Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych - Irena Domańska-Kubiak - ebook

Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych ebook

Irena Domańska-Kubiak

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Razem z dworami zniknął na zawsze styl życia nie do odtworzenia w innym czasie i miejscu. Patriarchalny dom z zapracowanym ojcem, dziadem wspominającym młodzieńcze wojowanie, kobietami drepczącymi cały dzień po domu. Razem z owym stylem życia poznikały różne drobne szczegóły tego świata, przedmioty codziennego użytku jak szkandela czy lampa naftowa, a nawet niektóre gatunki kwiatów jak róża Mareshal Niels – pnąca, o mocno pachnących kwiatach herbacianego koloru. Zakątek pamięci jest zaproszeniem do starego dworu: na pokoje, do alkowy i garderoby, kuchni i spiżarni, na ganek i do ogrodu, zimą i latem. Przypomina, jak żyli, czym się smucili i jak się radowali jego mieszkańcy, przywołuje smaki, zapachy, kolory i dźwięki tego dawno minionego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 282

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZ­NE AN­DRZEJ BA­REC­KI

RE­DAK­CJA MA­RIA MAG­DA­LE­NA MA­TU­SIAK

KO­REK­TA ANNA SI­DO­REK

ZDJĘ­CIA NA OB­WO­LU­CIE I W KSIĄŻ­CE PO­CHO­DZĄ ZE ZBIO­RÓW JA­NU­SZA PRZE­WŁOC­KIE­GO, TA­DE­USZA JE­ŁO­WIC­KIE­GO, TO­MA­SZA MAŃ­KOW­SKIE­GO ORAZ AU­TOR­KI

WY­DA­NIE I

CO­PY­RI­GHT © BY IRE­NA DO­MAŃ­SKA-KU­BIAK, 2004

CO­PY­RI­GHT © BY WY­DAW­NIC­TWO ISKRY, WAR­SZA­WA 2004

ISBN 978-83-244-0285-4

WY­DAW­NIC­TWO ISKRY

UL. SMOL­NA 11, 00 375 WAR­SZA­WA

DZIAŁ HAN­DLO­WY: TEL./FAKS (22) 827 33 89

E-MAIL: [email protected]

WWW.ISKRY.COM.PL

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści

Dedykacja

ROZDZIAŁ PIERWSZY Raj utracony

ROZDZIAŁ DRUGI Dom obszerny, wygodny, rodzinny

ROZDZIAŁ TRZECI Dzień jak co dzień

ROZDZIAŁ CZWARTY Długie zimowe wieczory

ROZDZIAŁ PIĄTY Goście jadą!

ROZDZIAŁ SZÓSTY Wspólnymi siłami

ROZDZIAŁ SIÓDMY Dziedzictwo

LITERATURA

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

mo­je­mu Ojcu

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Raj utra­co­ny

Ten kraj szczę­śli­wy, ubo­gi i cia­sny!

Jak świat jest boży, tak on był nasz wła­sny!

Jak­że tam wszyst­ko do nas na­le­ża­ło,

Jak po­mnim wszyst­ko, co nas ota­cza­ło;

Od lipy, któ­ra ko­ro­ną wspa­nia­łą

Ca­łej wsi dzie­ciom uży­cza­ła cie­nia

Aż do każ­de­go stru­mie­nia, ka­mie­nia,

Jak każ­dy ką­tek zie­mi był zna­jo­my

Aż po gra­ni­cę, po są­sia­dów domy!

A. Mic­kie­wicz, Pan Ta­de­usz, Epi­log, ww. 79-87

Te sło­wa to wspo­mnie­nie czło­wie­ka od­da­lo­ne­go od ro­dzin­nych stron tak w cza­sie, jak i w prze­strze­ni. To samo my­śla­ły i czu­ły całe po­ko­le­nia Po­la­ków, któ­rzy z róż­nych przy­czyn mu­sie­li opu­ścić swo­je domy.

Wiel­ka Emi­gra­cja 1831 roku to osiem do dzie­wię­ciu ty­się­cy osób, w trzech czwar­tych szlach­ty, lu­dzi, któ­rzy mu­sie­li wy­je­chać z kra­ju w oba­wie przed car­ski­mi re­pre­sja­mi po­po­wsta­nio­wy­mi. Więk­szość z nich spę­dzi­ła resz­tę ży­cia na ob­czyź­nie, nie prze­sta­jąc jed­nak nig­dy tę­sk­nić za do­mem ro­dzin­nym. Ta sama sy­tu­acja po­wtó­rzy­ła się po­nad trzy­dzie­ści lat póź­niej, po po­wsta­niu stycz­nio­wym. Wte­dy wła­śnie umoc­nił się do dziś nie­wy­ga­sły mit dwo­ru. Lata sześć­dzie­sią­te XIX wie­ku to jed­no­cze­śnie czas na­ro­dzin no­wo­cze­snej pro­zy re­ali­stycz­nej. Za­rów­no w po­wie­ściach, jak i w pa­mięt­ni­kach spra­wy po­wsta­nia, a póź­niej wy­rzu­ce­nia z domu są osią wszyst­kich in­nych zda­rzeń; po­wsta­nie było punk­tem zwrot­nym w ży­ciu wie­lu ro­dzin, któ­re tra­ci­ły bli­skich, a za­raz po­tem ma­jąt­ki. Po klę­sce już nic nie mo­gło być tak jak przed­tem.

Czas po­wsta­nia to okres, w któ­rym go­spo­da­rze, za­ję­ci in­ny­mi spra­wa­mi, nie dba­li o za­sie­wy czy in­wen­tarz. Męż­czyź­ni od­cho­dzi­li do od­dzia­łów po­wstań­czych, od­sy­ła­no tam ko­nie i za­opa­trze­nie. Woj­sko w le­sie po­trze­bo­wa­ło pro­wian­tu oraz mnó­stwa przed­mio­tów do prze­trwa­nia i wal­ki. Żoł­nie­rze ro­syj­scy re­kwi­ro­wa­li na swo­je po­trze­by wszyst­ko, co wpa­dło im w ręce, a po nich przy­cho­dzi­ły gru­py głod­nych po­wstań­ców, któ­rzy wy­mia­ta­li reszt­ki. Nie­któ­rzy wła­ści­cie­le ma­jąt­ków ucie­ka­li do miast, co po­wo­do­wa­ło jesz­cze szyb­szą ruj­na­cję ich do­mów. Tych, któ­rzy zo­sta­li, wcią­gał wir wy­da­rzeń, bez wzglę­du na to, czy tego chcie­li, czy nie. Czyż moż­na było, na przy­kład, nie przy­jąć pod swój dach obroń­cy oj­czy­zny, któ­ry nie dość, że był głod­ny i po­zba­wio­ny domu, to jesz­cze nie­jed­no­krot­nie krwa­wił i mu­siał ukry­wać się przed prze­śla­do­wa­niem? Nad ta­ki­mi py­ta­nia­mi nikt się na­wet nie za­sta­na­wiał, to­też po upad­ku po­wsta­nia wła­dze car­skie za­wsze znaj­do­wa­ły pre­tekst do kon­fi­ska­ty ma­jąt­ku.

Na wła­ści­cie­li ziem­skich, któ­rym uda­ło się po­zo­stać we dwo­rach, rząd car­ski na­ło­żył ogrom­ne, la­ta­mi spła­ca­ne kon­try­bu­cje. Jed­no­cze­śnie uwłasz­czo­no chło­pów. Wszyst­ko to pod­cię­ło pod­sta­wy go­spo­dar­cze ma­jąt­ków szla­chec­kich, a kie­dy do­szedł do tego ogól­ny kry­zys oraz świa­to­wy spa­dek cen zbóż, klę­ska ma­te­rial­na wie­lu dwo­rów zo­sta­ła prze­są­dzo­na. Ca­rat wy­jąt­ko­wo sku­tecz­nie ude­rzył w sła­by punkt szlach­ty, tej nie­po­kor­nej war­stwy spo­łecz­nej, któ­ra spra­wia­ła mu naj­wię­cej kło­po­tów i po­wo­do­wa­ła cią­głe za­mie­sza­nie w im­pe­rium. Ude­rzył w pod­sta­wę eko­no­micz­ną dwo­rów z dwóch stron – przez kon­try­bu­cje i przez po­zba­wie­nie dar­mo­wej siły ro­bo­czej. Zmie­nio­na sy­tu­acja wy­ma­ga­ła od zie­mian prze­sta­wie­nia się na inny tryb go­spo­da­ro­wa­nia, w któ­rym chło­pa trze­ba było nie tyl­ko wy­na­gra­dzać za pra­cę, ale jesz­cze czę­sto na­ma­wiać go, aby w ogó­le się do niej za­brał.

DZIE­DZIC, DZIE­DZICZ­KA, PA­NI­CZE I PA­NIEN­KI, CZY­LI PO PRO­STU RO­DZI­CE I DZIE­CI. SA­HIN­KA NA PO­DO­LU

Ko­niecz­ne oka­za­ło się prze­war­to­ścio­wa­nie ide­ału szlach­ci­ca. Aby prze­trwać, mu­siał on oszczę­dzać, po­prze­sta­wać na ma­łym i re­zy­gno­wać z wie­lu zbyt­ków, do któ­rych przy­wykł w dzie­ciń­stwie. W mo­wach po­grze­bo­wych tam­te­go cza­su wśród za­let wy­chwa­la­ją­cych do­bre­go oby­wa­te­la wy­mie­nia się oprócz pa­trio­ty­zmu i re­li­gij­no­ści ta­kie ce­chy, jak skrzęt­na pra­ca i oszczęd­ność, utrzy­ma­nie i po­mna­ża­nie ro­do­we­go ma­jąt­ku oraz dba­łość o los wło­ścian. Wie­lu, zwłasz­cza wy­kształ­co­nych i ma­jęt­niej­szych, spro­sta­ło temu trud­ne­mu za­da­niu i jesz­cze przez parę po­ko­leń po­zo­sta­li w swo­ich do­mach.

Ci, któ­rzy nie po­tra­fi­li go­spo­da­ro­wać w no­wych wa­run­kach i żyć oszczęd­niej, w koń­cu sprze­da­wa­li za­dłu­żo­ne ma­jąt­ki i osie­dla­li się w mie­ście, gdzie pró­bo­wa­li funk­cjo­no­wać zgod­nie ze sta­ry­mi zwy­cza­ja­mi. Im bar­dziej czu­li się wy­sa­dze­ni z sio­dła, tym sil­niej sta­ra­li się prze­ka­zać dzie­ciom tra­dy­cje ro­dzin­ne i wspo­mnie­nie opusz­czo­ne­go domu. Do tego do­cho­dził kom­pleks i po­czu­cie winy, że od­da­li ro­dzin­ne gniaz­do w obce ręce. Utra­co­ne dwo­ry przy­bie­ra­ły w ów­cze­snej li­te­ra­tu­rze sym­bo­licz­ną po­stać utra­co­nej oj­czy­zny, jak na przy­kład w wier­szu Płu­ga:

Nę­dzarz, włó­czę­ga, z bła­ga­niem że­bra­czem

U mu­rów zam­ku mych pra­oj­ców sto­ję

I pierś mi wzbie­ra­ję­ka­mi i pła­czem,

Bo już nie moim dziś to gniaz­do moje! (…)

Bia­da mej gło­wie! I wam wszyst­kim

bia­da,

Któ­rzy po­dob­nym po­dą­ża­cie szla­kâem.

Bo kto pu­ści­znę oj­czy­stą po­stra­da,

Jak ja nę­dza­rzem bę­dzie i że­brak­ciem,

A choć się spo­tka z lep­szych lo­sów gwiaz­dą,

Daw­ne­go szczę­ścia nig­dy nie od­py­ta,

I nig­dy du­sza w nim nie bę­dzie syta,

Bo ją ro­dzin­ne tyl­ko żywi gniaz­do!

A. Pług, U stra­co­ne­go gniaz­da oj­czy­ste­go

Dwór wspo­mi­na­ny w ta­kiej at­mos­fe­rze pod­le­gał ide­ali­za­cji, utrwa­lał się jego ste­reo­typ. Nie­gdy­siej­szy dom ja­wił się jako oaza ładu, do­stat­ku i spo­ko­ju wbrew wszel­kim oko­licz­no­ściom ze­wnętrz­nym. Pod­kre­śla­no ta­kie ce­chy jego miesz­kań­ców, jak pro­sto­ta, go­ścin­ność, po­sza­no­wa­nie tra­dy­cji, wier­ność Bogu i oj­czyź­nie. Oprócz przy­wo­ły­wa­nia ob­ra­zu wiej­skiej sie­lan­ki dwór od­gry­wał też rolę pla­ców­ki obron­nej. Zgod­nie z tra­dy­cją ry­cer­ską była to go­to­wość szlach­ty nie tyl­ko do bo­ha­ter­skich zry­wów pa­trio­tycz­nych, ale i do utrwa­la­nia pol­sko­ści na co dzień. Taki wi­ze­ru­nek dwo­ru pie­lę­gno­wa­ło wie­le po­ko­leń Po­la­ków i znaj­do­wa­ło jego po­twier­dze­nie w lek­tu­rze Pana Ta­de­usza. So­pli­co­wo wcie­la­ło ten ste­reo­typ w stop­niu nie­mal do­sko­na­łym. Pod wpły­wem tego utwo­ru w XIX-wiecz­nej li­te­ra­tu­rze po­ja­wi­ło się wie­lu oby­wa­te­li ziem­skich za­cho­wu­ją­cych sar­mac­kie oby­cza­je i łą­czą­cych wo­jacz­kę z pra­cą na roli. Ten ide­al­ny, wzor­co­wy zie­mia­nin miał być do­brym go­spo­da­rzem, nie ule­gać prze­są­dom sta­no­wym, a w ra­zie po­trze­by sku­tecz­nie wy­stę­po­wać prze­ciw­ko wro­gom oj­czy­zny.

W po­wie­ściach z prze­ło­mu XIX i XX wie­ku po­ja­wia­ły się do­dat­ko­wo nowe mo­ty­wy. Bo­ha­ter – szlach­cic, Po­lak i ka­to­lik – ca­łym ży­ciem do­wo­dził, że je­dy­nie pra­ca na roli, w bli­skim kon­tak­cie z przy­ro­dą, za­pew­nia spo­kój, po­głę­bia głę­bo­ką, tra­dy­cyj­ną re­li­gij­ność, a dwór sta­no­wi je­dy­ną i naj­pew­niej­szą osto­ję pol­sko­ści. Aż do ostat­niej woj­ny był on sym­bo­lem pa­trio­ty­zmu i trwa­nia, a tak­że miej­scem gro­ma­dze­nia pa­mią­tek na­ro­do­wych i kul­ty­wo­wa­nia tra­dy­cji.

Po klę­sce po­wsta­nia stycz­nio­we­go wie­le po­sia­dło­ści zo­sta­ło skon­fi­sko­wa­nych przez wła­dze. Wła­ści­cie­le in­nych opu­ści­li je w parę lat po­tem z po­wo­du ban­kruc­twa. Wy­ru­go­wa­ni z ma­jąt­ków zie­mia­nie ob­da­rza­li uczu­ciem dwo­ry cu­dze; czę­sto dzier­ża­wio­ne przez sie­bie lub ro­dzi­ców, cza­sem dwo­ry krew­nych, przy­ja­ciół lub miej­sca, w któ­rych spę­dza­li wa­ka­cje. Znaj­du­je­my ta­kie sy­tu­acje w li­te­ra­tu­rze, na przy­kład opi­sa­ne w No­cach i dniach przy­wią­za­nie Bo­gu­mi­ła Nie­chci­ca do Ser­bi­no­wa, któ­ry był jego miej­scem pra­cy, a tak­że we wspo­mnie­niach – Ste­fan Że­rom­ski, wów­czas uczeń gim­na­zjum, umie­ścił w swo­ich Dzien­ni­kach na­stę­pu­ją­cy pas­sus do­ty­czą­cy dwo­ru dzier­ża­wio­ne­go przez jego ojca: „Księ­życ ką­pie się w wo­dzie. Kon­tu­ry dwor­ku na­sze­go tak się cu­dow­nie, otu­lo­ne w lip ra­mio­na, od za­chod­nie­go słoń­ca od­bi­ja­ły, żem go nie po­znał. Uczu­łem, jak bar­dzo miej­sce to ko­cham, że mi­łość do tego gniaz­da mo­je­go jest nie­zmie­rzo­ną”.

W opo­zy­cji do mia­sta wieś sta­ła się sym­bo­lem ży­cia szczę­śli­we­go, zgod­ne­go z pra­wa­mi na­tu­ry, nie­za­leż­ne­go w swej sa­mo­wy­star­czal­no­ści. Na­wet zie­mia­nie miesz­ka­ją­cy na sta­łe w mie­ście uwa­ża­li, że „u sie­bie” są tyl­ko na wsi. Cho­dzi­ło za­rów­no o spo­sób za­miesz­ki­wa­nia, jak i o lu­dzi ma­ją­cych po­dob­ne po­glą­dy i sys­tem war­to­ści, wśród któ­rych sami czu­li się na­praw­dę do­brze. Ich sto­su­nek do tych spraw świet­nie wy­ra­ża Ma­ria Ro­dzie­wi­czów­na w po­wie­ści Wrzos: „Pan Bóg zro­bił wieś i dwór, a czar­ny ka­mie­ni na­włó­czył, po­bu­do­wał mia­sto i w nim miesz­ka”.

W XX wie­ku na­stą­pi­ły ko­lej­ne wy­da­rze­nia, któ­re spra­wi­ły, że zie­mia­nie zno­wu po­tra­ci­li swo­je sie­dzi­by. Na Kre­sach był to czas re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej i woj­ny 1920 roku, a na po­zo­sta­łym te­re­nie okres po 11 woj­nie świa­to­wej, kie­dy to upań­stwo­wio­no ma­jąt­ki ziem­skie. Wy­da­rze­nia te zna­la­zły wy­raz za­rów­no w li­te­ra­tu­rze, jak i pa­mięt­ni­kach.

PARK

Opusz­cza­li na za­wsze swe gniaz­do ro­dzin­ne – ob­cho­dzi­li za­kąt­ki wszyst­kie i że­gna­li ta­ko­we, że­gna­li sprzę­ty, pro­gi, dro­bia­zgi wszyst­kie.

T. T. Jeż, Dwór w Chru­sto­wie

Gdy w 1920 roku w cza­sie ofen­sy­wy bol­sze­wic­kiej przy­je­cha­łem do Racz­kie­wicz, nie za­sta­łem tam już ni­ko­go z ro­dzi­ny. W przed­dzień mo­je­go przy­jaz­du wy­je­cha­li wszy­scy na za­chód. Dom był pu­sty. Ob­cho­dzi­łem ko­lej­no wszyst­kie po­ko­je, że­gna­jąc się już na za­wsze z do­mem mego dzie­ciń­stwa. W po­ko­ju chłop­ców sta­ły na pół­kach nie­na­ru­szo­ne ga­blo­ty z mo­ty­la­mi i ko­lek­cją jaj pta­sich.

B. Za­le­ski, Wspo­mnie­nia

Te dwa tek­sty po­wsta­ły w od­stę­pie stu lat, od­po­wied­nio 1876 i 1981, a mó­wią do­kład­nie o tym sa­mym. Wy­ro­kiem losu opusz­cza­nie ro­dzin­nej sie­dzi­by sta­ło się udzia­łem kil­ku po­ko­leń Po­la­ków i na tak dużą ska­lę do­ty­czy­ło tyl­ko war­stwy szla­chec­kiej. Było to dla tych lu­dzi prze­ży­cie tak trau­ma­tycz­ne, że świa­do­mość wy­ko­rze­nie­nia prze­ka­zy­wa­li w spad­ku dzie­ciom. Chcie­li dla nich oca­lić coś z tam­te­go nie­ist­nie­ją­ce­go świa­ta i pi­sa­li wspo­mnie­nia. Może dla­te­go wła­śnie więk­szość pa­mięt­ni­ków do­ty­czy ży­cia na Kre­sach.

PO­STA­CI Z RO­DZIN­NE­GO AL­BU­MU

W kul­tu­rze szla­chec­kiej zie­mia była nie tyl­ko wła­sno­ścią i źró­dłem za­moż­no­ści, ale  też sym­bo­licz­nym po­twier­dze­niem toż­sa­mo­ści. Za­raz po wy­mie­nie­niu na­zwi­ska mó­wi­ło się, skąd się jest. Wy­wo­dzić się z ja­kie­goś miej­sca zna­czy­ło wska­zy­wać na swo­je związ­ki z in­ny­mi ludź­mi, z ję­zy­kiem i oby­cza­jo­wo­ścią, z tra­dy­cja­mi i re­li­gią, a tak­że z kra­jo­bra­zem i kli­ma­tem. Zie­mia nie tyl­ko była wła­sno­ścią czło­wie­ka; czło­wiek na­le­żał do niej rów­nie sil­nie. Chłop był do zie­mi przy­pi­sa­ny, a szlach­cic „pi­sał się z zie­mi”. Za­gma­twa­ne losy nie­któ­rych wła­ści­cie­li dwo­rów wska­zu­ją wy­raź­nie, że po ze­rwa­niu kon­tak­tu z miej­scem uro­dze­nia zu­peł­nie nie po­tra­fi­li oni zna­leźć so­bie miej­sca w świe­cie.

Nie nę­ci­ły mnie kra­je da­le­kie, ko­cha­łem swój kraj po­le­ski, pe­łen uro­ku, bory pach­ną­ce ży­wi­cą, te pusz­cze za­rzecz­ne po­ro­śnię­te tak gę­sto wy­nio­słym drze­wo­sta­nem li­ścia­stym, z wi­ją­cym się do­ko­ła pni dzi­kim chmie­lem, te je­zio­ra więk­sze i mniej­sze, co­raz to w roz­le­głej pusz­czy spo­ty­ka­ne, do któ­rych doj­ście w wia­do­mych tyl­ko miej­scach jest do­stęp­ne. Przez pusz­czę prze­cho­dzi­ła­jed-na tyl­ko wą­ska ścież­ka, po któ­rej moż­na było iść tyl­ko gę­sie­go. A ja­kie w tej pusz­czy ki­pia­ło ży­cie! Gdy prze­cho­dzi­łeś ścież­ką, rap­tem z trza­skiem i chrum­ka­niem po­bie­gło od cie­bie stad­ko dzi­ków. Nie­co da­lej doj­rza­ło się na ścież­ce sto­ją­cą klę­pę z ma­łym źre­ba­kiem. Z po­bli­skie­go je­zio­ra do­cho­dzi­ły od­gło­sy ty­się­cy swa­rzą­cych się ka­czek,.

Wszyst­ko to mi­nę­ło i już nig­dy nie wró­ci.

A. Kie­nie­wicz, Nad Pry­pe­cią, daw­no temu…

Jest oczy­wi­ste, że prze­szłość oglą­da­na z po­zy­cji wy­gnań­ca musi być ide­ali­zo­wa­na, ale w przy­pad­ku ży­cia szlach­ty do­szło do hi­per­i­de­ali­za­cji. Może dla­te­go, że ra­zem z dwo­ra­mi ode­szła w nie­byt kul­tu­ra pew­ne­go ple­mie­nia. Ple­mie­nia, któ­re­go człon­ko­wie wy­star­cza­li sami so­bie, nie tyl­ko że­ni­li się mię­dzy sobą, ale w ogó­le wszel­kie ży­cio­we spra­wy za­ła­twia­li we wła­snym gro­nie, a dzie­ci wy­cho­wy­wa­li tak, aby je raz na za­wsze uchro­nić od ze­wnętrz­nych wpły­wów. Mie­li na­wet wła­sną ro­dzin­no-przy-ja­ciel­ską gwa­rę i fi­lo­zo­fię, któ­ra mó­wi­ła, że ich obo­wiąz­kiem, prze­zna­cze­niem i szczę­ściem jest trwać na ro­dzin­nej zie­mi. Wszyst­kie waż­ne spra­wy sta­ra­li się za­ła­twiać we wła­snym gro­nie; mało jest do­ku­men­tów z tam­tej epo­ki, pod któ­ry­mi wid­niał­by inny pod­pis niż zie­mia­ni­na-są­sia­da. Nie­mal w każ­dym po­wie­cie żył ktoś, oczy­wi­ście męż­czy­zna, o du­żym au­to­ry­te­cie mo­ral­nym, do kogo zwra­ca­no się z proś­bą o roz­strzy­gnię­cie spo­rów we­wnątrz­ro­dzin­nych, eg­ze­ku­cję te­sta­men­tu, prze­wod­ni­cze­nie ra­dzie fa­mi­lij­nej czy wresz­cie o zwy­kłą radę w spra­wach go­spo­dar­czych lub do­mo­wych. Waż­ną ce­chą ży­cia zie­mian była bo­wiem so­li­dar­ność sta­no­wa i go­to­wość nie­sie­nia po­mo­cy w ra­zie nie­szczę­ścia. We wspo­mnie­niach czy­ta­my czę­sto o opie­ce, jaką roz­ta­cza­li są­sie­dzi nad wdo­wą i jej dzieć­mi. W tam­tych cza­sach śmierć czę­ściej niż dzi­siaj za­bie­ra­ła lu­dzi w sile wie­ku. Wdo­wy, zwłasz­cza mło­de i bez do­świad­cze­nia w pro­wa­dze­niu go­spo­dar­stwa, po­trze­bo­wa­ły po­mo­cy. Je­śli umie­ra­ją­cy mąż zdą­żył po­pro­sić przy­ja­ciół o opie­kę nad po­zo­sta­wio­ną ro­dzi­ną, to ta­kie zo­bo­wią­za­nie wszy­scy trak­to­wa­li jak świę­ty obo­wią­zek. Cza­sem i bez tej obiet­ni­cy za­przy­jaź­nio­ny są­siad przy­jeż­dżał do­glą­dać go­spo­dar­stwa, na­wet co dzień, po­mi­mo że w swo­im ma­jąt­ku też miał nie­ma­ło pra­cy. Po­dob­nie po­czu­wa­no się do od­po­wie­dzial­no­ści za ro­dzi­ny uwię­zio­nych, ze­sła­nych na Sy­be­rię czy za­gi­nio­nych w za­wie­ru­sze wo­jen­nej. Ta­kich „ku­ra­to­rów” było za­zwy­czaj dwóch lub trzech i so­li­dar­nie dzie­li­li mię­dzy sie­bie obo­wiąz­ki zwią­za­ne z osie­ro­co­nym ma­jąt­kiem i ro­dzi­ną. Poza de­cy­zja­mi zwią­za­ny­mi z go­spo­dar­stwem po­dej­mo­wa­li oni usta­le­nia do­ty­czą­ce kształ­ce­nia dzie­ci, ich mał­żeństw i dal­szych lo­sów. Wo­bec ta­kich oznak przy­jaź­ni ko­bie­ta czu­ła się tak bez­piecz­na, że na­wet mło­da i nie­do­świad­czo­na była w sta­nie utrzy­mać ma­ją­tek w swo­ich rę­kach. Poza tym dzia­ła­ła tu za­sa­da wza­jem­no­ści – każ­dy z ak­tu­al­nych opie­ku­nów miał świa­do­mość, że jego ro­dzi­na też może nie­raz po­trze­bo­wać po­mo­cy. Pa­mięt­ni­ka­rze opi­su­ją rów­nie czę­sto przy­pad­ki są­siedz­kiej po­mo­cy w chwi­lach nie­szczęść, jak po­żar czy klę­ska nie­uro­dza­ju. Po­ża­ry zda­rza­ły się sto­sun­ko­wo czę­sto, a drew­nia­ne domy pło­nę­ły bły­ska­wicz­nie i do­szczęt­nie. Przy­ja­cie­le przy­sy­ła­li wte­dy drew­no na bu­do­wę i opła­co­nych lu­dzi do pra­cy. Czę­sto na ja­kiś czas przyj­mo­wa­li pod swój dach po­go­rzel­ców, dzie­li­li się sia­nem czy kar­mą dla zwie­rząt. Po­wszech­nie po­ży­cza­li so­bie pie­nią­dze „na gębę”, bez we­ksli czy in­nych po­twier­dzeń. To w spo­sób szcze­gól­ny zo­bo­wią­zy­wa­ło do ter­mi­no­we­go zwro­tu go­tów­ki.

SA­NECZ­KI W KRA­SI­ŁO­WIE NA PO­DO­LU

Oczy­wi­ście kul­tu­ra zie­miań­ska nie była zja­wi­skiem jed­no­rod­nym; ist­nia­ła prze­cież cał­kiem ubo­ga szlach­ta za­ścian­ko­wa, a obok niej duże dwo­ry mniej lub bar­dziej za­moż­ne i w koń­cu ary­sto­kra­tycz­ne re­zy­den­cje, ja­kich nie po­wsty­dzi­ły­by się na­je­le­gant­sze sto­li­ce Eu­ro­py. W każ­dym z tych miejsc ży­cie to­czy­ło się od­mien­nym try­bem. Przy tym inne oby­cza­je pa­no­wa­ły w róż­nych re­gio­nach kra­ju i inne pra­wa obo­wią­zy­wa­ły pod trze­ma róż­ny­mi za­bo­ra­mi – ży­cie we dwo­rach wiel­ko­pol­skich wy­glą­da­ło zu­peł­nie in­a­czej niż na Li­twie czy w Ga­li­cji. W tej książ­ce pi­szę głów­nie o te­re­nach pod za­bo­rem ro­syj­skim i o Kre­sach Wschod­nich. Po pro­stu więk­szość au­to­rów pa­mięt­ni­ków, po­wie­ści i po­ema­tów po­cho­dzi z tam­tych te­re­nów. Nie wiem, dla­cze­go wła­śnie tam zie­mia­nie tak czę­sto i tak chęt­nie chwy­ta­li za pió­ro; może tam­ta zie­mia w spo­sób szcze­gól­ny na­da­je się do po­ko­cha­nia?

Przy tym wszyst­kim nie moż­na za­po­mi­nać, że na po­cząt­ku XIX wie­ku wła­ści­cie­le ziem­scy nadal ko­rzy­sta­li z dar­mo­wej pra­cy chło­pów, a po uwłasz­cze­niu mu­sie­li na­uczyć się in­ne­go go­spo­da­ro­wa­nia. Wie­lu z nich zo­sta­ło wte­dy zmu­szo­nych do uno­wo­cze­śnie­nia swo­ich fol­war­ków i zmniej­sze­nia licz­by za­trud­nia­nych osób. Mia­ło to oczy­wi­ście wpływ na styl ży­cia, któ­ry sta­wał się bar­dziej otwar­ty i no­wo­cze­sny. Jed­no po­zo­sta­wa­ło nie­zmien­ne – ko­lej­ne po­ko­le­nia wy­cho­wy­wa­ły się pod tym sa­mym da­chem, wśród tych sa­mych pa­mią­tek ro­dzin­nych, pod czuj­nym okiem tych sa­mych an­te­na­tów spo­glą­da­ją­cych z por­tre­tów. Dwór zda­wał się tym miej­scem, w któ­rym trwa­ją, mimo wszel­kich burz dzie­jo­wych, wciąż te same war­to­ści i za­wsze te same pol­skie oby­cza­je.

Ra­zem z dwo­ra­mi znik­nął na za­wsze styl ży­cia nie do od­two­rze­nia w in­nym cza­sie i miej­scu. Pa­triar­chal­ny dom z za­pra­co­wa­nym oj­cem, dzia­dem wspo­mi­na­ją­cym mło­dzień­cze wo­jo­wa­nie, ko­bie­ta­mi drep­czą­cy­mi cały dzień po domu, by wie­czo­rem śpie­wać pa­trio­tycz­ne pie­śni przy for­te­pia­nie, z mnó­stwem służ­by i re­zy­den­tów za­lud­nia­ją­cych każ­dy kąt – oto prze­ka­za­ny przez li­te­ra­tu­rę ob­raz tego ży­cia. Mu­siał mieć ja­kieś cie­pło i ma­gicz­ny urok, za któ­rym tę­sk­ni­li wy­gnań­cy, a któ­ry do dziś pro­mie­niu­je z kart ich pa­mięt­ni­ków.

Już wjeż­dża­my do alei wy­so­kich to­po­li. Z dala… wi­dać już stud­nię i bra­mę wjaz­do­wą, a jesz­cze da­lej zza gę­stych, sta­rych drzew wy­glą­da­ją bia­łe, okrą­głe słu­py uko­cha­ne­go domu ro­dzi­ciel­skie­go. Ko­ni­ska wie­dząc, że jest to już ko­niec ich pra­cy dzi­siej­szej, a być może ner­wo­wo od­czu­wa­jąc pra­gnie­nie moje zna­le­zie­nia się już w ra­mio­nach mo­ich naj­droż­szych – co­raz to zwięk­sza­ją tem­po swo­je­go kłu­sa i jak wry­te sta­ją przed gan­kiem. Ze­ska­ku­ję z ko­zła i ze łza­mi w oczach, a ra­do­ścią w ser­cu pa­dam w ra­mio­na ro­dzi­ców, sióstr, dziew­czy­nek. Poza tym czu­le je­stem wi­ta­ny przez cały per­so­nel do­mo­wy.

A. Kie­nie­wicz, Nad Pry­pe­cią, daw­no temu…

Ra­zem z owym sty­lem ży­cia po­zni­ka­ły róż­ne drob­ne szcze­gó­ły tego świa­ta, jak, ot cho­ciaż­by, róża Ma­re­shal Niels. Nig­dy jej nie wi­dzia­łam, ale wiem o niej spo­ro, bo wy­stę­pu­je w więk­szo­ści wspo­mnień, sły­sza­łam też o niej od dziec­ka. Była to pną­ca róża o moc­no pach­ną­cych kwia­tach her­ba­cia­ne­go ko­lo­ru, któ­re zwi­sa­ły w dół na dłu­gich ogon­kach, jak „pła­czą­ce”. Kwi­tła w lu­tym. Ho­do­wa­no ją w oran­że­riach i przy róż­nych ro­dzin­nych fe­tach wno­szo­no kwit­ną­cą do sa­lo­nu. Mu­sia­ła być czymś szcze­gól­nym, sko­ro pa­mię­ta­ją o niej pra­wie wszy­scy, któ­rzy nie­gdyś za­miesz­ki­wa­li dwo­ry. Dziś, kie­dy one już nie ist­nie­ją, nie spo­ty­ka się tak­że tej od­mia­ny róży. Być może ura­to­wa­ła się gdzieś w ogrod­ni­czych ko­lek­cjach, a może ode­szła w nie­byt ra­zem z tam­tą epo­ką.

Po­dej­mu­ję pró­bę opi­sa­nia świa­ta, któ­ry sama znam tyl­ko z opo­wie­ści, tak jak różę Ma­re­shal Niels, któ­rej nig­dy nie wą­cha­łam. Nie za­mie­rzam ucie­kać przed sen­ty­men­ta­li­zmem i no­stal­gicz­nym spoj­rze­niem wstecz, gdyż uwa­żam, że ten spo­sób pa­trze­nia przy­na­le­ży do tam­tej rze­czy­wi­sto­ści. Sta­ram się od­dać men­tal­ność tam­tych lu­dzi, stąd taka mno­gość cy­ta­tów za­miesz­czo­nych w tek­ście. Chcia­łam, by miesz­kań­cy dwo­rów prze­mó­wi­li wła­snym gło­sem.

Nie będę pi­sać o chło­pach, bez któ­rych ża­den dwór by prze­cież nie ist­niał, ale któ­rzy dla kul­tu­ry szla­chec­kiej nie mie­li więk­sze­go zna­cze­nia. Ist­nie­li co praw­da gdzieś poza gra­ni­ca­mi par­ku, ale dzie­li­ła ich od pa­nów ogrom­na prze­paść cy­wi­li­za­cyj­na. Na Kre­sach Wschod­nich od ka­to­lic­kie­go dwo­ru od­dzie­la­ła ich do­dat­ko­wo pra­wo­sław­na re­li­gia i ru­ski lub li­tew­ski ję­zyk. Byli je­dy­nie te­re­nem mi­syj­nym, na któ­rym pa­nie z to­wa­rzy­stwa re­ali­zo­wa­ły swo­je fi­lan­tro­pij­ne po­my­sły.

PRZY­JA­CIEL RO­DZI­NY

Pra­ca ta nie ma am­bi­cji na­uko­wych ani nie pre­ten­du­je do by­cia kom­pen­dium wie­dzy na te­mat zie­miań­stwa kre­so­we­go. Nie za­trzy­mu­ję się też dłu­żej nad ar­chi­tek­tu­rą ani sztu­ką, jaką spo­ty­ka­ło się we wnę­trzach. Pró­bu­ję ra­czej rzu­cić snop świa­tła na ży­cie lu­dzi, któ­rzy jako li­czą­ca się war­stwa spo­łecz­na już od­cho­dzi­li do hi­sto­rii, ale nadal two­rzy­li kul­tu­rę o tak wy­so­kim stop­niu atrak­cyj­no­ści, że z cza­sem przyj­mo­wa­li ją za swo­ją i chło­pi, i miesz­cza­nie, i ro­bot­ni­cy, a na­wet lu­dzie in­nej na­ro­do­wo­ści. Lata Pe­ere­lu i zwy­cię­skie­go so­cja­li­zmu mia­ły wy­ma­zać z pa­mię­ci spo­łecz­nej każ­dy ślad ist­nie­nia tych lu­dzi, na­zwa­nych wro­ga­mi ludu. Po­dej­rza­ne i w związ­ku z tym nie­uży­wa­ne było na­wet sło­wo „zie­mia­nie”. Kul­tu­ra i war­to­ści wy­zna­wa­ne przez zie­mian oka­za­ły się jed­nak na tyle sil­ne, że dziś ze zdu­mie­niem od­kry­wa­my na nowo ich atrak­cyj­ność.

Za­pra­szam Cię więc, Czy­tel­ni­ku, do sta­re­go dwo­ru; ra­zem zo­ba­czy­my, jak żyli, czym się smu­ci­li i jak się ra­do­wa­li jego miesz­kań­cy.

ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Dom ob­szer­ny, wy­god­ny, ro­dzin­ny

Śród ta­kich pól przed laty, nad brze­giem ru­cza­ju,

Na pa­gór­ku nie­wiel­kim, we brzo­zo­wym gaju,

Stał dwór szla­chec­ki, z drze­wa, lecz pod­mu­ro­wa­ny;

Świe­ci­ły się z da­le­ka po­bie­la­ne ścia­ny,

Tym biel­sze, że od­bi­te od ciem­nej zie­le­ni

To­po­li, co go bro­nią od wia­trów je­sie­ni.

A. Mic­kie­wicz, Pan Ta­de­usz, ks. 1, Go­spo­dar­stwo, ww. 23-28

Dwory by­wa­ły róż­ne. Jed­ne, te ubo­gie, za­miesz­ka­ne przez szlach­tę za­gro­do­wą lub dzier­żaw­ców, były małe, kry­te sło­mą, a od chłop­skich cha­łup róż­ni­ły się je­dy­nie skrom­nym ga­necz­kiem. Inne, na­le­żą­ce do śred­nio za­moż­nych zie­mian, sze­ro­ko i pew­nie roz­par­te, świe­ci­ły w słoń­cu rów­nym sze­re­giem okien. Były też praw­dzi­wie pań­skie re­zy­den­cje – wiel­kie, ozdob­ne, nie­mal­że pa­ła­ce. Wszyst­kie je łą­czył spe­cy­ficz­ny styl ży­cia miesz­kań­ców – wiej­ski w od­róż­nie­niu od miesz­czan i in­te­li­gen­cji, ale prze­cież zu­peł­nie inny niż chłop­ski.

Dwór był nie tyl­ko miesz­ka­niem, ale też miej­scem pra­cy, ośrod­kiem za­rzą­dza­nia ma­jąt­kiem ziem­skim i miej­scem na­ucza­nia dzie­ci. W du­żej mie­rze był sa­mo­wy­star­czal­ny pod wzglę­dem za­opa­trze­nia w żyw­ność i wie­le in­nych dóbr.

Ty­po­wy dwór pol­ski był zbu­do­wa­ny na pla­nie pro­sto­ką­ta, w sty­lu kla­sy­cy­stycz­nym, z wy­so­kim, czę­sto ła­ma­nym da­chem gon­to­wym i z du­żym pod­jaz­dem na fron­cie. Naj­czę­ściej był par­te­ro­wy, drew­nia­ny, sza­lo­wa­ny de­ska­mi i ma­lo­wa­ny na bia­ło. Aby się do nie­go do­stać, trze­ba było prze­je­chać przez za­wsze otwar­tą bra­mę i dłu­gą ale­ją wy­sa­dza­ną sta­ry­mi drze­wa­mi.

W li­te­ra­tu­rze dwor­ko­wej w XIX wie­ku ła­two tra­fić na po­dob­ny opis.

Stał tam je­den z tych sta­rych obec­nie, mo­drze­wio­wych do­mów, któ­re prze­no­szą wy­obraź­nię w od­le­gle cza­sy, przy­po­mi­na­jąc daw­ną pro­sto­tę, daw­ne bo­gac­two i daw­ną go­ścin­ność. Dom ten o kil­ku­na­stu fron­to­wych oknach, po­sta­wio­ny na wzgó­rzu pa­no­wal nad oko­li­cą; poza nim nie­ru­cho­ma i sze­ro­ko roz­ło­żo­na sta­ła ścia­na gę­stej zie­le­ni ogro­dów, tak wi­dać jak i dom sta­rych, a wko­ło wrzał ruch nie­zmier­ny, ja­kie­go nig­dzie wię­cej w oko­li­cy nie spo­strze­głam.

E. Orzesz­ko­wa, Pa­mięt­nik Wa­cła­wy

Dużą wagę przy­wią­zy­wa­no do wej­ścia do domu, któ­re po­win­no wy­glą­dem za­pra­szać go­ści do wnę­trza. A więc sze­ro­kie scho­dy i ob­szer­ny, wspar­ty na ko­lum­nach ga­nek, a przed nim ga­zon z kwit­ną­cy­mi dy­wa­no­wo kwia­ta­mi i po­sa­dzo­nym cen­tral­nie ozdob­nym krze­wem. Bar­dzo czę­sto ga­nek wy­cią­gnię­ty był aż do klom­bu i two­rzył pod­jazd, pod któ­ry za­jeż­dża­ły po­wo­zy. Był on zwy­kle bru­ko­wa­ny, po­sy­pa­ny pia­skiem, tak że pań­stwo, wy­cho­dząc z domu, mo­gli su­chą nogą przejść do brycz­ki.

Z gan­ku wcho­dzi­ło się do du­żej sie­ni ozdo­bio­nej tro­fe­ami my­śliw­ski­mi. Mo­gły to być rogi je­le­ni i łosi, wy­pcha­ne pta­ki i gło­wy dzi­kich zwie­rząt. Spo­ty­ka­ło się tu orła czy ja­strzę­bia z roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi, pięk­nie upie­rzo­ne ba­żan­ty i cie­trze­wie, odyń­ca z im­po­nu­ją­cy­mi kła­mi, a na­wet szcze­rzą­ce­go zęby niedź­wie­dzia lub żu­bra. Sta­ły tu tak­że sza­fy na okry­cia, da­lej wie­sza­ki dla go­ści, skrzy­nie i ku­fry za­wie­ra­ją­ce fu­tra lub inną nie­uży­wa­ną ak­tu­al­nie odzież. Czę­sto w sie­ni znaj­do­wa­ła się jesz­cze oto­ma­na lub fo­te­le i biur­ko. W star­szych du­żych dwo­rach sień prze­cho­dzi­ła na prze­strzał przez cały dom i koń­czy­ła się z dru­giej stro­ny in­nym gan­kiem, wy­cho­dzą­cym na ogród. Mniej wię­cej w po­ło­wie XIX wie­ku sień zmniej­szy­ła się, a na wprost wej­ścia po­ja­wi­ły się drzwi do sa­lo­nu.

PO­WOZ ZA­PRZĘ­ŻO­NY W CZTE­RY KO­NIE

W pla­nach do­mostw wi­dać wy­raź­ny po­dział prze­strze­ni na część re­pre­zen­ta­cyj­ną, miesz­kal­ną i go­spo­dar­czą. Ar­chi­tekt Sta­ni­sław Sza­far­kie­wicz w roz­praw­ce Bu­do­wa dwor­ków wiej­skich z 1882 roku pi­sze: „Cho­ciaż tak ilość jak i wiel­kość po­ko­jów za­le­ży od sta­nu ma­jąt­ko­we­go wła­ści­cie­la, to jed­nak­że dwo­rek taki po­wi­nien się skła­dać co naj­mniej z po­ko­ju do za­jęć zwy­kłych, sa­lo­nu, ja­dal­ni, pra­cow­ni dla wła­ści­cie­la, sy­pial­ni dla pań­stwa i dla dzie­ci, po­ko­ju dla bony lub na­uczy­cie­la do­mo­we­go, z dwóch lub trzech po­ko­jów go­ścin­nych, z ob­szer­nej kuch­ni z jed­ną lub dwo­ma spi­żar­nia­mi, z izby dla cze­la­dzi i z sy­pial­ni dla służ­by, oprócz do­sta­tecz­nej licz­by piw­nic i góry”. Naj­skrom­niej li­cząc, jest to je­de­na­ście po­koi, bez po­miesz­czeń go­spo­dar­czych. No­ta­be­ne ar­chi­tekt ten nie wy­mie­nia w ogó­le ła­zien­ki i ubi­ka­cji.

Po­ko­je sy­tu­owa­no naj­czę­ściej w am­fi­la­dzie, ale ów­cze­śni lu­dzie przy­kła­da­li mniej­szą wagę do in­tym­no­ści ży­cia niż współ­cze­śni. Cho­ciaż być może Ja­ni­na Żół­tow­ska prze­sa­dza, kie­dy pi­sze: „Całe ży­cie kon­cen­tro­wa­ło się w sa­lo­nie i poza nim no­si­ło ce­chy ko­czo­wa­nia” (Inne cza­sy, inni lu­dzie), to jed­nak z całą pew­no­ścią naj­waż­niej­szym po­miesz­cze­niem w domu był sa­lon. Ume­blo­wa­nie tego po­ko­ju było wi­zy­tów­ką wła­ści­cie­li i świad­czy­ło nie tyl­ko o ich za­moż­no­ści, ale i o do­brym lub złym gu­ście, orien­ta­cji w świa­to­wych no­win­kach i ewen­tu­al­nie o za­mi­ło­wa­niach ar­ty­stycz­nych. Na po­cząt­ku XIX wie­ku mod­ne były dro­gie me­ble ma­ho­nio­we w sty­lu em­pi­re, kry­te ada­masz­kiem. Ku­po­wa­no też po­je­dyn­cze sztu­ki z he­ba­nu czy pa­li­san­dru. Mniej za­moż­ni za­do­wa­la­li się kra­jo­wy­mi me­bla­mi wy­ko­na­ny­mi na wzór tych dro­gich, za­gra­nicz­nych, ale z tań­sze­go su­row­ca: z orze­cha, dębu i je­sio­nu. W po­ło­wie wie­ku w sa­lo­nach za­pa­no­wał bie­der­me­ier. Były to me­ble pro­ste i wy­god­ne. Ma­hoń po­zo­sta­wał w ła­skach jesz­cze przez wie­le lat, ale sku­tecz­nie kon­ku­ro­wa­ły z nim cał­kiem ład­ne me­ble z su­row­ca kra­jo­we­go for­ni­ro­wa­ne drew­nem z drzew owo­co­wych – gru­szy i cze­re­śni. Chęt­nie wy­ko­rzy­sty­wa­no ozdob­ne ukła­dy sło­jów, sto­so­wa­no in­tar­sję. W skład gar­ni­tu­ru me­bli wcho­dzi­ła dłu­ga ka­na­pa i usta­wia­ny przed nią okrą­gły czy owal­ny stół, a do­oko­ła nie­go czte­ry lub czę­ściej sześć fo­te­li. W ma­low­ni­czych gru­pach roz­sta­wio­no po kil­ka krze­seł i mniej­szych sto­li­ków oraz wie­le me­bel­ków po­moc­ni­czych, np. do ręcz­nych ro­bó­tek. W oszklo­nej ser­want­ce moż­na było po­dzi­wiać ar­ty­stycz­ne bi­be­lo­ty, a na drew­nia­nych po­stu­men­tach pysz­ni­ły się po­pier­sia, świecz­ni­ki lub wazy. W sa­lo­nie mod­ne były wiel­kie lu­stra w ozdob­nych ra­mach, a tak­że żar­dy­nie­ry z ro­śli­na­mi do­nicz­ko­wy­mi. Dużo miej­sca zaj­mo­wał for­te­pian z od­po­wied­nim ta­bo­re­tem.

Całe po­miesz­cze­nie ogrze­wał ko­mi­nek. Czę­sto był uję­ty w mar­mu­ro­we ramy, a przed nim stał ozdob­ny pa­ra­wan. Na gzym­sie ko­min­ka z upodo­ba­niem umiesz­cza­no ze­gar. Bie­der­me­ier nie zno­sił pu­stych miejsc, ścia­ny za­wie­sza­no więc por­tre­ta­mi ro­dzin­ny­mi, pej­za­ża­mi i fo­to­gra­fia­mi. Okna ubie­ra­no mu­śli­no­wy­mi, upię­ty­mi fi­ran­ka­mi, a za okna­mi, jak do­dat­ko­wa ozdo­ba, roz­cią­gał się ogród. Prze­cho­dził on płyn­nie w kra­jo­braz, z okien wi­dać było łąki, może staw lub rze­kę, cza­sem las. Ten wi­dok w szcze­gól­ny spo­sób sta­wał się czę­ścią wy­stro­ju wnę­trza. Tak wspo­mi­na po­le­ski dwór swo­ich dziad­ków Ja­ni­na Żół­tow­ska: „Duży sa­lon za przed­po­ko­jem zaj­mo­wał całą sze­ro­kość domu. Trzy jego okna z jed­nej stro­ny wy­cho­dzi­ły na dzie­dzi­niec, a dru­gie trzy na coś, co mo­gło na­zy­wać się ta­ra­sem, czy­li par­te­ry kwia­tów i rze­kę. La­tem od wody szły świe­tla­ne smu­gi ru­sza­ją­ce się po su­fi­cie, zimą wiel­kie prze­strze­nie śnie­gu po­kry­wa­ją­ce rze­kę i roz­cią­ga­ją­ce się za nią łąki two­rzy­ły we­wnątrz domu at­mos­fe­rę z krysz­ta­łu i ala­ba­stru”.

Po­sadz­ka w sa­lo­nie też była wy­twor­na, ukła­da­na z kle­pek, czę­sto w ozdob­ną mo­zai­kę. Przy­najm­niej raz w ty­go­dniu była wo­sko­wa­na i co­dzien­nie fro­te­ro­wa­na. W zi­mie przy­kry­wa­no ją weł­nia­nym dy wa­nem, aby ocie­plić po­miesz­cze­nie. Sta­ły tam jesz­cze, dziś już cał­kiem za­po­mnia­ne, drew­nia­ne splu­wacz­ki na­peł­nio­ne pia­skiem. Sprzęt ten zwa­no z fran­cu­ska kru­szu­ar­ką i umiesz­cza­no w każ­dym po­ko­ju przy­najm­niej jed­ną. Splu­wacz­ka była przed­mio­tem tak po­spo­li­tym, że cza­so­pi­sma ko­bie­ce za­miesz­cza­ły wzo­ry „ele­ganc­kich kru­szu­arek”.

Sa­lo­ny te od­zna­cza­ły się za­rów­no pro­sto­tą po­łą­czo­ną z bra­kiem pre­ten­sji, jak pew­ną oka­za­ło­ścią. Łą­czy­ły się jak każ­dy dwór w Pol­sce z ota­cza­ją­cą przy­ro­dą, ze słoń­cem, rze­ką, wio­sną i za­pa­chem ogro­du. Je­sie­nią i zimą za­cho­dy bliż­sze po­łu­dnia za­pa­la­ły na nie­bie po­ma­rań­czo­we smu­gi… la­tem otwar­te drzwi pro­wa­dzi­ły na ga­nek z bia­ły­mi słu­pa­mi i stop­nie jego roz­grza­ne od upa­łu.

J. Żół­tow­ska, Inne cza­sy, inni lu­dzie

W więk­szych, za­moż­niej­szych dwo­rach sa­lon łą­czył się z oran­że­rią. Przez szkla­ne drzwi po paru schod­kach scho­dzi­ło się do ogrze­wa­ne­go po­miesz­cze­nia, gdzie zimą kwi­tły żół­te róże Ma­re­shal Niels, a w du­żych drew­nia­nych do­ni­cach ro­sły aga­wy, drze­wa po­ma­rań­czo­we, cy­try­no­we i inne za­mor­skie ro­śli­ny. Mię­dzy nimi sta­ły lek­kie me­ble ogro­do­we i cza­sem po­da­wa­no tam pod­wie­czo­rek. La­tem ro­śli­ny wy­no­szo­no na ze­wnątrz i usta­wia­no wo­kół ga­zo­nu. W li­te­ra­tu­rze tam­te­go cza­su było to ulu­bio­ne tło wy­da­rzeń.

FRAG­MENT SA­LO­NU

Wyj­ście to za­my­ka­ło się oknem z jed­nej ogrom­nej ta­fli, przez któ­rą wi­dać było oran­że­rię, bo ta­kie było prze­zna­cze­nie owej ga­le­rii. Po­sadz­ka jej była z mar­mu­ru czar­ne­go i bia­łe­go w kost­ki, a rzad­kie ro­śli­ny i naj­pięk­niej­sze kwia­ty, uło­żo­ne na pół­okrą­głych i co­raz mniej­szej śred­ni­cy wschod­kach, pod­no­si­ły się kunsz­tow­nie pod su­fit. Przez tę lśnią­cą szy­bę i przez okna oran­że­rii szło oko da­lej na ogród, bie­gło po czy­stym ga­zo­nie i gu­bi­ło się na­resz­cie pod cie­niem drzew ga­łę­zi­stych.

J. Ko­rze­niow­ski, Spe­ku­lant

Sa­lon był po­miesz­cze­niem re­pre­zen­ta­cyj­nym, a więc du­żym, a przez to zimą trud­nym do ogrza­nia. Obok był mniej­szy po­kój, zwa­ny sa­lo­ni­kiem, i w nim, jako cie­plej­szym i bar­dziej przy­tul­nym, ro­dzi­na spę­dza­ła zi­mo­we wie­czo­ry. Po­dob­nie jak w du­żym sa­lo­nie stał tu­taj gar­ni­tur me­bli: ka­na­pa, stół, fo­te­le, sto­li­ki i krze­sła. Na kon­so­lach usta­wia­no rzeź­by i wazy, a na sto­licz­kach i eta­żer­kach fo­to­gra­fie w ram­kach i por­ce­la­no­we fi­gur­ki. Nie­rzad­ko znaj­do­wał się tam jesz­cze sto­lik do gry w kar­ty po­kry­ty zie­lo­nym suk­nem i dru­gi – do gry w sza­chy, z in­tar­sjo­wa­ną sza­chow­ni­cą. W drzwiach wi­sia­ły cięż­kie por­tie­ry z tego sa­me­go ma­te­ria­łu, co obi­cia me­bli, zimą ta­kie same za­wie­sza­no też na oknach. Po­kój ten, po­dob­nie jak duży sa­lon, na­zy­wa­no od ko­lo­ru, jaki w nim do­mi­no­wał, a więc „sa­lon zie­lo­ny” czy „czer­wo­ny”.

Był to po­kój, gdzie się to­czy­ło ży­cie ro­dzin­ne, a więc wszel­kie ro­dzin­ne de­ba­ty, lek­tu­ry ksią­żek i ga­zet, gro­mie­nie dzie­ci przez ojca lub mat­kę za więk­sze lub naj­drob­niej­sze prze­wi­nie­nia. Jed­nym sło­wem był to po­kój za­do­mo­wio­ny, w któ­rym to­czy­ło się ży­cie.

A. Kie­nie­wicz, Nad Pry­pe­cią, daw­no temu…

Da­lej był bu­du­ar pani. Obi­cia me­bli, ta­pe­ty, dy­wan sta­ra­no się utrzy­mać wjed­nym, „ko­bie­cym” ko­lo­rze, na przy­kład nie­bie­skim lub mod­nym fra­ise, czy­li ró­żo­wym. W bu­du­arze sta­ła ka­nap­ka lub szez­long, fo­te­li­ki, nie­du­ży stół, eta­żer­ki oraz oszklo­ne szaf­ki na książ­ki i bi­be­lo­ty. Oczy­wi­ście ko­mi­nek z ze­ga­rem na gzym­sie, mu­śli­no­we fi­ran­ki w oknach, a w koń­cu naj­waż­niej­szy sprzęt – biu­recz­ko. Sta­ły na nim ele­ganc­kie, srebr­ne lub por­ce­la­no­we przy­bo­ry do pi­sa­nia, lam­pa albo świecz­nik i ar­ku­si­ki pach­ną­ce­go pa­pie­ru. Pani spę­dza­ła tu co­dzien­nie dużo cza­su – pro­wa­dzi­ła do­mo­we ra­chun­ki i przede wszyst­kim pi­sa­ła li­sty. Zaj­mo­wa­ły się tym wszyst­kie ko­bie­ty – pi­sa­ły do bliż­szej i dal­szej ro­dzi­ny, do przy­ja­ciół i do są­sia­dów. Opo­wia­da­ły o wy­da­rze­niach, re­la­cjo­no­wa­ły opi­nie oto­cze­nia, za­pew­nia­ły o uczu­ciach. Skła­da­ły oko­licz­no­ścio­we po­win­szo­wa­nia i ży­cze­nia. Li­sty te były waż­ne, bo za­pew­nia­ły kon­takt ze świa­tem i z bli­ski­mi ludź­mi.

Od daw­na już pod okiem na­szym od­gry­wa się naj­tkliw­sza sie­lan­ka, któ­rej roz­wią­za­nie uszczę­śli­wia­ją­ce dwa ser­ca, któ­re się po­ko­cha­ły. Czy zgad­niesz? Sie­lan­ka świe­żo­ści mło­dzień­czej, wio­sen­nej, przy któ­rej i zwię­dłe ser­ce na chwil­kę za­kwi­ta. Czy zga­du­jesz? Pa­mię­tasz za ostat­niej Two­jej byt­no­ści tu­taj one­go pięk­ne­go mło­dzień­ca na ko­niu, co tak wpadł nie­spo­dzia­nie, jak się po­tem na grzy­bo­bra­niu krę­cił i ob­ra­cał na koź­le, bo miał też pa­trzeć na ko­goś w po­wo­zie. Ten mło­dzie­niec, po­czci­wy Zyg­munt, nasz ku­zy­nek i są­siad naj­bliż­szy, uko­chał pierw­szą, naj­sil­niej­szą, naj­po­etycz­niej­szą mi­ło­ścią – drę­czył się i tłu­mił nie śmie­jąc wy­ja­wić, aż na ko­niec usły­szał po­żą­da­ne sło­wo przy­rze­cze­nia i dziś jest szczę­śli­wym, roz­ma­rzo­nym na­rze­czo­nym Fe­li­si, Fe­li­si mo­jej naj­uko­chań­szej, tej ide­al­nej dzie­wi­cy, tej wzo­ro­wej cór­ki, tej wy­jąt­ko­wej isto­ty.

Frag­ment li­stu z 20 stycz­nia 1859 roku, na­pi­sa­ne­go przez Ja­dwi­gę Kie­nie­wi­czów­nę do przy­ja­ciół­ki, a opu­bli­ko­wa­ne­go przez Ste­fa­na Kie­nie­wi­cza w książ­ce De­re­sze­wi­cze 1863

Je­śli dama mia­ła za­mi­ło­wa­nia ar­ty­stycz­ne, to wła­śnie w bu­du­ar­ku było miej­sce na szta­lu­gi czy spe­cjal­ny sto­lik do ry­so­wa­nia. Więk­szość pa­nien uczy­ła się ry­sun­ku w domu ro­dzi­ców lub na pen­sji i nie­któ­re z nich kon­ty­nu­owa­ły to za­ję­cie w do­ro­słym ży­ciu. Ko­pio­wa­ły zna­ne dzie­ła, ma­lo­wa­ły mniej lub bar­dziej uda­ne por­tre­ty lub ry­so­wa­ły scen­ki ro­dza­jo­we. Ama­tor­skie upra­wia­nie sztu­ki było w tym cza­sie bar­dzo mod­nym hob­by.

Osob­nym, bar­dzo waż­nym sprzę­tem był sto­li­czek do ręcz­nych ro­bó­tek. Mie­ścił w so­bie mnó­stwo szu­fla­dek i prze­gró­dek na róż­no­ko­lo­ro­we nici, ko­ron­ki, atła­so­we wstąż­ki i inne tego typu dro­bia­zgi. Cza­sem le­żał na nim tam­bo­rek z nie­do­koń­czo­nym ha­ftem, a obok sta­ła kan­wa z roz­po­czę­tą ro­bo­tą. Na sto­li­kach pię­trzy­ły się dzien­ni­ki mód i ma­ga­zy­ny, po­ka­zu­ją­ce, jak wy­kwint­nie prze­me­blo­wać dom. Z każ­de­go kąta tego po­ko­ju wy­zie­ra­ła ko­bie­cość.

Ko­lej­nym po­miesz­cze­niem we dwo­rze była ja­dal­nia. Wszyst­kie wy­mie­nio­ne do­tąd po­ko­je mia­ły ścia­ny po­kry­te ta­pe­tą, ale w ja­dal­ni in­sta­lo­wa­no bo­aze­rie, jako ła­twiej­sze do czysz­cze­nia. Na środ­ku usta­wia­no duży stół, któ­ry w ra­zie po­trze­by moż­na było jesz­cze po­więk­szyć, wsta­wia­jąc w śro­dek do­dat­ko­we de­ski. Do­oko­ła nie­go sta­ło dwa­na­ście lub wię­cej krze­seł o sie­dze­niach i za­plec­kach skó­rza­nych lub wy­pla­ta­nych trzci­ną. Nie usta­wia­no tu me­bli wy­ście­ła­nych ma­te­ria­łem z oba­wy przed za­bru­dze­niem. Ka­ro­li­na Na­kwa­ska, au­tor­ka po­pu­lar­ne­go w tym cza­sie po­rad­ni­ka dla pań, ra­dzi­ła, aby w ja­dal­ni nie ukła­dać po­sadz­ki, ale pod­ło­gę ze zwy­kłych de­sek, ła­twą do szo­ro­wa­nia. Da­lej za­le­ca­ła, aby piec był otwar­ty, da­ją­cy moż­li­wość ogrza­nia po­traw i aby miał wgłę­bie­nie na sze­ro­kość jed­ne­go ka­fla prze­zna­czo­ne do wy­grze­wa­nia ta­le­rzy.

Je­śli nie było tam szaf wpusz­czo­nych w ścia­nę, to sta­ły kre­den­sy, w któ­rych prze­cho­wy­wa­no za­sta­wę sto­ło­wą. Szcze­gól­nie ład­ną por­ce­la­nę eks­po­no­wa­no w spe­cjal­nej oszklo­nej szaf­ce. Pod okna­mi sta­ło kil­ka ma­łych, pod­ręcz­nych sto­li­ków, w tym je­den z mar­mu­ro­wym bla­tem, na któ­rym usta­wia­no sa­mo­war. W oknach za­wie­sza­no bia­łe fi­ran­ki bez frędz­li i in­nych ozdób gro­ma­dzą­cych kurz. Nad sto­łem zwie­sza­ła się lam­pa, a przy więk­szych oka­zjach na sto­le usta­wia­no tak­że wie­lo­ra­mien­ne świecz­ni­ki. Na ścia­nach wi­sia­ły ob­ra­zy – por­tre­ty przod­ków w kon­tu­szach lub mar­twe na­tu­ry. Cza­sem ścia­ny ozda­bia­ły rogi dzi­kich zwie­rząt i wy­pcha­ne pta­ki: ja­strzę­bie, orły, głusz­ce. Ja­dal­nia z przy­czyn prak­tycz­nych była po­ko­jem nie­prze­chod­nim. Dzię­ki temu służ­ba mo­gła bez prze­szkód na­kry­wać do sto­łu i przy­go­to­wy­wać przy­ję­cia, w cza­sie gdy go­ście prze­by­wa­li w sa­lo­nie. Do ja­dal­ni przy­le­gał je­dy­nie kre­dens. Po­nie­waż zda­rza­ło się czę­sto, że po­tra­wy przy­no­szo­ne z da­le­kiej kuch­ni po dro­dze sty­gły, tra­fia­ły naj­pierw do kre­den­su, gdzie je przed po­da­niem na stół od­grze­wa­no na spe­cjal­nych fa­jer­kach. Tu tak­że go­to­wa­no na spe­cjal­nych ma­szyn­kach jaj­ka na śnia­da­nie, tu­taj przy­rzą­dza­no kawę, ozda­bia­no pół­mi­ski, kro­jo­no pie­czy­wo i cia­sto. Sło­wem, czy­nio­no ostat­nie przy­go­to­wa­nia przed wy­da­niem po­traw. W kre­den­sie na środ­ku stał duży stół, na któ­ry od­sta­wia­no scho­dzą­ce ze sto­łu pół­mi­ski. Prze­past­ne sza­fy kry­ły od­święt­ną por­ce­la­nę i co­dzien­ny fa­jans, srebr­ną za­sta­wę do her­ba­ty, szkła, srebr­ne lub pla­te­ro­wa­ne sztuć­ce i ogrom­ną licz­bę ob­ru­sów i ser­wet. Były wśród nich co­dzien­ne, z wła­sne­go lnu, tka­ne na miej­scu w pa­ski, krat­ki czy łu­ski i były cien­kie płót­na od­święt­ne, ho­len­der­skie, po­cho­dzą­ce za­zwy­czaj z wy­pra­wy pani domu, tka­ne w pięk­ne wzo­ry, czę­sto kwia­to­we. Do każ­de­go z ob­ru­sów była od­po­wied­nia licz­ba ser­wet, któ­re mi­ster­nie kar­bo­wa­no z oka­zji wiel­kich przy­jęć, a na co dzień wsu­wa­no w kół­ka srebr­ne, ro­go­we lub drew­nia­ne. Każ­dy do­mow­nik miał wła­sne kół­ko ozna­czo­ne mo­no­gra­mem lub cha­rak­te­ry­stycz­nie rzeź­bio­ne, aby uży­wa­ne kil­ka dni z rzę­du ser­we­ty nie my­li­ły się. Z kre­den­su po­win­no być wyj­ście przez bocz­ny ko­ry­tarz na ze­wnątrz, stam­tąd też czę­sto szły scho­dy na pierw­sze pię­tro.

OB­SZER­NA JA­DAL­NIA W HO­ŁU­BO­WEJ

Z bu­du­ar­ku lub sa­lo­ni­ku były drzwi do na­stęp­nych po­koi. Naj­czę­ściej była to sy­pial­nia pań­stwa, gdzie na środ­ku sta­ło po­dwój­ne łóż­ko na­kry­te kapą, a po obu jego stro­nach sza­fecz­ki noc­ne „z ga­le­ryj­ką” i scho­wa­niem na fa­jan­so­wy lub por­ce­la­no­wy noc­nik. Do sprzę­tów nie­zbęd­nych każ­dej pani na­le­ża­ła „go­to­wal­nia”, czy­li to­a­let­ka. Był to pro­sty stół obi­ty ko­lo­ro­wym ma­te­ria­łem i przy­bra­ny mu­śli­nem czę­sto ta­kim sa­mym jak ten, z któ­re­go była uszy­ta kapa na łóż­ko. Ta­kie „ubra­nie” to­a­let­ki moż­na było zdej­mo­wać do pra­nia, a tak­że od cza­su do cza­su od­mie­niać, by po­kój wy­glą­dał tro­chę in­a­czej. Na to­a­let­ce sta­ło lu­stro w srebr­nej ra­mie i le­żał gar­ni­tur przy­bo­rów to­a­le­to­wych z szyl­kre­tu lub sre­bra. Całe mnó­stwo szczo­tek, grze­bie­ni, pu­de­łek na pu­dry, róże i po­ma­dy, fla­ko­nów i fla­ko­ni­ków na wody to­a­le­to­we i per­fu­my. Taki gar­ni­tur zwy­kle do­sta­wa­ła pan­na mło­da w pre­zen­cie ślub­nym.

W sy­pial­ni sta­ła jesz­cze ka­na­pa lub szez­long, na któ­rym moż­na było od­po­cząć w dzień, nie bu­rząc za­sła­ne­go łóż­ka, a tak­że stół i fo­te­le. Z boku brzu­cha­ta ko­mo­da, na niej fo­to­gra­fie w ram­kach i bi­be­lo­ty. Na ścia­nach ob­ra­zy o tre­ści re­li­gij­nej, naj­czę­ściej Mat­ka Bo­ska Czę­sto­chow­ska lub Ostro­bram­ska. Pod kru­cy­fik­sem klęcz­nik, na nim zaś ksią­żecz­ki do na­bo­żeń­stwa, ró­żań­ce i dzwo­nek lo­re­tań­ski, któ­re­go dźwięk od­pę­dzał bu­rze i chro­nił od pio­ru­nów. W wie­lu do­mach przez kil­ka po­ko­leń prze­cho­wy­wa­no krzy­że z róż­ny­mi re­li­kwia­mi, któ­re strze­gły do­mow­ni­ków od wszel­kie­go nie­szczę­ścia.

Tego ro­dza­ju wnętrz na wsi na­li­czyć by moż­na dzie­siąt­ki, a jed­nak coś się za tym kry­ło, ja­kaś wła­ści­wa miej­sco­wo­ści i nie­uchwyt­na at­mos­fe­ra, zu­peł­nie nie­za­leż­na od miesz­ka­ją­cych lu­dzi, smę­tek czy urok, jak gdy­by z przed­po­ko­ju albo sali ja­dal­nej w każ­dej chwi­li moż­na było usły­szeć uta­jo­ne wes­tchnie­nie, czy też zwie­rze­nie. Z ca­łej oko­li­cy był to je­dy­ny dom na­wie­dza­ny przez du­chy i przed śmier­cią ko­goś z ro­dzi­ny po po­ko­jach dźwię­czał dzwo­nek lo­re­tań­ski.

J. Żół­tow­ska, Inne cza­sy, inni lu­dzie