowate. Ale pozycję gatunku dominującego człowiekowate osiągnęły dopiero w najmłodszej epoce geologicznej, holocenie. Grupa ta, ewoluując przez ponad dwa miliony lat, osiągnęła fazę dojrzałą raptem w ostatnich dwustu tysiącach lat, i to wówczas uzyskała cechy, na których podstawie nadaliśmy sobie dumną nazwę Homo sapiens. Przyjęliśmy postawę wyprostowaną, która wywołuje teraz liczne problemy z kręgosłupem, i zaczęliśmy drążyć różne tematy, a także ziemię – w poszukiwaniu „skarbów”, między innymi węgla kamiennego, czarnego złota, które posłużyło do napędzania licznych innowacji technologicznych i tworzenia nowoczesnych materiałów. Dwóch przedstawicieli wspomnianego nowego gatunku, Homo sapiens, stoi właśnie w Bieszczadach na skraju kamieniołomu, spogląda na skalną ścianę oraz stertę kamieni leżącą poniżej i wspierając się wiedzą astrofizyków oraz geologów, próbuje odczytać informacje zapisane w skałach.
3
– Ruchy górotwórcze, jak całe powstawanie Ziemi, odbywały się w bardzo wolnym tempie – mówi Marcin Scelina. – Skały Bieszczadów to dawne osady morskie, które z końcem ery mezozoicznej, a później kenozoicznej osadzały się na dnie morza. Rzeki niosły rumosz, najróżniejszą materię. W zależności od tego, jakie skały erodowały w zlewni tego pramorza, takie minerały się osadzały. To jest skomplikowane i trudne do wyśledzenia po tylu latach, zwłaszcza że skały są wymielone jak w młynku, sprasowane i sfałdowane.
Żeby pojąć, jak do tego doszło, przybliżamy obraz widoczny ze skarpy. Marcin ponownie traktuje ścianę kamieniołomu jak planszę edukacyjną, żeby objaśnić kolejne szczegóły:
– Patrz, jak to się wszystko zawija. To pokazuje, jak skomplikowana jest budowa Karpat fliszowych, do których zaliczają się Bieszczady. Obserwujesz lewą stronę kamieniołomu i wydaje się, że to płaskie warstwy, ale nagle, jak sięgasz wzrokiem w prawo, widzisz załamania, nieraz pod kątem 90 stopni, a nieraz 180 stopni. Gdzieś w skorupie ziemskiej wszystko to się tak niesamowicie poodwracało, że w niektórych miejscach starsze warstwy geologicznie można odnaleźć nad tymi młodszymi – mówi Marcin. – To musiało się wydarzyć na etapie, gdy Afryka zaczęła napierać na płytę tektoniczną Europy. Tak wypiętrzały się Alpy, Karpaty. Nagromadzona materia była prasowana, ściskana, następowało też rozprężanie, fałdowanie. Skały ulegały tym procesom wewnątrz Ziemi. Ich efekt można teraz obserwować tam, gdzie potok wcina się w głąb, albo tu, gdzie nastąpiło jakieś oberwanie skał. Miąższość7 tych osadów znanych teraz jako Zewnętrzne Karpaty Zachodnie jest liczona w kilometrach.
Wspomnieliśmy już, że człowiek pojawił się na ziemskiej arenie w ostatnim okresie, czyli holocenie, teraz częściej można się spotkać ze stwierdzeniem, że żyjemy w epoce antropocenu. Z uwagi na ogromny wpływ cywilizacji przemysłowej na nasze środowisko widoczny jest już w warstwach geologicznych po zaledwie dwustu latach jej intensywnego funkcjonowania.
– Kamieniołomy w Dolinie Rabskiego Potoku są ukryte w lesie, wydobywa się w nich kruszywo oraz bloki skalne do celów budowlanych. Trzeba jednak przyznać, że lepiej jest mieć więcej tego typu drobnych kamieniołomów niż jakieś olbrzymie molochy – mówi Marcin. – Poza użytkową takie miejsce może mieć wartość naukową, dokumentalną i edukacyjną.
Pytam Marcina, czy zdarzyło mu się w Dolinie Rabskiego Potoku natknąć na skamieniałości prehistorycznych gatunków.
– Tutaj nie znalazłem nic takiego – mówi. – O tego typu odkrycia łatwiej w młodszych utworach Pogórza Przemyskiego, tam zdarza się znaleźć odciski jakichś prehistorycznych ryb czy ptaków. Ale fakt, obserwowane przez nas tutaj skały pochodzą jeszcze z czasów dinozaurów. Pamiętają ich wymieranie. Ta ciągłość widoczna tylko w skałach jest fascynująca.
– A co z historią nieciągłości? – pytam.
– I widzisz, to też jest fascynujące. Bo jak się nad tym zastanowisz, to pierwiastki tworzące minerały, z których złożone są skały wydobywane tu z wnętrza ziemi, pewnie wiele razy uczestniczyły w różnych procesach geologicznych, a być może i biologicznych. Czy to węgiel, czy tlen, czy najpospolitsza woda, każda z tych cząsteczek była nieraz przez niejeden organizm wykorzystana. Jeśli ktoś lubi rosół i spojrzy na mięso kury, które ma na talerzu, musi wiedzieć, że wcześniej dziobała jakieś ziarno. Załóżmy, że to szczęśliwa kura z przydomowego ogródka i dziobie ziarno wyrosłe na polu obok, wciągając sole mineralne z ziemi, po której biega. Pomnóż te cykle przez setki, miliony lat, wyobraź sobie różne gatunki stworzeń żyjących przed nami, a zrozumiesz skalę tego nieustannego obiegu materii.
Obrót materii może i wygląda podobnie, natomiast coraz szybciej aktualizują się opowieści, dzięki którym rozumiemy to, co wydarzyło się na Ziemi od czasów jej powstania ponad cztery miliardy lat temu.
– Święte księgi uznawały świat za stosunkowo młody – tłumaczy Marcin. – Teofil z Antiochii, starożytny patriarcha, szacował wiek Ziemi na podstawie zapisów biblijnych i wychodziło mu jakimś sposobem, że świat powstał dokładnie pięć tysięcy pięćset piętnaście lat przed narodzeniem Chrystusa. W kolejnych epokach następne pokolenia poznawały świat nie na podstawie mitów czy interpretacji tekstów religijnych, tylko na bazie obserwacji przyrodniczych. Datowanie przyjmowało coraz bardziej wydłużone miary. Choć droga ta była bardzo wyboista, bo nawet w XVII wieku uznawanym za wiek nauki, który wydał chociażby Isaaca Newtona, zdarzyły się też obliczenia arcybiskupa irlandzkiego Jamesa Usshera, który ustalił początek świata na rok 4004 przed naszą erą. Finalnie to jednak nauki przyrodnicze nadały ton obliczeniom. Najpierw wiek Ziemi wydłużono do setek tysięcy, potem dzięki geologom do milionów lat, a teraz dzięki astrofizykom okazuje się, że liczy on sobie prawie czternaście miliardów lat. A przyszłość wydaje się bardziej przepastna niż przeszłość. Może dlatego, że nie wiadomo, do czego wszechświat zmierza. Moja i twoja przyszłość też jest niejasna. Może pierwiastki tworzące teraz nasze organizmy zawisną kiedyś na tej skarpie przed nami w formie jakiejś rośliny. Kto to wie?
4
Karty na stół.
Nie bez powodu w ramach wstępu do naszej nowej książki zajrzeliśmy z Marcinem Sceliną do wnętrza Ziemi i zaczęliśmy – tylko słownie – wyginać czasoprzestrzeń. Niniejsza, trzecia już, część serii Zanim wyjedziesz w Bieszczady sięga po planetarną, a nawet kosmiczną perspektywę, ponieważ jednym ze skarbów tego regionu jest Park Gwiezdnego Nieba. Małe zaludnienie i niezbyt rozbudowana infrastruktura sprawiają, że Bieszczady należą do najmniej zanieczyszczonych światłem obszarów Europy i przez to idealnie nadają się do obserwacji ciał niebieskich. A kto ma dostęp do teleskopu, ten ma portal do przestrzeni kosmicznej.
Podobnie jak w drugiej części naszej serii, i tym razem postanowiliśmy poszukać rozmówców, którzy zostaną przewodnikami po interesujących nas tematach. I tak o fenomenie gwiezdnego nieba opowiedział Pavol Ďuriš, pochodzący z Bratysławy mieszkaniec Dwernika, pasjonat astronomii. W parze z Pavolem wystąpiła Edyta Wyban, snując wyznania o ucieczce w Bieszczady i zdrowotnych walorach ciemności.
A to nie koniec nocnych wątków. Boguś Prystasz, drwal współpracujący z Marcinem Sceliną, odkrył przed nami kulisy całonocnej budowy, która odbyła się niemal pół wieku temu w Nowosiółkach. A Kajetan Duell, adept leśnictwa, rozwikłał tajemnice sów, zarywając niejedną noc, żeby badać ich bieszczadzką populację.
Wszystkie wywiady składające się na tę książkę prowadziłem w okresie przesileń, zimowego i letniego. To momenty przełomowe dla obrotu ziemskich spraw, więc i ten wątek znalazł się w naszej opowieści. Moi współautorzy – Marcin Scelina i Kazimierz Nóżka – leśnicy z Nadleśnictwa Baligród, których profil facebookowy bije kolejne rekordy popularności, mając w czerwcu 2021 roku dwieście dwadzieścia jeden tysięcy fanów – ciągali mnie z tej okazji po czerwcowych łąkach, opowiadając w typowy dla siebie, lekko zawadiacki sposób o tym, co w trawie piszczy.
Trudno nie zauważyć, że także nasza cywilizacja przeżywa moment przesilenia. Amerykański ekonomista Jeremy Rifkin prognozuje załamanie się rynku węgla i paliw kopalnych w perspektywie kilkunastu lat. Po raz pierwszy od XIX wieku na horyzoncie widać tak ogromne zmiany cywilizacyjne. Skoro zielona gospodarka to nasz nowy cel, węglowy wątek wróci w kilku odsłonach. Głównie w formie symbolicznego pożegnania. Mam oczywiście na myśli żegnanie się z kopalinami. Do tej książkowej ceremonii posłużyła nam bieszczadzka wąskotorówka. W XIX wieku stanowiła nowinkę techniczną, którą wykorzystywano do eksploatacji lasu, aż osiągnęła wiek muzealny. Status zabytku techniki o randze regionalnego dziedzictwa kulturowego zyskała dosłownie w ostatnich latach XX wieku. Parowóz, który niegdyś był siłą napędową rewolucji przemysłowej, stał się atrakcją turystyczną udostępnianą zwiedzającym także w czasie pandemii – za pośrednictwem aplikacji na smartfona – to zresztą symbol całej serii zmian, do których doszło w ostatnich dwustu latach. Teraz prezentuje wszystkie wady i zalety, uroki i zagrożenia wynikające z modernizacji. O losach kolejki opowie Mariusz Wermiński, kiedyś jej młodociany pasażer, a obecnie prezes fundacji opiekującej się wąskotorówką. Złotą erę bieszczadzkich parowozów przybliży nestor kolejowego fachu, Lucjan Latawiec, świadek powojennych czasów, pamiętający białe rękawiczki na dłoniach maszynistów. Poznawanie historii kolejki to także dobry pretekst, aby z pomocą kilku dygresji przyjrzeć się ewolucji górskiego transportu od końskiej zrywki po pojazdy napędzane silnikiem elektrycznym. Wielce prawdopodobne, że ten ostatni wyprze inne napędy, w pierwszej kolejności zdobywając dominację na terenie parków narodowych.
Nie sposób pominąć w tych okolicznościach pytania o przyszłość zasobów naturalnych nie tylko Bieszczadów, ale i całej Ziemi. Sięgam po perspektywę planetarną, ponieważ nie ma takiego zakątka, w którym moglibyśmy się skryć przed kryzysem klimatycznym wywołanym nadmierną emisją gazów cieplarnianych. W masach powietrza krążących w atmosferze szybko zacierają się granice między tym, co lokalne, i tym, co globalne. Dwutlenek węgla wyemitowany w Polsce może tak samo jak ten wyemitowany w Chinach sprawić, że czyjeś życie w Somalii okaże się nieznośne8. Nie traćmy jednak optymizmu. Wspierajmy zmiany.
Jak wiek XIX był wiekiem pary, tak wiek XXI jest wiekiem cyfryzacji, a więc informacji. I to autorzy cyfrowych algorytmów oraz przedstawiciele branż pokrewnych napiszą dla nas recepty na przyszłość, sięgnąwszy po statystyki i dane. Paradoksalnie to ich narzędzia coraz częściej stosujemy w kontekście przyrodniczym. Dlatego tym razem po wyjaśnienia nie zwróciłem się do biologa – jak w wypadku naszej poprzedniej książki, poświęconej wodzie, bobrom i zaporze w Solinie. W zadawaniu dość nietypowych dla Bieszczadów pytań pomógł mi tym razem Kuba Kulesza, wykładowca akademicki, biegły w myśleniu utopijnym projektant interfejsów, znawca branży IT, a prywatnie piewca solarpunka. A także Szymon Ziobrowski, dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego, który dużą część swojego życia zawodowego poświęcił na wykorzystanie nowoczesnych metod partycypacyjnych do szukania kompromisów w kwestiach przyrodniczych. A odważny kompromis to klucz do realnych zmian. Natomiast ochrona środowiska jest jedną z tych spraw, wokół których lepiej się skrzyknąć niż pokłócić.
To, że wspominamy o poważnych wyzwaniach, nie znaczy, że zapomnieliśmy o Bieszczadach, które od czasów powojennych coraz częściej stanowią wymarzoną scenerię do odpoczynku. Nie tylko rozmowy o sowach i obserwacje nieba pomogą nam w złapaniu dystansu. Rzemiosło to kolejny ze sprawdzonych sposobów na oderwanie się od problemów nowoczesnego świata i nadmiaru bodźców. Na marginesie warto wspomnieć, że nadawanie nowego życia starym przedmiotom i sięganie po rękodzieło to jedno z rozwiązań na wspomniane cywilizacyjne i społeczne wyzwania. O wskrzeszaniu dawnych tradycji i nie tylko opowiedzieli Janusz i Magda Demkowiczowie, małżeństwo, które uratowało przed zniszczeniem niejeden drewniany dom, prowadząc przez osiemnaście długich lat gospodarstwo agroturystyczne. Zajmujący się lutnictwem Staszek Nogaj wyjaśnił muzyczny i kulturowy fenomen liry korbowej. Przybliżył też postać swojego mistrza, Stanisława Wyżykowskiego, oraz fach wędrownych dziadów-lirników, którzy w dawnych czasach stworzyli sieć służącą do przesyłania informacji.
Przygotowaliśmy też kilka niespodzianek.
Ale po kolei…
Maciej Kozłowski
Mariusz Wermiński ma akurat wolne popołudnie. Zaznacza tylko, że zanim się spotkamy, musi odwieźć syna na lekcję gry na kontrabasie. W słuchawce telefonu słyszę śmiech wywołany moją wzmianką o tym, że profesjonalni muzycy w swoim slangu nazywają ten instrument „teściową”.
Pan Mariusz wybrał na rozmowę zlokalizowaną w Lesku cukiernię Słodki Domek. Gdy docieram na miejsce, nie widzę ani Jasia, ani Małgosi, ani złej czarownicy, a mój rozmówca parkuje samochód dokładnie o umówionej porze. Nosi czarną kurtkę, spod której wystaje kołnierzyk białej koszuli. Na nosie okulary w metalowych oprawkach. Wchodzimy razem do lokalu, urządzamy sobie cukrową ucztę i na moment wracamy do przerwanej dyskusji o „teściowej”. Przez chwilę czuję się jak w Wiedniu.
– Nawet nie wiedziałem, że brzmienie kontrabasu będzie takie uspokajające. No tylko trzeba mieć miejsce i w domu, i w samochodzie.
Po słodkościach nie ma już śladu, gdy nasza rozmowa schodzi stopniowo na wąskie tory kolejki. Rodzinne losy splatają się tu z komunikacyjnymi realiami lat 70., w których pan Mariusz dorastał, słysząc gwizdek parowozu i stukanie końskich kopyt.
– To pan oceni, czy jestem dobrym adresatem tej rozmowy. Może jest ktoś inny, kto lepiej by opowiedział o kolejce. Dla mnie ta przygoda zaczęła się w dzieciństwie. Mój tato urodził się w Bystrem, w 1940 roku. Jestem z tej nielicznej grupy autochtonów. Tu się wychowałem. Chodziłem do trzech szkół w Bieszczadach. Moi rodzice najpierw mieszkali w Baligrodzie, tam skończyłem cztery klasy podstawówki. To była wtedy senna miejscowość, ruch niewielki, urządzaliśmy sobie z kolegami autostop. Czekaliśmy na jednym końcu miejscowości, aż podjedzie furmanka. Jechaliśmy na drugi koniec i łapaliśmy kolejny wóz jadący w drugą stronę. Teraz można dwa tygodnie czekać i taka furmanka nie przejedzie. Potem przeprowadziliśmy się do Cisnej, gdzie tata był nadleśniczym, a ja skończyłem podstawówkę. Później uczęszczałem do liceum ogólnokształcącego w Lesku. Wszystkie te szkoły zgodnie z ówczesnymi trendami miały za patrona generała Karola Świerczewskiego. Gdyby trzeba było akademię zorganizować, to ja mogę z pamięci wykonać godzinny program o generale. No, może nie godzinny, ale przez 40 minut z powodzeniem mogę deklamować wiersze i śpiewać piosenki o Świerczewskim.
Pytam pana Mariusza, jak w tamtych czasach odbierał wąskotorówkę.
– Wtedy jeszcze kolejka funkcjonowała w strukturach Lasów Państwowych i woziła drewno do zakładów drzewnych w Rzepedzi oraz do Łupkowa. Pociągi startowały z Majdanu i zazwyczaj doczepiano do składu wagon osobowy, turystyczny. Moi rodzice, jeśli mieli gości z daleka, zachęcali ich do podróży, a mnie wysyłali jako przewodnika, który będzie wiedział, gdzie wysiąść, co nieco opowie. Więc ruszało się z domu skoro świt. Podróż zajmowała w sumie pół dnia albo więcej. W Łupkowie należało poczekać na kurs powrotny. W tamtym czasie wyprawy te były dla mnie mało atrakcyjnym sposobem spędzania wolnego czasu, zwłaszcza że z reguły towarzyszyłem dorosłym, którzy byli zajęci swoimi sprawami. Kolejką jeździło się też do lasu nieopodal miejscowości Solinka na grzyby, na jagody. Las może nie był tak odległy od Cisnej, z tym że trudno było do niego dotrzeć, a pociągiem wygodnie i pora odjazdu, godzina szósta rano, też była odpowiednia, żeby zacząć grzybobranie czy inne zbiory runa.
Jak tłumaczy Mariusz Wermiński, w całej eskapadzie najbardziej kłopotliwa była wysiadka.
– W Solince jest długi, bardzo ostry łuk, na którym kolejka się rozpędzała, wioząc drewno, ponieważ miała do pokonania wzniesienie. Trzeba było wysiąść w biegu, zanim dojechała do miejsca, na które mówiło się Czeski Las. Wagon osobowy był malutki, a w nim wąskie drzwi. Podchodziliśmy jak spadochroniarze. Pojedynczo się wyskakiwało. Każdy wypatrywał takiego terenu, gdzie można było wygodnie wylądować. Ale kolejnością wyskakiwania oczywiście rządziła hierarchia. Najpierw skakali ci najstarsi, a na koniec zostawaliśmy my, ci najmłodsi. W zależności od tego, jak kto trafił, lądował albo w krzakach, albo w rowie, zdarzało się, że wpadaliśmy do wody. Nie można było sobie wybrać tego miejsca zupełnie swobodnie, bo za plecami zawsze stał ktoś następny, kto wypychał poprzednika, bo nie chciał mieć daleko do lasu. Dlatego te wyjazdy na grzyby czy borówki były zawsze podszyte stresującymi przygotowaniami. Towarzyszyło im ciągłe rozważanie, jak się ustawić w szeregu, jak się wybić. Zachodziłem w głowę, czy odpowiednio wyląduję, czy złapię grunt, i kiedy. W drodze powrotnej problem znikał, bo pociąg jechał z górki, i zatrzymywał się pod lasem, żeby zabrać miejscowych.
1
Wspomnienia pana Mariusza wiele mówią o samej kolei. Jej historia właściwie zaczyna się od transportu towarów. Za moment przełomowy uznaje się dzień 27 września 1825 roku. Wtedy to George Stephenson, specjalista od maszyn wydobywczych w brytyjskiej kopalni węgla w Killingworth, po raz pierwszy na oczach publiczności poprowadził parowóz Lockomotion No. 1. Skład z ładunkiem 80 ton węgla rozpędził na odcinku 16 kilometrów do zawrotnej prędkości 40 kilometrów na godzinę. I to Stephenson stał się głównym orędownikiem rozwoju kolejnictwa. Zachęcał do nowego wynalazku w czasach, gdy w parlamencie brytyjskim „rozpowszechniano rozmaite plotki, w tym i takie, że sapiący i dymiący wehikuł wystraszy zwierzęta domowe (krowy stracą mleko, kury nie będą znosić jaj), w lasach wyginie zwierzyna, wzrośnie liczba poronień u kobiet, dym z lokomotyw tak przesłoni niebo, że nawet w dzień będzie ciemno domom i lasom, a w przypadku wykolejenia się parowozu nastąpi potężny wybuch kotła, który uśmierci tysiące ludzi i zmiecie z powierzchni ziemi okoliczne zabudowania”9. Takie argumenty padały w dyskusji, która w 1926 roku miała zadecydować o finansowaniu trasy Manchester–Liverpool. Nikt jeszcze nie podejrzewał, że kolej po serii innowacji stanie się w XXI wieku najbardziej przyjaznym środowisku środkiem transportu dalekobieżnego. Emocje w społeczeństwie sięgały zenitu. Prasa donosiła o rozruchach, podczas których robotnicy kolejowi kładący tory salwowali się ucieczką przed atakującymi ich mieszkańcami. Ostatecznie linia powstała i już w momencie uruchomienia w 1930 roku została uznana za dochodowe przedsięwzięcie. Połączenie największego w Wielkiej Brytanii ośrodka włókienniczego w Manchesterze z portem w Liverpoolu stało się kołem zamachowym XIX-wiecznej machiny kapitalistycznej. Otwierało macierzysty port przede wszystkim na Indie i Stany Zjednoczone. Początkowo uważano, że to transport towarów przyniesie kolei największe zyski, ale okazało się z czasem, że nie doszacowano zainteresowania pasażerów. Pierwsi podróżni najchętniej korzystali ze zorganizowanych wycieczek turystycznych.
Kolej XIX wieku można śmiało porównać do przeżywającej obecnie rozkwit branży technologii cyfrowych. Jak teraz rodzą się kolejne start-upy zmieniające całe branże za pomocą cyfrowych aplikacji, tak wtedy to kolej przyspieszała zmiany, a przy okazji przyciągała skłonnych do ryzyka i głodnych sławy przedsiębiorców. Nie obyło się bez spektakularnych plajt. Na rozruszanie nowego środka transportu potrzebne były potężne nakłady finansowe, ale gwarantowały one równie bajońskie sumy, gdy tylko spółki kolejowe wchodziły na giełdę. Kolej szybko stała się dla Brytyjczyków doskonałym towarem eksportowym. Zagraniczne inwestycje kolejowe w latach 1830–1875 wzrosły czterokrotnie, czego najbardziej efektownym przykładem są Indie, do dziś zresztą rozkochane w tym środku transportu.
W kontynentalnej części Europy początkowo potraktowano kolej jako nowinkę techniczną zapewniającą elitom wygodne wycieczki za miasto. W tym celu w latach 30. XIX wieku swoje linie zbudowali władcy Bawarii, Prus i Rosji, a gdy zrozumiano potencjał, jaki daje szybki transport towarów, i tu ruszyła cała fala inwestycji. W tempie 20 tysięcy kilometrów rocznie powstawała sieć, która w 1878 roku przekroczyła 150 tysięcy kilometrów obsługiwanych przez ponad czterdzieści dwa tysiące lokomotyw.
Do Karpat Wschodnich „kolej żelazna”10 zbliżyła się w latach 60. XIX wieku, to wtedy uruchomiono normalnotorową linię łączącą dwa największe miasta Galicji, Kraków i Lwów. Dekadę później połączono Przemyśl z Łupkowem, Czudec z Husiatynem, Lwów z Użhorodem. Ale dla Bieszczadów najważniejszy był węzeł w Zagórzu i otwarty w 1875 roku niemal siedmiusetmetrowy tunel pod Przełęczą Łupkowską. Dzięki niemu pociągi kursowały w stronę węgierskiej prowincji. Na rozwój sieci kolejowej nałożył się wzrost potencjału rynku drzewnego, więc coraz żywiej dyskutowano o uruchomieniu leśnych kolejek w terenach górskich, co wymagało odważnych, trochę ryzykownych decyzji, a przede wszystkim oswojenia z technologią.
Początkowo maszyna parowa nie wzbudzała wielkiego zainteresowania wśród galicyjskich właścicieli ziemskich, czyli potencjalnych inwestorów. Wymagała promocji. Wystarczy przejrzeć Katalog wystawy rolniczo-przemysłowej w Przemyślu,wydany w 1882 roku. Wśród wystawców krajowych oferujących maszyny i przyrządy przewozowe jako pierwszy prezentuje się Skład Maszyn Rolniczych i Warsztat Napraw Clayton et Shuttleworth. Skład ze Lwowa proponował „sześciokonną lokomobilę z jednym cylindrem” oraz „czterostopową młocarnię parową” w komplecie za 4776 złotych. Wśród wystawców jeszcze tylko Brauner & Klasek z Wiednia oferują lokomobilę parową „o sile 3 koni”, tym razem jest to urządzenie do fabrycznego wyrobu pieczywa. To jednak wyjątki. Pozostali wystawcy sprzedają zazwyczaj kieraty końskie albo równie proste w konstrukcji narzędzia rolnicze. Owszem, zdarzają się i bardziej wyszukane, choćby maszyny do wykopywania kartofli. Częściej zobaczymy jednak ręczne pługi ze stalowym lemieszem do nabycia za 40 złotych. I to zestawienie cen lokomobili i pługu wiele tłumaczy w kwestii popularności maszyn parowych. Pamiętajmy, że zniesienie pańszczyzny nastąpiło zaledwie czterdzieści lat wcześniej i z pewnością tania albo wręcz darmowa siła robocza była nadal dostępna. Nawet kojarzona obecnie wyłącznie z kolejnictwem poznańska fabryka Cegielskiego ma tego roku w ofercie wyłącznie pługi, spulchniacze, sieczkarnie i podobne narzędzia.
W kategorii „przyrządy przewozowe” nie znajdziemy w katalogu drezyn kolejowych, za to w dorożkach można przebierać. Trzeba przyznać, że branża, podobnie jak we współczesnych salonach samochodowych, poprawnie rozpoznaje ówczesne mody. Można sobie wybrać „faeton z dachem pół krytym, fasonu pesztańskiego z przodkiem całym żelaznym”, a nawet „wózek amerykański na wzór wyrabiany w Nowym Yorku, nadzwyczaj lekki, używany do złych dróg” wart 200 złotych.
Próżno szukać wzmianek o technologii parowej w wydanym w 1877 roku, czyli pięć lat wcześniej, roczniku Wystawy Krajowej Rolniczej i Przemysłowej we Lwowie. Znajdziemy w nim głównie informacje o zaopatrzeniu rolników w nasiona czy sadzonki. Uwagę zwracają pawilony arystokracji, a wśród nich oferty renomowanych stadnin. Przykładowo gazeta wystawowa z 13 września zachwala „konie ardeńskie ze stajni księcia Sapiehy”. Swego rodzaju hitem tamtego roku, choć jeszcze nie sprzedażowym, były amerykańskie silniki wiatrowe Eclipse „o sile 2 koni” i Halladay „o sile 1 i 1/2 konia”, wykorzystywane prawdopodobnie do wydobycia ropy. Obecność osobnego „pawilonu dla nafty i wosku ziemnego” świadczy o boomie na ten surowiec. Ale jeśli chodzi o kolej, można ją odnaleźć tylko w tabelach z rozkładem jazdy, drukowanych dla kupców odwiedzających targi. Wąskotorowa kolejka leśna musiała jeszcze poczekać na specjalną ekspozycję, wzmianka o niej pojawia się w 1894 roku.
W tym czasie w Bieszczadach od 1890 roku działa już spółka akcyjna, która miała poprowadzić budowę i eksploatację kolejki w okolicy Cisnej. Zbudowano ją, by ułatwić eksploatację lasów w terenach do tej pory niedostępnych. Finansowanie pochodziło od lokalnych właścicieli ziemskich, głównie Austriaków. Jednak dwie trzecie potrzebnej kwoty wyasygnował Zarząd Miasta Lwów – to czasy, kiedy miasta dbały o dostawy drewna, posiadały również własne lasy, by zapewnić chociażby zimowy opał. Inwestorzy działający ze wsparciem sejmu galicyjskiego zdecydowali się na mniejszą kolejkę wąskotorową ze względu na niższą cenę i trudny teren. Zastosowano prześwit 760 milimetrów, zwyczajowo zwany rozstawem bośniackim – pewnie ze względu na sukces nadadriatyckiej kolejki o takim rozstawie. Choć „zdecydowano się” to chyba zbyt mocne słowa. Właściwie nie było wyboru, gdyż Galicja podlegała w tych czasach administracji cesarstwa austro-węgierskiego, a na jego terenach obowiązywały już w tym czasie regulacje kolejowe.
Na umiejscowienie głównej stacji kolejki wybrano Majdan, plac w wąskiej dolince Solinki, u podnóża Hyrlatej. Prace prowadzono ręcznie, z użyciem konnych zaprzęgów lokalnych mieszkańców. Rok po uruchomieniu kolei stanęła tu parowozownia z warsztatem, do której dopiero w 1914 roku dołączył budynek stacyjny. Miejsce było już wcześniej przeznaczone na działalność, powiedzmy, przemysłową. W pierwszej połowie XIX wieku prowadzono hutę żelaza, zaopatrywaną w rudę wydobywaną w sztolniach uroczyska Biała Woda, ale interes okazał się mało intratny, skoro właściciele zrezygnowali z niego na długo przed uruchomieniem stacji. Podczas budowy kolejki wykorzystano lokalne zasoby żwiru, drewna i ropy do nasączania bukowych podkładów – tak wydłużano ich przydatność. Pierwszy odcinek uruchomiono 22 stycznia 1898 roku, a łączył on Majdan z oddalonym o 24 kilometry Nowym Łupkowem, co zapewniło połączenie tunelem z Węgrami i południowymi rynkami zbytu.
To czasy szczególne dla całego cesarstwa. Na każdym kroku widać, jak dawne tradycje i wzory są wypierane przez nowe trendy w sposobach zarobkowania, sztuce i życiu publicznym.
Właśnie wtedy w Wiedniu zaczyna działalność Stowarzyszenie Sztuk Pięknych Secesji Austriackiej. Twórcy, wśród których znalazł się chociażby malarz Gustav Klimt, odłączyli się od konserwatywnego Wiedeńskiego Domu Sztuki i stworzyli nurt najlepiej definiujący epokęfin de siècle’u. W architekturze i malarstwie pojawiły się płynne linie, geometryczne ozdobniki i motywy roślinne.
Na czele opery wiedeńskiej staje neoromantyczny kompozytor, dyrygent i jeden z największych symfoników wszech czasów, Gustav Mahler. A w operowej orkiestrze można usłyszeć grającego na kontrabasie Franza Simandla. Urodzony na terenie obecnie należącym do Czech wirtuoz i akademik był autorem najsłynniejszego do tej pory podręcznika gry na tym instrumencie. Epoka sięga wyżyn finezji.
Ale to także czasy napięć, które finalnie doprowadzą do wybuchu światowych konfliktów. A rok 1898 był pod tym względem dość symptomatyczny. W Wielkiej Brytanii ukazała się Wojna światów, do dziś uznawana za jedną z najbardziej wizjonerskich i wpływowych powieści science fiction. Książka napisana przez Herberta George’a Wellsa, wytrawnego obserwatora głębokich przemian zachodzących w drugiej połowie XIX wieku, doczekała się potem wielu ekranizacji. Prezentuje apokaliptyczną wizję Marsjan atakujących Ziemian z użyciem dział strzelających snopami gorąca, a jednak odczytywana była w momencie wydania jako komentarz do lękliwych nastrojów panujących w wiktoriańskim społeczeństwie uwikłanym w kolonializm.
Na kontynencie europejskim nastroje również nie były dobre. Obawiano się narastającego niezadowolenia środowisk robotniczych. 10 września 1898 roku w Genewie, która stanowiła punkt obowiązkowy wycieczek ludzi z wyższych sfer, a zaczęła przyciągać radykałów o poglądach antymonarchistycznych, zamordowano Elżbietę Bawarską, czyli popularną szczególnie na węgierskiej prowincji, ale także w Galicji, cesarzową Sissi. Cesarzowa opuściła tego dnia hotel Beau-Rivage w towarzystwie hrabiny Irmy Sztáray, aby udać się na wycieczkę parowcem po Jeziorze Genewskim. Na promenadzie została zaatakowana przez Luigiego Lucheniego, który śmiertelnie ranił monarchinię, używając własnoręcznie przerobionego pilnika. W aktach sądowych narzędzie zbrodni wygląda trochę jak prymitywny przyrząd lekarski, a trochę jak szydełko. Czarna, zdobiona koronkami i zapinana po samą szyję suknia cesarzowej z charakterystyczną szarpaną dziurą na piersi jest wystawiana do tej pory w roli eksponatu przywołującego prawdę na temat tamtych wydarzeń.
Żałoba po Sissi zyskuje galicyjski akcent. Ciało cesarzowej trzeba było sprowadzić do Wiednia na uroczystości pożegnalne. Oczywiście koleją, do czego wykorzystano pogrzebową salonkę zbudowaną przez Pierwsze Galicyjskie Towarzystwo Akcyjne Budowy Wagonów i Maszyn w Sanoku. Fabryka zatrudniająca pod koniec XIX wieku tysiąc pracowników była jednym z wiodących producentów pojazdów szynowych w monarchii austro-węgierskiej. Wagony tramwajowe z Sanoka, wtedy nadal konne, można było zobaczyć na ulicach Wiednia czy Ostrawy. A zamówienie z wiedeńskiego Towarzystwa Pogrzebowego było jednym z najbardziej prestiżowych zleceń. Pierwsza z salonek powstała już w 1894 roku na bazie projektu inżyniera Rudolfa Feldbachera. Rok później została użyta do sprowadzenia zwłok arcyksięcia Albrechta Fryderyka Habsburga. Wagon pogrzebowy dla Elżbiety Bawarskiej także szykowano w Sanoku.
Ta ostatnia podróż cesarzowej była symboliczna. Sissi za życia była wielką entuzjastką kolei, uciekała nią od politycznych intryg i dusznej atmosfery dworu. Wnętrza salonki, którą wyprawiała się w samotne podróże, przypominały pałac. Zresztą rekonstrukcję bogatego w ornamenty wystroju można obejrzeć w apartamentach Hofburgu. Salonka była wyposażona w wygodną sypialnię, toaletę i węglowy piec z termoregulatorem11.
W Bieszczadach takich wygód nie widywano, a przynajmniej nie na torach. Napotykano natomiast liczne przeszkody. Podczas budowy pierwszej linii z Majdanu do Nowego Łupkowa wykup gruntów od chłopów okazał się na tyle wyczerpujący dla inwestorów, że kolejne linie biegnące tym razem ze stacyjki głównej do dóbr Maksymiliana Straetza w Kalnicy oraz do tartaku skrytego w głębi lasu właściciel postanowił poprowadzić wyłącznie po gruntach własnych oraz wydzierżawionych od właściciela Cisnej i głównego lokalnego inwestora pierwszej linii kolejki, Hermana Czecz de Lindenwalda12. „Kreatywne” podejście do gruntów przyspieszyło budowę, ale jednocześnie sprawiło, że trasa znacznie się wydłużyła. Prowadziła po obrzeżach lasów i „była swego czasu najbardziej krętą i karkołomną linią kolejkową w całych Bieszczadach”13. Łuki gęsto przeplatały się z prostymi odcinkami, do tego dochodziło kilkanaście drewnianych mostów nad potokami i przepusty. A jednak inwestycja przyniosła spodziewane zyski, część bukowego drewna, wstępnie przerobionego jeszcze w tartaku na elementy gięte, lądowała chociażby w modnej wiedeńskiej fabryce mebli Thonet.
Niestety był to również początek przemysłowej eksploatacji bieszczadzkich lasów. Wycinka ograniczona wcześniej do budowy i utrzymania w cieple zabudowań dworskich, cerkiewnych i ludowych oraz niewielkiego, jak się okaże, spławu Solinką i Sanem, za sprawą kolei przestawiła się na zwiększony eksport poza region. Gdy obecnie mówimy o eksploatacji lasów, warto pamiętać, że jest to element systemu budowanego na tych ziemiach od końca XIX wieku. Kolejnym przykładem niech będą lasy należące do Firmy Braci Groedel, kolejnego konglomeratu łączącego własność ziemską z inwestycjami w tartaki parowe. To właśnie w skolskich posiadłościach Groedelów powstała jedna z najlepszych kolejek wąskotorowych. Technologia odegrała znaczącą rolę w zmianie podejścia do lasów. Każdy przełom proponowany przez inżynierów staje się na swój sposób triumfem wiedzy, a zarazem przyczynia się do eksploatacji zasobów naturalnych, wykorzystywanych potem w dużej mierze do rozwoju miast.
Grunty były w ówczesnych Bieszczadach niemal wyłącznie prywatne. Kolejni właściciele, widząc powodzenie przedsięwzięcia w Majdanie, zaczęli zamieniać prestiżową wartość lasów na wymierny dochód. Na tej fali na początku XX wieku powstała linia z Sokolik Górskich do Stuposian, gdzie zlokalizowana była kolejna obok Nowego Łupkowa ważna dla Bieszczadów centrala normalnotorowa. Drewno można było stamtąd wysłać w kierunku Lwowa lub Użhorodu. Położono także torowisko wąskotorowe do Beniowej, łącząc je z tartakiem parowym w Łokciu. Kolejka dotarła również do Krościenka i Stebnik.
Ta coraz bardziej rozbudowana sieć uległa zniszczeniu wraz z toczącymi się działaniami pierwszej wojny światowej. Po jej zakończeniu i odzyskaniu przez Polskę niepodległości pozostałości szlaku zbudowanego w pobliżu Cisnej znalazły się co prawda w granicach odrodzonego państwa, ale część trasy przebiegała przez terytorium Pierwszej Republiki Czechosłowackiej i kiedy pociąg pokonywał odcinek do Beniowej, był eskortowany przez sąsiednich pograniczników. Roszczenia terytorialne wywołujące te napięcia uregulowano dopiero w roku 1938, typową dla tamtych nerwowych czasów metodą aneksji.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
1 Wszystkim chętnym do dalszych zabaw w zmianę perspektywy polecam króciutki film Powers of Ten (Moc dziesiątek). Nakręcony w 1977 roku instruktaż to dzieło niezastąpionego małżeństwa designerów Charlesa i Ray Eamesów. W ciągu kilku minut zmienimy perspektywę z międzykomórkowej po międzygalaktyczną. Film można obejrzeć na profilu Eames Office na kanale YouTube (youtube.com/watch?v=0fKBhvDjuy0).
2 N. deGrasse Tyson, Astrofizyka dla zabieganych, Kraków 2017, s. 15.
3 Ibidem, s. 22.
4 Do badania hadronów powołano w Szwajcarii międzynarodowy specjalistyczny ośrodek CERN, którego głównym narzędziem jest akcelerator cząstek nazwany Wielkim Zderzaczem Hadronów. Ma on dać wgląd w procesy, które rozgrywały się u zarania znanego nam wszechświata.
5 N. deGrasse Tyson, Astrofizyka…, op. cit., s. 25.
6 Ibidem, s. 28.
7 Miąższość to nic innego jak grubość warstwy skalnej. A mierzy się ją pomiędzy stropem, czyli warstwą górną, a spągiem – warstwą dolną. To tylko mała próbka z opasłego słownika geologów.
8 Według szacunków ONZ liczba niepokojących zjawisk klimatycznych – ekstremalnych upałów i mrozów, susz, huraganów czy pożarów – potroiła się w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Te katastrofalne zjawiska dotyczą najczęściej najbiedniejszych regionów Azji i Afryki, choć zdarza nam się obserwować niszczycielskie pożary w Australii. To, że w Polsce mamy czasem chłodniejsze wiosny i lata, świadczy tylko o tym, że masy powietrza zaczęły się przemieszczać w nieprzewidywalny sposób. Globalne ocieplenie to zjawisko, którego dynamika jest złożona i trudniej dostrzegalna niż zmiany pogodowe. Najbardziej aktualną i rzetelną wiedzę na temat klimatu oraz jego przeobrażeń znajdziemy na stronie: naukaoklimacie.pl.
9 A. Drzewiecki, Stanęła na torach lokomotywa, [w:] Pomocnik Historyczny POLITYKI – „O kolei po kolei”, Warszawa 2015, s. 22.
10 XIX-wieczna prasa używała zazwyczaj takiego zwrotu w rozkładach jazdy i artykułach dotyczących wynalazku.
11 A. Krajewski, Wagony, o których usłyszał świat, [w:] Pomocnik Historyczny POLITYKI –„O kolei po kolei”, Warszawa 2015, s. 72.
12 Nie bez znaczenia jest fakt, że Lindenwald uczęszczał do gimnazjów w Wiedniu i Zurychu. Ukończył tam politechnikę oraz uniwersytet, by w końcu obronić pracę doktorską z filozofii w Lipsku. Miał wszelkie podstawy, by iść z duchem czasu.
13 E. Marszałek, Z dziejów leśnictwa na Podkarpaciu, Krosno 2013, s. 239.
Projekt okładki i grafiki wewnątrz książki Sebastian Komorowski Hoppers
Fotografie na okładce Autorzy: Michał Lichtański
Fotografie wewnątrz książki Fot. Sylwia Sokół Pozostałe fotografie – Michał Lichtański
Opieka redakcyjna Magdalena Kowalewska Maciej Pietrzyk
Wybór ilustracji Maciej Kozłowski Maciej Pietrzyk
Adiustacja Witold Kowalczyk
Korekta Irena Gubernat Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej
© Copyright © by Maciej Kozłowski © Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2021
ISBN 978-83-240-8041-0
Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
