Zanckula - Michał Majewski - ebook

Zanckula ebook

Michał Majewski

0,0

Opis

Świat oglądany przez przedszkolaka wychowującego się w połowie XX wieku w bezpośrednim sąsiedztwie dużego szpitala psychiatrycznego, z jego pięknym parkiem, tajemniczymi miejscami i niezwyczajnymi mieszkańcami. Świat, który przeminął tylko pozornie; wydaje się, że wystarczy jedynie nacisnąć zardzewiałą klamkę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 80

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Aleksander Majewski

Zanckula

i inne opowiadania

IlustratorMichał Aleksander Majewski

Ilustracja na okładceZofia Sumczyńska

RedaktorMichał Aleksander Majewski

KorektorMichał Aleksander Majewski

© Michał Aleksander Majewski, 2022

© Michał Aleksander Majewski, ilustracje, 2022

Świat oglądany przez przedszkolaka wychowującego się w połowie XX wieku w bezpośrednim sąsiedztwie dużego szpitala psychiatrycznego, z jego pięknym parkiem, tajemniczymi miejscami i niezwyczajnymi mieszkańcami. Świat, który przeminął tylko pozornie; wydaje się, że wystarczy jedynie nacisnąć zardzewiałą klamkę…

ISBN 978-83-8189-381-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Śpiący Mietek

Szczebelki w łóżeczku właściwie są już niepotrzebne. Przecież znam swoje możliwości. Jestem na tyle dużym chłopczykiem, żeby podczas snu nie wypaść na podłogę. Szkoda, że jeszcze nie mam tapczanika dla większych dzieci. Mamusia i Doktor Tatuś wciąż o nim mówią, ale co z tego, kiedy nadal tylko mówią. Gdyby nie było tych szczebelków, lepiej widziałbym portret Śpiącego Mietka, namalowany przez jakiegoś pana Wyspiańskiego. Portret Śpiącego Mietka wisi na ścianie po prawej stronie drzwi wejściowych do naszego pokoju. Wisi od zawsze, tak mi się zdaje, bo przecież mieszkamy w Kocborowie, a pan malarz Wyspiański to pacjent z Kocborowa, chociaż co do tego nie mam całkowitej pewności.

Śpiący Mietek jest dla mnie bardzo ważny. Poza tym, że pomaga mi wieczorem zasnąć, wciąż jest obecny w znaczącej części mojego życia, tej ograniczonej ścianami dziecięcego pokoju — z dwoma łóżeczkami, czarną szafą na ubrania i tak zwaną biblioteczką, która właściwie jest magazynem akcesoriów, pomagających mi wymyślać z braciszkiem przeróżne zabawy.

Śpiący Mietek najwyraźniej udaje, że śpi. Jestem o tym całkiem przekonany. Czuję, że mnie obserwuje, jak zwykle, w każdej sytuacji — w czasie zabaw z braciszkiem Adasiem, albo podczas różnorakich eksperymentów, polegających na przykład na wkładaniu gwoździa w jedną z dziurek tak zwanego gniazdka elektrycznego, czy też podczas zaglądania w dziurkę od klucza w tych drugich drzwiach, w ścianie między naszym pokojem a pokojem Mamusi i Doktora Tatusia, żeby sprawdzić, co takiego się tam dzieje. Jedynie podczas odmawiania paciorka do Bozi Śpiący Mietek wygląda na prawdziwie śpiącego. Może dlatego, że już naprawdę zaczyna się pora do spania.

Szkoda. Adaś śpi już od dłuższej chwili, sądząc po miarowym sapaniu. A ja wciąż próbuję ogarnąć całą postać Śpiącego Mietka, w świetle słabej żarówki, którą mamusia obiecała zgasić, dopiero gdy będziemy mocno chrapali. Próbuję i w duchu go proszę, żeby pomógł mi zasnąć szybko i spokojnie, i żeby się nie pojawiło, jak to czasami bywa, To Coś. Nie mam pojęcia, jak To Coś nazywa się naprawdę i skąd się bierze, ale raczej wolałbym, żeby go w ogóle nie było.

Dzisiaj wieczorem nie mam jednak szczęścia. Zbyt długo nie mogę zasnąć i już czuję, że To Coś właśnie się zbliża. Obraz malarza Wyspiańskiego traci ostrość, staje się rozmyty jak we mgle, albo nawet jakby się oddalał i całkiem zanikał w ciemności. To Coś czuję już całkiem blisko i w końcu jest przy mnie, a może i we mnie. Jest niewidzialne, ale jest. Wiem o tym, bo moja głowa pomału zaczyna rosnąć, a cała reszta pozostaje malutka. Głowa powiększa się, jakby puchła, coraz bardziej i bardziej, do ogromnych rozmiarów, i staje się coraz cięższa i cięższa. A mimo to ciągnie do góry, jak balon lżejszy od ptasiego piórka, gdzieś byle dalej od reszty ciała, od wszystkiego, co jest tu w łóżeczku i nawet w całym pokoju.

A może nie? Może chce się tylko trochę unieść, żeby jedynie zerknąć z góry na pozostałość? Nie wiem, bo przecież nigdy tego nie sprawdziłem, chociaż chciałbym się bardzo dowiedzieć. I to tym bardziej, im większa staje się moja głowa. Tak, to chyba naturalne — im ona jest większa, tym więcej pojawia się w niej pytań. Coraz więcej i więcej, całe kłębowisko pytań, z którego w końcu przebijają się tylko te zasadnicze, inne od pozostałych, bo przepełnione bardzo silnym, nagłym lękiem: Czy To Coś jest bezpieczne? Co się stanie, jeśli To Coś nie odejdzie? Dokąd To Coś chce mnie zaprowadzić?

Lęk jest silniejszy niż ciekawość. Zawsze tak jest, gdy odwiedza mnie To Coś. Dlatego już się nauczyłem. Wiem, że muszę unieść powieki, żeby ujrzeć choćby mały fragment obrazu pana Wyspiańskiego. Robię to, z niemałym wysiłkiem, i dostrzegam jasną plamę twarzy Śpiącego Mietka, zatopioną w mieszaninie czerwieni, żółci i błękitu. Zaraz potem słyszę „fuuu…”, całkiem wyraźnie. I czuję. To lęk ulatuje jak powietrze z przekłutego balonu. To Coś także znika. Wszystko błyskawicznie wraca do rozmiarów łóżeczka i nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Śpiący Mietek nic nie zauważył, więc śpi naprawdę.

I ja wreszcie zasypiam. Bardzo dobrze, bo jutro wcześnie rano po raz pierwszy pójdę do przedszkola.

Michaś

Od dzisiaj czuję się duży. No, powiedzmy, prawie duży. Odważyłem się wreszcie powalczyć o swoje. Od dawna o tym myślałem, ale wciąż nie mogłem się zdecydować. Coś na kształt buntu narastało we mnie i narastało, i w końcu poczułem się jak nadmuchany balon, w oczekiwaniu już tylko na szpilkę, która go przekłuje.

I wczoraj wieczorem się doczekałem. Przed dom wyszła Dzidzia, córka sąsiadów z góry. Wyszła w szlafroku, już pewnie po wieczornej kąpieli, bo jak się zakręciła w tanecznej figurze na środku podwórka, to wszyscy zobaczyliśmy jej gołe pośladki. Oczywiście każdy z nas udał, że nic nie zauważył. Z Dzidzią lepiej nie zadzierać. Jest najstarsza na podwórku i wszyscy wiemy, że lada chwila pójdzie do szkoły, do pierwszej klasy. Poza tym natychmiast wrzasnęła, przerywając wszelkie trwające zabawy, i kazała nam się zebrać przy ławce pod ścianą domu.

Sama wskoczyła na tę ławkę i doniosłym głosem oświadczyła:

— Słuchać mi tu uważnie wszyscy! Za dwa dni pójdę do pierwszej klasy! Jestem już duża i od tej chwili wolno do mnie mówić tylko Hanka! Jeśli jakiś smarkacz powie Dzidzia, to oberwie ode mnie po ryju!

Trzeba przyznać, że po takiej przemowie nikt już więcej nie odważył się powiedzieć o niej nieprawidłowo, nawet za plecami. I to nie tylko tego wieczoru, ale i potem, dnia następnego, i po tygodniu, i po miesiącu, a nawet po wielu latach. Ja jednak nie zamierzałem czekać, żeby sprawdzić efekt jej przemowy. Zaraz potem pobiegłem do domu i desperacko, wręcz na granicy histerii, wrzasnąłem przed Mamusią i Doktorem Tatusiem:

— Ja nie jestem Misiu! Od dzisiaj jestem Michaś!

Moje zdziwienie było ogromne, gdy zamiast spodziewanego klapsa, na twarzach rodziców zobaczyłem łagodny uśmiech. Mój wrzask wyzwolił w nich przychylność i pełnię zrozumienia, bez najmniejszych oznak chęci łajania!

— Dobrze, Misiu. Od teraz będziemy do ciebie mówić Michaś.

Tak było wczoraj. A dzisiaj już jest rano i dzielnie wędruję do przedszkola, trzymając za rączkę Adasia. Mój braciszek Adaś jeszcze nie jest starszakiem, dlatego trzeba się nim opiekować. Teraz kiedy już nie jestem Misiem, tylko Michasiem, moje poczucie odpowiedzialności za Adasia jeszcze bardziej wzrosło. Wiem to. Do tego stopnia, że nawet Kogut Dumańskiego nie będzie dla mnie straszny. Mam tu całkowitą pewność. Dotychczas obaj uciekaliśmy przed kogutem w te pędy, ale dzisiaj postanowiłem, że to właśnie ja, Michaś, zmuszę koguta do ucieczki.

Wędrujemy swoją stałą, wydeptaną ścieżką, najpierw wzdłuż płotu Miszewskiego, potem wzdłuż płotu Kickmuntera. Idziemy nieśpiesznie, bo mamy jeszcze dużo czasu, śpiewając „rypcium pypcium”. Pozwalam też Adasiowi szorować patykiem po siatce płotu. Niech ma. Niech sobie wyobraża, że jedzie jakimś wielkim motocyklem.

Za domem Wiśniewskiego wchodzimy na asfaltową ulicę, za którą już widać dom Dumańskiego. Przekraczamy wysoki krawężnik, gotując się do pokonania pochyłości w dół, tuż koło krzaków jaśminu. W tym miejscu jak zwykle czuję, że moje serduszko zaczyna bić nieco szybciej, ale nie aż tak szybko, jak dotąd, bo już przecież jestem Michaś. Zza węgła domu Dumańskiego, od strony chlewików, wybiega Kogut Dumańskiego, pochyla swój koguci łeb i w szalonym pędzie zaczyna gnać prosto w naszą stronę. Obaj zatrzymujemy się przestraszeni i przez chwilę myślę, że będzie jak co dzień, czyli że obaj weźmiemy nogi za pas, a kogut, biegnąc tuż za nami, będzie skubał nasze tyłki.

Jednak jestem Michaś! Staram się zachować zimną krew i wołam do Adasia:

— Biegiem tam, w stronę Dołka dla Józwy! Ja się nim zajmę!

Adaś w mig pojmuje rozkaz. Gna, aż się za nim kurzy. A ja stoję nieustraszony, patrząc Kogutowi Dumańskiego prosto w oczy, i nawet, choć wiem, że koguty nie znają ludzkiej mowy, wyrywa mi się:

— Uważaj… Bo ja teraz jestem Michaś…

Kogut Dumańskiego jakby się zawahał, nieco zwalnia i w końcu też się zatrzymuje. Oddycham głęboko, z ulgą, czując wielką dumę. Nagle w pełni pojmuję, co to znaczy być Michasiem. Nawet Kogut Dumańskiego się ze mną liczy. Teraz może sobie nawet mnie uszczypnąć. I tak się nie boję. Pomału odwracam się i idę w stronę Dołka dla Józwy. Tam na mnie czeka Adaś, z miną nieco zdumioną, ale pełną podziwu. Jednak nie za długo, bo nagle zaczyna wołać:

— Misiu, uważaj!

— Co…? Auć…! — piszczę z bólu i spoglądam za siebie. Za mną stoi Kogut Dumańskiego. Uparty, skubaniec, ale już nie jest taki nastroszony, jak zawsze. Zauważam to i wcale się nie boję. Mocno tupię nogą. Kogut Dumańskiego na to odwraca się, raczej niechętnie, i powolnym krokiem odchodzi. Mam całkowitą pewność, że więcej nas nie zaatakuje.

Do Adasia zbliżam się jak bohater, ale też po to, żeby mu przypomnieć:

— Mówiłem ci, że nie masz do mnie wołać Misiu!

— Dobrze Mi… Michaś — odpowiada Adaś, nadal pełen podziwu.

— I uważaj, bo w końcu wpadniesz do Dołka dla Józwy.

Łapię braciszka za rękę i idziemy dalej, w stronę, gdzie za krzakami perskiego bzu widać już zbudowany z czerwonej cegły mur budynku przedszkola. Za sobą zostawiamy lekki smród, który wciąż jeszcze dochodzi z dołka. Jakby nie było, przedwczoraj zostawiliśmy tam z Januszkiem trzy kupy. Po przedszkolu trzeba będzie przykryć dołek gałęziami, może uda się jeszcze kogoś zwabić w tę pułapkę. Tak właśnie pomyślałem, chyba całkiem mądrze. Jestem już przecież Michaś, a nie Misiu.

Baba Jaga

Tłuczemy się fest, jak przystało na bachory. Adaś jest bardziej zawzięty, chociaż młodszy. Zawsze był bardziej zawzięty i myślę, że będzie taki do końca swojego życia. Staram się jednak mu dorównać w tej zawziętości, bo jestem starszym braciszkiem i nie wypada, żebym mu w czymś ustępował. Powinienem być górą, także w zawziętości. Powinienem, powinienem… Wiem już, wiem, że jako starszy braciszek powinienem raczej służyć przykładem, a nie popisywać się zawziętością, i odpuścić, załagodzić, doprowadzić do zgody. Ale gdzie tam… Adasiowi?! Nigdy w życiu! „A masz, ty!” — wołam i w tej całej zawziętości dalej się nawalamy, już nawet nie pamiętając, o co poszło. Hałas jest niemiłosierny, wszystkie zabawki fruwają po całym pokoju, i bardzo dobrze, że Doktor Tatuś z Mamusią robią grządki w ogrodzie, bo gdyby byli u siebie w pokoju, to by dopiero było!

Nawet zadyszkę już mamy, już bolą nas ręce od wysiłku i żebra od kuksańców, ale nic to, możemy tak walczyć w nieskończoność. Żadna siła nam tego nie przerwie! Musimy tylko być bardzo czujni, żeby usłyszeć rodziców, gdyby wracali do domu.

No… Ale jednak — coś przerywa tę zabawę. Dzwoni telefon i Adaś biegnie pierwszy. Zawsze musi być pierwszy, chociaż młodszy. Biegnie na koniec korytarza, tam, gdzie wisi magiczna, drewniana skrzynka, z której słychać magiczne „dryń, dryń, dryń…”. Adaś staje na palcach i odpina od skrzynki słuchawkę. Już to potrafi.

— Halo! — woła przejęty do czarnego bakelitu a uchem łapie dźwięki, które wychodzą z tego wspaniałego urządzenia.

Jednak tylko przez chwilę. Widzę, jak gwałtownie blednie, prawie do koloru ściany, tej białej, w kuchni, a w jego oczach pojawia się strach, tak sądzę. Szybko oddaje mi słuchawkę, takim ruchem, jakby odrzucał od siebie co najmniej dżdżownicę.

— Halo! — mówię ja tym razem, Michaś. I od razu dodaję, bo jestem przecież starszy i mądrzejszy: — Tu mieszkanie doktora…

Nie kończę, bo przerywa mi mocno zachrypnięty, groźny głos:

— Dobrze wiem, czyje to mieszkanie. Tu mówi Baba Jaga. Ja wszystko słyszę i widzę, co wy tam wyprawiacie. I jeśli natychmiast się nie uspokoicie, będziecie mieli ze mną do czynienia!

— Uuuu… — krzyczę i odrzucam słuchawkę, jakby to były aż dwie dżdżownice.

Adaś stoi pod ścianą i trochę się trzęsie. Ze strachu pewnie, a w jego oczach nie ma już śladu po zawziętości. U mnie też nie ma, znikła cała zawziętość. Za to pojawia się między nami coś, co funkcjonuje bez słów. Takie milczące, braterskie porozumienie. Coś, co już nieraz bywało w takich sytuacjach, bardzo krytycznych. Nie jest potrzebny żaden głos, żaden rozkaz. Nikt nie musi nam dawać sygnału, żebyśmy nagle jednocześnie brali nogi za pas. Biegniemy korytarzem do drzwi, potem po schodach w dół, prawie fruniemy, jakby ktoś nam przyprawił skrzydełka, wybiegamy na dwór i od razu prosto przez furtkę wpadamy do ogrodu.

A Doktor Tatuś i Mamusia jakoś się nie przejmują. Niby słuchają, jak się z Adasiem przekrzykujemy podnieconym głosem, ale uśmiechają się i patrzą nie na nas, tylko w stronę domu, nad naszymi głowami, jakby tam było coś ciekawszego. Jakie to wkurzające — ten ich radosny spokój w takiej strasznej chwili! Odwracamy się z Adasiem, żeby sprawdzić, co może być ważniejsze od naszej sprawy i widzimy, że z okna na parterze uśmiecha się do nas Pani Golejewska, machając ręką i wołając zachrypniętym głosem:

— Cześć dwa Michaaasie! To ja-aa, Baba Jaaa-ga!

Teatrzyk

Słońce zaraz nie będzie w zenicie, bo wiadomo — w zenicie stoi bardzo krótko, wręcz przez chwilę. Jednak chwila ta jest wystarczająco długa, żeby do głębokiego wykopu w ziemi wprowadzić najlepszą porcję światła, zdolnego wszystko rozjaśnić w sposób doskonały, pozwalający dostrzec w najmniejszych szczegółach to, co mamy zobaczyć. Mietek zajął pozycję tyłem do nas i stoi mocno pochylony. Takie są reguły tej zabawy, prowizorycznie nazwanej teatrzykiem. Głęboki wykop zaplanowany został do położenia kanalizacji, ma więc kształt długiego, prostego rowu, ciągnącego się od Garażu Dyrektora przy Białym Domu, aż prawie pod same Kolonie. Jakieś czterdzieści kroków od garażu rów przecięty został drugim, prostopadłym rowem, krótkim, tworząc, gdyby spojrzeć na to z góry, znak krzyża. Nikt z nas nie wie, po co to, bo ani po prawej, ani po lewej nie ma żadnego domu. Ale to nieważne. Ważny jest czynnik inspirujący tego wszystkiego, bo kiedy się coś takiego widzi, takiego bez jednoznacznej odpowiedzi, to trzeba sobie odpowiedzieć samemu, wymyślając coś w wyniku uaktywnienia wyobraźni. A ta podpowiedziała wszystkim nam bez wyjątku dokładnie to samo: teatrzyk! To oczywiście bardzo ogólne pojęcie, bo teatrzyk może być przecież przeróżny. Może być teatrzyk kukiełkowy, może być dziecięcy, można w nim śpiewać albo tańczyć, albo tylko deklamować jakieś wiersze. My jednak, po pewnych gorączkowych kłótniach, czy też negocjacjach, jak mówią dorośli, doszliśmy do zgodnej myśli, że to ma być coś nietypowego, edukacyjnego, z pewnym smaczkiem zarazem. A smaczek najlepiej smakuje, gdy jest zakazany, a przynajmniej choć trochę zakazany — gdy wywołuje odrobinę poczucia winy, gdy jest jak ukradziona młoda kalarepa z ogrodu doktora Wołka. Smaczek musi ekscytować.

Ustalono