Dziadek - Michał Majewski - ebook

Dziadek ebook

Michał Majewski

0,0

Opis

Dziadek” to dwa bardzo osobiste opowiadania: pierwsze o dystyngowanej damie, jej postępującej chorobie, relacji z córką, ale też oddaniu, pasji i miłości, drugie o spotkaniu wnuka z dziadkiem w nieoczywistej sytuacji, ich piękny dialog o życiowych zmaganiach, tożsamości i przetrwaniu. Refleksja nad okolicznościami zmierzania ku śmierci i sensem życia w tych okolicznościach jest wspólnym mianownikiem obu opowieści, wzruszających i zachwycających treścią, formą i stylem. To proza pełna poezji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michał Aleksander Majewski

Dziadek

RedaktorMichał Aleksander Majewski

KorektorMichał Aleksander Majewski

FotografMichał Aleksander Majewski

IlustratorZofia Sumczyńska

© Michał Aleksander Majewski, 2023

© Michał Aleksander Majewski, fotografie, 2023

© Zofia Sumczyńska, ilustracje, 2023

„Dziadek” to dwa bardzo osobiste opowiadania: pierwsze o dystyngowanej damie, jej postępującej chorobie, relacji z córką, ale też oddaniu, pasji i miłości, drugie o spotkaniu wnuka z dziadkiem w nieoczywistej sytuacji, ich piękny dialog o życiowych zmaganiach, tożsamości i przetrwaniu. Refleksja nad okolicznościami zmierzania ku śmierci i sensem życia w tych okolicznościach jest wspólnym mianownikiem obu opowieści, wzruszających i zachwycających treścią, formą i stylem. To proza pełna poezji.

ISBN 978-83-8351-882-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

PANI ZOFIA

Żelazna furtka wydaje dźwięk charakterystyczny dla dawno nieoliwionych zawiasów. Zamykam ją, robię kilka kroków przez frontowy ogródek i zaraz potem pokonuję siedem betonowych stopni pod baldachimem z pokręconych konarów wiekowego lilaka. Drzwi są wyłożone drewnianą klepką pomalowaną na zielono. Stoję przed nimi dłuższą chwilę, wdychając głęboko powietrze dla uspokojenia nadmiernie bijącego serca, ale też w celu wzmocnienia pewności siebie przed dotknięciem przycisku dzwonka. Słyszę chrobot klucza w zamku, porusza się klamka i robi się jasno, a raczej jaśniej, bo wciąż przecież jest dzień i świeci słońce, które jednak nie jest w stanie konkurować z uśmiechem Zosi. I nie o biel zębów tu chodzi, tylko o blask niesamowity, promieniujący z jej oczu, ciepły, życzliwy, zachęcający, dokładnie taki, jaki zwykle potrzebny jest do tłumienia mojej wrodzonej nieśmiałości. To dla mnie bardzo ważne na wypadek, gdybym miał częściej tu przychodzić. Właśnie w taki sposób chciałbym być za każdym razem witany. Jej uśmiech zaprasza dalej, na pokoje.

Siedzę w salonie na starej, podrapanej przez kota kanapie, tuż pod znacznych rozmiarów portretem w obramowaniu pokrytym sztucznym złotem. Twarz dziewczyny spoglądającej z płótna jest jakaś, rzekłbym, płomienna. Okalające ją rude, lekko pofalowane włosy zmierzają ku dołowi niczym spieniony wodospad, żeby w końcu osiąść na powierzchni nagich ramion, w największym pokręceniu. Cały ten wizerunek, w każdym detalu, ma coś z ognistego rumaka. „No, proszę! Odważysz się? Chcesz mnie ujarzmić?” — zdają się wołać oczy, a podkoszulek, także w rudym odcieniu i lekko jakby mokry, prowokuje do rozmyślania o tym, co okrywa, o krągłości nagich piersi. Pędzel w dłoni jest dopełnieniem wszystkiego, trzymany niczym berło, symbol władzy, a może jak urzędowy stempel, dowód autentyczności. Wyraźnie jednak skierowany wprost na mnie, na kształt pocisku jakiegoś, a przynajmniej strzały, która rozpędzona przez cięciwę łuku za chwilę trafi w moje serce. „Uważaj, bo ja jestem artystką!” — słyszę, daję głowę, chociaż wiem, że obrazy nie potrafią mówić ludzkim głosem.

Do pokoju wchodzi jakaś młoda dziewczyna i podaje herbatę, obdarowując mnie jednocześnie uśmieszkiem z rodzaju tych, których bardzo nie lubię. Pozbawiony szczerości, wyrażający wszystko oprócz tego, co powinien wyrażać, ironiczny, wyniosły, pełen paskudnego przekonania o nieomylności, o pełnej wiedzy dotyczącej powodów mojego przybycia. Uśmiech prokuratora, sędziego i kata, mocniej wciskający w oparcie kanapy. Kiedy stawia na stół szklaną cukiernicę oprawioną w finezyjny srebrny ażur, od strony przedpokoju zaczyna dobiegać stukanie, jakby ktoś pomału schodził po schodach, podpierając się laską. Dziewczyna przestaje się uśmiechać i dziwnie wykrzywia usta. Z pewnością chciałaby powiedzieć coś brzydkiego. Milczy jednak, ale jej twarz czerwienieje, najwyraźniej ze złości, pod nosem uwidaczniając bliznę po operacyjnym tuszowaniu rozszczepu wargi. Szybkim krokiem wynosi się do kuchni i zaraz potem do pokoju wchodzi Pani Zofia.

Wstaję, żeby się przywitać. Zosia jest jeszcze u góry, więc próbuję sam się przedstawić, jak przystało na dżentelmena. Udaje się to chyba całkiem dobrze, bo Pani Zofia odstawia klasyczną kulę łokciową, opierając ją o brzeg kanapy, i podaje mi dłoń w geście, który może, tak myślę, świadczyć o pochodzeniu z jakiegoś znakomitego rodu. Zaraz potem w podobnym stylu macha ręką w stronę kuchni.

— Nie lubię jej, to zła dziewczyna. Jest naszą gosposią. Proszę nie zwracać na nią uwagi — mówi, jakby wiedziała, o czym przed chwilą myślałem i sadowi się w fotelu naprzeciwko mnie, po drugiej stronie niskiego stołu.

Przez dłuższą chwilę przygląda mi się w milczeniu, które w końcu próbuję przerwać delikatnym chrząknięciem. Pani Zofia podchwytuje w nieco innym tonie:

— Obraz, który wisi za panem, to mój portret. A właściwie autoportret. Już pan zauważył? Podoba się panu?

— O tak! Robi wrażenie. Kolory takie…

— Malowałam go dawno temu. Pana z pewnością nie było na świecie. Uczyłam się wtedy w szkole w Wilnie, w Gimnazjum Sióstr Nazaretanek.

W słowach Pani Zofii nie słyszę wileńskiego akcentu. Mówi jednak pięknym językiem jak aktorka z przedwojennego filmu. I chociaż jej głos, jak przystało na kobietę osiemdziesięcioletnią, jest szorstki, słucham wypowiadanych przez nią zdań z wielką przyjemnością. Od razu wyczuwam, że w swojej pamięci przechowuje ogromny zbiór wspomnień i lubi opowiadać. A ja lubię słuchać. Więc całkiem już rozluźniony poprawiam pozycję na kanapie, gotując się na miły wieczór.

Staje się jednak nieco inaczej. Po schodach zbiega Zosia, trzymając pod pachą teczkę z akwarelami, które chce pokazać.

— Nie mogłam ich znaleźć — mówi, ale coś szepcze mi do ucha, że to tylko oficjalna wymówka i tak naprawdę chciała, żebym trochę pobył z jej mamą sam na sam.

— Wszystko dobrze, mamusiu? Jak się czujesz? — pyta z uśmiechem, gładząc Panią Zofię po plecach. — Poznaliście się? To jest…

— Tak, wszystko już wiem. Nie musisz przedstawiać.

— Dolać ci herbaty? — Zosia zwraca się do mnie.

— Tak, poproszę — próbuję się też uśmiechać. — Właśnie dowiedziałem się, że talent odziedziczyłaś po mamie.

— Tak? Jak to? — Zosia wydaje się zaskoczona.

— No… Ten autoportret… Bardzo mi się podoba — chrząkam, odnosząc wrażenie, że coś nie jest w porządku. — Pani Zofia opowiedziała mi, że to dzieło namalowała dawno temu w Wilnie.

Zosia poważnieje i gwałtownie spogląda na mamę. Przez chwilę waha się, jakby chciała coś powiedzieć. W końcu jednak znowu odsłania cały garnitur śnieżnobiałych zębów i zaczyna z teczki wyjmować akwarele.

Wpatruję się długo, zupełnie zaskoczony. Widzę swój własny świat w mikroskali, świat z pradawnego podwórka, z żabiej perspektywy, ukryty w sekretnych miejscach, pośród traw i kamieni, strzeżony przez robaki, ślimaki i smoki. I anioła, który fruwa gdzieś w błękitach. Biorę do ręki następne kartki pokryte akwarelą i odkrywam dalej, jakby to były te „dziewczyńskie” widoczki z dzieciństwa, gdzie wszelkie marzenia i pragnienia układane w symbole z najcenniejszych skarbów przyrody mieściły się pod skrawkiem szkła z rozbitej butelki, zamaskowanym dla niepoznaki warstewką piasku, liści i igliwia. Robi mi się gorąco na plecach. Odwracam się, żeby jeszcze raz zerknąć na portret i widzę to samo, jednak w dużo większej skali: kolory, gorące kolory.

— Lubię kolor — mówi Zosia.

— Tak, to widać od razu — odpowiadam. — Jednak to nie wszystko. Do tego jeszcze potrzeba odpowiedniego manipulowania paletą, żeby dać odbiorcy tyle ciepła…

— Który ci się najbardziej podoba? — przerywa mi. Widzi, że wszystkie mi się podobają.

— Ten — mówię, wysuwając ze sterty akwarelę, na której dosłownie zobaczyłem siebie. Takiego jak lubię: w całkowitym odizolowaniu od reszty świata, w bezpiecznym kokonie zawieszonym gdzieś w kosmosie, a może zagnieżdżonego na samym końcu jakiejś głębokiej nory, w wygodnej, embrionalnej pozycji, pod opieką anioła, fruwającego w lewym górnym rogu, małego i czułego, który także potrzebuje opieki. I z głową pełną bajkowych snów z dzieciństwa. „Dzieciństwa…”. Wciąż łapię się na tych powrotach do zamierzchłej przeszłości, ale tu i teraz jest to nie do uniknięcia i jest chyba uzasadnione.

Odprowadza mnie do furtki, wciąż z uśmiechem. Widać, że jest zadowolona z mojej wizyty. Ja też jestem zadowolony.

— Bardzo się cieszę — mówię. — Cieszy mnie, że zobaczyłem więcej twoich prac z tego, co robisz. Podobają mi się.

— Miło mi. Dziękuję!

— No i poznałem jeszcze jedną artystkę — uśmiecham się, ale szybko poważnieję, widząc, że Zosia zrobiła się smutna. Dłuższą chwilę wpatruje się w kafle ogrodowej ścieżki. Czuję, że myśli intensywnie, roztrząsając jakiś dylemat. Waży coś, pewno wszystkie za i przeciw. Czy może zaufać swojej intuicji? Czy może mi zaufać? Przecież jeszcze się dobrze nie znamy, dopiero zaczynamy się poznawać. Czuję, że właśnie to chodzi jej po głowie i nie przeszkadzam. Cierpliwie czekam na moment, w którym w końcu spogląda prosto w moje oczy.

— Ten autoportret nie jest mojej mamy — mówi z ogromną powagą. — To jest mój autoportret. Namalowałam go osiem lat temu, jeszcze w trakcie studiowania na Akademii Sztuk Pięknych.

Takie chwile odwracają życie do góry nogami. Nie, źle mówię. Nie odwracają, tylko odświeżają, pobudzają, każą rozpocząć wszystko od nowa. Chwile, w których dowiaduję się, że ktoś mi zaufał, że jestem potrzebny. Takie chwile dają kopa do działania, uzdrawiają, powodują, że znowu zaczynam wierzyć w siebie i odmładzają. Chwile, w których ktoś otwiera przede mną swoje życie i zaprasza, żebym stał się jego częścią.

Staję się częścią życia obu pań, a życie obu pań staje się częścią mojego życia. Chociaż w przypadku Pani Zofii chyba nie do końca jest to prawidłowo powiedziane. Dziwne, ale od samego początku odnoszę wrażenie, że traktuje mnie jak kogoś, kogo zna od dziecka, przez całe swoje długie życie.

Okazuje się, że mieszkające same panie potrzebują bardzo dużo męskiej pomocy. Jak na zamówienie, jakby specjalnie dla mnie pojawiają się przeróżne drobne i mniej drobne awarie. W pełni zaczynam działać jako złota rączka, pojawiając się pod zielonymi drzwiami jako hydraulik, elektryk, stolarz, jednocześnie coraz częściej współpracując z Zosią w branży artystycznej. Zosia ma ciekawe pomysły, a ja w końcu jestem rzeźbiarzem. Współtworzymy, coraz piękniej się uzupełniamy i coraz częściej głowimy się nad czymś do wieczora w pracowni na piętrze. I zawsze w takich sytuacjach, kiedy zbliża się godzina dziewiętnasta, zaczynają skrzypieć schody. Pani Zofia mozolnie drapie się do góry, by w końcu stanąć w drzwiach z pytaniem:

— Czy pan Michał zje z nami kolację?

— O…! A mamusia zna Michała? — Zosia lubi przekomarzać się w taki właśnie sposób, udając zdziwienie. Z pewnością trochę dla zabawy, ale też w celu sprawdzenia, jaki jest stan umysłu mamy.

— Też coś! — odpowiada Pani Zofia mocno oburzona. — Przecież ten pan jest moim dobrym znajomym, jeszcze z Wilna. Pana Michała znam prawie od dziecka.

Zasiadamy do kolacji. Bardzo to lubię i nie tylko ze względu na ciepły, rodzinny klimat, z rytualnym nakrywaniem do stołu. Także z powodu opowieści na deser, z których najpiękniejsze są te podczas przeglądania albumów pełnych starych fotografii. Pani Zofia nie musi odwracać zdjęć, żeby odczytywać, kto na nich jest. Doskonale wszystko pamięta i swobodnie przenosi nas w przeszłość, przeważnie do Wilna, gdzie uczyła się w szkole dla dziewcząt, w Gimnazjum Sióstr Nazaretanek, i do Niestaniszek, gdzie jej ojciec miał majątek ziemski i nad rzekę Wilię, w której się kąpała i po której pływała kajakiem.

— Myślałaś o spisaniu tego wszystkiego, żeby zachować dla potomnych? — pytam z pełnym przekonaniem o ogromnej wartości takich historii. — Trzeba by się pośpieszyć, dopokąd Pani Zofia tak dobrze pamięta.

— Tak, myślę o tym, ale to nie jest takie proste. Wymaga czasu i w ogóle… — Zosia milknie na dłuższą chwilę. — A wiesz… To ciekawe. Wydaje mi się, że mama, chociaż nie pamięta tego, co było pięć minut temu, coraz lepiej sobie przypomina rzeczy z dalekiej przeszłości.

Nie jestem stary. Moi rodzice też jeszcze nie są starzy, a starość moich dziadków widziałem i czułem całkiem innym niż dzisiaj okiem i sercem, z perspektywy dziecka. Tamtą starość pamiętam jedynie jako ciepło, czułość i mądre, dobre rady. Dzisiaj starość jest dla mnie czymś abstrakcyjnym. Dzisiaj nie znam starości, nie rozumiem jej, nie lubię i omijam z daleka starych ludzi. Boję się jej, bo człowiek z reguły boi się nieznanego. Wydaje mi się, że dotknięcie starej, pomarszczonej skóry jest czymś bardzo nieprzyjemnym. A świadomość, że to w końcu kiedyś nastąpi jako naturalna kolej rzeczy, napawa mnie wręcz obrzydzeniem. Jakbym miał dotknąć oślizgłą skórę węża.

Dzisiaj… A nie… Już nie dzisiaj! Dzisiaj dokonałem zdumiewającego odkrycia. Pani Zofia jest człowiekiem bardzo starym i do tego ma zdeformowane ciało w wyniku wypadku na przejściu dla pieszych, kiedy została potrącona autem prowadzonym przez młodego szaleńca. Chodzi z wielkim trudem, o kulach, dziwacznie przechylając się na jedną stronę, a na jej bladej twarzy, z wyschniętą i jakby za mocno naciągniętą skórą, widać cierpienie, bo każdy krok jest dla niej po prostu bólem. A dla mnie dzisiaj nastał moment przełomowy, w którym zwykły odruch nakazuje podać rękę, podać kulę, posadzić na wózku. Robię to wszystko i niczym, o dziwo, nie zostaję zarażony. Nie przeskakują na mnie żadne bakterie, których istnienie wyobrażam sobie na każdym sprzęcie rodem ze szpitala. Pani Zofia patrzy na moją męską dłoń jak na coś oczywistego. Patrzy lekko z góry, z wyniosłością damy z wyższych sfer. A ja przekonuję się, że skóra węża nie jest oślizgła. Jest gładka i całkiem przyjemna w dotyku. Znajduję w sobie jeszcze jeden talent złotej rączki: staję się ostoją, specyficznym strażnikiem bezpieczeństwa dla starej, schorowanej istoty. I czuję, że daje mi to ogromną satysfakcję.

Pani Zofia siedzi w fotelu przed telewizorem. Ogląda film wojenny i obawiamy się, czy nie za długo, bo już nieraz zdarzało się, że taki film przenosił ją w dawne, bolesne czasy.

Tym razem jednak jest spokój. Pani Zofia co jakiś czas wygłasza bystre komentarze, co świadczy o dobrym nastroju i trzeźwości umysłu. Musimy jednak być czujni, bo oprócz ekranu dokładnie widzi, co się dzieje na kanapie, tuż za jej lewym ramieniem.

— Panie Michale — pyta nagle, w najmniej spodziewanym momencie. — Czy pan u siebie w domu nie ma telewizora?

Zatkało nas, ale Zosię bardziej. Ja próbuję zachować zimną krew i się uśmiecham. Zosia w końcu też się uśmiecha i mówi:

— Mamusiu! Jak możesz?! Michał jest naszym gościem! Nieładnie tak traktować gościa.

— I owszem, jest gościem, ale gość także nie może przekraczać pewnych granic. Poza tym, panie Michale — tu zwraca się wprost do mnie — może pan się spóźnić na autobus.

— Pani Zofio, nie ma obawy. Ja przyjechałem swoim samochodem.

— Ach tak? Naprawdę? Jednak, mimo wszystko, powinien pan już pojechać. — Pani Zofia zaczyna się podnosić z fotela. — Boże drogi, co też oni wyprawiają z ludźmi! To jest coś okropnego! To są Niemcy mordercy! Sam pan widzi, że niebezpiecznie jest tak późno wychodzić z domu. Boże! Co oni wyprawiają?!

Pani Zofia unosi kulę i mierząc nią prosto w mój tors, zaczyna się zbliżać jakby z zamiarem przebicia mi brzucha. Nic się jednak nie dzieje poza tym, że kuśtyka dalej, do kuchni, mówiąc:

— Lepiej niech pan już stąd idzie!

Takich chwil, kiedy czuję, że lepiej się wynieść, żeby zbytnio nie zadrażniać sytuacji, jest sporo, jednak z czasem coraz mniej. Nie mam pojęcia, skąd u Pani Zofii zdarzają się takie nagłe, gwałtowne zmiany nastroju, co także odbija się na jej stosunku do mnie. Postanawiam to przeczekać, czy też ignorować. Wciąż uczę się cierpliwości, której, tak przeczuwam, będę potrzebował coraz więcej.

Wychodzę w mrok, nie spodziewając się Niemców morderców. Przed wejściem do auta jeszcze się oglądam. Za szybą kuchennego okna stoi Pani Zofia, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. Porusza ustami, wypowiadając jakieś słowa. Nie potrafię czytać z ruchu warg, mogę jednak przysiąc, że słyszę zdanie: „Idź, idź i więcej nie wracaj. Nie przychodź tu, diable wcielony…!”.

Osobistym szoferem Pani Zofii zostaję w momencie, kiedy Zosi udaje się załatwić miejsce dla mamy w domu opieki dziennej dla staruszków. Z Zosią mówimy o tym miejscu „przedszkole”, tak nam jakoś przyjemniej brzmi. Pani Zofia jednak tego nie akceptuje. Wymyśla swój termin, konsekwentnie go stosując każdego dnia, kiedy z rana pojawiam się na progu drzwi wejściowych.

— Dzień dobry, Pani Zofio! — wołam. — O, widzę, że jest już pani gotowa!

— Oczywiście, panie Michale. A dokąd dzisiaj jedziemy? Czy tam, gdzie ostatnio?

— Tak, właśnie tak. Pamięta pani, gdzie to było?

— No przecież. Dlaczego miałabym nie pamiętać?

— Mamusiu, jesteś pewna? — Zosia włącza się, żeby mamę zachęcić do bardziej konkretnej odpowiedzi. — Jak się to miejsce nazywa?

— Jak to jak? Przecież to myszy — odpowiada Pani Zofia. — Mam nadzieję, że pojedziemy do myszy.

Prawie już wychodzimy, przy drzwiach jednak odwraca się i idzie do przedpokoju, kładzie swoją torebkę na blacie stojącej tam komody, otwiera ją i jeszcze raz sprawdza dokładnie zawartość. Znakomitą większość stanowią papierowe chusteczki do nosa. Są skrupulatnie złożone w prostokąciki, coraz to mniejsze, w miarę jak się zużywają. Trochę jest też fragmentów postrzępionych, jednowarstwowych, jakby oderwanych od używanej reszty, wrzuconych do torebki na zasadzie „to się jeszcze przyda”. W jednej z przegródek jest portfel, całkiem nowy, kupiony przez Zosię specjalnie na okazję chodzenia do przedszkola. Pani Zofia trzyma w nim kilka starych fotografii i jakieś inne historyczne akcesoria, dające jej poczucie tożsamości. Na samym wierzchu niby Cerber, strasząc wielkimi zębami, pilnuje całej reszty ogromny grzebień, nieodzowne narzędzie do częstego poprawiania imponującej czupryny starej damy.

Po drodze do myszy wszystko jest już rutynowe. Dzień w dzień, zawsze w tym samym miejscu, przed tym samym najbardziej zakorkowanym skrzyżowaniem, Pani Zofia mówi wyniosłym głosem:

— Co to się dzieje?! Co to za czasy?! Teraz i żuk i żaba mają samochód! Przejechać nie można!

Skończyłem pracę, zbliża się szesnasta, gnam więc przez miasto do myszy, żeby odebrać Panią Zofię. Jak zwykle wjeżdżam wprost na podwórko, na zaplecze dziewiętnastowiecznej willi, pod same schody. Pani Zofia drzemie w fotelu przy ścianie, tuż koło wejścia do dużej sali. W fotelu, który od razu wybrała sobie jako swoje stałe siedzisko do przebywania w tym specyficznym miejscu. Pochylam się nad nią, próbując delikatnie obudzić, przygotowany na dialog, który znam już na pamięć:

— O! Pan Andrzej! — mówi, otwierając oczy.

— Pani Zofio, czy na pewno? — pyta wesoło młoda terapeutka Kasia. W tej samej chwili pan Andrzej przynosi kule, które pozostawiono w stołówce. Pani Zofia spogląda na mnie bardziej przytomnie i mówi:

— Pan Michał? Czy pan po mnie przyjechał?

— Tak, po panią. Możemy już wracać do domu.

Gdy pomagam Pani Zofii wsiadać do auta, z jednej strony czuję się dumny i dowartościowany. Oto słaba istota, której pomagam, zaufała mi i oddaje się w moje ręce. Chociaż tak naprawdę wciąż nie mam pewności, czy wie, kim jestem — pan Michał czy pan Andrzej? Traktuje mnie wyniośle, co po części z pewnością wynika z jej charakteru, lecz w tej chwili bardziej chyba jest to pozą, maską, kokonem, w który przyodziewa się, żeby poprawić poziom pewności siebie. Za chwilę przecież rozpocznie się dla niej podróż w nieznane. Kule kładę na tylnym siedzeniu i wskakuję za kierownicę. Kiedy zatrzaskuję drzwi, Pani Zofia mówi władczym tonem:

— Do Wilna proszę!

— Tak jest! — odpowiadam i czuję się trochę dziwnie, jakby ze świadomością, że czegoś mi brakuje. Jeśli nie liberii, to przynajmniej jakiejś czapki z daszkiem, która podkreślałaby moją funkcję.

Jest koniec maja i o tej porze, kiedy wjeżdżamy w ulicę Kościuszki, słońce wali prosto w oczy. Ruch jest duży, na granicy zakorkowania, więc jedziemy powoli. Korzystam z tego, spokojnie przyglądając się starym kamienicom, w pewnym sensie także oczami Pani Zofii. To swoisty fenomen, w którym każdego dnia odkrywam coś nowego. W jej głowie jest coś jakby „dwa w jednym”: wehikuł czasu i maszyna do teleportacji. Trzymając ręce na kierownicy, w ułamku sekundy przenoszę się pięćset kilometrów na wschód i jakieś sześćdziesiąt pięć lat wstecz.

— He, he — mówi Pani Zofia z radosnym uśmiechem. — Tak dawno tu nie byłam. Jak to przyjemnie odwiedzić swoje stare kąty.

— No właśnie — mówię. — Więc gdzie teraz jesteśmy?

— W Wilnie, he, he. To moje ukochane miasto.

— Jest pani pewna?

— Też coś? Co pan? Żarty sobie stroi? — obrusza się. — O! Tu na przykład! Proszę spojrzeć, do tej szkoły chodziłam, do Sióstr Nazaretanek.

Zerkam na lewo, na neogotycki budynek z czerwonej cegły. To szkoła muzyczna, zupełnie inny punkt w czasie i w przestrzeni. Czuję się lekko rozbawiony, ale bardziej zadowolony i zaciekawiony. Każdego dnia poznaję nową szkołę, w której uczyły zakonnice.

— Dużo pamięta pani z tej szkoły? — pytam.

— Wszystko pamiętam. Przecież… — urywa na moment. — Przecież na zawsze w pamięci pozostają takie piękne chwile. I mniej piękne, a nawet całkiem niepiękne. He, he… Jednocześnie piękne i niepiękne też.

— O…! Tak może być?

— Oczywiście. Na przykład na koniec roku szkolnego.

— To chyba sama radość…? — uśmiecham się.

— Z powodu rozpoczęcia wakacji i owszem — Pani Zofia też się uśmiecha. — Jednak to także dzień rozdawania cenzur.

— Cenzur…? — dopytuję. — Aha… Tak kiedyś mówiło się na świadectwa?

— Tak — odpowiada Pani Zofia i kontynuuje: — Na przykład w 1931 bardzo się cieszyłam na zakończenie roku, ale też… Boże! Jak ja byłam w strachu! W „budzie” był ruch… Uczennice, profesorowie, rodzice biegali po schodach, czasem gdzieniegdzie ukazywała się majestatyczna postać siostry dyrektorki.

— Tak było…? — Zatrzymuję się przed czerwonym światłem.

— A jak ja raptem zostanę na drugi rok? Co ja wtedy będę robiła? I jaki będzie wstyd przed panią Dziewulską, która jest dla mnie taka strasznie dobra!

— Panią Dziewulską? Czyli kto… — próbuję pytać.

— Tak… U państwa Dziewulskich mieszkałam na stancji — odpowiada Pani Zofia i dalej mówi poruszona: — Ale nareszcie! Trzymam w ręku cenzurę! Przeszłam! Hurra…!

Zielone. Ruszam przez skrzyżowanie i wjeżdżam w aleję Jana Pawła.

— Czyli w sumie sama radość — podsumowuję.

— Tak, a nawet potrójna. — Pani Zofia spogląda na mnie takim wzrokiem, jakby nagle zorientowała się, gdzie jest. — Bo potem biegnę szczęśliwa do domu, tam niespodzianka, mówią mi, że mama przyjechała, że przysłała walizkę, żebym się spakowała. Pakuję się w pośpiechu, jestem szalenie szczęśliwa. Potem jest dla mnie cudny sen… Przychodzi mamusia, zabiera mnie, schodzimy ze schodów, łzy płyną mi po twarzy, szkoda mi opuszczać państwa Dziewulskich, którym jestem bezgranicznie wdzięczna. Idziemy do ciotek, stamtąd zabieramy ciocię Anię i idziemy do Bristolu na obiad, a potem do Toscaniego na lody. Załatwiamy parę interesów i idziemy do Walickich na podwieczorek. Potem pożegnania, całusy i… Pędzę autem z szumem wiatru w uszach, na wolność, na swobodę, na odpoczynek! Żegnajcie mi mury Wilna! Do widzenia za dwa miesiące!

Pół kilometra dalej, już przy zjeździe z ronda w naszą ulicę dowiaduję się, że teraz i żuk, i żaba mają samochód.

Drzwi jak zwykle otwierają się z uśmiechem. Zosia zawsze o tej porze ma na sobie kuchenny fartuszek i coś trzyma w dłoni. Albo jakiś nóż, albo widelec, czy choćby kartofel. Teraz trzyma widelec.

— No, mamusiu? — pyta. — Jak tam dzisiaj było w przedszkolu?

— W przedszkolu? He, he. Nie żartuj sobie, ja nie jestem dzieckiem.

— W takim razie gdzie byłaś?

— Jak to gdzie? — Pani Zofia niecierpliwie wzrusza ramionami. — U myszy. U myszy przecież byłam.

Kuśtykając, wchodzi do kuchni, jednak nie siada jeszcze na swoim krześle między stołem a lodówką, tylko zbliża się do okna, żeby zerknąć na ulicę.

— O! Widzę, że już nasze auto stoi — mówi zaskoczona. — Tylko coś nie widać kierowcy.

— Stoi samochód? — udaję zaciekawienie. — A tak, rzeczywiście. Kierowca może już pod drzwiami stoi. Kto jest kierowcą tego auta?

— Pan… Taki pan… — Pani Zofia najwyraźniej próbuje sobie przypomnieć imię. — Bardzo sympatyczny… Zapomniałam, jak się nazywa. No wie pan… Ten Żydek. Taki rudy Żydek.

Siedzę na krześle po drugiej stronie stołu. Oboje z Panią Zofią wpatrujemy się w dżinsy opięte na kształtnych pośladkach Zosi, która stojąc do nas tyłem, robi coś nad zlewem.

— He, he — śmieje się Pani Zofia. — Widać, że ta kobieta była nieźle karmiona w domu.

— Jak to? — pytam. — O kim pani mówi?

— No proszę, przecież sam pan widzi — wysuwa brodę w geście wskazującym.

— No wiesz, mamusiu?! Jak możesz?! — Do Zosi też to dociera. — A tak w ogóle, to przecież ty mnie karmiłaś.

— Ja? A to dobre! — Pani Zofia zaczyna się śmiać jak ktoś nieźle rozbawiony. — Niby dlaczego to ja miałabym panią karmić?

— Bo jestem twoją córką! Nie poznajesz mnie, mamusiu? — Zosia całkiem odwraca się w naszą stronę. Jej twarz jest lekko zaczerwieniona i chociaż wciąż widać na niej rozbawienie, dostrzegam coś jeszcze. Może to odrobina złości, ale na pewno widać, że rodzi się u niej coraz większy niepokój.

Gdyby patrzeć z boku, sytuacja ta mogłaby się wydać dosyć komiczna, lecz tu i teraz, jako jej uczestnik, przez moment czuję się niezręcznie. Wstaję, gotowy do wyjścia.

— A ty dokąd? Dzisiaj nie zjesz z nami obiadu? Po co ja tyle ziemniaków obieram? — Zosia wciąż ma na twarzy rumieńce.

— Tak…? — mruczę. — Trochę mi głupio… Wciąż was tu objadam…

— Daj spokój. Siadaj.

Przez długie minuty jemy w ciszy. Zosia jest zamyślona, a Pani Zofia jak zwykle spożywa tylko pół obiadu. Zdaje się, że nie jest tego świadoma, ale je z nami tylko do towarzystwa. U myszy dają przecież normalne posiłki. O tej porze jednak już o tym nie pamięta i sytuacja mogłaby jej wydawać się dziwna, gdybyśmy tylko my jedli, a ona miałaby się przyglądać.

Przeżuwam kotlet z indyka także w milczeniu. Rozmyślam trochę o planie pracy na resztę dnia, ale też, zerkając w okno, kontempluję nieciekawy za nim widok. Po chodniku gnają ludzie z opuszczonymi głowami. Przeważnie wyglądają na głodnych, co nie jest dziwne, bo wracają do domu po pracy. Tuż za nimi jednostajny szum samochodów, non stop, w obie strony. Ciekawe skąd i dokąd? W tle monotonna szarość blokowiska. Smutno tu, myślę sobie. Chyba nie chciałbym mieszkać w takim miejscu. Dobrze przynajmniej, że do okna zagląda krzak jaśminu, chwaląc się świeżą zielenią i nabrzmiałymi pąkami, które lada moment rozpukną się i zapachną kwieciem.

— Wiesz, Michał…? — mówi nagle Zosia. — Gdybyś tu ze mną zamieszkał, mogłabym ci zawsze obiady gotować.

Budujęogromne, dwuosobowe łóżko z drewna sosnowego. Stawiamy je w pokoju u góry i od teraz sypialnia Zosi jest naszą wspólną sypialnią. Moje życie staje się nieco spokojniejsze. Nie muszę z rana gnać przez całe miasto w stresie. Zosia regularnie już gotuje większe obiady, żeby i mnie nakarmić. Praktycznie staję się członkiem rodziny, w dzień i w nocy. Prędko jednak okazuje się, że po części, szczególnie wieczorami, konieczne staje się działanie w swoistej konspiracji, która także jest dla nas niezłą zabawą. Odgrywamy z Zosią komiczne role, wręcz rozwijając w sobie talenty aktorskie. Udaję, na przykład, że już wychodzę, że śpieszę się na autobus, a zaraz potem wracam w ukryciu, na paluszkach, żeby nie drażnić Pani Zofii, która prawie czterdziestoletnią Zosię wciąż traktuje jak małą dziewczynkę. Tak jednak bywa w życiu, bo samym miodem nie da się żyć. Życie nie dopuszcza, żeby wciąż było wesoło i miło, i słusznie. Jest swoistym regulatorem, dbając o zachowanie proporcji, o to, żebyśmy mieli odpowiednie punkty odniesienia, bez których nie bylibyśmy w stanie docenić tego, co piękne, wesołe, dobre. Nasze wspólne życie trwa wspaniale, z upływem czasu jednak wystawiając Zosię i mnie na coraz to nowe, czasami nawet bardzo trudne próby.

Pracujemyu góry. Oboje pochylamy się nad dużym blatem, analizując nowy projekt, dyskutując, czasami nawet na pograniczu sprzeczki. Każde z nas chce przeforsować swoje racje. Bardzo lubię takie szranki. Są jak swoista gra edukacyjna, w której celem jest opanowanie sztuki przekonywania. Do tego jednak trzeba mieć już jakąś wiedzę i umiejętności, żeby swoje argumenty podeprzeć merytorycznie. A najbardziej lubię za niepowtarzalny klimat, niesamowicie twórczy, w którym wciąż coś powstaje, wciąż uczę się czegoś nowego. Zosia też się uczy. Uczymy się nawzajem od siebie. Mocno gestykulujemy, w pełni już świadomi tego, że tworzymy piękny duet, że wspaniale się uzupełniamy w artystycznej pracy. Gestykulujemy z takim zapałem, że aż robi się w pracowni gorąco. I nagle czuję jakiś swąd. Podnoszę wysoko głowę i niucham niczym zwierz jakiś. Zosia już mnie poznała od takiej strony i wie, że jestem wyczulony na wszelkie podejrzane zapachy. Uśmiecha się więc i mówi:

— To z dworu ciągnie. Pewno znowu ktoś śmiecie pali.

Tak, okno jest uchylone i to bardzo prawdopodobne. Na wszelki wypadek jednak wystawiam nos także na korytarz. I tu nabieram pewności. Na dół nie zbiegam, tylko zjeżdżam, jakbym nagle przeniósł się na schody w maszynowni okrętowej. Wpadam do kuchni, a tam słup ognia sięga sufitu. Gaz z kuchenki gazowej już się nie pali, bo palnik został zalany przez roztopioną obudowę elektrycznego czajnika. Płonie sztuczne tworzywo, wydzielając mnóstwo smrodliwego dymu i wylewając się aż na podłogę, po drodze doszczętnie zatapiając pokrętła kurków. Robię to, co pierwsze wpada mi do głowy: chwytam wszystkie ścierki, jakie znajduję w kuchni i szybkim ruchem zakrywam ogień. Uff… Udaje się, pożar ugaszony…!

Siadam na krześle, ciężko dysząc, a moje serce wali jakby chciało połamać żebra i się wydostać na zewnątrz. Zosia, bardzo zdenerwowana, otwiera okno.

— Mamusiu…! — woła głosem pełnym rozpaczy — Coś ty narobiła…?!.

— Ja? — Pani Zofia jest całkiem spokojna. — Ja nic nie zrobiłam. Przecież tylko tu siedzę.

Siedzi przy stole z miną skruszonego dziecka, kurczowo ściskając swoją nieodłączną torebkę z jasnobrązowej skóry. Wie, że coś przeskrobała, jednak zachowuje się w sposób, który nas zmusza do uśmiechu. Tak, uśmiechamy się, jednak nie w pełni, nie do końca. Nasze uśmiechy nie są już zwyczajnie beztroskie. Są mocno podszyte obawą, że działania Pani Zofii mogą być coraz bardziej nieprzewidywalne. Nasze uśmiechy stają się niepewne, zabarwione poczuciem własnej niedoskonałości. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego sobie wyobrazić.

Kiedy mocne szarpanie za ramię w końcu mnie budzi, przez chwilę próbuję się zorientować, gdzie jestem. Przez chwilę bardzo krótką, bo wołanie Zosi jest tak rozpaczliwe, że błyskawicznie wyskakuję z łóżka, z pewnością ustanawiając swój nowy rekord. To najszybsza pobudka w moim życiu, wobec której niczym były te z dawnych lat podczas pracy na morzu, w sytuacjach awaryjnych, czy też podczas ćwiczebnych alarmów typu „opuszczanie statku” lub „człowiek za burtą”. W ubranie wskakuję w tempie jak na filmach z myszką, jednocześnie patrząc za okno. Po drugiej stronie ulicy, za ciągłym strumieniem jazgoczących aut, wspina się po schodach Pani Zofia. Na nogach ma kapcie, co w kontraście z zimowym płaszczem i czapką od razu rzuca się w oczy. Jest bez kul i stopnie ułożone z betonowych kafli pokonuje pomału, mozolnie. To daje nadzieję, że dogonię ją, zanim zniknie gdzieś w blokowisku. Wypadam z domu i już stoję przy krawężniku, czekając na odpowiedni moment. Niełatwo jest przeskoczyć na drugą stronę przez sznur samochodów. Na karku czuję nagły chłód jakby od przyłożonego lodu. Jestem przerażony. Boże…! Jak jej się to udało…?!

Pani Zofia znika za węgłem najbliższego bloku. Dopadam ją tuż przy zejściu obok kościoła, tam, gdzie jest skrót w stronę szkoły.

— Dzień dobry, Pani Zofio! — zagaduję, próbując zachować spokój. — A dokąd to pani tak wcześnie?

— O! A co pan? — pyta, gwałtownie się zatrzymując. Chyba niechcący ją przestraszyłem. — Do szkoły idę. Śpieszę się — odpowiada nerwowo, odwraca się jeszcze gwałtowniej i kuśtyka dalej.

— Ależ pani Zofio! — wołam i chwytam ją pod ramię. — Przecież dzisiaj jest niedziela i…

— Proszę dać mi spokój! — Pani Zofia energicznie wyszarpuje swój łokieć, a na jej twarzy pojawia się specyficzny grymas, charakterystyczny dla dziecka, dla dziewczynki, której rodzice dokładnie przykazali, jak ma się zachowywać poza domem. — Niech się pan odczepi! Ja nie rozmawiam z obcymi!

Mój kark tym razem zaczyna robić się wilgotny i gorący, jakby ktoś przyłożył okład z ugotowanej przed chwilą wody. To już nie są żarty. Pani Zofia podnosi głos, a ja zerkam na boki, sprawdzając, czy ktoś z przechodniów nie nabiera w stosunku do mnie niesłusznych podejrzeń. Czuję się bezradny jak wobec niesfornego dziecka, które nagle na środku drogi zaczyna się wydzierać bez powodu i nie wiadomo, czy dać klapsa, czy pogłaskać po główce, z obawą o naruszenie praw tegoż dziecka. Zastępuję Pani Zofii drogę i patrząc prosto w jej twarz, próbuję innego sposobu:

— To ja, Michał! Proszę na mnie spojrzeć!

— A… Pan Michał? — Pani Zofia bacznie lustruje mnie całego. — He, he, rzeczywiście. Czy coś się stało, panie Michale?

— Nie, nic… — oddycham z ogromną ulgą. — Jednak powinniśmy wrócić do domu, bo zapomniała pani włożyć buty.

Mogłoby się zdawać, że w chwili, kiedy każdy dzień staje się podobny do poprzedniego, życie wkracza w etap nudy i szarości. A jednak nie. Przywykam do nowych dla mnie zwyczajów, nowego menu, do w ogóle nowej rzeczywistości, do rytmu dnia dyktowanego przez kobiety. I nie przeczę, że daje mi to jedynie same korzyści. Nie gnam już nie wiadomo dokąd, bez celu. Dotychczasowy styl życia gdzieś kątem, na chybcika, na kolanie, z marynarskim workiem na grzbiecie, w atmosferze ciągłej tymczasowości odrzucam całkowicie. Wieczory spędzam w domu. Rozmawiam, słucham, oglądam i czytam. Normalnie się wysypiam, wcześnie wstaję, więcej i bardziej systematycznie pracuję, a w każdą niedzielę wiozę panie dokądś na wymyślaną przez Zosię wycieczkę. Osią przewodnią w tym wszystkim jest oczywiście obecność Pani Zofii.

W drzwiach wejściowych instaluję inny zamek, taki, żeby Pani Zofia nie mogła sama sobie wyjść na zewnątrz. Montuję nową kuchnię, taką z zabezpieczeniem przed wypływem niespalonego gazu. Razem z Zosią bacznie obserwujemy elektryczny czajnik, pilnując, żeby nie posłużył do gotowania wody na ogniu. W wolnych chwilach poznaję jakieś dziwne gry w karty, żeby dotrzymać paniom towarzystwa, a z Zosią gram w szachy i mam niezły ubaw, kiedy przegrywa, oskarżając mnie o oszukiwanie. Coraz częściej też oglądamy stare fotografie, bo Pani Zofii strasznie puchną nogi i spacery są coraz rzadsze, krótsze i przeważnie z wykorzystaniem wózka. Podczas tych fotograficznych seansów Pani Zofia nieodmiennie dużo opowiada i nie tylko dlatego, że potrafi w kółko, po kilka razy powtarzać te same historie, ale, co ciekawe, przypomina sobie całkiem dla nas nowe, których jeszcze nie słyszeliśmy.

Takie chwile są dla mnie chwilami wielkiej radości, podobnie jak te podczas zimowych wieczorów, kiedy Zosia z Panią Zofią śpiewają kolędy, a ja, w niesamowitej symfonii domowego ciepła, ich głosów oraz choinkowych kolorów i świateł popadam w stan melancholii, podsycany także budzącymi się w głowie najbardziej kolorowymi obrazkami z mojego dzieciństwa. Popadam w błogostan anielski, czyli taki, który możliwy jest tylko w towarzystwie aniołów. Błogostan, ale nie jako stan przyjemnego rozleniwienia. Błogostan jako poczucie spokoju, bezpieczeństwa, twardego gruntu pod nogami, wyrazistych zarysów celu, do którego mogę zmierzać, poczucie sensu istnienia, w idealnym komforcie do pracy twórczej. Tak, wiem, jestem pośród aniołów. Tak to czuję i nie psuje mi nawet to, że Pani Zofia coraz częściej nie poznaje Zosi.

Kiedy mocne szarpanie za ramię w końcu mnie budzi, nie mogę się zorientować, gdzie jestem. Dopiero gdy dociera do mnie rozpaczliwe wołanie, zrywam się z łóżka. Zosia nic mi nie musi tłumaczyć. Natychmiast biegnę za nią na dół, tam, gdzie Pani Zofia, jeszcze nieubrana, leży u stóp schodów na podłodze. Jest przytomna i nawet się uśmiecha, nieco wstydliwie, jakby skrępowana nagością swojego ciała. Leży i nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego się przewróciła. Ma potłuczoną nogę i łokieć, i nie może wstać. Jej ciało jest jakieś dziwnie bezwładne, jakby się rozlało na kaflach posadzki, jak jakaś ameba. Jednak nie jest niemiłe w dotyku, chociaż trudno je złapać, uchwycić w taki sposób, żeby dało się podnieść. Odnosimy z Zosią wrażenie, że waży tonę i musimy się mocno naszarpać. W końcu udaje się i Pani Zofia bezpiecznie spoczywa na kanapie.

Przekonujemy się w pełni, że Pani Zofia już nie może wchodzić po schodach do góry. Błyskawicznie trzeba urządzić dla niej miejsce na dole, więc robimy nieplanowany remont, w wyniku którego powstaje pokoik jako część salonu, od reszty oddzielony podwójnymi, rozsuwanymi drzwiami. Rozgardiasz trwa przez dobry tydzień, jednak wszyscy znosimy to bardzo dzielnie. Pani Zofia, poza godzinami, kiedy jest u myszy, przeważnie śpi w fotelu. Ja buduję, zakasawszy rękawy i zaciskając zęby. Pracuję od rana do wieczora, żeby zrobić to jak najszybciej, a Zosia ofiarnie mi pomaga w sytuacjach, kiedy jest to konieczne. Na jej twarzy wciąż jaśnieje uśmiech, ale wiem, wyczuwam to, że maskuje nim troskę o mamę i narastające zmęczenie. Widać też, że w to maskowanie musi wkładać coraz więcej wysiłku. Kuję, tnę, wiercę, wkręcam i hałasuję przez kilka dni i wychodzi mi to całkiem sprawnie. Tylko raz zdarza się coś nieprzewidzianego, kiedy Pani Zofia nagle otwiera oczy i głośno woła:

— Czy oni wreszcie przestaną hałasować?!

— Tak, zaraz przestaną. Już niedługo będzie spokój — odpowiadam przestraszony, ale widząc, że Pani Zofia znowu zasypia, poczynam dalej generować zgrzyty i jęki za pomocą wkrętarki. Po kwadransie schodzę z drabiny, żeby nieco odsapnąć. Odwracam się twarzą prosto w twarz Pani Zofii, która stoi tuż za mną, lewą ręką opierając się o kulę. W jej oczach błyskają gromy wściekłości.

— A masz! — mówi nagle i w mój splot słoneczny trafia prawy prosty. Jest tak mocny, że dech mi zapiera na dobre kilka sekund, składam się w pół niczym scyzoryk, który noszę w kieszeni, i nawet nie jestem w stanie wydobyć z siebie jęku. W końcu prostuję się, żeby zobaczyć, jak Pani Zofia ponownie spokojnie śpi w fotelu. Mam wielką ochotę parsknąć szczerym śmiechem, ale opanowuję się, żeby znowu jej nie obudzić. Tak trzeba. Tak bywa czasami nawet wśród aniołów.

Tuż za wejściem do nowego pokoju Pani Zofii, pod ścianą przeciwległą do okna, stawiamy nowe łóżko z nowym materacem. U jego wezgłowia jest dosyć miejsca na nocną szafkę, nad którą do ściany mocuję porcelanowy kinkiet, włączany przez pociągnięcie łańcuszka. Na blacie szafki kładziemy przycisk bezprzewodowego elektronicznego dzwonka, żeby w chwilach potrzeby można było nas przywołać. Specjalny fotelik z nocnikiem też znajduje swoje dobre miejsce. Pani Zofia podchodzi do łóżka o kulach, siada na materacu, sprawdzając, czy jest dostatecznie wygodny, następnie wyjmuje z torebki portfel ze zdjęciami, chusteczki, grzebień i kilka innych potrzebnych jej drobiazgów. Wszystko to w wielkim skupieniu, z pietyzmem układa w szufladzie nocnej szafki. W końcu podnosi głowę i spogląda na resztę pokoju, gdzie w zasadzie nic się nie zmieniło. Pod oknem, z donicy postawionej na małym stoliku, nieodmiennie wyrasta cytrynowe drzewko, soczystą zielenią liści łapiąc zaokienne promienie słońca, a przeciwległą do wejścia ścianę podpiera swoim secesyjnym masywem ogromna komoda, niewzruszenie, od wielu lat.

— He, he… — uśmiecha się Pani Zofia, okazując, że jest bardzo zadowolona. — Widzę, że macie tu podobne meble do moich.

Kiedy mocne szarpanie za ramię w końcu mnie budzi, nie mogę się zorientować, gdzie jestem. Dopiero gdy dociera do mnie rozpaczliwe wołanie Zosi, zrywam się z łóżka i widzę twarz wręcz nie do poznania, zmienioną przez płacz, który bez wątpienia jest efektem ogromnej rozpaczy.

— Mamusia umiera…! — słyszę. Słyszę jako wołanie całkiem bezradnego dziecka, wykrzyczane głosem niby cienkim, rachitycznym, niby ledwo przeciskającym się przez wszystko, co płynie z jej oczu i nosa, jednak czuję w nim całą moc przeszłości, moc niezmiernej miłości, która łączy córkę z matką i moc żalu, bezgranicznego, zrodzonego przez świadomość nadejścia momentu, w którym coś musi się nieodwracalnie zakończyć. Prawdę mówiąc, czekałem na te słowa. Czekałem, odkąd zrozumiałem, że jestem świadkiem przemijania, powolnego zmierzania ku końcowi właśnie. Czekałem i się doczekałem. Oto jest, właśnie nadeszła. Chwila, której zawsze byłem bardzo ciekaw, a której wyobrażenie jednocześnie napawało mnie lękiem. Lękiem przed niewiadomą. Czy dam radę? Jak się zachowam? Czy dla Zosi będę wystarczającym oparciem? Po schodach zbiegam w ogromnym pospiechu ze łzami w oczach.

Pani Zofia leży na wznak, jej ciało drży, a gałki oczne są dziwnie obrócone do góry, jakby chciała zajrzeć pod powieki. Właściwie widać tylko białka oczu. Też drżą i jedynie na ułamki sekund cyklicznie pokazują się fragmenty źrenic. W drzwiach pojawia się młoda lekarka. Przez dłuższą chwilę patrzy na Panią Zofię z oddali i w końcu oświadcza:

— Prawdę mówiąc, nic tu po nas. To jest agonia…

Szlochanie Zosi staje się spazmatyczne. Przytulam ją, chowając jej głowę w ramionach. Pani lekarka mruczy coś do stojących za nią ratowników, do nas przebąkuje, że jest jej przykro, jednak nagle przerywa. W jej oczach zauważam zmianę, jakby doznała olśnienia, jakby się przebudziła i zaczęła trzeźwiej myśleć. Podchodzi do Pani Zofii, chwyta w nadgarstku jej rękę, unosi, opuszcza, spogląda tu i ówdzie, w końcu odwraca się ku nam ze słowami:

— Nie, to jednak nie jest agonia. Wygląda to na poważny incydent neurologiczny. Musimy panią zabrać do szpitala.

Po wyjściu ze szpitala Pani