Zaklinacz - Donato Carrisi - ebook + audiobook + książka

Zaklinacz ebook i audiobook

Donato Carrisi

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Na czele zespołu dochodzeniowego, do którego należy młoda policjantka Mila Vasquez, stoi profiler, doktor Goran Gavila, ekspert w odnajdywaniu zaginionych dzieci. Oboje zdają sobie sprawę, że przyjdzie im się zmierzyć z sadystycznym mordercą, który podsuwa tropy prowadzące do sprawców kolejnych zbrodni – tak zwanych porządnych obywateli.

Mila i Goran nie mają jednak pojęcia, jak perfidna jest gra, którą prowadzi tajemniczy przeciwnik. I nie wiedzą, że w tej grze również im została przypisana określona rola.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 45 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,4 (930 ocen)
557
233
106
25
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
toroj

Całkiem niezła

Dobrze się słuchało, a tu nagle ucięta końcówka i nie wiadomo co dalej.
Megi1122

Całkiem niezła

ksiazka ok ale audiobook jest niekompletny o c o chodzi??? lekotori znudzilo sie po 33 rodziale?
30
barhel91

Całkiem niezła

Książka została mi polecona przez osobę, której gust czytelniczy jest niemalże identyczny, a wszelkie pozycje, które oboje przeczytaliśmy zawsze budziły w nas podobne odczucia. Zatem, kiedy usłyszałem, że "Zaklinacz", to lektura wgniatająca w fotel, nie mogłem sobie odmówić przyjemności spędzenia z nią czasu. Historia od samego początku zapowiada się ciekawie. Mila jest funkcjonariuszką policji, specjalizującą się w odnajdywaniu zaginionych dzieci. Tymczasem zostaje poproszona o pomoc w sprawie zaginionych 5 dziewczynek. Problem polega na tym, że zgłoszonych zostało 5 zaginięć, a tymczasem policja trafia na zbiorową mogiłę, w której zakopanych było 6 dziecięcych rączek. Czy to oznacza, że jest jakaś ofiara, o której policji nie wiadomo? Pomysł na fabułę autor ma całkiem niezły. Od pierwszych stron czytelnikowi włos się jeży... Niestety takie odczucia nie pozostają na długo. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że autor ma zbyt wiele pomysłów, akcja staje się coraz bardziej zawiła i ...
21
kamykoid

Dobrze spędzony czas

Audiobook urywający się kilka rozdziałów przed końcem książki to jest jakiś marny żart.
10
neatka
(edytowany)

Z braku laku…

Nie wiem skąd te zachwyty.. Pomysł niezły, ale realizacja fatalna. Pseudopsychologia na każdym kroku, wnioski z dupy wzięte, akcja nielogiczna i nieprawdopodobna, bohaterowie niewiarygodni, bzdura goni bzdurę. Dla mało wymagających czytelników.
10

Popularność




W tej grze karty już dawno zostały rozdane…

CZY ISTNIEJE CHOĆ CIEŃ SZANSY, ŻE SZÓSTA ZAGINIONA DZIEWCZYNKA JESZCZE ŻYJE?

W parku znaleziono odcięte dłonie sześciu dziewczynek. Ustalono tożsamości tylko pięciu z nich. Na czele zespołu dochodzeniowego, do którego należy młoda policjantka Mila Vasquez, stoi profiler, doktor Goran Gavila, ekspert w odnajdywaniu zaginionych dzieci. Oboje zdają sobie sprawę, że przyjdzie im się zmierzyć z sadystycznym mordercą, który podsuwa tropy prowadzące do sprawców kolejnych zbrodni – tak zwanych porządnych obywateli. Mila i Goran nie mają jednak pojęcia, jak perfidna jest gra, którą prowadzi. I nie wiedzą, że w tej grze również im została przypisana określona rola.

DONATO CARRISI

Włoski pisarz, scenarzysta i dramaturg. Absolwent prawa specjalizujący się w kryminologii. Od 1991 r. współpracuje z telewizją RAI. Jest autorem scenariuszy do kilku bardzo popularnych we Włoszech seriali.

Powieść Zaklinacz (2009 r.), debiut literacki Carrisiego, przyniosła mu niesamowity sukces: tłumaczenia na 20 języków, milion sprzedanych egzemplarzy, wysokie i długo utrzymujące się pozycje na włoskich i światowych listach bestsellerów, nagrodę Bancarella oraz nominację do prestiżowej francuskiej Prix des lecteurs.

Kolejne powieści – Trybunał dusz i Hipoteza zła – ugruntowały wysoką pozycję pisarza wśród autorów kryminałów na całym świecie.

W labiryncie to druga w karierze Donato Carrisiego ekranizacja własnej powieści. Za poprzednią, Dziewczynę we mgle, otrzymał w 2018 r. nagrodę Włoskiej Akademii Filmowej – odpowiednik amerykańskiego Oscara – za debiut reżyserski.

donatocarrisi.it

Tego autora

DZIEWCZYNA WE MGLE

W LABIRYNCIE

Paenitentiaria Apostolica

TRYBUNAŁ DUSZ

ŁOWCA CIENI

WŁADCA CIEMNOŚCI

Mila Vasquez

ZAKLINACZ

HIPOTEZA ZŁA

Tytuł oryginału:

IL SUGGERITORE

Copyright © Donato Carrisi 2009

All rights reserved

Published by arrangement with Luigi Bernabo Associates S.R.L.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Jan Jackowicz 2011

Redakcja: Beata Słama

Zdjęcie na okładce: MarinaP/Shutterstock.com

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-988-0

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

1

Miejsce w pobliżu W.5 lutego

Unosiła go wielka ćma poruszająca się na pamięć w ciemnościach nocy. Jej rozsiewające kurz skrzydła wibrowały, omijając zasadzki górskich szczytów, nieruchomych niczym olbrzymy śpiące ramię przy ramieniu.

W górze aksamitne niebo. Niżej las. Bardzo gęsty.

Pilot odwrócił się do pasażera i wskazał widniejącą przed nimi rozległą białą plamę, podobną świetlistej gardzieli wulkanu.

Helikopter skręcił w jej kierunku.

Siedem minut później wylądowali na poboczu drogi publicznej. Była zamknięta, a w okolicy ustawiono policyjne blokady. Mężczyzna w granatowym garniturze, z trudem przytrzymując powiewający krawat, podszedł aż pod łopaty wirnika, żeby przywitać pasażera.

– Witam, doktorze, czekaliśmy na pana! – odezwał się, przekrzykując ryk maszyny.

Goran Gavila nie odpowiedział.

Agent do zadań specjalnych Stern dodał:

– Proszę tędy, wyjaśnię panu wszystko po drodze.

Ruszyli krętą ścieżką, zostawiając za sobą huczący śmigłowiec, który wzbijał się w górę, by po chwili rozpłynąć się na atramentowym niebie.

Mgła osiadała niczym całun, odsłaniając zarysy wzgórz. Wszędzie unosił się zapach lasu, złagodzony przez nocną wilgoć, która pełzła po ubraniach, muskając chłodnym dotykiem skórę.

– Sprawa nie była prosta, zapewniam pana. Musi pan to zobaczyć na własne oczy.

Funkcjonariusz policji Stern wyprzedzał Gorana o kilka kroków, rozgarniając krzaki, i mówił, nie patrząc na niego:

– Zaczęło się dziś rano koło jedenastej. Dwaj chłopcy z psem idą ścieżką. Wchodzą do lasu, wspinają się na wzgórze i docierają na polanę. Pies to nowofundlandczyk, wie pan, z tych, co lubią grzebać w ziemi… Zwierzę zaczyna szaleć, bo coś wywęszyło. Wygrzebuje dołek. I pokazuje się pierwsza.

Goran starał się dotrzymać mu kroku, gdy zagłębiali się w coraz gęstsze zarośla porastające zbocze, z każdym ich krokiem bardziej strome. Zauważył, że spodnie Sterna mają nieduże rozdarcie na wysokości kolan, znak, że tej nocy przebył ten szlak kilka razy.

– Oczywiście chłopcy natychmiast uciekają i zawiadamiają miejscową policję – ciągnie agent. – Ci zjawiają się, badają teren, wszystkie nierówności, szukają śladów. Potem któremuś przychodzi na myśl pokopać jeszcze, żeby sprawdzić, czy jest coś więcej… i pojawia się druga! W tym momencie wzywają nas. Jesteśmy tu już od piętnastej. Nie wiemy dotąd, ile jeszcze tego jest pod ziemią. O, to tutaj…

Przed nimi otworzyła się mała polana oświetlona reflektorami – świetlisty wylot wulkanu. Zapachy lasu nagle znikły i obu uderzył zapach nie do pomylenia z żadnym innym. Goran uniósł głowę, żeby lepiej go poczuć.

– Kwas fenolowy – mruknął do siebie.

I zobaczył.

Krąg małych dołków. I ze trzydziestu ludzi w białych kombinezonach kopiących w nieziemskim świetle halogenów, zaopatrzonych w małe łopatki i pędzle do usuwania ziemi. Kilku przesiewało trawę, inni fotografowali i starannie katalogowali wszystkie znaleziska. Ich ruchy były precyzyjne, odmierzone, hipnotyczne, owiane sakralną ciszą, którą od czasu do czasu przerywał tylko cichy trzask fleszów.

Goran dostrzegł agentów specjalnych Sarah Rosę i Klausa Borisa. Był też inspektor Roche, szef zespołu śledczego, który go zauważył i od razu ruszył wielkimi krokami w jego stronę. Zanim zdążył otworzyć usta, doktor uprzedził go pytaniem:

– Ile?

– Pięć. Wszystkie o długości pięćdziesięciu centymetrów, szerokości dwudziestu i głębokości także pięćdziesięciu… Co twoim zdaniem można zakopać w takich dołkach?

We wszystkich to samo. Taki sam obiekt.

Kryminolog patrzył na niego wyczekująco.

– Lewą rękę – odpowiedział Roche.

Goran spojrzał na ludzi w białych kombinezonach, którzy pracowali na tym absurdalnym cmentarzu. Ziemia oddawała jedynie szczątki w stanie rozkładu, ale źródło tego zła należało umiejscowić wcześniej, przed tą pełną niepewności, nierealną chwilą.

– To one? – zapytał Goran, ale tym razem znał odpowiedź.

– Z badania białka C-reaktywnego wynika, że należą do osób płci żeńskiej, rasy białej, w wieku od dziewięciu do trzynastu lat…

Dziewczynki.

Roche wypowiedział te słowa bezbarwnym tonem. Wyrzucił je niczym ślinę, która po zbyt długim trzymaniu w ustach robi się gorzka.

Debby. Anneke. Sabine. Melissa. Caroline.

Zaczęło się dwadzieścia pięć dni temu, od wzmianki w prowincjonalnej gazecie o zniknięciu młodej uczennicy college’u dla dzieci z zamożnych rodzin. Wszyscy przypuszczali, że to ucieczka. Dwunastoletnia bohaterka miała na imię Debby. Jej koleżanki zapamiętały, że widziały ją, jak wychodziła po zakończeniu lekcji. W żeńskim internacie zauważono jej nieobecność dopiero podczas wieczornego apelu. Sprawa pod każdym względem przypominała jedno z tych wydarzeń, które kwitowane są krótkim artykulikiem na trzeciej stronie, po czym zainteresowanie słabnie w oczekiwaniu na przewidywane szczęśliwe zakończenie.

Ale potem znikła Anneke.

Doszło do tego w małej osadzie, składającej się z drewnianych domków i białego kościoła. Anneke miała dziesięć lat. Z początku myślano, że może zabłądziła w lesie, po którym często jeździła na rowerze górskim. W poszukiwaniach uczestniczyli wszyscy mieszkańcy. Bez skutku.

Zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę z tego, co się naprawdę dzieje, wydarzyło się to znowu.

Trzecia dziewczynka miała na imię Sabine i była najmłodsza ze wszystkich. Siedem lat. Stało się to w mieście, w sobotni wieczór. Rodzice zabrali ją do wesołego miasteczka, jak wiele innych rodzin mających dzieci. Tam wsiadła na konika karuzeli, która była zapełniona dziećmi. Jej matka patrzyła, jak mija ją po raz pierwszy, i pomachała jej. Potem pokazała się po raz drugi i matka pomachała jej znowu. Gdy konik wrócił po raz trzeci, Sabine nie było.

Dopiero wtedy ktoś pomyślał, że zniknięcie trzech dziewczynek w ciągu zaledwie trzech dni jest dziwne.

Podjęto poszukiwania na szeroką skalę. Ukazały się apele w telewizji. Od razu zaczęto mówić o jednym lub kilku maniakach, może nawet o bandzie. W rzeczywistości brakowało elementów, które pozwoliłyby sformułować dokładniejszą hipotezę śledczą. Policja udostępniła linię telefoniczną przeznaczoną do zbierania informacji, także od anonimowych informatorów. Były setki sygnałów, na sprawdzenie wszystkich potrzeba byłoby miesięcy. Ale żadnego śladu dziewczynek. Co więcej, ponieważ zaginęły w różnych miejscach, lokalne posterunki policji nie mogły się porozumieć co do jurysdykcji.

Dopiero wtedy działania podjęła jednostka śledcza badająca poważne zbrodnie, którą kierował inspektor Roche. Przypadki zaginięć nie wchodziły w zakres jej kompetencji, ale narastająca psychoza sprawiła, że zrobiono wyjątek.

Roche i jego ludzie zajmowali się już sprawą, gdy zniknęła dziewczynka numer cztery.

Melissa była najstarsza, miała trzynaście lat. Jak w przypadku wszystkich dziewczynek w jej wieku także jej rodzice zakazali wychodzenia wieczorem, obawiając się, że mogłaby paść ofiarą maniaka, który terroryzuje kraj. Zakaz ten zbiegł się jednak z dniem jej urodzin, a Melissa miała na ten wieczór inne plany. Wraz z koleżankami zaplanowała wymknięcie się z domu, żeby świętować urodziny w kręgielni. Zjawiły się tam wszystkie. Nie pokazała się tylko Melissa.

Rozpoczęło się polowanie na potwora, często chaotyczne i improwizowane. Do działania ruszyli sąsiedzi, gotowi także dokonać samosądu. Policja ustawiła blokady na drogach. Zaczęto przeprowadzać dokładniejsze kontrole osobników skazanych w przeszłości albo podejrzanych o przestępstwa przeciwko nieletnim. Rodzice nie mieli odwagi pozwalać dzieciom na wyjście z domu nawet do szkoły. Wiele szkół zamknięto z powodu małej frekwencji. Ludzie opuszczali domy tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. W pewnych godzinach małe i duże miasta pustoszały.

Przez kilka dni nie było doniesień o nowych zniknięciach. Wielu zaczęło myśleć, że podjęte środki i zabezpieczenia odniosły skutek, pozbawiając maniaka odwagi. Mylili się.

Porwanie piątej dziewczynki było najbardziej sensacyjne.

Miała na imię Caroline i jedenaście lat. Została porwana z własnego łóżka, gdy spała w pokoju sąsiadującym z sypialnią rodziców, którzy niczego nie zauważyli.

Pięć dziewczynek uprowadzonych w ciągu tygodnia. A potem siedemnaście dni spokoju.

Aż do tej chwili.

Aż do tych pięciu rąk zakopanych w ziemi.

Debby. Anneke. Sabine. Melissa. Caroline.

Goran przeniósł wzrok na krąg małych dołków. Makabryczne kółko pięciu rąk. Wydawało się, że słychać dziecięcą wyliczankę recytowaną przez ich właścicielki.

– Od tej chwili jest jasne, że nie chodzi o zwykłe zaginięcia – mówił Roche, ruchem ręki przywołując do siebie wszystkich na krótką odprawę.

Był to stały zwyczaj. Rosa, Boris i Stern podeszli i stanęli, ze wzrokiem wbitym w ziemię i rękami założonymi z tyłu.

– Myślę o osobniku, który ściągnął nas dzisiejszej nocy w to miejsce – zaczął Roche. – Który przewidział, że to wszystko się wydarzy. Jesteśmy tu, ponieważ on tego chciał, ponieważ on tak to sobie wyobraził. I zorganizował to wszystko dla nas. Bo to widowisko jest dla nas, moi państwo. Tylko dla nas. Przygotował je starannie, zawczasu wyczuwając smak tej chwili, naszą reakcję. Żeby nas zadziwić. Żeby nam zakomunikować, że jest wielki i potężny.

Słuchający go pokiwali głowami.

Kimkolwiek mógł być sprawca, działa bez przeszkód.

Roche, który już dość dawno temu włączył do zespołu Gavilę jako pełnoprawnego członka, zauważył, że kryminolog jest roztargniony, wpatruje się w coś, jakby próbował sformułować jakąś myśl.

– A co ty o tym myślisz, doktorze?

Goran wypowiedział tylko jedno słowo:

– Ptaki.

W pierwszej chwili wydawało się, że nikt nie wie, o co mu chodzi.

– Nie zwróciłem na nie uwagi po przyjeździe i zrobiłem to dopiero teraz. To dziwne. Posłuchajcie…

Z ciemnego lasu dobiegały głosy tysięcy ptaków.

– Śpiewają – zdumiała się Rosa.

Goran odwrócił się do niej i pokiwał głową.

– To reflektory… Wzięły te światła za początek świtu. I śpiewają – zauważył Boris.

– Wydaje się wam, że jest w tym jakiś sens? – podjął Goran, tym razem patrząc na nich. – A jednak jest… Pięć rąk zakopanych w ziemi. Członki. Bez ciał. Można by pomyśleć, że brak w tym wszystkim prawdziwego okrucieństwa. Bez ciał nie ma twarzy. Bez twarzy nie ma konkretnych jednostek, nie ma osób. Musimy zadać sobie tylko pytanie: „Gdzie są te dziewczynki?”. Bo tu ich nie ma. Nie możemy spojrzeć im w oczy. Nie możemy stwierdzić, że są takie jak my. Ponieważ w istocie nie ma w tym niczego ludzkiego. Są tylko członki… Żadnego współczucia. On nam na nie nie pozwolił. Pozostawił nam tylko strach. Nie można poczuć litości dla tych małych ofiar. Chce nam tylko dać do zrozumienia, że nie żyją… Widzicie w tym jakiś sens? Tysiące ptaków w ciemnościach, zmuszonych do krzyku wokół światła, które nie miało prawa się pojawić. My ich nie widzimy, ale one nas obserwują – tysiące ptaków. Czym one są? Zwyczajnym zjawiskiem. Ale także ofiarami iluzji. A trzeba uważnie przyglądać się iluzjonistom: czasami zło nas okłamuje, przybierając kształt najprostszych rzeczy.

Milczenie. Po raz kolejny kryminolog uchwycił drobne, ale doniosłe znaczenie symboliczne. To, czego inni często nie potrafili dostrzec albo – jak w tym przypadku – usłyszeć. Szczegółów, zarysów, odcieni. Delikatnej otoczki rzeczy, mrocznej aury, w której kryje się zło.

Każdy morderca ma „plan”, precyzyjny szablon, który dostarcza mu satysfakcji, napawa dumą. Najtrudniejszym zadaniem jest zrozumieć tę jego wizję. Właśnie dlatego znalazł się tu Goran. Dlatego został wezwany. Aby odkrył to niewytłumaczalne zło, wykorzystując swoją wiedzę.

W tym momencie zbliżył się do nich jeden z pracowników technicznych w białym kombinezonie i z zakłopotaną miną zwrócił się do inspektora:

– Panie Roche, mamy pewien kłopot… tych rąk jest sześć.

2

Nauczyciel muzyki przemówił.

Ale nie to ją uderzyło. I to nie po raz pierwszy. Wielu osobników mieszkających samotnie wypowiada na głos swoje myśli, gdy przebywają w czterech ścianach własnego mieszkania. Zdarzało się, że także Mila mówiła do siebie, gdy była w domu.

Nie. Nowość polegała na czym innym. Wynagradzała ją za cały tydzień skrytego wyczekiwania spędzony w zimnym aucie, które zaparkowała naprzeciwko brązowego domu, aby śledzić przez małą lornetkę jego wnętrze, to, jak przemieszcza się ten człowiek około czterdziestki, otyły i o bladej cerze, który chodził spokojnie po swoim małym uporządkowanym świecie, powtarzając ciągle te same ruchy, jakby stanowiły pajęczą sieć znaną tylko jemu.

Nauczyciel muzyki przemówił. Ale nowością było to, że tym razem wypowiedział imię.

Mila patrzyła, jak na jego wargach pojawia się ono litera po literze. „Pablo”. Było to potwierdzenie, klucz umożliwiający wejście do tego tajemnego świata. Teraz już wiedziała.

Nauczyciel muzyki ma gościa.

Jeszcze zaledwie dziesięć dni temu Pablo był tylko ośmioletnim dzieckiem o kasztanowych włosach i żywych oczach, które uwielbiało kręcić się po dzielnicy na deskorolce. Pewne było jedno: jeśli Pablo szedł do sklepu na polecenie matki albo babci, brał deskorolkę. Spędzał całe godziny, jeżdżąc tam i z powrotem po ulicy. Dla sąsiadów, którzy patrzyli, jak przejeżdża pod ich oknami, mały Pablito – jak go wszyscy nazywali – stanowił część krajobrazu.

Być może także dlatego nikt niczego nie zauważył w tamten lutowy ranek w niewielkiej dzielnicy willowej, gdzie wszyscy znali się z imienia, a domy i żywoty mieszkańców były do siebie podobne. Na pustej ulicy pojawiło się zielone volvo combi – nauczyciel muzyki wybrał je zapewne dlatego, że było podobne do wielu innych rodzinnych aut zaparkowanych w wąskich alejkach. Spokój najzwyklejszego sobotniego poranka zakłócił tylko szum sunących powoli po asfalcie kół i jednostajne terkotanie deskorolki, która stopniowo zwiększała szybkość… Trzeba było sześciu długich godzin, aby ktokolwiek zorientował się, że wśród odgłosów tej soboty czegoś brakuje. Tego terkotania. I że w chłodzie poranka małego Pabla wchłonął skradający się cień, który nie chciał go zwrócić, oddzielając go od ulubionej deski.

Deska z czterema kółkami leżała obok uwijających się policjantów, którzy wzięli dzielnicę w posiadanie.

Działo się to zaledwie dziesięć dni temu.

Dla Pabla mogło być już za późno. Za późno dla jego kruchej dziecięcej psychiki. Za późno, aby z tego złego snu obudził się bez urazów.

Teraz deskorolka znajdowała się w bagażniku auta policjantki razem z innymi przedmiotami, zabawkami, ubraniami. Mila natrafiła na nie w poszukiwaniu drogi, którą należało obrać, a one doprowadziły ją do tej brązowej kryjówki. Do nauczyciela muzyki uczącego w szkole średniej, a w niedzielne poranki grywającego w kościele na organach. Był wiceprezesem towarzystwa muzycznego, które co roku organizowało mały festiwal muzyki Mozarta. Anonimowym i nieśmiałym samotnikiem w okularach, zaczynającym łysieć, o spoconych i miękkich dłoniach.

Mila dobrze mu się przyjrzała. Ponieważ na tym polegał jej talent.

Wstąpiła do policji, mając precyzyjnie określony cel, i po ukończeniu akademii policyjnej poświęciła mu się bez reszty. Nie interesowali jej przestępcy, a tym bardziej prawo. Nie z tego powodu przeczesywała wszelkie zakątki, w których gnieździ się mrok, gdzie bez przeszkód gnije ludzka egzystencja.

Gdy odczytała imię Pabla na ustach człowieka, który go więził, poczuła ukłucie w lewej nodze. Być może spędziła zbyt wiele godzin w samochodzie, czekając na ten znak. A może także z powodu rany na udzie, która była zaszyta w paru miejscach.

Opatrzę ją potem, przyrzekła sobie. Potem. Bo formułując tę myśl, Mila postanowiła wejść natychmiast do domu, żeby przełamać urok i położyć kres koszmarowi.

– Funkcjonariusz Mila Vasquez do centrali: zidentyfikowany podejrzany o porwanie małego Pabla Ramosa. Mieszka w brązowym domu pod numerem dwadzieścia siedem przy alei Alberas. Możliwe zagrożenie.

– Przyjąłem. Wysyłamy kilka patroli, zajmie to co najmniej trzydzieści minut.

Za dużo.

Mila nie ma aż tyle czasu. Nie ma go Pablo.

Strach, że będzie musiała rozliczyć się ze słów „okazało się, że jest za późno”, skłonił ją do ruszenia w kierunku domu.

Głos w radiu był już dalekim echem, gdy z pistoletem w ręku, wycelowanym tak, jakby zamierzała strzelić w sam środek ciała przestępcy, rozglądając się czujnie, krótkimi i szybkimi krokami dotarła błyskawicznie do kremowego płotu, który okalał tylko tylną stronę małego domku z ogrodem.

Nad domem górował ogromny biały platan. Jego liście zmieniały kolor w zależności od powiewów wiatru, pokazując chwilami swoją srebrzystą stronę. Mila podeszła do drewnianej furtki na tyłach. Przywarła do ogrodzenia i zaczęła nasłuchiwać. Od czasu do czasu dochodziły do jej uszu urywki rockowej piosenki, niesione przez wiatr gdzieś z sąsiedztwa. Wyjrzała znad furtki i zobaczyła dobrze utrzymany ogródek z szopą na narzędzia i czerwonym gumowym wężem wijącym się w trawie aż do spryskiwacza. Plastikowe meble i gazowy grill. Spokój. Drzwi z matową szybą w kolorze różowofioletowym. Mila wyciągnęła rękę nad furtką i delikatnie uniosła obrotową dźwigienkę. Zawiasy skrzypiały, więc uchyliła furtkę tylko na tyle, by wystarczało, żeby wejść do ogródka.

Zamknęła ją za sobą, żeby nikt, wyglądając przez okno, nie zauważył zmiany. Wszystko powinno pozostać tak jak było. Potem ruszyła krokiem, jakiego uczono jej w akademii, uważnie stawiając stopy na trawie – tylko palce, żeby nie zostawić śladów – gotowa skoczyć, gdyby okazało się to konieczne. Po krótkiej chwili dotarła do kuchennych drzwi po stronie, z której nie mógł paść na nie jej cień, w razie gdyby się wychyliła, żeby zajrzeć do wnętrza domu. I tak właśnie zrobiła. Matowe szyby nie pozwalały rozróżnić niczego w środku, ale z kształtu mebli wywnioskowała, że musi to być mała jadalnia. Przesunęła rękę w kierunku klamki, która znajdowała się po przeciwnej stronie drzwi. Chwyciła ją i nacisnęła. Zatrzask odskoczył.

Drzwi nie były zamknięte na klucz.

Nauczyciel muzyki musi czuć się pewnie w kryjówce, którą przygotował dla siebie i swego więźnia. Niebawem Mila miała również odkryć dlaczego.

Przy każdym kroku pokryta linoleum podłoga trzeszczała pod jej gumowymi podeszwami. Mila starała się stąpać ostrożnie, potem jednak zsunęła tenisówki i zostawiła je koło jakiegoś mebla. Dotarła boso na korytarz i usłyszała jego głos…

– Potrzebowałbym też jednego opakowania serwetek. I tego środka do mycia naczyń… Tak, właśnie tego… Poza tym proszę mi też przywieźć sześć puszek zupy z kurczaka, cukier, program telewizyjny i kilka paczek papierosów light, tej samej marki co zawsze…

Głos dochodził z saloniku. Nauczyciel muzyki robi zakupy przez telefon. Zbyt zajęty, żeby wyjść z domu? Czy też nie chce się oddalać, woli zostać, żeby móc kontrolować każdy ruch swojego więźnia?

– Tak, aleja Alberas numer dwadzieścia siedem, dziękuję. Proszę zabrać resztę z pięćdziesięciu, ponieważ mam w domu tylko takie banknoty.

Mila ruszyła w kierunku, z którego dochodził głos. Gdy mijała lustro, zobaczyła swoje zniekształcone odbicie. Takie, jakie spotyka się w wesołym miasteczku. Dotarłszy do drzwi pokoju, wyprostowała ręce, w których trzymała pistolet, nabrała powietrza i przekroczyła próg. Spodziewała się, że go zaskoczy, może nawet odwróconego plecami, jeszcze ze słuchawką w ręku i obok okna. Stanowiłby doskonały cel.

Zawiodła się jednak.

Salonik był pusty, a słuchawka leżała na widełkach.

Zrozumiała, że nikt z tego pokoju nie telefonował, gdy poczuła chłodną lufę pistoletu, która niczym pocałunek dotknęła jej karku.

Stał tuż za nią.

Zwymyślała się w duchu od idiotek. Nauczyciel muzyki dobrze urządził swoją norę. Skrzypienie furtki do ogrodu i trzeszczenie podłogi pokrytej linoleum to były sygnały informujące o wtargnięciu nieproszonych gości. Potem udawana rozmowa telefoniczna jako przynęta zwabiająca ofiarę. Deformujące lustro, żeby stanąć niezauważenie za jej plecami. Wszystko to składało się na pułapkę.

Poczuła tylko, że wyciąga rękę, by odebrać jej pistolet. Pozwoliła się rozbroić.

– Możesz mnie zastrzelić, ale nie masz już wyjścia. Niedługo będą tu moi koledzy. Nie wygrzebiesz się z tego, pozostaje ci tylko się poddać.

Mężczyzna nie odpowiedział. Miała wrażenie, że widzi go kątem oka. Czy to możliwe, żeby na jego twarzy pojawił się uśmiech?

Cofnął się. Lufa pistoletu oderwała się od Mili, ale ona czuła jeszcze magnetyczne przyciąganie między jej głową i pociskiem w lufie z tłumikiem. Mężczyzna obszedł ją i znalazł się wreszcie w polu jej widzenia. Na dłuższą chwilę zatopił w niej wzrok, ale tak, jakby na nią nie patrzył. W głębi jego oczu było coś, co wydało się Mili przedsionkiem mrocznej otchłani.

Bez najmniejszej obawy odwrócił się do niej plecami. Mila patrzyła, jak pewnym krokiem idzie do stojącego przy ścianie fortepianu. Doszedłszy do instrumentu, usiadł na stołku i zaczął przyglądać się klawiaturze. Oba pistolety położył po lewej stronie.

Uniósł ręce, po czym opuścił je na klawisze.

W pokoju zabrzmiał nokturn cis-moll Chopina. Mila odetchnęła głęboko kilka razy, czując, jak napięcie rozchodzi się po ścięgnach i mięśniach jej szyi. Palce nauczyciela muzyki z wdziękiem i lekkością ślizgały się po klawiaturze. Łagodność dźwięków sprawiła, że Mila słuchała jak zahipnotyzowana.

Zmusiła się, by odzyskać jasność myśli, i zaczęła się cofać, ślizgając się na bosych piętach, aż znowu znalazła się w korytarzu. Zaczerpnęła powietrza, próbując zwolnić uderzenia serca. A potem zaczęła prędko przeszukiwać pomieszczenia, ścigana melodią nokturnu: gabinet, łazienka, spiżarnia…

Aż do zamkniętych drzwi.

Naparła na nie ramieniem. Rana na udzie bolała, więc użyła tylko rąk. Drewniane drzwi ustąpiły.

Słabe światło korytarza wdarło się do pokoju, którego okna wyglądały na zamurowane. Mila śledziła w mroku świetlną smugę, aż napotkała załzawione oczy, które wpatrywały się w nią jak skamieniałe. Pablito był tu, siedział na łóżku, przyciskając kolana do chudej klatki piersiowej. Miał na sobie tylko slipki i podkoszulek. Próbował zrozumieć, czy powinien się bać i czy Mila nie jest dalszym ciągiem jego złego snu. A ona powiedziała tylko to, co mówiła zawsze, gdy odnajdowała dziecko:

– Musimy stąd wyjść.

Chłopiec kiwnął głową, wyciągnął ręce i przywarł do niej. Mila słuchała muzyki, która wciąż płynęła i ją ponaglała. Obawiała się, że utwór nie będzie trwał wystarczająco długo i że nie zdąży opuścić domu. Znowu ogarnął ją niepokój. Zaryzykowała swoje życie i życie małego więźnia. I teraz się bała. Że znowu popełni błąd. Że wpadnie przy ostatnim kroku, który pozwoliłby jej wydostać się z tej przeklętej nory. Lub odkryje, że z tego domu nie da się wyjść, że zamknie się nad nią jak błotna skorupa, więżąc ją na zawsze.

A jednak drzwi się otworzyły i znaleźli się na dworze, w bladym, ale uspokajającym świetle dnia.

Gdy jej serce zaczęło bić wolniej, gdy mogła już zapomnieć o pistolecie, który zostawiła w środku, i przytulić Pabla, uwalniając go od wszelkiego strachu, dziecko nachyliło się do jej ucha i zapytało szeptem:

– A ona nie pójdzie z nami?

Mila zatrzymała się, jakby nagle poczuła na barkach większy ciężar. Zachwiała się, ale nie straciła równowagi.

– Gdzie ona jest? – zapytała, nie wiedząc dlaczego, jedynie pod naciskiem przerażającej świadomości.

Chłopiec wskazał palcem pierwsze piętro. Dom spoglądał na nich oknami i śmiał się drwiąco tymi samymi otwartymi drzwiami, które dopiero co pozwoliły im wyjść na dwór.

W tym momencie strach zupełnie ją opuścił. Mila pokonała ostatnie metry, jakie dzieliły ją od auta. Posadziła małego Pabla na tylnym siedzeniu i przyrzekła mu uroczyście:

– Zaraz wracam.

A potem zawróciła, aby zniknąć we wnętrzu domu.

* * *

Stanęła u stóp schodów. Popatrzyła do góry, nie wiedząc, co tam znajdzie. Zaczęła wchodzić, trzymając się poręczy. Także tej wyprawie towarzyszyły dźwięki muzyki Chopina. Stopy stawały na stopniach, dłonie przylepiały się do poręczy, która przy każdym kroku Mili sprawiała wrażenie, jakby chciała ją powstrzymać.

Nagle muzyka się urwała.

Mila przystanęła, nasłuchując. Rozległ się wystrzał, a potem głuchy odgłos upadku i chaotyczne dźwięki fortepianu, bo nauczyciel muzyki osunął się na klawiaturę. Mila wbiegła na piętro. Nie mogła mieć pewności, że nie chodzi o nowy podstęp. Schody zakręcały, a podest wychodził na wąski korytarz pokryty grubą wykładziną. W głębi widać było okno, a przed nim ludzką sylwetkę; krucha i szczupła odcinała się pod światło: stopy wspierały się na stołku, a szyja i ręce wyciągały w kierunku sznurka zwisającego z sufitu. Mila dojrzała ją w chwili, gdy próbowała włożyć głowę w pętlę, i krzyknęła. Dziewczynka także ją zobaczyła i próbowała działać szybciej. Ponieważ on tak jej powiedział i tego ją nauczył.

„Jeżeli oni przyjdą, musisz odebrać sobie życie”.

„Oni” to byli inni ludzie, zewnętrzny świat, ci, który niczego nie rozumieją i nigdy nie wybaczają.

Mila rzuciła się rozpaczliwie w stronę dziewczynki, aby ją powstrzymać. Im bliżej była, tym bardziej wydawało jej się, że się spóźnia.

Wiele lat temu, prowadząc inne życie, ta dziewczynka była dzieckiem.

Mila doskonale pamiętała jej fotografię. Przestudiowała ją dokładnie rys po rysie, analizując w myśli każde załamanie, każdą zmarszczkę na jej twarzy, katalogując i notując każdy znak szczególny, nawet najmniejszą plamkę na skórze.

I oczy. W żywym niebieskim kolorze. Zdolne do przechowania nienaruszonego błysku flesza. Oczy dziesięcioletniej dziewczynki, Elizy Gomes. Zdjęcie zrobił jej ojciec. Uchwycił ją w święta, gdy zamierzała otworzyć prezent i się tego nie spodziewała. Mila wyobraziła sobie tę scenę: ojca, który zawołał, żeby się odwróciła, i niespodziewanie pstryknął jej zdjęcie. I Elizę. Odwróciła się do niego i nie zdążyła okazać zaskoczenia. W wyrazie jej twarzy została unieśmiertelniona chwila, coś, czego nie można dostrzec gołym okiem. Cudowne narodziny uśmiechu, nim zagości na ustach albo rozjaśni spojrzenie niczym rodząca się gwiazda.

Dlatego policjantka nie zdziwiła się, gdy rodzice Elizy Gomes dali jej właśnie tę fotografię. Nie było to z pewnością najlepsze zdjęcie, ponieważ Eliza miała na nim nienaturalną minę i z tego powodu byłoby prawie bezużyteczne, gdyby chciało się wydedukować z niego zmiany, jakie mogły pojawić się na jej twarzy z biegiem czasu. Inni koledzy prowadzący śledztwo skarżyli się na to, ale dla Mili nie miało to znaczenia, ponieważ w tym zdjęciu dostrzegła coś, jakąś energię. I była to twarz, której mieli szukać. Nie jedna z wielu twarzy, jedna z wielu dziewczynek, ale właśnie ta dziewczynka, z tym światłem w oczach. Oczywiście, jeśli ktoś nie zdołał go zgasić…

Mila złapała ją w ostatniej chwili, obejmując jej nogi, zanim zdążyła zawisnąć całym ciężarem na sznurze. Dziewczynka kopnęła, zaczęła się miotać, próbowała krzyczeć. Do chwili, gdy Mila zwróciła się do niej po imieniu.

– Elizo – powiedziała łagodnie.

I ona przypomniała sobie, kim jest.

Zupełnie o tym zapomniała. Pozbawiły ją tej świadomości lata uwięzienia, ujmując po kawałku każdego dnia. Aż w końcu doszła do przekonania, że ten człowiek jest jej rodziną, a reszta świata o niej zapomniała. I reszta świata nie zrobi nic, żeby ją uratować.

Zdumiona Eliza spojrzała Mili w oczy. Uspokoiła się i pozwoliła się uratować.

3

Sześć rąk. Pięć imion.

Z tą zagadką ekipa opuściła polanę pośrodku lasu i przeniosła się do kampera zaparkowanego przy drodze. Wydawało się, że świeża kawa i kanapki nie pasują do sytuacji, a służą jedynie zachowaniu pozorów jej kontrolowania. W każdym razie nikt w ten chłodny lutowy poranek nie myślał o jedzeniu.

Stern wyjął z kieszeni pudełko miętówek, potrząsnął nim i wysypał kilka na dłoń, po czym wrzucił je do ust. Twierdził, że pomagają mu myśleć.

– Jak to możliwe? – zapytał, kierując te słowa bardziej do siebie niż do innych.

– Kurwa… – wyrwało się Borisowi, ale tak cicho, że nikt tego nie usłyszał.

Rosa szukała w kamperze miejsca, w którym mogłaby pozbierać myśli. Goran to zauważył. Rozumiał ją, ma przecież córkę w wieku tamtych dziewczynek. To pierwsza rzecz, o której człowiek myśli, gdy staje w obliczu zbrodni przeciwko nieletnim. Własne dzieci. Zadaje sobie pytanie, co by się stało, gdyby… Ale nie może dokończyć zdania, bo już sama myśl o tym jest bolesna.

– Każe nam odnajdywać je po kawałku – stwierdził inspektor Roche.

– Więc takie mamy zadanie? Zbierać zwłoki? – zapytał zirytowany Boris. On, człowiek czynu, buntował się przeciwko roli grabarza, jaką mu wyznaczono. Domagał się wykrycia winnego. A także inni, którzy niezwłocznie go poparli.

Roche ich uspokoił.

– Głównym celem wciąż pozostaje jego zatrzymanie – przypomniał. – Ale nie możemy uchylać się od szukania szczątków.

– To było zaplanowane.

Wszyscy wlepili oczy w Gorana, niepewni, co sądzić o jego słowach.

– Ten nowofundlandczyk, który wywęszył rękę i wygrzebał dołek, to była część jego planu. Ten człowiek przyuważył dwóch chłopców z psem. Wiedział, że chodzą z nim do lasu. Dlatego tam właśnie urządził swój mały cmentarzyk. Prosty pomysł. Dokończył „dzieła” i pokazał nam rezultat. To wszystko.

– Chcesz powiedzieć, że go nie dopadniemy? – zapytał z niedowierzaniem Boris, którego myśl o tym doprowadzała do szału.

– Wiecie lepiej ode mnie, jak idą tego rodzaju sprawy…

– Ale on to zrobi, prawda? Znowu zabije… – Tym razem to Rosa nie chciała się pogodzić z takim stanem rzeczy. – Udało mu się, więc spróbuje po raz kolejny.

Chciała, żeby zaprzeczono, ale Goran nie wiedział, co odpowiedzieć. A gdyby nawet miał na ten temat zdanie, nie umiałby wyrazić okrucieństwa polegającego na tym, że trzeba oddzielić jakoś myśl o tych strasznych zabójstwach od cynicznego pragnienia, żeby morderca uderzył znowu. Ponieważ – i wszyscy mieli tego świadomość – złapią go tylko, jeśli się nie zatrzyma.

– Jeśli znajdziemy ciała dziewczynek – podjął inspektor Roche – będziemy przynajmniej mogli dać rodzinom możliwość pogrzebania tych dzieci, grób, na którym będą mogły się wypłakać.

Jak zwykle Roche odwrócił istotę problemu, prezentując go w sposób bardziej właściwy z politycznego punktu widzenia. Była to próba generalna tego, co miał powiedzieć prasie, aby złagodzić sprawę i poprawić swój wizerunek. Przede wszystkim żałoba, ból, żeby zyskać na czasie. A potem śledztwo i winni.

Goran wiedział jednak, że ten wybieg mu się nie uda, a dziennikarze będą się rzucali na każdy kęs, połykając żarłocznie całą historię i doprawiając ją najbardziej drastycznymi szczegółami. A przede wszystkim od tej chwili nic nie zostanie im wybaczone. Każdy ich ruch, każde słowo będzie miało wagę obietnicy, uroczystego zobowiązania. Roche był przekonany, że zdoła utrzymać dziennikarzy na dystans, za każdym razem rzucając im coś, co chcieliby usłyszeć. I Goran pozostawił szefowi złudzenie, że nad wszystkim panuje.

– Wydaje mi się, że będziemy musieli nadać temu typowi jakieś imię… Zanim zrobi to prasa – powiedział Roche.

Goran zgadzał się z tym, ale nie z tego samego powodu co inspektor. Jak wszyscy kryminolodzy, którzy pracowali dla policji, doktor Gavila miał własne sposoby. Po pierwsze, należy przypisać zbrodniarzowi jakieś cechy, aby nadać jego rozwodnionej i nieokreślonej sylwetce ludzki rys. Albowiem w obliczu tak okrutnego i bezinteresownego zła zawsze ma się skłonność do zapominania, że jego sprawca, podobnie jak ofiara, jest osobą, która często prowadzi normalny żywot, ma pracę, a może nawet rodzinę. Na poparcie tej tezy doktor Gavila przypominał swoim studentom, że prawie za każdym razem, gdy aresztuje się seryjnego mordercę, jego sąsiedzi, domownicy i członkowie rodziny twardo lądują na ziemi.

„Określamy ich mianem potworów, ponieważ oceniamy ich jako ludzi nam dalekich, chcemy, żeby byli »inni« – mówił na seminariach. – Tymczasem oni przypominają nas we wszystkim i pod każdym względem. Wolimy jednak wykluczyć myśl, że ktoś podobny do nas jest zdolny do takich rzeczy. Służy to po części rozgrzeszeniu naszej natury. Antropolodzy nazywają to odpersonalizowaniem przestępcy i często jest to główna przeszkoda na drodze do identyfikacji seryjnego mordercy. Ponieważ człowiek ma słabe punkty i może zostać schwytany. A potwór nie”.

Z tego powodu Goran zawsze wieszał na ścianie sali wykładowej czarno-białe zdjęcie dziecka, pucołowatego bobasa, bezbronne ludzkie małe. Jego studenci widywali je codziennie i w końcu przywiązywali się do tego obrazka. Gdy – mniej więcej w połowie semestru – ktoś zbierał się na odwagę, żeby zapytać, co to za dziecko, Goran rzucał im wyzwanie, żeby zgadli. Odpowiedzi były najróżniejsze i najbardziej fantastyczne. A jego bawiły ich miny, gdy wyjawiał im, że ten dzieciak to Adolf Hitler.

W okresie powojennym nazistowski przywódca stał się w zbiorowej wyobraźni potworem i przez całe lata narody, które wyszły z wojny jako zwycięzcy, sprzeciwiały się przedstawianiu innego jego obrazu. Dlatego nikt nie znał zdjęć Führera z okresu dzieciństwa. Potwór nie mógł być kiedyś dzieckiem, nie mógł żywić uczuć innych niż nienawiść ani prowadzić życia podobnego do egzystencji swoich rówieśników, którzy później mieli stać się jego ofiarami.

„Wiele osób rozumie »humanizowanie« Hitlera jako »usprawiedliwianie« go – wyjaśniał wówczas Goran. – Tymczasem społeczeństwo pragnie, aby skrajne zło nie znalazło wytłumaczenia ani zrozumienia. A tego rodzaju próba oznacza poszukiwanie jakiegoś usprawiedliwienia również dla niego”.

W kamperze Boris zaproponował dla autora cmentarza rąk imię Albert, na pamiątkę jednego z dawnych śledztw. Wszyscy z uśmiechem przyjęli jego pomysł. Podjęto decyzję.

Od tej chwili członkowie ekipy używali tego imienia i z każdym dniem Albert zyskiwał coraz wyraźniejszą fizjonomię. Nos, oczy, twarz, własne życie. Każde z nich widziało go po swojemu i już nikt nie traktował go jako umykającego cienia.

– A więc Albert? – pod koniec zebrania Roche jeszcze raz zastanowił się nad medialną wartością tego imienia. Obracał je na języku, jakby próbował ocenić jego smak. Może się nada.

Było jednak coś innego, co dręczyło inspektora. Zwrócił się do Gorana:

– Jeśli chcesz znać prawdę, to zgadzam się z Borisem. Chryste Panie! Nie mogę zmuszać moich ludzi do odgrzebywania trupów, podczas gdy ten psychopatyczny szaleniec robi z nas idiotów!

Goran wiedział, że gdy Roche mówi o „swoich” ludziach, w istocie ma na myśli siebie. To on boi się, że nie będzie mógł się pochwalić żadnym sukcesem. I to on obawia się, że ktoś mógłby wytknąć policji nieskuteczność, gdyby nie udało się zatrzymać winnego.

Poza tym jest jeszcze sprawa szóstej ręki.

– Pomyślałem, żeby nie podawać na razie informacji o istnieniu szóstej ofiary.

Goran był skonsternowany.

– W takim razie jak mamy się dowiedzieć, kto to jest?

– Nie przejmuj się, pomyślałem o wszystkim…

* * *

Mila Vasquez rozwiązała w swojej karierze osiemdziesiąt dziewięć przypadków zaginięć. Dostała trzy medale i szereg pochwał. Była uznawana za specjalistkę w tej dziedzinie i często wzywano ją jako konsultantkę, także za granicę.

Operacja, podczas której uwolniła jednocześnie Pabla i Elizę, została uznana za ogromny sukces. Mila tego nie skomentowała, lecz dręczył ją niepokój. Chciałaby przyznać się do wszystkich swoich błędów: że weszła do brązowego domku, nie czekając na posiłki, że nie doceniła warunków i pułapek, że narażała siebie i dwoje uwięzionych, dopuszczając, by podejrzany ją rozbroił i przyłożył jej do karku lufę pistoletu. Aż wreszcie, że nie zapobiegła samobójstwu nauczyciela muzyki.

Ale tego wszystkiego zwierzchnicy nie zauważyli. Położyli nacisk na jej zasługi, a zarazem unieśmiertelnili się na rytualnych zdjęciach dla prasy.

Mila nigdy nie brała udziału w tych efektownych konferencjach prasowych. Oficjalnym powodem było to, że wolała zachować anonimowość ze względu na przyszłe śledztwa. Ale tak naprawdę nienawidziła pozowania do zdjęć. Nie znosiła nawet własnego odbicia w lustrze. Nie dlatego, że nie była ładna, wręcz przeciwnie. Miała trzydzieści dwa lata, ale długie godziny w sali gimnastycznej pozbawiły ją wszelkich śladów kobiecości. Wszystkich tych miękkich krzywizn i zaokrągleń. Jakby jej płeć była czymś, co należy przezwyciężyć. Ale choć często wkładała męskie ubrania, nie nabrała męskich cech. Po prostu nie było w niej nic, co kazałoby myśleć o jej przynależności płciowej. I tak właśnie chciała wyglądać. Jej stroje były bezpłciowe: niezbyt obcisłe dżinsy, zdarte tenisówki, skórzana kurtka. To tylko ubrania, i koniec. Miały ją okryć i osłonić przed zimnem. Nie traciła czasu na ich dobieranie, po prostu je kupowała. Nawet po kilka jednakowych sztuk. To było dla niej bez znaczenia. Chciała wyglądać właśnie tak.

Niewidoczna wśród niewidocznych ludzi.

Być może także dlatego z powodzeniem dzieliła wydziałową przebieralnię z policjantami płci męskiej.

Od dziesięciu minut wpatrywała się w swoją otwartą szafkę, przebiegając w myślach wszystkie wydarzenia tego dnia. Jest coś, co powinna była zrobić, ale w tej chwili błądziła myślami gdzie indziej. A potem przeszywające ukłucie w udzie przywróciło ją do rzeczywistości. Rana się otworzyła, a ona bezskutecznie próbowała zatamować krew podpaską i plastrem. Skóra wokół rozcięcia była zbyt napięta i nie zdołała zszyć rany igłą i nitką. Być może tym razem powinna poradzić się lekarza, ale nie miała ochoty iść do szpitala. Za dużo pytań. Postanowiła założyć ciaśniejszy bandaż, mając nadzieję, że krwotok ustanie, a potem jeszcze raz spróbować zszyć ranę. W każdym razie powinna wziąć antybiotyk, żeby uniknąć zakażenia. Załatwi sobie fałszywą receptę od pewnego typka, który od czasu do czasu informuje ją o nowo przybyłych bezdomnych na dworcu kolejowym…

Dworce.

To dziwne, pomyślała. Podczas gdy dla całej reszty świata są tylko miejscem, przez które się przechodzi, dla niektórych stanowią koniec drogi. Zatrzymują się tam i już nigdy nie odchodzą. Dworce są czymś w rodzaju przedpiekla, gdzie gromadzą się zagubione dusze w oczekiwaniu, że ktoś przyjdzie, żeby je stamtąd zabrać.

Każdego dnia znika średnio od dwudziestu do dwudziestu pięciu osób. Mila dobrze znała statystyki. Nagle te osoby przestają dawać znaki życia. Znikają bez uprzedzenia, bez bagażu. Jakby rozpłynęły się w nicości.

Mila wiedziała, że w większej części są to ludzie wykolejeni, żyjący z narkotyków, doraźnych prac, gotowi splamić się jakimś przestępstwem, osobnicy, którzy bezustannie trafiają za kratki i wychodzą na wolność. Ale są też tacy – choć stanowią dziwną mniejszość – którzy w pewnym momencie życia postanowili zniknąć na zawsze. Na przykład matka, która poszła do supermarketu po zakupy i nie wróciła do domu, albo syn czy brat, którzy wsiedli do pociągu, aby nigdy nie dotrzeć do celu.

Mila uważała, że każdy podąża jakąś drogą. Jakąś drogą, która prowadzi do domu, do najbliższych osób, do tego, do czego jesteśmy najbardziej przywiązani. Zazwyczaj nią chadzamy, uczymy się jej od dziecka i każdy trzyma się jej przez całe życie. Ale zdarza się, że ta droga znika. Czasami zaczyna się od nowa w innym miejscu. Albo, po zatoczeniu koła, wraca do miejsca, w którym się skończyła. Lub też pozostaje jakby w zawieszeniu.

Jednak czasami ginie w mroku.

Mila wiedziała, że więcej niż połowa zaginionych wraca i opowiada jakąś historyjkę. Inni nie mają nic do opowiedzenia i podejmują tę samą egzystencję co przedtem. Jeszcze innym nie dopisuje szczęście, zostaje po nich tylko nieme ciało. Są i tacy, o których nigdy nie będzie żadnych wiadomości.

Wśród nich zawsze pojawia się jakieś dziecko.

Są rodzice, którzy oddaliby życie za wyjaśnienie, jak to się stało. Gdzie popełnili błąd. Jakie roztargnienie dało początek tej tragedii rozgrywającej się w ciszy. Co się stało z ich pociechą. Kto ją zabrał i dlaczego. Są tacy, którzy pytają Boga, za jaki grzech zostali ukarani. I zadręczają się przez resztę swoich dni, szukając odpowiedzi, albo umierają, zadając coraz więcej pytań. „Powiedzcie mi przynajmniej, czy umarło” – proszą. Niektórzy nawet sobie tego życzą, ponieważ chcą tylko płakać. Jedynym ich pragnieniem nie jest znalezienie pocieszenia, ale utrata nadziei. Ponieważ nadzieja zabija wolniej.

Mila nie wierzyła jednak w teorię „wyzwalającej prawdy”. Doświadczyła tego na własnej skórze za pierwszym razem, gdy odnalazła zaginionego. Powtórzyło się to w tamto popołudnie, gdy odprowadziła do domu Pabla i Elizę.

Powrót chłopca wywołał wesołe okrzyki w dzielnicy, radosne trąbienie i korowody aut.

W przypadku Elizy tego nie było, minęło za dużo czasu.

Po jej uratowaniu Mila zaprowadziła ją do specjalnego ośrodka, gdzie zajęli się nią ludzie z opieki społecznej. Nakarmili i dali czyste ubranie. Ciekawe, dlaczego zawsze się okazuje, że te ubrania są o jeden albo dwa rozmiary za duże, zastanawiała się Mila. Być może dlatego, że osoby, dla których są przeznaczone, zmarniały w ciągu tych lat zapomnienia i odnajdywano je na krótko przed całkowitym zaniknięciem.

Przez cały ten czas Eliza milczała. Pozwoliła zająć się sobą, godząc się na wszystko, co z nią robiono. Potem Mila powiedziała jej, że odwiezie ją do domu. Także wtedy nie powiedziała ani słowa.

Wpatrując się w swoją szafkę, młoda policjantka nie mogła nie przypomnieć sobie twarzy rodziców Elizy Gomes, gdy stanęła z nią w drzwiach ich mieszkania. Byli na to nieprzygotowani i nawet trochę zakłopotani. Być może myśleli, że ktoś przyprowadzi im dziesięcioletnią dziewczynkę, a nie tę wyrośniętą pannę, z którą nic ich już nie łączy.

Eliza była inteligentnym i bardzo wcześnie rozwiniętym dzieckiem. Szybko nauczyła się mówić. Pierwszym słowem, jakie wypowiedziała, było „May”, imię jej pluszowego misia. Jej matka zapamiętała jednak także jej ostatnie słowo: „jutro”, kończące zdanie: „Zobaczymy się jutro”, które wypowiedziała na progu domu, zanim poszła spać do przyjaciółki. Ale ten dzień nigdy nie nadszedł. „Jutro” Elizy Gomes jeszcze nie nadeszło. Za to jej „wczoraj” było bardzo długim dniem, który nie chciał się skończyć.

Podczas tego przedłużonego dnia Eliza kontynuowała w oczach rodziców żywot dziesięcioletniego dziecka, z pokoikiem pełnym lalek i prezentów gwiazdkowych, które gromadziły się koło kominka. Pozostała taka, jaką ją zapamiętano. Uwieczniona na urojonej „fotografii”, jaką zachowali w pamięci, niczym mieszkanka krainy czarów.

I chociaż Mila ją odnalazła, oni nadal czekali na dziecko, które utracili. Nie odzyskali spokoju.

Po uścisku przyprawionym łzami i przesadnym wzruszeniem pani Gomes zaprosiła je do domu i zaproponowała herbatę i biszkopty. Zachowywała się wobec córki tak, jak gospodyni zachowuje się wobec gościa. Być może z ukrytą nadzieją, że sobie pójdzie, zostawiając ją i jej męża z wygodnym poczuciem poniesionej straty.

Mila zawsze porównywała tego rodzaju smutek do starych szaf, których chciałoby się pozbyć, ale które koniec końców pozostają na swoim miejscu i po jakimś czasie zaczynają wydzielać typowy zapach, którym nasyca się cały pokój. Z czasem przyzwyczajamy się do niego i w końcu sami stajemy się częścią tego zapachu.

Eliza wróciła i jej rodzice powinni byli porzucić żałobę i odwdzięczyć się za całe to współczucie, jakie okazywano im w minionych latach. Nie powinni już mieć powodu, żeby odczuwać smutek. Skąd właściwie brali odwagę, by opowiadać reszcie świata o nowym nieszczęściu biorącym się stąd, że po ich mieszkaniu kręci się obca osoba?

Po godzinie wymiany grzeczności Mila zaczęła się żegnać i wydało się jej, że dostrzega w spojrzeniu matki Elizy wołanie o pomoc. „I co ja teraz zrobię?” – pytała milcząco ta kobieta, przerażona, że musi uporać się z nową rzeczywistością.

Także Mila musiała uporać się z pewną prawdą: że Eliza Gomes została odnaleziona przez czysty przypadek. Gdyby jej porywacz po upływie tych lat nie poczuł potrzeby poszerzenia „rodziny”, biorąc także Pablita, nikt nigdy nie dowiedziałby się, jak potoczyły się sprawy. A Eliza pozostałaby zamknięta w świecie stworzonym tylko dla niej i dla zaspokojenia obsesji jej strażnika. Najpierw jako córka, potem jako wierna żona.

Mila zamknęła szafkę.

Zapomnij, zapomnij – powiedziała sobie w duchu. – To jedyne lekarstwo.

Wydział pustoszał i chciała wrócić do domu. Zamierzała wziąć prysznic, otworzyć butelkę porto i przypiec na gazie kasztany. A potem usiąść i długo przyglądać się drzewu przez okno saloniku. A może, przy odrobinie szczęścia, prędko zaśnie na kanapie?

Gdy jednak była już gotowa, żeby nagrodzić się samotnym wieczorem, w drzwiach szatni stanął jeden z kolegów.

Sierżant Morexu chce się z nią widzieć.

* * *

W ten lutowy wieczór ulice pokrywała błyszcząca warstwa wilgoci. Goran wysiadł z taksówki. Nie miał samochodu, nie miał prawa jazdy, niech inni wożą go tam, dokąd chce pojechać. Nie chodzi o to, że nie próbował prowadzić samochodu, nawet nieźle mu szło. Jednak ktoś, kto ma zanurzać się w głębinach własnych myśli, nie powinien siadać za kierownicą. No i Goran z tego zrezygnował.

Zapłacił kierowcy i gdy tylko postawił na chodniku stopy w butach numer czterdzieści cztery, wyjął z kieszeni marynarki trzeciego papierosa tego dnia. Zapalił go, zaciągnął się dwa razy, i wyrzucił. Był to jego stały zwyczaj, odkąd postanowił rzucić palenie. Rodzaj kompromisu z samym sobą, aby oszukać głód nikotyny.

Stojąc nieruchomo, zobaczył swoje odbicie w szybie wystawowej. Przyglądał się sobie przez chwilę. Zaniedbana broda okalająca jego coraz bardziej zmęczoną twarz. Okulary i potargane włosy. Miał świadomość, że nie dba o siebie. Ale osoba, która zwykle się nim zajmowała, jakiś czas temu zrezygnowała z tej roli.

Charakterystyczną cechą Gorana, jak mówili wszyscy, było to, że popadał w długie i tajemnicze zamyślenia.

I oczy, bardzo duże i uważne.

Była prawie pora kolacji. Zaczął powoli wchodzić po schodach. Wszedł do mieszkania i zaczął nasłuchiwać. Po kilku sekundach, gdy przyzwyczaił się do tej nowej ciszy, rozpoznał znajomy, miły głos Tommy’ego, który bawił się w swoim pokoju. Poszedł tam, ale zatrzymał się przy drzwiach, żeby na niego popatrzeć, nie mając odwagi mu przerywać.

Dziewięcioletni Tommy był beztroskim chłopcem. Miał kasztanowe włosy i lubił czerwony kolor, koszykówkę i lody, także zimą. Jego serdecznym przyjacielem był Bastian, z którym urządzał fantastyczne „safari” w szkolnym ogrodzie. Obaj byli skautami i tego lata mieli razem pojechać na obóz. Ostatnio nie rozmawiali o niczym innym.

Tommy był bardzo podobny do matki, ale od ojca przejął jedno: bardzo duże i uważne oczy.

Gdy uświadomił sobie obecność Gorana, odwrócił się i uśmiechnął.

– Już późno – powiedział z przyganą.

– Wiem. Przepraszam. Pani Runa dawno poszła?

– Przyszła zabrać syna pół godziny temu.

Goran się zdenerwował: Pani Runa już od kilku lat jest opiekunką Tommy’ego i dlatego powinna wiedzieć, że Goran bardzo nie lubi, gdy Tommy zostaje bez opieki. Była to jedna z tych drobnych niedogodności, które czasami prawie uniemożliwiały dalsze życie. Goran nie był w stanie rozwiązywać wszystkich problemów samotnie. Zupełnie jakby jedyna osoba, która miała tę tajemniczą władzę, zapomniała przed odejściem zostawić mu podręcznik z magicznymi formułkami.

Powinien wyjaśnić te sprawy z panią Runą i okazać jej nawet trochę więcej stanowczości. Powie, żeby zawsze zostawała wieczorem aż do jego powrotu. Tommy jakby wyczuł, o czym ojciec myśli i spochmurniał. Dlatego Goran spróbował natychmiast zająć go czymś innym:

– Jesteś głodny? – zapytał.

– Zjadłem jabłko, trochę krakersów i wypiłem szklankę wody.

Goran pokręcił z rozbawieniem głową.

– Niewiele, jak na kolację.

– To był mój podwieczorek. Ale teraz chciałbym coś innego…

– Spaghetti?

Tommy przyjął tę propozycję z radością. Goran pogłaskał go po głowie.

Razem ugotowali makaron i nakryli do stołu, niczym małżeństwo, w którym oboje małżonkowie mają swoje zadania i wykonują je na czas, nie pytając o nic partnera. Tommy szybko się uczył i Goran był z niego dumny.

Ostatnie miesiące nie były dla nich łatwe.

Ich życie o mało się nie rozpadło. A on starał się utrzymać istniejący stan rzeczy i wszystko cierpliwie posklejać. Troską o porządek wynagradzał godziny swojej nieobecności. Regularne posiłki, precyzyjny rozkład dnia, stałe przyzwyczajenia. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Wszystko biegło ustalonym trybem i zaspokajało potrzeby Tommy’ego.

W końcu nauczyli się razem, jeden od drugiego, funkcjonować w tej pustce, nie odwracając się od rzeczywistości. Przeciwnie, gdy któryś z nich miał ochotę o niej mówić, mówił.

Nigdy jednak nie nazywali tej pustki po imieniu. Ponieważ to imię znikło z ich słownika. Używali innych sposobów, innych określeń. To było dziwne. Człowiek troszczący się o nadanie imienia każdemu seryjnemu mordercy, z którym ma do czynienia, nie wiedział, jak nazwać kobietę, kiedyś żonę, i pozwolił synowi „odpersonalizować” matkę. Prawie tak, jakby była bohaterką bajek, które czytywał mu co wieczór.

Tommy był jedynym, co wiązało go ze światem. Gdyby nie on, w jednej chwili ześliznąłby się w otchłań, którą badał codziennie poza domem.

Po kolacji Goran zaszył się w gabinecie. Tommy poszedł za nim. Robili tak każdego wieczoru. On siadał na starym skrzypiącym fotelu, a jego syn kładł się na brzuchu na dywanie, i rozmawiali.

Goran przyjrzał się swojej bibliotece. Książki z dziedziny kryminologii, antropologii kryminalnej i medycyny sądowej ładnie wyglądały na regałach. Niektóre miały ozdobne okładki i tłoczone złocenia. Inne były bardziej zwyczajne, oprawione byle jak. W nich kryły się odpowiedzi. Ale trudność – jak mówił zawsze swoim studentom – polega na formułowaniu pytań. Te książki pełne są przerażających zdjęć. Poranionych ciał, okaleczonych, skatowanych, zwęglonych, porąbanych na kawałki. Wszystko skrupulatnie wtopione w stronice opatrzone precyzyjnymi objaśnieniami. Ludzkie życie sprowadzone do chłodnego przedmiotu badań.

Z tego powodu do niedawna Goran nie pozwalał Tommy’emu wchodzić do tego pokoju, który był czymś w rodzaju sanktuarium. Bał się, że chłopiec będzie chciał zaspokoić ciekawość i, otworzywszy którąś z książek, odkryje, jak okrutne może być życie. Jednak pewnego razu Tommy naruszył zakaz. Goran znalazł go rozciągniętego na podłodze, tak jak teraz, gdy zabierał się do przejrzenia jednego z tych tomów. Goran pamiętał, że zatrzymał się na zdjęciu młodej kobiety wyłowionej zimą z rzeki. Była naga, sina i miała nieruchome oczy.

Jednak Tommy nie wydawał się zbytnio tym zaniepokojony i zamiast go skrzyczeć, Goran usiadł po turecku obok niego.

– Wiesz, co to jest?

Tommy obojętnie odczekał dłuższą chwilę, a potem odpowiedział, opisując dokładnie to, co zobaczył: szczupłe ręce, włosy, w których zebrała się piana, zagubione spojrzenie. Wreszcie zaczął fantazjować o tym, co ta kobieta robiła, żeby zarobić na życie, o jej kolegach i miejscu zamieszkania. Goran zorientował się wtedy, że Tommy dostrzega na tym zdjęciu wszystko oprócz jednego: śmierci.

Dzieci nie dostrzegają śmierci, ponieważ ich życie trwa jeden dzień, od chwili przebudzenia się do pójścia spać.

Goran zrozumiał, że choćby nie wiadomo jak się wysilał, nigdy nie zdoła uchronić swego syna przed złem świata. Tak jak po latach nie mógł obronić go przed tym, co zrobiła mu matka.

* * *

Sierżant Morexu nie był podobny do innych zwierzchników Mili. W ogóle nie zależało mu na sławie ani na zdjęciach w gazetach. Policjantka spodziewała się więc reprymendy za sposób przeprowadzenia operacji w domu nauczyciela muzyki.

Morexu szybko zmieniał nastrój. Nie umiał powstrzymać emocji dłużej niż kilka sekund. W jednej chwili był poirytowany i kłótliwy, a zaraz potem uśmiechnięty i niewiarygodnie uprzejmy. Poza tym, aby nie tracić czasu, wykonywał dwa gesty naraz. Na przykład, jeśli chciał kogoś pocieszyć, trzymał jedną rękę na jego ramieniu, a jednocześnie odprowadzał go do drzwi. Albo telefonował i drapał się słuchawką po skroni.

Ale tym razem mu się nie spieszyło.

Nie poprosił Mili, żeby usiadła. Wpatrywał się w nią, wyciągnąwszy nogi pod stołem i założywszy ręce za głowę.

– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się dziś wydarzyło…

– Wiem, popełniłam błąd – odparła Mila, uprzedzając jego słowa.

– Ale za to uratowałaś troje.

Te słowa ją sparaliżowały.

– Troje?

Morexu podciągnął się na fotelu i spojrzał na kartkę, którą miał przed sobą.

– W domu nauczyciela muzyki znaleziono notatkę. Zdaje się, że zamierzał porwać jeszcze jedną…

Podsunął Mili kserokopię stron kalendarza. Pod datą widniało imię.

– Priscilla?

– Priscilla – powtórzył Morexu.

– Ale kto to jest?

– Dziewczynka, która miała szczęście.

Nie dodał ani słowa więcej. Ponieważ niczego poza tym nie wiedział. Nie było nazwiska, adresu, zdjęcia. Nic. Tylko imię. Priscilla.

– Dlatego przestań się zamartwiać – podjął Morexu i zanim Mila zdążyła odpowiedzieć, dodał: – Widziałem cię dziś na konferencji prasowej, wyglądało na to, że masz wszystko w nosie.

– Bo tak jest.

– Do diabła, Vasquez! Zdajesz sobie sprawę, jak wdzięczne powinny ci być osoby, które uratowałaś? Że nie wspomnę o ich rodzinach!

„Ale pan nie widział miny matki Elizy Gomes”, chciała odpowiedzieć Mila, ale ograniczyła się do przytaknięcia. Morexu patrzył na nią, kręcąc głową.

– Odkąd tu jesteś, nie słyszałem żadnej skargi na ciebie.

– To dobrze czy źle?

– Jeżeli tego nie rozumiesz, to masz problem, dziewczyno… Dlatego pomyślałem, że dobrze ci zrobi, jeśli popracujesz trochę w zespole.

Ale Mila była innego zdania.

– Dlaczego? Wykonuję mój zawód, i tylko to mnie interesuje. Jestem przyzwyczajona do dawania sobie rady, pracując w ten sposób. Musiałabym dostosować moje metody do metod kogoś innego. Jak mam wyjaśnić, że…

– Idź spakować walizki – przerwał jej Morexu.

– Dlaczego taki pośpiech?

– Wyjeżdżasz dziś wieczorem.

– Czy ma to być rodzaj kary?

– To nie jest kara ani nawet urlop. Potrzebna jest konsultacja specjalistki. A ty jesteś bardzo znana.

– O co chodzi? – zapytała policjantka z poważną miną.

– O historię z pięcioma uprowadzonymi dziewczynkami.

Mila słyszała o tej sprawie w dzienniku telewizyjnym.

– Dlaczego ja?

– Ponieważ jest chyba szósta, ale nie wiedzą jeszcze, kto to może być…

Mila chętnie poznałaby więcej szczegółów, ale Morexu najwyraźniej postanowił zakończyć rozmowę. Znów zaczęło mu się spieszyć, ograniczył się więc do wręczenia jej kartonowej teczki, którą jednocześnie wskazywał drzwi.

– W środku jest też bilet na pociąg.

Mila wzięła teczkę i skierowała się do drzwi. Ale przed opuszczeniem pokoju odwróciła się w progu.

– Priscilla, tak? – spytała.

– Może…

4

The Piper at the Gates of Dawn z roku 1967. A Saucerful of Secrets z 1968. Płyta Ummagumma była z 1969, jak i ścieżka dźwiękowa do filmu More. W 1971 ukazała się Meddle. Ale wcześniej była jeszcze jedna… Był pewny, że w 1970. Nie mógł sobie przypomnieć tytułu. Pamiętał za to okładkę. Tę z krową. Cholera, jak to się nazywało?

Muszę wziąć benzynę, pomyślał.

Wskazówka była już na samym dole, a kontrolka przestała migać i zaczęła palić się stałym czerwonym światłem.

Ale on nie chciał się zatrzymywać.

Prowadził już od dobrych pięciu godzin i przejechał prawie sześćset kilometrów. Chociaż oddalił się na tak dużą odległość od tego, co wydarzyło się tej nocy, nie czuł się lepiej. Trzymał sztywne ręce na kierownicy, bolały go napięte mięśnie szyi.

Obejrzał się.

Nie myśl o tym, nie myśl o tym…

Zajmował umysł, wydobywając z zakamarków pamięci znane, podnoszące na duchu sprawy. W ciągu ostatnich dziesięciu minut skupił się na całej dyskografii zespołu Pink Floyd, ale podczas ostatnich czterech godzin były to tytuły jego ulubionych filmów, hokeiści drużyny, której kibicował w ostatnich trzech sezonach, imiona starych kumpli ze szkoły, a także nauczycieli. Przypomniał sobie nawet panią Berger. Ciekawe, co teraz robi? Z przyjemnością by ją zobaczył. Wszystko, byle tylko oddalić tę myśl. A teraz jego uwaga skupiła się na tym pieprzonym albumie z krową na okładce!

I myśl wróciła.

Musi ją odpędzić. Posłać z powrotem do zakątka w głowie, w którym udało mu się ją umieścić już kilka razy tej nocy. Bo inaczej zaczynał się pocić i co jakiś czas wybuchał płaczem, rozpaczając nad swoim położeniem, choć nie na długo. Strach wracał i ściskał mu żołądek. Ale on zmuszał się, żeby zachować jasny umysł.

Atom Heart Mother!

Taki jest tytuł tej płyty. Przez chwilę poczuł się szczęśliwy. Ale było to uczucie przelotne. W położeniu, w jakim się znalazł, miał bardzo niewiele powodów do szczęścia.

Odwrócił się jeszcze raz, żeby spojrzeć za siebie.

Muszę wziąć benzynę – pomyślał znowu.

Co jakiś czas z dywanika pod siedzeniem dochodził kwaśny zapach amoniaku, który przypominał mu, że zlał się pod siebie, nie przerywając jazdy. Zaczynały go boleć mięśnie nóg i zdrętwiała mu jedna łydka.

Burza, która szalała nad autostradą prawie przez całą noc, oddalała się na drugą stronę gór. Widział nad horyzontem zielonkawe błyskawice, podczas gdy spiker w radiu odczytywał po raz nie wiadomo który prognozę pogody. Niedługo powinien nadejść świt. Godzinę temu zjechał z autostrady przez jedną z bramek i teraz podążał drogą publiczną. Nie zatrzymał się, żeby zapłacić za przejazd. W tej chwili myślał tylko o tym, żeby przeć do przodu, coraz dalej.

Trzymając się instrukcji, jakie otrzymał.

Przez kilka minut pozwolił umysłowi błądzić swobodnie, ale on nieuchronnie wracał do przeżyć tej nocy.

Dzień wcześniej, około jedenastej, dojechał samochodem do hotelu Modigliani. Przez całe popołudnie kręcił się po mieście jako przedstawiciel handlowy, a wieczorem, zgodnie z planem, zjadł kolację z kilkoma klientami w hotelowym bistro. Po dwudziestej drugiej wrócił do pokoju.

Zamknął drzwi i zaczął od poluzowania krawata przed lustrem. W tym momencie w swoim odbiciu, a także w spoconej twarzy i nabiegłych krwią oczach ujrzał prawdziwe oblicze obsesji. Tak wyglądał, gdy brało w nim górę pożądanie.

Przyglądając się sobie, zastanawiał się zdumiony, w jaki sposób przez cały wieczór zdołał tak dobrze ukryć przed współbiesiadnikami naturę swoich myśli. Gawędził z nimi, przysłuchiwał się banalnym rozmowom o golfie i zbyt wymagających żonach, śmiał się z nudnych pikantnych dowcipów. Ale myślami był gdzie indziej. Przeżywał przedsmak chwili, kiedy to wróciwszy do hotelowego pokoju i poluzowawszy krawat, uwolni tę cierpką pigułkę, która blokuje mu gardło, aby wydostała się i wybuchła na twarzy pod postacią potu, przyspieszonego oddechu i podstępnego spojrzenia.

Prawdziwa twarz uwolniona spod maski.

W pokoju mógł wreszcie dać ujście pragnieniu, które gniotło go w piersi i w spodniach, napełniając strachem, że wybuchnie. Ale tak się nie stało. Udało mu się nad sobą zapanować.

Ponieważ niebawem miał wyjść.

Jak zawsze przyrzekł sobie, że to będzie ostatni raz. Jak zawsze przyrzeczenie miało zostać powtórzone przed i po. I jak zawsze zostałoby złamane i wypowiedziane następnym razem.

Wyszedł z hotelu około północy, bardzo podniecony. Zaczął się kręcić bez celu, bo przyjechał za wcześnie. Tego popołudnia, między dwoma sprawami do załatwienia, przeprowadził inspekcję miejsca, żeby się upewnić, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i nie napotka przeszkód. Przygotowywał się do tego od dwóch miesięcy, starannie zabiegał o względy swojego „motylka”. Oczekiwanie było sprawiedliwą zaliczką na poczet przyszłych rozkoszy. Delektował się nimi. Zadbał o szczegóły, ponieważ to one zawsze zdradzały innych. Jemu nie może się to przydarzyć. Nigdy mu się nie zdarzyło. Chociaż teraz, po odnalezieniu zakopanych rąk, powinien zadbać o dodatkowe zabezpieczenia. Kręci się mnóstwo policjantów i wszyscy są czujni. Ale on jest wystarczająco sprytny, aby ukryć się przed ich wzrokiem. Nie ma się czego obawiać. Musi się tylko odprężyć. Niedługo powinien zobaczyć „motylka” w alei, w miejscu uzgodnionym wczoraj. Zawsze bał się, że one mogą zmienić zamiary. Że zinterpretują coś nie tak, jak powinny. A wtedy jemu pozostanie smutek, ten dręczący smutek, na którego odegnanie potrzeba wielu dni. A co najgorsze, nie można go ukryć. Ale powtarzał sobie ciągle, że i tym razem wszystko pójdzie dobrze.

Motylek się zjawi.

Każe jej szybko wsiadać, zasypując ją zwykłymi komplementami. Takimi, które nie tylko sprawiają przyjemność, ale usuwają wątpliwości wywołane strachem. Zawiezie ją w miejsce wybrane tego popołudnia, na pustą uliczkę, z której widać jezioro.

„Motylki” zawsze mają bardzo przenikliwy zapach: gumy do żucia, tenisówek… I potu. To mu się podobało. Ten zapach na dobre zadomowił się w jego aucie.

Czuł go także teraz, zmieszany z zapachem uryny. Znowu się rozpłakał. Ile rzeczy wydarzyło się od tamtej chwili. Przykry był ten przeskok od podniecenia i przyjemności do tego, co stało się potem.

Obejrzał się za siebie.

Muszę kupić benzynę.

Ale potem zapomniał o pustym baku i znowu zagłębił się we wspominaniu tego, co się wydarzyło…

Siedział nieruchomo w aucie, czekając na „motylka”. Co jakiś czas między chmurami pokazywał się zamglony księżyc. Aby oszukać niepokój, powtarzał w myślach plan. Na początku będą rozmawiali. On będzie jednak przede wszystkim słuchał. Wie, że „motylki” zawsze odczuwają potrzebę tego, czego nie znajdują gdzie indziej – zainteresowania. Jest dobry w tej roli. W cierpliwym słuchaniu zwierzeń małej zdobyczy, która, otwierając przed nim serce, sama się osłabia. Traci czujność i pozwala mu bez przeszkód brnąć dalej.

W pobliże zakątka kryjącego duszę.

Mówi im zawsze coś bardzo stosownego. Za każdym razem. Przyjmuje rolę ich mistrza. Przyjemnie uświadomić tej czy innej, jakie są jej pragnienia. Wyjaśnić, czego naprawdę chce, pokazać, jak może to urzeczywistnić. To ważne. Stać się dla nich szkołą, terenem doświadczeń. Opowiedzieć o tym, co przyjemne.

Ale właśnie w chwili, gdy planował tę magiczną lekcję, która miała uchylić wszystkie furtki intymności, rzucił okiem we wsteczne lusterko.

I coś zobaczył.

Coś mniej cielesnego niż cień. Coś, czego się nie dostrzega, bo jest wytworem wyobraźni. I natychmiast pomyślał, że to miraż, złudzenie.

Aż do rąbnięcia pięścią w boczną szybę.

Usłyszał suchy trzask otwierających się drzwi. W szczelinę wsunęła się ręka i ścisnęła go za gardło. Żadnej możliwości zareagowania. Do auta wdarł się strumień zimnego powietrza, a on zapamiętał tylko, że pomyślał: Zapomniałem wcisnąć blokadę drzwi. No tak, ale to z pewnością by nie wystarczyło, żeby zatrzymać napastnika.

Mężczyzna miał godną podziwu siłę i udało mu się wyciągnąć go z samochodu, chwytając tylko jedną ręką. Jego twarz zakrywała kominiarka. Gdy go tak trzymał, on pomyślał o „motylku”: cenna zdobycz, którą zwabił z takim wysiłkiem, była stracona.

A w tamtym momencie ofiarą był bez wątpienia on sam.

Napastnik rozluźnił chwyt na jego szyi i cisnął go na ziemię, po czym przestał się nim interesować i zawrócił do auta. No tak, poszedł po broń, żeby mnie wykończyć! I kierowany rozpaczliwym instynktem przetrwania zaczął się czołgać po mokrej i chłodnej ziemi, chociaż facetowi w kominiarce wystarczyłoby kilka kroków, żeby go dopaść i dokończyć to, co rozpoczął.

Ile głupich rzeczy robią ludzie, kiedy próbują uciec przed śmiercią, rozmyślał teraz, jadąc autem. Niektórzy na widok lufy pistoletu wyciągają rękę, czego jedynym rezultatem jest dziura w dłoni. Są też tacy, którzy uciekają przed pożarem, rzucając się z okien wysokich budynków… Wszyscy chcą uniknąć tego, co nieuniknione, i tylko się ośmieszają.

Nie uważał, że należy do tego rodzaju osób. Zawsze był pewny, że potrafi godnie stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. Przynajmniej do tej nocy, kiedy zaczął pełznąć jak robak, naiwnie błagając o ratunek. Z trudem pokonał zaledwie kilka metrów.

A potem stracił przytomność.

Świadomość przywróciły mu dwa uderzenia w twarz. Facet w kominiarce wrócił. Stał nad nim i wpatrywał się w niego zgasłymi, przyćmionymi oczami. Nie miał broni. Ruchem głowy wskazał auto i powiedział tylko: „Jedź, Alexandrze, i nie zatrzymuj się”.

Mężczyzna w kominiarce znał jego imię.

Z początku wydało mu się to oczywiste. Potem, gdy się nad tym zastanowił, to właśnie przeraziło go najbardziej.

Odjechać. W tamtym momencie nie wierzył własnym uszom. Podniósł się z ziemi, chwiejnym krokiem dotarł do samochodu, starając się zrobić to jak najszybciej z obawy, że tamten może zmienić zamiar. Natychmiast usiadł za kierownicą, wciąż mając zamglony wzrok. Ręce trzęsły mu się tak, że z trudem uruchomił silnik. Gdy wreszcie to zrobił, zaczęła się długa noc na drodze. Znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca, możliwie jak najdalej…

Benzyna, pomyślał, próbując wrócić do rzeczywistości.

Bak jest prawie pusty. Zaczął się rozglądać za tablicami zapowiadającymi stację benzynową, zadając sobie pytanie, czy to także stanowi część zadania, jakie wyznaczono mu tej nocy.

Nie zatrzymywać się.

Do pierwszej w nocy jego myśli wypełniały dwa pytania. Dlaczego facet w kominiarce pozwolił mu odjechać? Co się wydarzyło, gdy leżał nieprzytomny?

Otrzymał odpowiedź, gdy mógł już względnie jasno myśleć, a do jego uszu zaczął dochodzić ten odgłos.