Najdłuższy rejs - Michał Majewski - ebook

Najdłuższy rejs ebook

Michał Majewski

0,0

Opis

To książka o morzu, czymkolwiek ono jest. O morzu realnym, jako przestrzeni, w której się pracuje, podróżuje i przeżywa przygody, ale też o morzu metaforycznym, kiedy rejs, ten najdłuższy, staje się wędrówką do portu zwanego zdrowiem. Kiedy morze jako idea, myśl, wspomnienie, staje się swoistym lekarstwem pomagającym osiągnąć równowagę fizyczną i psychiczną. „Najdłuższy rejs” to zapis walki z lękami, których pokonanie jest niezbędne, żeby w końcu spokojnie wypłynąć na morze zwane stałym lądem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Aleksander Majewski

Najdłuższy rejs

i inne opowiadania

RedaktorMichał Aleksander Majewski

KorektorMichał Aleksander Majewski

Projektant okładkiMichał Aleksander Majewski

© Michał Aleksander Majewski, 2022

© Michał Aleksander Majewski, projekt okładki, 2022

To książka o morzu, czymkolwiek ono jest. O morzu realnym, jako przestrzeni, w której się pracuje, podróżuje i przeżywa przygody, ale też o morzu metaforycznym, kiedy rejs, ten najdłuższy, staje się wędrówką do portu zwanego zdrowiem. Kiedy morze jako idea, myśl, wspomnienie, staje się swoistym lekarstwem pomagającym osiągnąć równowagę fizyczną i psychiczną. „Najdłuższy rejs” to zapis walki z lękami, których pokonanie jest niezbędne, żeby w końcu spokojnie wypłynąć na morze zwane stałym lądem.

ISBN 978-83-8245-410-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Крузенштерн (Kruzensztern)

Było zupełnie jak wczoraj. Też dotknąłem czarnych, nitowanych blach kadłuba. Nie wiem, dlaczego coś każe to robić. Może na szczęście? Często właśnie tak się słyszy. A może zwyczajnie, po prostu, żeby poczuć duszę statku? Bo przecież coś poczułem. Poczułem ciepło wszystkich mórz i oceanów, po których pływał. I ciepło krajów, z których woził saletrę i zboże. Ale też ciepło, tak sądzę, ludzkich istot podczas codziennej harówy, w zmaganiach z żywiołem. Czy to jest dusza statku?

Zaraz potem Gienek nacisnął spust migawki. Klik i oto stoję — ja, przystojniak, a w tle wspaniały STS Kruzensztern, jeden z największych żaglowców świata, w środku wielkiej imprezy. „The Cutty Sark Tall Ships” Races” — Gdynia 1974. Po chwili poszliśmy na drugą stronę, za Oceanarium, do basenu jachtowego. Tam też roiło się od żagli, ale mniejszych. Dużo mniejszych, bardzo dużo mniejszych i całkiem małych. Wszystkie przypłynęły razem z wielkimi żaglowcami. Też brały udział w wielkim wyścigu. Jeden, taki malutki, stał na samym początku, przy falochronie. Tak mały, że jego pokład był dobry metr poniżej poziomu kei. Z włazu na rufie wystawał nagi tors ogorzałego Żeglarza. Jego twarz, okolona czarnym zarostem, smagana przez wszystkie wiatry świata, była pełna ciepła i pełna przychylności. Nie sposób było nie zagadać:

— Good… afternoon — zaczął Gienek, bo chyba lepiej znał angielski.

— Good afternoon.

— How was… there… on the sea?

— Eee… thank you… very good.

— How long… have you been… on the sea… in this year?

— Ooo… about fifty days…Żeglarz też się jąkał, więc pomyśleliśmy, że to jakiś Hiszpan, albo Portugalczyk. Ale wypadało zapytać:

— Where are you from…?

— From Szczecin…Właściwie zatkało nas wszystkich trzech, na moment. Zaraz potem Żeglarza już nie było widać, za to gdzieś z dna jachtu dało się słyszeć stłumiony rechot. My też zawróciliśmy stamtąd czym prędzej, chcąc opanować niekontrolowane wybuchy śmiechu, które nie przystały chłopakom w mundurach studentów pierwszego roku Wyższej Szkoły Morskiej. Zawróciliśmy pod bark Towariszcz (Товарищ), gdzie z kolegami ze Szkoły Morskiej w Odessie łatwiej było się dogadać, za pomocą kombinacji angielskiego z rosyjskim, ze wskazaniem na to drugie.

Gnaliśmy autostradą, żeby zdążyć. Zapragnąłem jeszcze raz dotknąć ciepłych blach kadłuba, kilkadziesiąt lat później. Udało się. I nawet zdjęcie zrobiłem, i coś widać, chociaż słońce poszło już sobie daleko, gdzieś za Sea Towers.

Galabija

Chyba w każdym życiu następuje w końcu taki moment, że większość podróży, które odbywamy, można zaliczyć do podróży sentymentalnych. Mało tego — podwójnie sentymentalnych. Może to brzmi śmiesznie, ale takiego właśnie dokonałem odkrycia. Podwójnie dlatego, że każda przeszłość ma swoją przeszłość. Czyli moja przeszłość ma swoją przeszłość — rozumianą jako zespół faktów i wydarzeń determinujących przebieg mojej przeszłości.

Wybraliśmy się z żoną do Muzeum Wisły. No i wpadłem. Zacząłem odkrywać przeszłość mojej przeszłości. Bo jak się okazało, wciąż tam jeszcze była ekspozycja dotycząca Szkoły Morskiej w Tczewie. Bez reszty oddałem się studiowaniu życiorysów jej twórców, pierwszych wykładowców i legendarnych absolwentów. Wszyscy spoglądali na mnie z ogromnych fotografii przenikliwym wzrokiem, pełnym niewysłowionego blasku. I sądzę, że to nie było wynikiem jakiegoś retuszu, lecz autentycznej pasji, widocznej nie tylko w oczach, ale też w całej ich posturze. Pasji odzianej w marynarskie mundury.

Poczułem ducha tamtych czasów i ducha morza. Tego samego, który na stałe osiedlił się w książkach Karola Olgierda Borchardta, i który mnie też kiedyś zagnał na morze. Czytałem życiorysy Antoniego Garnuszewskiego, Gustawa Kańskiego i Kazimierza Bielskiego. Życiorysy wielkich kapitanów, inżynierów i — bardzo często — artystów.

Z zapartym tchem oglądałem stare legitymacje, pamiętniki, dzienniki okrętowe i pierwsze w języku polskim podręczniki do nauki morskiego zawodu. Oglądałem stare mapy z wytyczonymi trasami szkoleniowych rejsów „Lwowa”. Oglądałem model tego żaglowca, a także model mniejszego statku szkolnego „Kopernik”

I nagle stanąłem jak wryty. Za szkłem prostopadłościennej gabloty stał model statku, którego swojskie kształty wprawiły moje serce w rytm godny spotkania z którąś z dawnych, nieobojętnych mi koleżanek. Aż nie do wiary. Założyłem okulary do bliży i się pochyliłem. Tak — napis na dziobie potwierdził, że przyspieszone kołatanie w mojej klatce piersiowej było uzasadnione: „Antoni Garnuszewski”. Oto moja młodość; czas przeszły mojego życia, do którego mam okazję wrócić w tej podwójnej podróży sentymentalnej.

Zaszedłem od lewej burty, przyłożyłem oko do samej szyby, żeby lepiej widzieć, i zacząłem liczyć bulaje; począwszy od dziobu, te na wysokości mniej więcej górnego pokładu. Najpierw dwa, potem po trzy na kabinę. Trzecia trójka należała do mojej kabiny, więc wytężyłem wzrok, żeby zajrzeć do środka.

Kabina jest sześcioosobowa. Pod szotami[1], od dziobu i od rufy, wbudowane są piętrowe koje, a między nimi szafy. Stół znajduje się pod środkowym bulajem, przy nim sześć krzeseł i to wszystko. Cała nasza szóstka, o dziwo, jest w komplecie. Wszyscy krzątamy się wyraźnie podekscytowani, jakby statek stał przy kei w Gdyni, a my w oczekiwaniu już tylko na opuszczenie trapu, żeby pognać do domu.

Rzeczywiście — statek stoi przy kei, jednak nie w Gdyni, tylko w porcie Casablanca, i aktualnie czekamy na przybycie „kupców” w nadziei na upłynnienie niebagatelnych ilości kremu Nivea i wody kolońskiej Prastara.

Też mam swój towar. Wypakowuję go i kładę na górnej koi, tuż przy drzwiach po lewej. Jestem po wachcie, zmęczony i senny, i najchętniej sam bym się położył, ale nie ma litości. Biznes jest biznes. Zresztą kumple i tak by mi nie dali pospać. Wyglądam przez bulaj, żeby łyknąć świeżego powietrza. Wielkie portowe żurawie zastygły w popołudniowej drzemce, a u ich stóp drzemią dokerzy, pochowani gdzie tylko się da przed słońcem. W mroku prawie każdego cienia widać sylwetkę odpoczywającego człowieka.

— No… — Zdzichu też swoje wypakował i z zadowoleniem zaciera dłonie. — Teraz już tylko pozostało czekać. Zobaczycie, zaraz jakiś Arab się pojawi.

Zdzichu wie. Jako jedyny z naszej szóstki raz już był w takim rejsie. A my, reszta, korzystamy z jego doświadczenia.

— I jeszcze raz powtarzam: targować się! Arab ma to we krwi. Obrazi się, jak się z nim nie potargujesz. Ale też pamiętajcie: łan krema, łan dolar! Żeby mi się czasem nikt nie wyłamywał! I uważać na łapy Araba, jak przyjdzie! Bo oni tylko czekają na okazję, żeby nas, niewiernych, zrobić na szaro. Podobno za to Allah im odpuszcza grzechy.

Nie mam pojęcia, czy w opowieściach Zdzicha jest chociaż cząstka prawdy. Nie znam tematu. Nigdy nie widziałem Araba na żywo, z bliska, twarzą w twarz. Ale bardzo chcę zobaczyć. I najbardziej chyba właśnie to mnie ekscytuje. Bardziej niż ten cały „biznes”. Nie mogę już się doczekać i w końcu jest! Mocno stuknął w drzwi i dziarsko wchodzi do kabiny, prawdziwy Arab! Ubrany w luźne, spływające aż do podłogi okrycie, w kolorze złamanej, a może przyżółconej bieli, przypominające mi najzwyklejszą koszulę nocną, taką, jaką pamiętam z dzieciństwa. To galabija. Na jego głowie leży bawełniana kefija, też biała i uformowana w krążek, przypominający turban. Błyskające z ogorzałej twarzy oczy szybko lustrują kabinę i Arab, używając czystej polszczyzny, wypowiada następujące słowa:

— Cześć kurwa Stasiu, jest biznes?

Wszystkich na moment zatkało, a najbardziej chyba Stasia, który siedzi na krześle pod bulajem. Otwiera ze zdziwienia gębę i chyba się zastanawia, o co tu chodzi? Zdzichu wie i błyskawicznie reaguje:

— Cześć Stasiu! Dawaj, dawaj! Jest Prastara, jest krema Nivea!

Zaraz potem robi się gwar jak na jakimś miejskim targowisku. Jest wesoło i wszyscy są zadowoleni, bo Arab szybko napełnia towarem swoją plecioną z kolorowej żyłki torbę. No i dlatego, że okazuje się, że za pomocą dwóch słów — „Stasiu” i tego drugiego — można się całkiem nieźle dogadać.

W końcu robi się spokój. Arab sobie poszedł i chłopaki kładą się na koje. Ja też, z myślą, że jeszcze trochę się zdrzemnę przed kolacją. Zamykam oczy i po chwili popadam w błogostan. Jednak na kilka minut tylko, bo nagły wrzask Zdzicha wszystkich podrywa tak gwałtownie, jakby to był alarm „opuszczanie statku”. Zdzichu siedzi na koi i wpatruje się w podłogę wzrokiem wyrażającym nie tylko wściekłość, ale też bezgraniczne zdumienie. W miejscu, gdzie stawiał swoje nowiutkie adidasy, teraz stoją stare, obdrapane klapki. Wszystko wskazuje na to, że kiedyś miały kolor żółty, ale ich nosy wciąż raźnie unoszą się do góry jakby mówiąc: „I co, niewierny? Nie podobają ci się nasze buty?”.

Podniosłem głowę, bo na ramieniu poczułem dłoń żony. Uśmiechała się do mnie pytającym wzrokiem.

— Pływałem na tym statku.

— Wiem przecież. Opowiadałeś mi o tym wiele razy.

— Ciekawe, co teraz się z nim dzieje?

„W 1991 statek w ciągle idealnym stanie technicznym został sprzedany armatorowi chińskiemu. Według nieoficjalnych źródeł statek uległ spaleniu bądź został złomowany.” Tyle dowiedzieliśmy się z opisu, umieszczonego nad gablotą z modelem. Zrobiło mi się smutno; pewne rzeczy umykają w przeszłość zupełnie bezpowrotnie i nie da się ich odwiedzić, nawet w podróży najbardziej sentymentalnej. No i ten Arab. Ciekawe, czy nadal jest w stanie tak zgrabnie zmieniać buty przebierając nogami pod galabiją?

[1] Szot — w gwarze marynarskiej określenie ściany na statku handlowym lub okręcie wojennym.

Szachy

Zatoka Biskajska. Wchodzimy od południa i wygląda na to, że tym razem nie będzie wielkiego rzygania. Figury na szachownicy stoją spokojnie, nawet przy tych mocniejszych przechyłach, kiedy wszystko już zaczyna pojękiwać. Góra siedem, może ciut więcej, w skali Beauforta. Jak będzie tak dalej, to za pięć dni powinniśmy stać na redzie w Gdyni. Podnoszę się z fotela i podchodzę do okna. Nic ciekawego. Jak to Biskaje po zachodzie słońca. Sina kipiel zmieszana z sinym nieboskłonem, z zupełnie zatartą linią horyzontu. Wracam na fotel, żeby dalej samotnie kontemplować szachownicę.

Wszystkie figury patrzą na mnie w niemej gotowości do walki, ale też jakby chciały zapytać: „I co tam, Misiu? Będziesz miał w końcu z kim zagrać?”. W mesie jest jeszcze tylko dwóch. Siedzą na kanapie przed telewizorem. Radio nadaje właśnie film z magnetowidu. „Seksmisja” — już chyba po raz trzydziesty w tym rejsie. Jasiu Praktykant gapi się z wielkim przejęciem, jakby pierwszy raz to oglądał. A Chief Połomski chyba śpi, bo peruka na jego głowie wyraźnie za mocno naszła na prawe ucho, co raczej nie przystoi człowiekowi będącemu w stanie „na jawie”.

— Kurwa! — nagle dolatuje z wnętrza pentry. A zaraz potem mocne trzaśnięcie drzwiami od lodówki i w mesie pojawia się potężna postać Drugiego Mechanika.

— Czy tego już nikt nie potrafi dopilnować?! — wrzeszczy. — Sto osiem dni i dzień w dzień to samo?!

Nikt nie reaguje. Nawet Jasiu Praktykant. Takie retoryczne pytania zadawane przez zgłodniałych wachtowych już wszystkim zobojętniały.

— Gdzie jest ten jebany steward? Ja go w końcu nauczę, że o tej porze w lodówce leżą tylko nocne porcje dla wachtowych. I co ja mam teraz…? Topiony serek wpierdalać?

Jasiu Praktykant nadal jest pochłonięty przez telewizor, choć widać, że od czasu do czasu coś tam przeżuwa. Chief Połomski śpi, a mi pozostaje wpatrywać się w precyzyjną intarsję szachownicy, wciąż w nadziei, że komuś zachce się rozegrać ze mną partyjkę.

Do wachty mam jeszcze trzy godziny i bardzo przydałby mi się taki relaks. Co to za dzień, cholera… Nie ma chętnego?

— Mały rewanż? — wytrąca mnie z zamyślenia głos Doktorka. Nareszcie! Doktorek, przytrzymując fajkę w zębach, kryje w dłoniach dwa piony. Wylosowałem białego, więc obracamy szachownicę.

— No… Wychodź waść. — Doktorek trochę szelmowsko mruży oczy, w ten sposób dając do zrozumienia, że mi dzisiaj nie popuści.

Ale i ja nie jestem w ciemię bity. Zaraz go tu zaskoczę. Walnę mu czymś nietypowym, czego się nie spodziewa. Może by tak… — grzebię w pamięci. O właśnie: debiut Ponzianiego! On nie lubi takich otwartych, skubaniec. Śmiało wysuwam piona na e4. Doktorek odpowiada prawidłowo, czarnym na e5. Teraz czas na białego skoczka, na f3, lecz nagle dzieje się coś dziwnego. Najpierw od strony korytarza dolatuje nietypowy hałas. Coś jakby ktoś biegł, obijając się na przemian o oba szoty. Następnie do oficerskiej mesy wpada Felek Marynarz. Kiwa się mocno na boki, jednak wcale nie w rytmie kołysania statku. Najwyraźniej jest pijany, ale musi być coś jeszcze. W jego oczach widać ogromne przerażenie, a wszystkie jego atletycznej budowy mięśnie drżą, jakby ktoś je do prądu podłączył.

— Doktorek! — wrzeszczy. — Czy jest tu Doktorek?!

Doktorek pomału wyjmuje z ust swoją „brujerkę” i jeszcze wolniej obraca się w fotelu.

— O… Jesteś! Ratuj, bo ze mną się coś niedobrego dzieje… — krzyczy nadal Felek Marynarz takim głosem, jakby chciał wyrazić cierpienie wszystkich chyba wariatów z Kocborowa. Jednocześnie to wystarcza, żeby obudzić Chief’a Połomskiego, który zrywa się zbyt gwałtownie i jego peruka pozostaje na oparciu kanapy.

Chief Połomskiwybiega z mesy z włosami w dłoni i jest bardzo wściekły, o czym świadczy czerwień jego łysiny, zbliżona do czerwieni w znaku armatora na kominie. Jasiu Praktykant ogląda „Seksmisję”. Doktorek wstaje z fotela i powoli zaczyna zmierzać w kierunku Felka Marynarza. Markotnieję. Widzę już, że nie będzie mi dane postawić konia na f3.

— Co się dzieje? — Doktorek syczy, bo fajkę ma znowu między zębami.

— Ja… Ja… Mam… Chyba… — Felek Marynarz nie może wydusić sensownego słowa, tak mocno jego szczęka kłapie.

— Follow me. — Doktorek krokiem flegmatyka rusza ku wyjściu. Felek Marynarz wlecze się za nim jak przemarznięty kundel.

Zostaję sam w mesie. Jasiu Praktykant się nie liczy. Jest tak, jakby go nie było. Czyli co? Jakaś lektura w koi i może mała drzemka? Zaczynam myśleć o opuszczeniu fotela, gdy znowu wraca nadzieja. W drzwiach mesy pojawia się Edzio Elektryk i od razu dostrzega, że próbuję sam ze sobą pograć w szachy.

— Partyjkę? — Edzio Elektryk też ma łeb nie od parady.

— Jasne… — Piony wracają na pozycję wyjściową. — Myślałem już, że dzisiaj nie pogram. Zacząłem z Doktorkiem, ale coś mu wypadło.

Przez chwilę obaj milczymy. Gotujemy się do burzy mózgów.

— Dopiero wylazłeś? Miałeś jakąś awarię? — pytam, bo widzę roboczy uniform na Edziu Elektryku.

— Co? A… Nie… Tak sobie dłubałem. Swoje sprawy.

— No…? Coś ciekawego budujesz?

Chwila ciszy. Edziu Elektryk przyjmuje mój otwarty debiut. Zaczyna kombinować.

— He, he… Badania naukowe przeprowadzam.

— O…! To ciekawe. Rozumiem, że w swojej branży?

— A nie. Wiesz… Te cholerne karaluchy mnie ciekawią. A konkretnie ich wędrówki. Dzisiaj wpadłem na genialny pomysł, jak to zaobserwować.

Znowu chwila ciszy, bo tym razem to ja koncentruję się na czarnym gońcu przeciwnika.

— No i co? — udaję nieco większe zainteresowanie. Szachów i tak nic nie przebije. Zresztą po ponad stu dniach rejsu słowa Edzia Elektryka są zupełnie naturalne. Każdy szuka jakichś sposobów, żeby zabić nudę i zrekompensować tęsknotę. A takich badaczy karaluchów na każdym statku się spotyka. Też się tym kiedyś zajmowałem. Zbierałem karaluchy do słoika i wlewałem lub wsypywałem przeróżne świństwa, żeby zbadać, jak na co zareagują. — Przywiązałeś nitkę do karalucha?

— Nieee… No co ty! To wszystko już było. Mam coś lepszego.

— Kur...na. Zżera mnie ciekawość.

— Pomalowałem kilka, wiesz. Pomalowałem kilka białą farbą. I teraz będę obserwował, gdzie się pojawią.

— Aha…! — uśmiecham się lekko rozbawiony. — To musiała być ciężka i precyzyjna robótka. Nie dziwię się, że w drelich wskoczyłeś.

Znowu obu nas pochłania gra, już na dłużej. Temat „karaluchy” w zasadzie jest wyczerpany. Jestem bardzo zadowolony z układu figur na szachownicy i pomału zaczynam się przymierzać do krótkiej roszady. Czekam jeszcze na ruch Edzia Elektryka.

Wtem do mesy wraca Doktorek. Wchodząc, ugniata tytoń w fajce i po chwili stoi nad naszym stolikiem.

— Zająłeś moje miejsce? — rzuca, ale nie wiadomo w czyją stronę, bo intensywnie wpatruje się w układ figur.

— I co…? — pytam, podnosząc głowę. — Coś poważnego?

— E tam. Przestraszył się i w jakąś histerię wpadł. Zdawało mu się, że ma delirium. Musiałem go trochę uspokoić.

— Ale co? Białe myszki widział?

— Nie. Właśnie nie. — Doktorek prostuje się, żeby lepiej zaciągnąć z fajki. Mesę wypełnia przyjemny aromat Prince Albert. — Chociaż… Śmieszna sprawa. On się na wszystkie świętości zaklina, że widział białego karalucha.

Fotografia

Kolejne miesiące wkrótce zaczną układać się w lata, a na półce przy mojej koi wciąż króluje opasły tom Ildefonsa Piotrowskiego. „Okrętowe silniki spalinowe”, to oczywiste, same w sobie mają coś magicznego, jednak nie o treść chodzi, wspaniałą, którą znam już przecież prawie na pamięć. Jest tu coś, co przyciąga, fascynuje i każdego wieczoru przed spaniem każe mi przejrzeć choćby kilka kartek. Książka napisana jest pięknym językiem, godnym prawdziwego inżyniera starej daty, z czasów, kiedy ten zawodowy tytuł zobowiązywał nie tylko do posiadania odpowiedniej wiedzy, ale też do dbałości o słowo. O słowo przesiąknięte — tak to czuję — miłością do morza i do wszystkiego, o czym traktuje. W tym tkwi chyba cała tajemnica. Przerzucam kartki, jakbym zgłębiał literaturę z najwyższej półki, z uczuciem, pełen dobrych emocji, zupełnie inaczej, niż w przypadku suchego, akademickiego podręcznika. I obrazki są, całe mnóstwo, pełne ciepła, znakomite, przystępne, zrozumiałe.

Tak… I jest coś jeszcze. Także obrazek, jednak obcy książce, który dawno temu wsunąłem między kartki jako miłą mojemu sercu zakładkę. Obrazek utrwalony na kartonie formatu A5. To fotografia, utrwalona także w mojej pamięci, mocno, aż do bólu, jak metalowa drzazga wbita w ciało, zarośnięta, nie do wyjęcia bez użycia skalpela.

Nie mam pojęcia, kto odważył się zrobić jej to zdjęcie. Albo inaczej: jakim cudem ona odważyła się w taki sposób stanąć przed fotografem? Tak, właśnie tak — jak oboje mieli czelność doprowadzić do takiej sytuacji?! Przecież to była moja dziewczyna i tylko ja miałem prawo patrzeć na nią w ten sposób!

Chociaż, przyznaję, czuję też rodzaj wdzięczności… Ale tylko dla palca, który zwolnił spust migawki. Dzięki temu mam ją wciąż tu, przy sobie, dla siebie, od lat, przynajmniej w takiej formie. Stojącą na tapczanie w radosnym uniesieniu, jakby za chwilę miała odfrunąć. Już frunie właściwie, bo zdaje się, że koniuszki jej bosych stóp nie dotykają powierzchni legowiska. Od miejsca, gdzie jej ciało powinno się stykać z realnym podłożem, mój wzrok wędruje tylko ku górze, pieszcząc nagość długich nóg bezlitośnie odsłoniętych aż po krótką zamszową spódniczkę w kolorze (doskonale pamiętam) zgniłej zieleni.

Dalej bluzka całkiem nieważna, chociaż takie wtedy były bardzo modne, z golfem, skrywa jej piersi, których wydatny żar wciąż promieniuje nawet z czarno-białej fotografii.

Jeszcze wyżej szerokie, uśmiechnięte usta odkrywają równiutki rząd zębów i w końcu figlarne, jak zawsze, spojrzenie zza okularów. I słowa, które przecież nigdzie tu nie są zapisane, wciąż jednak je słyszę: „czekam na ciebie”.

Kiedy po raz tysięczny atlantycka fala kładzie statek na lewą burtę, decyduję się zasnąć. Do wachty pozostały niespełna trzy godziny. Zamykam księgę z teorią silnika głównego, odkładam na półkę i sięgam do wyłącznika nocnej lampki. Pomału z mroku wyłania się okrąg bulaja. Przedtem był czarny, a teraz w czerni staje się oknem na przestwór Oceanu. Za grubym szkłem szaleje sina, skłębiona kipiel, z rytmem fali okraszana srebrem księżyca.

Zapadam w płytki sen, z którego po chwili coś mnie jednak wybudza. Patrzę w mroczny sufit, szukając przyczyny i uświadamiam sobie, że w dłoni wciąż trzymam fotografię. Nie wiem, dlaczego na powrót nie wsunąłem jej do książki. Czyżby Ocean coś mi podpowiadał? Tak… Chyba tak. Wyskakuję z koi, wciągam szorty i wychodzę na korytarz. Nie śpię, obudziłem się przecież, ale czuję, jakbym był w transie jakimś, jakby coś mi kazało kierować się ku wyjściu na rufę.

Kilwater szybko ucieka w mrok nocy, niknie wraz z delikatną poświatą, w przeszłość, bezpowrotnie. Stoję w środku bezgranicznej przestrzeni, na rozedrganej, blaszanej huśtawce, w szalonym pędzie pchanej ku przyszłości. Dreszcz przebiega przez moje całe ciało. Wiatr smagający nagie plecy nie jest tak ciepły, jak za dnia. Opieram się o reling i pod łokciami czuję wibracje chłodnego metalu.

— Uważaj, panie as[1], bo stamtąd już nie ma odwrotu — słyszę nagle. Spoglądam na prawo. Za rozżarzonym czubkiem papierosa dostrzegam twarz bosmana. — Co pan tu w gaciach, o tej porze?

— A tak tylko… Powietrza łyknąć, bo w kabinie gorąco…

Rozluźniam palce, żeby uwolnić ściskaną w dłoni fotografię. Wspomnienie przeszłości pofrunęło w przeszłość. Bosman chyba nie zauważa, że coś kilka razy połyskuje w świetle księżyca, zanim całkowicie daje się porwać przez nieskończoność Oceanu. Wyciąga ku mnie rękę z paczką „Sportów”. W blasku ognia przez sekundę widzę jego spracowane dłonie, po nadgarstki zupełnie białe, pozbawione pigmentu w skórze.

Teraz obaj opieramy się o reling, od czasu do czasu wdychając w płuca dym z papierosa. Milczymy, bo nie ma już o czym mówić o tej porze. O tej porze każdy z nas woli skrywać w sobie jakąś tajemnicę.

[1] Asystent — tu asystent maszynowy, najniższe stanowisko oficerskie, pomocnik kierownika maszyn nie pełniący samodzielnie służby

Walesa

W połowie sierpnia 1980 roku na Morzu Filipińskim jest bardzo spokojnie. Płyniemy z prędkością prawie maksymalną i już wiadomo, że pojutrze w nocy będziemy mogli wejść do portu w Jokohamie. Pozostaje więc spokojnie czekać na możliwość rozprostowania nóg, czekać radośnie, czemu sprzyja ładna pogoda. Tak jednak się nie da, bo od kilku dni wszyscy obserwujemy dziwne, niepokojące rzeczy. Gdynia Radio przestało przysyłać Głos Marynarza, a Radia Wolna Europa nie słychać nawet u radiego[1]. Czasami niektórym udaje się przechwycić kilka słów z Głosu Ameryki, ale to tylko strzępki są, z których wynika, że w kraju dzieje się coś niedobrego.

Wszyscy jak jeden mąż, od kapitana po marynarza, kręcą się po m/s Korzeniowskim w strasznym napięciu. Każdy się martwi, a niektórzy nieświadomie podsycają nerwową atmosferę, wymyślając przeróżne teorie, nawet spiskowe. Tak więc czekamy niespokojnie, z niecierpliwością na Jokohamę, w której być może pojawią się jakieś rzetelne wieści.

Czasu, co oczywiste, w żaden sposób nie da się przyspieszyć, można jednak go sensownie wypełnić, żeby przynajmniej ograniczyć ból czekania i narastający niepokój. Drugi mechanik, z którym jestem na wachcie jako asystent, wynajduje więc przeróżne roboty, na siłę wręcz, żeby tylko czymś zająć siebie i mnie, żebyśmy nie mieli czasu na myślenie o tym, co się dzieje w domu.

Gorzej jest po pracy, ale z doświadczenia już wiemy, że dobrze jest przebywać w grupie, choćby w kameralnym gronie, żeby tylko mieć towarzystwo, nawet w trakcie usilnych prób złapania czegokolwiek za pomocą kręcenia gałkami radioodbiornika. To bardzo ważne, bo to dodawanie sobie nawzajem otuchy, wspieranie się dobrym albo mądrym słowem, albo słowem rozweselającym, także podczas wieczornego picia piwa, które ułatwia zasypianie.

Jak przewidziano, do Jokohamy wchodzimy w nocy, pod koniec naszej wachty. Po zakończonych manewrach wychodzimy na pokład, żeby zerknąć na miejsce, w którym nas przywiązali. Stoimy przy obszernym placu z kontenerami, w oddali widać potężne magazyny, ponad których dachami, po drugiej stronie pirsu, górują nadbudówki wielkiego statku, prawdopodobnie rorowca[2]. Wdychamy głęboko powietrze, żeby poczuć zapach Japonii.

— A więc, panie as, mam propozycję — mówi drugi mechanik Kazik. — Spokojnie weźmy teraz prysznic, a potem przejdźmy się chociaż tu, po porcie, żeby popatrzeć i rozprostować gnaty.

— Jasne, dobra myśl — odpowiadam uradowany. Też miałem taki zamiar, ale nie byłem pewien, czy znajdę towarzystwo.

Schodzimy po trapie na asfaltowe podłoże. Nareszcie spacer z normalnym gruntem pod stopami. Nawet nie oglądamy się na nasz statek, popatrzymy na niego z drogi powrotnej. Teraz kierujemy się na drugą stronę pirsu, gdzie chcemy zerknąć na dziwo, które tam stoi. Omijamy budynki magazynów i z daleka widzimy, że to faktycznie ro-rowiec, a może nawet typu con-ro, bo widać, że w części dziobowej ma na pokładzie kontenery. Ukośna rampa rufowa leży na kei, ale nic się nie dzieje. Widocznie jest przerwa w rozładunku. Podchodzimy bliżej, żeby odczytać nazwę i stwierdzamy, że to statek norweskiego armatora. Oglądamy z podziwem i delikatną zazdrością, chociaż nie mamy się czego wstydzić — nasz semikontenerowiec m/s Józef Conrad Korzeniowski też jest niczego sobie.

Zza pleców dochodzą do nas czyjeś głosy. Odwracamy się i ze zdumieniem widzimy gromadę dokerów. Siedzą pod ścianą magazynu i jedzą kanapki. Mają przerwę na posiłek, stąd taka cisza w porcie. Coś do nas wołają łamaną angielszczyzną. Podchodzimy bliżej, żeby dobrze usłyszeć.

— Z tamtego statku jesteście? — pytają, machając w kierunku naszej strony pirsu.

— Tak — odpowiadamy. — Przed chwilą zacumowaliśmy.

— Piękny statek! A skąd jesteście?

— Z Polski! — odpowiadamy i podchodzimy jeszcze bliżej.

— A… Polska! — wołają dokerzy i wyraźnie się ożywiają, wszyscy sympatycznie uśmiechnięci. — Poland! Bravo! Good strike! Good Walesa!

Wracamy dookoła magazynu, za jakiś czas już z widokiem na nasz piękny statek. Wracamy i trochę lżej nam jest na sercu. Usłyszeliśmy good strike i good Walesa! To miłe i budujące, i znaczy, że jest good, czyli nie może być źle w kraju. Ciekawe tylko, co to za koleś ten Walesa? Nigdy o takim nie słyszeliśmy.

W drodze powrotnej do Hong Kongu pogoda już nam nie sprzyja. Podobno nawet uciekamy przed okiem tajfunu. Jednak nastroje wśród załogi zdecydowanie się poprawiły. Wszystko już wiemy, co się w kraju dzieje. To znaczy, wiemy o strajkach, o Solidarności, a nawet o skandalu z radiem Gdynia Radio, które przestało nas informować, i o tym, że ktoś za to beknie. Jeden z marynarzy zaczął nawet zakładać komórkę Solidarności na statku. Zrobił listę i zbiera podpisy chętnych. Bez wahania składam swój autograf, a także wielu innych, mimo że gania za nami sekretarz OOP[3], ostrzega nas, straszy, a nawet grozi, twierdząc, że wciąż do końca w niczym nie mamy pewności.

Jasne… Pewności nie mamy, ale mamy gdzieś sekretarza OOP i pijąc piwo w kabinie drugiego mechanika Kazika, robimy sobie z niego kpiny. Kazik jednak w pewnej chwili poważnieje i mówi:

— Panowie, prawdę mówiąc… — przerywa na moment, sprawdzając, czy wszyscy słuchamy. — Prawdę mówiąc, jesteśmy bohaterami.

— O… Coś takiego! — Trzeci mechanik próbuje robić sobie z tego śmichy.

— No tak, zastanów się — drugi nadal mówi całkiem serio. — Przecież rzeczywiście nic na sto procent nie wiemy. Nie mamy pojęcia, czy na przykład w kraju nas natychmiast z PLO[4] nie wypierdolą. Absolutnie nie możemy się czuć bezpieczni. Podpisując tę listę, stanęliśmy po określonej stronie. Ryzykujemy i walczymy. Uważam, że nasz heroizm w niczym nie jest mniejszy od heroizmu tych, którzy teraz gdzieś tam śpią na styropianie.

Wszyscy milkną i w kabinie Kazika słychać tylko, jak za otwartym oknem gada lekko wzburzone morze. Kadłub statku delikatnie kiwa się na boki, gnając teraz, jak to mówią, z górki, czyli do domu. Dopijamy piwo i każdy idzie do swojej koi, dalej tłuc się już tylko z własnymi myślami.

[1] U radiego — czyli u radiooficera.

[2] Rorowiec — statek typu Ro-Ro, czyli przystosowany do przewozu ładunków tocznych i wszelkiego rodzaju pojazdów.

[3] OOP — Okrętowa Organizacja Partyjna PZPR (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej).

[4] PLO — Polskie Linie Oceaniczne.

Bull

Holowniki czekają już tylko na podniesienie trapu. Nadchodzi chwila wyjścia w morze, a jeśli tak, to najlepszy widok mamy z pokładu szalupowego. Więc tu jestem, bo lubię obserwować takie manewry. Rysiu Motorek też tu stoi, za nim Wiesiek Marynarz, dalej, przy samej szlupie Jurek, Trzeci Mechanik, a przy zejściu na niższy pokład, po mojej prawej, potężnym cielskiem góruje nad całą resztą Drugi Mechanik Kazik.

— Głupia sprawa. Chyba nie będziemy mogli odpłynąć. — Kazik mówi ściszonym głosem, jakby przekazywał jakąś tajemnicę tylko do mnie.

— No? Nic nie wiem. Coś w maszynie piardło?

— Można tak powiedzieć. Nasz Chief jest nieobecny.

— Jak to? Nie rozumiem…

— Po prostu. Bull nie wrócił.

Zaniemówiłem. Bull to przecież Starszy Mechanik. Jak może być nieobecny? Chociaż, myślę sobie, wszyscy o nim słyszeli, bo tak morska wieść niesie, że znany jest z różnych ekstrawaganckich poczynań. Podobno nawet kiedyś na koniu pod trap przygalopował. Biegł na statek, gdzieś w Nowym Porcie, pełen obawy, że się spóźni na wyjście w morze i po drodze natknął się na wóz konny. Nikt nie wie, jakimi argumentami zmusił furmana do wyprzęgnięcia konia. W każdym razie dalej pognał na zwierzaku, na oklep, pod trap zajeżdżając z ułańską fantazją.

Teraz jednak mamy nieco inną sytuację. Rio De Janeiro jest miastem ogromnym i trudno powiedzieć, czy gdzieś tu dałoby się spotkać konia.

O… Syrena wyje! Wszyscy spoglądamy w górę, w kierunku mostka, a potem w dół. Marynarz zaczyna się szykować do podnoszenia trapu.

— Niezłe jaja. Chyba chcą go zostawić!

— Na to się zanosi. Ale nie ma wyjścia, przecież holowniki kosztują.

Drugi Mechanik blednie co nieco. Jeśli tak się stanie, to cała maszyna jemu przypadnie. No właśnie… Z dołu słychać, jak zaczyna pracować winda trapu. Już po ptakach. Chief ma przechlapane.

— Bull ma przechlapane — mówi Drugi Mechanik Kazik.

— Taak… Ale co się mogło stać, do kurwy nędzy?

Znowu dźwięk syreny, potem drugi, z holownika. Wszystkie blachy statku przeszywa dreszcz. Czwarty Mechanik Andrzej dał kopa wajchą rozruchową i gary silnika głównego zostają wprawione w ruch za pomocą sprężonego powietrza. Silnik startuje i śruba pod rufą zaczyna bełtać wodę.

— No patrz, kurwa, oni naprawdę jadą.

Prawie sto pięćdziesiąt metrów kadłuba drży niczym cielsko ogromnego, obudzonego ze snu zwierzęcia. I kiedy wydaje się, że już na bank holowniki nas obrócą i pognamy w morze, nagle ktoś woła:

— Idzie! Patrzcie, idzie!

Jak jeden mąż spoglądamy we wskazaną stronę. Rzeczywiście, to Bull, chociaż, prawdę mówiąc, słowo „idzie” nie jest tu szczęśliwie zastosowane. Jego masywny korpus wygląda raczej jak coś, co się toczy. Z dosyć dużą prędkością, o dziwo, dzięki czemu ruch ten można śmiało zaliczyć raczej do biegania.

„Maszyna stop” i „trap w dół” — w takiej sytuacji to komendy oczywiste. Mocno zdyszany Starszy Mechanik gramoli się na pokład.

Zgromadzenie w mesie oficerskiej jest takie jak podczas seansu dobrego filmu, na przykład pod tytułem „Seksmisja”. Bull siedzi na swoim miejscu na kanapie, przy karcianym stoliku, pochylając masywny kark jakby do ataku. Potężnie umięśnione bary podrygują w trakcie nerwowej gestykulacji, a całości brakuje tylko byczych rogów, żeby w pełni wyrazić dramatyzm sytuacji.

— No więc, panowie, to było coś niespotykanego. Nigdy nie przypuszczałem, że dam się wepchnąć w takie gówno — sapie i podnosi głowę, żeby zaczerpnąć powietrza. Po chwili jeszcze niżej ją opuszcza, jakby zobaczył czerwoną płachtę. — Tyle razy byłem w tym Florida Bar i nigdy nie wpadłem na transwestytę. Zbok pierdolony. Wyglądał jak niezła dupeńka, więc poszliśmy do jakiegoś hotelu. Ciemno było i z początku zapowiadało się nieźle. Już nawet gacie ściągałem, ale patrzę nagle, bo coś mi nie gra. Coś mu, kurwa, sterczy w wiadomym miejscu. Zbok jeden, no… I wtedy jak mu nie przypierdolę! Wszyscy wiecie, że mam niezłą korbę w łapie. No a w tym hotelu, wiadomo, ściany papierowe. Więc jak mu z prawego przydzwoniłem, to wyleciał na ulicę. Taka draka się zrobiła, że skurwysyny gliniarze przyjechali i mnie zwinęli. No i trzymali tak długo, że ledwo na statek zdążyłem. Ot i cała historia. Wam, młodym, ku przestrodze.

Słuchamy wszyscy z niedowierzaniem i kiedy Bull kończy, robi się cicho. Tylko na kilka sekund jednak, bo w końcu kto wytrzymałby dłużej? Mesa wypełnia się tak gromkim śmiechem, że nikt nawet nie zauważa, jak Jasiu Praktykant, w nerwowym tiku kiwając głową, powtarza kilka razy swoje „po chuj to?” — wiadomą u niego oznakę, że jest zdumiony, zakłopotany albo nawet przerażony.

Bife de Chorizo

Stoimy przy kei w pobliżu Avenida Don Pedro de Mendoza, skąd nie jest bardzo daleko do legendarnej dzielnicy La Boca. A tam czeka uliczka Caminito, gdzie w którejś z licznych knajpek na pewno robią bife de chorizo. Albo ciuracho — jak mówią marynarze. Mówią też, że w Buenos Aires to gwóźdź programu. I pewno nie tylko w Buenos Aires, ale też w całej Argentynie. Nasłuchałem się o tym sporo opowieści. Już po wyjściu z Santos temat argentyńskiego mięsa dominował w mesie oficerskiej. Może dlatego, że drugi mechanik Kazik i starszy mechanik Bull uwielbiają dobrze zjeść, a kiedy się dowiadują, że obaj maszynowi asystenci, czyli Zbyszek i ja, nie wiedzą, co to ciuracho — stawiają sobie za punkt honoru zafundować nam, biednym asom, ten specjał, jak się patrzy.

— Pamiętaj, second — mówił chief. — Kiedy tylko będzie okazja, bierzemy chłopaków do La Boca.

Śpieszę się, żeby dokończyć czyszczenie wirówki. Kilka talerzy zostało do obrobienia i zaczynam składać. Jeszcze pół godziny koncentracji, bo tu nie wolno się pomylić. Chodzą słuchy, że ktoś źle złożył i potem talerze sterczały powbijane w stalowe ściany maszynowni. To z pewnością tylko legenda, bo jak można źle złożyć wirówkę? Przecież wystarczy przestudiować dokumentację. I jest też Zbyszek, który daje mi dobre rady, na przykład pokazując czyszczenie „półautomatyczne”, co znacznie przyśpiesza cały nieprzyjemny proces. Zbyszek robi drugi rejs na tym statku i wszystko już dobrze opanował.

Do końca służby mam jeszcze trochę czasu, więc pozwalam sobie na papierosa. Siadam na blacie warsztatu, głęboko wciągając dym w płuca. Patrzę na odkryte bebechy wirówki, myślami jednak błądzę gdzie indziej, w niedawny czas przeszły, do mesy:

— Bife de chorizo można zjeść tylko w Argentynie — mówi Bull, starszy mechanik. — Już na niejednym statku widziałem kucharza, który próbował coś kombinować i tylko się ośmieszył.

— Jak to? — pytamy. — Tajna receptura jakaś? Specyficzne przyprawy, tylko tu dostępne?

— Nie. To mięso… Mięso jest sednem sprawy — odpowiada Bull z miną znawcy. — To może być tylko taka krowa, która się urodziła na pampie, pod gołym niebem, a nie w oborze. Biega w stadzie, wolna, młoda i dzika. A mięso wykrawa się z grzbietu, przy kręgosłupie, mniej więcej w połowie długości.

— Tak właśnie, to zasadnicza sprawa — przytakuje drugi mechanik. — Jednak o przyprawach nie zapominaj. Też mają znaczenie, no i przecież sam sposób pieczenia.

— Tak, tak… Ale nic więcej im nie opowiadaj. Sami zobaczą i posmakują.