Zagubiony hegemon. Zmarnowana szansa Ameryki i rewolucja Trumpa - Gadzała Łukasz - ebook
NOWOŚĆ

Zagubiony hegemon. Zmarnowana szansa Ameryki i rewolucja Trumpa ebook

Gadzała Łukasz

0,0

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak to się stało, że jeszcze na początku XXI wieku Ameryka była niekwestionowanym globalnym hegemonem, a dziś jej wpływy wyraźnie zmalały i inne mocarstwa z coraz większą pewnością siebie kontestują jej wpływy?

Dlaczego jeszcze do niedawna Ameryka była orędowniczką globalizacji i liberalizmu, a teraz zwraca się ku nacjonalizmowi i protekcjonizmowi?

Dlaczego Donald Trump stał się najważniejszą postacią w amerykańskiej polityce i co sprawiło, że duża część społeczeństwa uwierzyła, że tylko on może przywrócić Ameryce wielkość?

Odpowiedzi na te pytania kryją się w historii amerykańskich zmagań ze światem po zakończeniu zimnej wojny. To, czym jest dziś Ameryka, jak odnosi się do świata i jak świat odnosi się do niej, stanowi przede wszystkim logiczną konsekwencję wyborów, które kolejne administracje – od George’a H.W. Busha aż do Joe Bidena – podejmowały w ostatnich dekadach.

Łukasz Gadzała – redaktor i publicysta Onetu, zajmuje się polityką amerykańską i międzynarodową; absolwent Uniwersytetu Warszawskiego oraz University of Birmingham.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja: Ewa Skuza

Korekta: Maria Żółcińska

Skład i łamanie: JOLAKS – Jolanta Szaniawska

Opracowanie e-wydania Karolina Kaiser |

Projekt okładki: Ludwika Gnyp | Studio Flow

Copyright © 2025 by Łukasz Gadzała

All rights reserved.

This edition copyright © 2025 Poltext Sp. z o.o.

All rights reserved.

Warszawa 2025

Wydanie pierwsze

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Poltext Sp. z o.o.

wydawnictwoprzeswity.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8175-732-4 (epub)

ISBN 978-83-8175-733-1 (mobi)

Moim rodzicom

Po drugiej inauguracji prezydenta Donalda Trumpa komenta­torzy polityki amerykańskiej histeryzują i nie mogą otrząs­nąć się z szoku. Książka Łukasza Gadzały będzie dla nich kołem ratunkowym, a dla rzeszy czytelników zainteresowanych Stanami Zjednoczonymi fascy­nującym przewodnikiem po po­gmat­­wanej, chimerycznej i trudnej do zrozumienia relacji Ameryki ze światem. Jaką wizją po zakończe­niu zimnej wojny kierowały się Stany Zjednoczone i czy rozsądnie dysponowały swoją siłą? Czy Stany Zjednoczone były w czasie ostatnich dekad bezwzględnym imperium, czy łagodnym hegemonem dbającym o stabil­ność światowego ładu, a może myślały o podzieleniu się korzyś­ciami i kosztami wiążącymi się z globalnym zarządzaniem? Na te pytania czytelnik znajdzie odpowiedzi w oryginal­­­nej inter­pre­tacji Łukasza Gadzały, błyskotliwego komentatora polityki światowej.

Przemysław Grudziński

amerykanista i dyplomata, ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych w latach 2000–2005

Otóż za najistotniejszy powód, chociaż przemilczany, uważam wzrost potęgi ateńskiej i strach, jaki to wzbudziło u Lacedemończyków.

Tukidydes, Wojna peloponeska

Jeśli chodzi o działanie polityczne, nie jest prawdą, że z dobra tylko dobro może wyniknąć, a ze zła tylko zło, lecz często wręcz przeciwnie. Kto tego nie widzi, ten faktycznie jest dzieckiem pod względem politycznym.

Max Weber

Historia to coś nieprzyjemnego, co przytrafia się innym ludziom.

Arnold Toynbee

Wstęp

W przemówieniu wygłoszonym we wrześniu 1990 roku prezydent George H.W. Bush przekonywał, że przemiany, które dokonują się na całym świecie, od Europy poprzez Bliski Wschód aż po Azję, mogą dać początek nowemu porządkowi światowemu. Przed połączonymi izbami Kongresu roztaczał wizję nowej ery, wolnej od napięcia generowanego przez rywalizację Ameryki i Związku Radzieckiego. Narody świata miały teraz żyć i prosperować w większej harmonii, a rządy prawa stopniowo zastępować prawa dżungli. Związek Radziecki trwał już tylko siłą woli, Układ Warszawski odchodził do przeszłości, a kolejne kraje Euro­py Wschodniej odzyskiwały suwerenność. Prezydent Bush senior tłumaczył, że Wschód i Zachód, Południe i Północ powinny częściej wychodzić sobie naprzeciw, by skuteczniej niż dotychczas rozwiązywać wspólne, globalne problemy[1].

Dziś ta pożądana i szlachetna wizja jest już tylko wspomnieniem zamierzchłej epoki. Trzydzieści pięć lat później świat nie jest bardziej pokojowy ani stabilny. Zimnowojenny podział na Wschód i Zachód odszedł do przeszłości. Pojawiły się jednak nowe, nader liczne osie sporu. Z wiekowego snu obudziły się cywilizacje o starożytnym rodowodzie. Wiele mniejszych państw powróciło do swojskiego, acz lekko przykurzonego repertuaru nacjonalistycznego i protekcjonistycznego. Sama Ameryka w tym bardzo krótkim czasie przebyła niezwykle krętą drogę: od łagodnej libe­ralnej hegemonii, przez pozimnowojenny triumfalizm i czas globalnej ekspansji, aż po wielkie rozczarowanie liberalnymi dogma­tami, a następnie zwrot ku nacjonalizmowi i protekcjonizmowi.

A przecież nie tak miało być. Na przełomie lat 80. i 90. Stany Zjednoczone zyskały możliwość budowy nowego ładu międzynarodowego, kiedy bez jednego wystrzału ostatecznie pokonały Związek Radziecki i stały się pierwszym w historii świata supermocarstwem, którego wpływy objęły niemal cały świat. Znalazły się u szczytu potęgi i wywalczyły sobie największy przywilej, jaki w polityce międzynarodowej może zyskać państwo: mogły niemal samodzielnie decydować o przyszłości światowego porządku. Stały się niczym jego większościowy udziałowiec, który co prawda musi dogadywać się z innymi partnerami, ale nigdy nie może zostać przez nich przegłosowany.

Ten wielki przywilej nakładał na Amerykę równie wielkie brzemię. Jako najpotężniejsze państwo na świecie stała się ona odpowiedzialna nie tylko za utrzymanie swojej dominującej, hegemonicznej pozycji. Jeśli, jak zapowiadał prezydent Bush senior, pragnęła bardziej pokojowego i sprawiedliwego świata, to na jej barki spadała również odpowiedzialność za dobrostan i stabilność światowego ładu. Innymi słowy, w udziale przypadło jej zadanie praktykowania roztropnej hegemonii.

Arystoteles uważał roztropność (fronesis) za cnotę dianoetyczną, czyli taką, która bierze się z namysłu, refleksji i rozważań rozumowych, a nie jest tylko wynikiem przyzwyczajenia i mechanicznego wyćwiczenia. Człowiek roztropny to taki, którego działania poprzedza rzeczywisty namysł i który jest w stanie przewidzieć możliwe konsekwencje swojego postępowania. Skłania go to do działań ostrożnych, bardziej zachowawczych, ponieważ zdaje sobie sprawę, że ponosi odpowiedzialność za coś więcej niż tylko swój własny, bezpośredni interes. Analogicznie – cnota roztropności powinna skłaniać państwo-hegemona do prowadzenia polityki, która przynosi korzyści jemu samemu, ale zarazem przyczynia się do stabilności i ewolucyjnych, a nie rewolucyjnych zmian ładu światowego. Dla roztropnego hegemona kryterium sukcesu na arenie międzynarodowej jest utrzymanie własnej pozycji i zapewnienie sobie bezpieczeństwa, ale w taki sposób, by inne państwa nie miały powodu domagać się rewolucyjnej zmiany i nie chciały w całości odrzucić istniejących zasad, norm oraz instytucji.

Stawiam tezę, że ta wielka odpowiedzialność przerosła Amerykę. Po zakończeniu zimnej wojny swój interes widziała przede wszystkim w umacnianiu i stopniowym rozszerzaniu własnej hege­monii, a nie w budowie bardziej inkluzywnego i heterogenicznego ładu światowego. Czas swojej bezprecedensowej przewagi nad innymi państwami poświęciła, by w możliwie dużym stopniu zmienić i tak korzystne dla siebie status quo oraz w jak największym zakresie poszerzyć granice swojego liberalnego imperium[2]. Nie miała przy tym ambicji ani pretensji terytorialnych na odległych kontynentach, czym różniła się od klasycznych imperiów lądowych. Często była też siłą na rzecz pozytywnych zmian, dzięki którym liczne państwa nadrobiły zaległości gospodarcze i wzbogaciły się do niespotykanego wcześniej poziomu.

Podobnie jak większość znanych z historii imperiów, nie za­mie­rzała jednak tolerować potencjalnych rywali do światowej palmy pierwszeństwa. Pragnęła przede wszystkim zaprojektować porządek globalny tak, by wywierać jak największy wpływ na jego części składowe, a nie tak, by jego poszczególne części wzajemnie się równoważyły. Za cel obrała rozprzestrzenianie swoich wpływów w najodleglejszych miejscach globu i wypieranie z nich wpływów innych państw.

Sposób, w jaki to czyniła, spotykał się jednak z początkowo tłumioną, a następnie coraz bardziej gniewną i agresywną reakcją innych mocarstw. Owocem tej reakcji są wojny, konflikty i napięcia, z którymi mierzą się dziś Europa, Azja i Bliski Wschód, a w konsekwencji cały świat.

***

Książka, którą oddaję do rąk Czytelnika, to esej meandru­jący po współczesnych losach Ameryki i jej zmaganiach ze światem. Nie jest to ani kronikarski zapis jej najnowszych dziejów, ani praca historyczna, w której systemowo i szczegółowo omawiałbym każdy aspekt jej polityki. Nie jest to też – i to istotne zastrzeże­nie – spojrzenie z perspektywy polskiej i polskich interesów, lecz przez pryzmat interesów amerykańskiego mocarstwa.

Za punkt wyjścia obieram przełom lat 80. i 90., gdy kończy się zimna wojna i rozpada się Związek Radziecki, a Stany Zjednoczone stają się jedynym globalnym hegemonem i to w ich rękach znajduje się przyszłość ładu międzynarodowego. Uważam, że jest to moment absolutnie kluczowy, ponieważ to, w jaki sposób i na jakich zasa­dach dokonał się rozkład starego porządku, niesłychanie mocno zaciążyło na całej amerykańskiej polityce zagranicznej i na polityce innych światowych mocarstw. Dlatego przyglądam się najpierw tamtej epoce, a następnie kolejnym dekadom amerykańskich zmagań ze światem, aż do wyboru Donalda Trumpa na drugą kadencję.

Konkretne decyzje i działania amerykańskich polityków inte­resują mnie przede wszystkim w kontekście ich światopoglądu politycznego. Najważniejsze wydarzenia – od prezydentury Busha seniora aż do prezydentury Bidena – zajmują mnie przede wszystkim jako efekt końcowy pewnego sposobu myślenia o polityce między­narodowej. Ostatecznie każda decyzja polityczna ma wymiar bardzo realny i namacalny, lecz zawsze stoją za nią konkretne idee, percepcje lub złudzenia, które dają pierwszy impuls do działania.

Stawiam tezę – drugą i ostatnią – że na manowce nieroztropnej hegemonii Amerykę doprowadziła właśnie krótkowzroczność, z jaką kolejne administracje swoją politykę zagraniczną opierały niemal wyłącznie na ideach liberalnego internacjonalizmu. Liberalizm, praworządność i demokracja są wielkimi osiągnięciami Zachodu, lecz próba dogmatycznego przeszczepienia ich na grunt zasad rządzących polityką międzynarodową uniemożliwiła wkomponowanie największych państw niezachodnich i nieliberalnych w ramy budowanego przez Amerykanów porządku międzynarodowego. W dłuższej perspektywie uniemożliwiło to stworzenie bardziej stabilnego, przewidywalnego i pokojowego ładu globalnego. W samej Ameryce wytworzyło natomiast warunki, w których mogła wykiełkować, dojrzewać, a następnie osiągnąć pełnię antyliberalna, antyelitarna i antyglobalistyczna rewolucja Trumpa.

Przed wieloma laty Zbigniew Brzeziński pisał, że „ostatecznym celem polityki amerykańskiej powinna być szlachetna wizja stworze­nia świata opartego na międzynarodowej współpracy, zgodnego z długoterminowymi tendencjami dziejowymi i fundamentalnym interesem ludzkości”[3]. Po zakończeniu zimnej wojny ta szlachetna wizja nie doczekała się spełnienia. Czy w kolejnych latach Stany Zjednoczone znajdą w sobie chęci, siłę i determinację, by to zmienić? Tego dziś jeszcze nie wiemy. Ale zacznijmy od początku.

Rozdział 1Triumf bez triumfalizmu

W lecie 1989 roku na łamach wpływowego amerykańskiego magazynu „The National Interest” ukazał się esej zatytułowany Koniec historii?. Młody autor, na co dzień pracownik Departamentu Stanu, Francis Fukuyama, stawiał w nim tezę, że zwycięstwo Ameryki w konfrontacji ze Związkiem Radzieckim może oznaczać ni mniej, ni więcej, tylko koniec historii. „To, czego być może jesteśmy świadkami, to nie tylko koniec zimnej wojny czy przemijanie konkretnego okresu powojennej historii, ale koniec historii jako takiej: to znaczy punkt końcowy ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizacja zachodniej liberalnej demokracji jako ostatecznej formy ludzkiego rządu”[1].

Zdaniem Fukuyamy zwycięstwo Stanów Zjednoczonych nad ZSRR było skutkiem ostatecznego triumfu liberalizmu nad komunizmem. Zimna wojna rozstrzygnęła się przede wszystkim w świecie idei – wolność jednostki, prawa człowieka i kapitalizm okazały się trwalsze i bardziej atrakcyjne od komunistycznego rygoru i zniewolenia – co miało wskazywać, że idee i wzorce z Zachodu nieuchronnie ukształtują także resztę świata na swoje podobieństwo. Na razie „koniec historii” wyznaczał jednak kres rywalizacji ideologicznej między państwami, a nie powszechny zmierzch wojen i konfliktów, jako sposób rozwiązywania sporów międzynarodowych. Ideologie jako takie też nie zniknęły; zdyskredytowane zostały natomiast wszystkie konkurencyjne wobec liberalizmu projekty ideologiczne, które dotychczas miały moc mobilizowania całych narodów i organizowania ich zbiorowej świadomości. Liberalizm został sam na placu boju, a jego przeznaczeniem, jak sądził Fukuyama, była ekspansja do najdalszych zakątków świata. Niemal nieograniczony zasięg amerykańskich wpływów oraz nabierająca tempa globalizacja miały mu to jedynie ułatwić.

Fukuyama wyraźnie zaznaczał, że koniec historii nie jest równoznaczny z nastaniem bardziej pokojowego i harmonijnego świata. Po upadku ZSRR Zachód znalazł się co prawda w pokojowej fazie „posthistorycznej”, jednak większa część globu nadal tkwiła w mroku dziejów. Tam, gdzie koniec historii nie przeniknął ze świata idei do świata materialnego, nadal możliwe były wojny, tyle że na tle politycznym albo ekonomicznym, a nie ideologicznym. Fukuyama przyznawał nawet, że problemy państw zanurzonych w historii mogą jeszcze przez długi czas pukać do bram Zachodu i powodować konflikty na styku tych dwóch światów. Sądził jednak, że w ostatecznym rozrachunku wiatr historii doprowadzi do wielkiej konwergencji, w wyniku której dla przeciwników wolności i liberalizmu na świecie nie będzie już miejsca.

Prezydent George H.W. Bush, który objął urząd na początku 1989 roku, nie był typem intelektualisty, ale instynktownie podzielał przekonanie Fukuyamy na temat oczywistej wyższości libera­lizmu i demokracji nad jakimkolwiek ideologicznym konkurentem. Był przedstawicielem pokolenia, które najpierw – podczas II wojny światowej – walczyło z hitlerowskimi Niemcami i Japonią, a następnie w kontrze do komunizmu wzięło na siebie ciężar promowania na świecie liberalizmu, demokracji i wolnego handlu. Kiedy młodsze pokolenie protestowało przeciwko wojnie w Wietnamie i niosło na sztandarach kontrkulturowe postulaty, Bush należał już do najwyższych struktur Partii Republikańskiej. W latach 70. i 80. służył w administracjach Richarda Nixona, Geralda Forda i Ronalda Reagana (w tej ostatniej przez osiem lat był wiceprezydentem), a spośród wszystkich powojennych prezydentów USA miał prawdopodobnie najbardziej odpowiednie kwalifikacje do sprawowania najwyższego urzędu w państwie.

Przeciwnicy w Partii Republikańskiej uważali go za polityka nie dość konserwatywnego i za przedstawiciela raczej koncyliacyjne­go centrum aniżeli ideowej prawicy. Choć publicznie musiał trzymać się konserwatywnego kanonu, na który ówcześnie składało się leseferystyczne podejście do gospodarki oraz ideowy antykomunizm, Bush nie był wyznawcą ani jednego, ani drugiego. Nie należał do wpływowego, acz pozostającego nieco na uboczu admi­nistracji Reagana, obozu neokonserwatystów, których cechował silny antykomunizm i przekonanie, że Ameryka powinna wykorzystywać swoją potęgę na arenie międzynarodowej w celach szlachetnych moralnie, nawet jeżeli oznaczałoby to działanie wbrew prawu międzynarodowemu. Daleko mu było także do libertariańskiego skrzydła Republikanów, które naciskało na obniżanie podatków i deregulację gospodarki.

Bush z natury był pragmatykiem, który nieufnie podchodził do wszelkiego rodzaju skrajności, zelotyzmu i doktrynerstwa. Nie myślał o świecie w kategoriach wielkich idei, tylko codziennej praktyki politycznej. Mimo że był jednoznacznie oddany ideom wolnościowym i liberalnym, nie identyfikował się z deterministycznym i finalistycznym sposobem myślenia Fukuyamy. Nie uważał, że państwa i narody dążą do z góry ustalonego celu ani że taki cel społecznego i historycznego rozwoju w ogóle istnieje, a kwestią nierozstrzygniętą jest tylko to, w jakim tempie poszczególne zbiorowości go osiągną.

Dlatego kiedy pod koniec lat 80. rozpoczęła się dezintegracja Związku Radzieckiego, Bush bardzo ostrożnie podchodził do zachodzących zmian. W 1985 roku władzę w Moskwie objął Michaił Gorbaczow, który poprzez serię reform społecznych i gospodarczych (głasnost i pierestrojka) próbował resuscytować coraz bardziej niewydolne imperium radzieckie. Pod koniec 1988 roku wiedział już, że sytuacja jest niezwykle trudna i że ZSRR musi zdecydowa­nie powściągnąć swoje ambicje oraz pójść na szereg ustępstw, by postępujący rozkład nie zakończył się całkowitym rozpadem państwa. Występując 7 grudnia 1988 roku na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ), Gorbaczow obiecywał, że w ciągu kolejnych dwóch lat Związek Radziecki ograniczy liczebność swojej armii o pół miliona żołnierzy i wycofa znaczną część sprzętu wojskowego z państw Europy Wschodniej. Przede wszystkim jednak przekonywał, że te koncesje powinny stać się podstawą do „poszukiwania konsensusu całej ludzkości”, tak by wspólnie zaprojektować „nowy porządek światowy”. Był to dzień, w którym de facto zakończyła się zimna wojna.

Bush objął urząd niewiele ponad miesiąc po wystąpieniu Gorba­czowa, musiał więc odnieść się do sytuacji, którą zastał. Słabość ZSRR i koncesje ze strony Gorbaczowa w oczywisty sposób zmieniały europejski i globalny układ sił na korzyść Ameryki. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Bush stał jednak przed fundamentalnym dylematem dotyczącym konstrukcji przyszłego porządku światowego. Jaką rolę powinny odgrywać w nim Stany Zjednoczone? Jaka polityka była z ich perspektywy najbardziej opłacalna i roztropna? Czy długofalowo pożądanym celem było skonstruowanie – wespół z innymi państwami – nowego porządku międzynarodowego, jak sugerował Gorbaczow, czy raczej wykorzystanie momentu bezprecedensowej hegemonii, by możliwie szeroko rozprzestrzenić amerykańskie wpływy na świecie?

Bush i jego najbliżsi doradcy – sekretarz stanu James Baker i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Brent Scowcroft – uznali, że pierwszym i najpilniejszym zadaniem Ameryki jest pokojowe przeprowadzenie świata przez okres społecznego i politycznego chaosu związanego z turbulencjami w Związku Radzieckim.

Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, z jak delikatną materią mają do czynienia. Na oczach świata postępowała dezintegracja wielkiego, atomowego mocarstwa, które przez niemal pół wieku wywierało przemożny wpływ nie tylko na swoje bezpośrednie otoczenie, ale i na wszystkie najważniejsze regiony świata. ZSRR był eksporterem broni, towarów oraz idei komunistycznych. Jego partnerzy i sojusznicy byli rozsiani po różnych częściach globu, od Ameryki Łacińskiej przez Afrykę aż po Azję Południową. Bardzo często to właśnie wsparcie z Moskwy pozwalało im utrzymać wypłacalność lub toczyć wojny. Nade wszystko jednak Związek Radziecki utrzymywał swoją rozległą strefę wpływów w Euro­pie, gdzie nadal stacjonowały setki tysięcy żołnierzy Układu Warszawskiego.

Z tego względu Bush i jego ludzie zdecydowali, że muszą powstrzymać się od pokusy przyspieszenia demokratycznej transformacji w Europie Wschodniej, która w 1989 roku nabierała coraz większego rozpędu. Co do zasady opowiadali się za wolnością i popierali zachodnie aspiracje krajów takich jak Polska. Sądzili jednak, że jawne inspirowanie transformacji ustrojowej w państwach, które albo ledwie wyswobodziły się z radzieckiej strefy wpływów, albo nadal w niej pozostawały, mogłoby wywołać niepożądaną reakcję Moskwy, a tym samym zaszkodzić rewolucyjnym zmianom. Byli skłonni sądzić, że demokracja ostatecznie zatriumfuje, ale że dokona się to niejako samorzutnie i w odpowiednim czasie.

Takie podejście do pewnego stopnia ułatwiało Ameryce robo­cze kontakty z innymi mocarstwami – przede wszystkim ze Związkiem Radzieckim (a później Rosją) oraz z Chinami – ale nie do końca satysfakcjonowało narody, które pragnęły przyspieszyć bieg historii i raz na zawsze wyrwać się spod kurateli ZSRR.

Symptomatyczny był zwłaszcza przypadek chiński i reakcja Białego Domu na masakrę na placu Tiananmen. Od kwietnia do czerwca 1989 roku setki tysięcy ludzi pokojowo protestowało w centrum Pekinu głównie przeciwko korupcji, rosnącym cenom, brakowi perspektyw i nepotyzmowi w rządzącej Komunistycznej Partii Chin. W odpowiedzi władze wprowadziły stan wojenny, a następnie zdecy­dowały się usunąć protestujących z placu. W nocy z 3 na 4 czerwca wojsko rzeczywiście rozpędziło demonstrantów – dokonało masakry, w której zginęło co najmniej kilkaset osób. W tej sytuacji Bush zgodził się zawiesić kontakty wojskowe wysokiego szczebla z Chinami i nałożyć embargo na sprzedaż im uzbrojenia. Oficjalnie potępił również pacyfikację protestów. Zakulisowo nie zamierzał jednak pozwolić na całkowite zamroże­nie kontaktów dyplomatycznych. Niedługo po masakrze napisał do chińskiego przywódcy, Deng Xiaopinga, poufny, nieudostępniony wówczas opinii publicznej list. Tłumaczył w nim powody ostrej reakcji Ameryki i zapewniał, że nie chce całkowicie zrywać dwustronnych relacji.

Mam wielki szacunek dla chińskiej historii, kultury i tradycji. Wydatnie przyczyniliście się do rozwoju światowej cywilizacji. Ale proszę, abyście pamiętali o zasadach, na których zbudowany jest mój młody kraj. Te zasady to demokracja i wolność – wolność słowa, wolność zgromadzeń, wolność od arbitralnej władzy. To właśnie szacunek dla tych zasad nieuchronnie wpływa na sposób, w jaki Amerykanie postrzegają wydarzenia w innych krajach i na nie reagują. Nie jest to reakcja wynikająca z arogancji ani chęci narzucenia innym naszych przekonań, ale z prostej wiary w trwałą wartość tych zasad oraz ich uniwersalne zastosowanie[2].

Bush dodawał, że „bardzo mocno starał się nie wtrącać w wewnętrzne sprawy Chin” i nie chciał, by jego postawa została odebrana w Pekinie jako arogancka. W tonie zarezerwowanym raczej dla bliskich sojuszników Bush pisał do Denga, że „jest pełen szacunku dla różnic między dwoma społeczeństwami i dwoma systemami politycznymi” i prosił go o wysłanie światowej opinii publicznej choćby niewielkiego sygnału, że chińskie kierownictwo złagodzi kurs wobec pokojowo protestującej młodzieży.

Tak sformułowanego listu Bush naturalnie nie mógł ogłosić publicznie. Jego ton był nieomal przepraszający, treść natomiast niezgodna z oficjalną polityką administracji. Uznał jednak, że Pekin jest zbyt ważnym partnerem, by Ameryka mogła go całkowicie izolować. Chiny odbudowywały się po zapaści poprzednich stuleci, a ich znaczenie polityczne i gospodarcze rosło z każdym rokiem. Amerykańskie firmy przenosiły tam produkcję, a chińskie towary coraz częściej trafiały na półki amerykańskich sklepów. Chiny nie były jeszcze gigantem gospodarczym, ale ich wielki, niezagospodarowany rynek przyciągał wzrok inwestorów. Ameryka­nie postrzegali rozwój Chin jako okazję, którą należało wykorzystać – nawet jeśli sami Chińczycy wzbraniali się przed otwieraniem swojego rynku na oścież i stawiali szereg ograniczeń partnerom zewnętrznym.

Dlatego kiedy Deng kordialnie odpowiedział na list Busha, z potajemną wizytą do Pekinu poleciał doradca Busha ds. bezpie­czeństwa narodowego, Brent Scowcroft. Jego spotkania z chińskim kierownictwem nie przyczyniły się do zniesienia sankcji ani odmrożenia oficjalnych relacji, ale stanowiły potwierdzenie, że amerykańska administracja zamierza rozmawiać o spornych i trudnych kwestiach z najważniejszymi partnerami, a nie tylko stosować taktykę izolacji.

Mimo wszystko sytuacja była dla ekipy Busha wysoce niekomfortowa. W istocie stanowiła klasyczne napięcie między dwiema sprzecznymi racjami – osobistą moralnością a racją stanu – z którym mierzy się każda amerykańska administracja. W jakim zakresie utrzymywać relacje z państwami autorytarnymi, co przynosi Ameryce pewne korzyści, ale postępowanie tych rządów jest nieakcep­towalne dla liberalnej opinii publicznej? Gdzie leży granica? Na co nie można się zgodzić, a z czym trzeba się pogodzić? Cyrus Vance, sekretarz stanu w administracji Cartera i człowiek, który wielokrotnie występował w obronie praw człowieka w Związku Radzieckim, rozstrzygał ten dylemat w następujący sposób:

W kwestiach związanych z prawami człowieka preferowałem cichą dyplomację, zachowując presję publiczną na te okazje, które wymagały silnego i szczerego publicznego oświadczenia (…). Chciałem jasno określić kształt i istotę naszej polityki w zakresie praw człowieka oraz fakt, że była ona uniwersalna w zastosowaniu, a jednocześnie wystarczająco elastyczna, aby można ją było dostosować do indywidualnych sytuacji[3].

Wobec najpotężniejszych państw autorytarnych Bush przyjął tę samą optykę, co Vance. Robił tak z dwóch powodów. Po pierwsze, rozpoznawał, że całkowite zerwanie kontaktów ani nie przysłużyłoby się sprawie wolności w Chinach, ani stabilności relacji amerykańsko-chińskich. Po drugie, był przekonany, że wolność, która zaczynała już docierać do bloku radzieckiego, prędzej czy później w jakiejś formie zawita również do Chin.

Dla tego rodzaju zachowawczej polityki nie było jednak zbyt wiele zrozumienia w krajach, które pragnęły jak najszybciej wyrwać się z bloku radzieckiego i obrać kierunek na Zachód.

Jednym z takich krajów była Polska, nie do końca usatysfakcjonowana wizytą Busha w lipcu 1989 roku. Rzecz działa się już po zakończeniu obrad okrągłego stołu i po wyborach 4 czerwca. Opozycja szykowała się do przejęcia władzy, trwały targi, kto zostanie premierem. W słynnym przemówieniu przed bramą Stoczni Gdańskiej Bush werbalnie wsparł wolnościowe aspiracje Polaków, ale w kwestii finansowej, nie mniej istotnej z punktu widzenia zubożałego państwa, pozostawił niedosyt. Zamiast 10 miliardów dolarów pomocy finansowej, na które liczyli Polacy, obiecał tylko niecałe 500 milionów. W samej administracji nie było zgody, jak wiele pieniędzy przeznaczyć na odbudowę polskiej gospodarki. Wiadomo było jedynie, że prezydent nie chce „kolejnego planu Marshalla”[4]. W warstwie symbolicznej wizyta Busha była ważnym wskazaniem, że Stany Zjednoczone popierają zachodnie ambicje Polski, lecz niechęć – przynajmniej początkowa – do większego zaangażowania finansowego wpisywała się w ostrożną politykę wobec zmian w bloku radzieckim.

Dalece większą ostrożnością Amerykanie wykazywali się wobec Ukrainy. Jej niepodległościowe aspiracje Bush całkowicie świadomie tonował w Kijowie na początku sierpnia 1991 roku, a więc mniej więcej trzy tygodnie przed ogłoszeniem przez ukraińską Radę Najwyższą deklaracji niepodległości od ZSRR. Bush tłumaczył Ukraińcom, że Amerykanie będą wspierać tych, którzy pragną budować państwo demokratyczne, ale już nie „tych, którzy dążą do niepodległości, by zastąpić narzuconą tyranię lokalnym despotyzmem”. Ameryka nie będzie pomagać tym – kontynuował – którzy uciekają się do „samobójczego nacjonalizmu opartego na nienawiści etnicznej”.

Przemówienie spotkało się z natychmiastową krytyką nie tylko w regionie, ale i w samym Waszyngtonie. Przeciwnicy zarzucali prezydentowi, że nie chce jednoznacznie poprzeć ukraińskich aspiracji niepodległościowych. Niektórzy, jak słynny konserwatyw­ny publicysta William Safire, uważali to wprost za tchórzostwo[5].

Motywacje Busha były jednak dużo bardziej skomplikowane. Nade wszystko cenił wolność, ale nie utożsamiał jej z niepodległoś­cią. Nie każdy naród miał tyle szczęścia, co amerykańscy koloniści, którzy pod koniec XVIII wieku wywalczyli sobie niepodległość od Korony Brytyjskiej. Nie każdemu narodowi w takim samym stopniu sprzyjały warunki geograficzne i sytuacja polityczna. Nie wszędzie wolność mogła spełniać się z równie wielkim rozmachem, jak w Ameryce. Bush nie był fatalistą, ale uważał, że narody pozostające w cieniu wielkiego sąsiada muszą rozpoznać swoje ograniczenia i nie powinny przyspieszać zmian, które powinny dokonywać się ewolucyjnie.

Amerykański prezydent obawiał się ponadto, że jakiekolwiek przyspieszenie mogłoby skończyć się fatalnie dla samych Ukraiń­ców. Wschodnia część Ukrainy (Donbas) już na początku lat 90. przejawiała tendencje separatystyczne, a jej przyszłość przez długi czas pozostawała niepewna[6]. Ukraina nie była organizmem jedno­rodnym i homogenicznym; ścierały się w niej rozmaite interesy: wschód kraju miał inne potrzeby i ambicje niż zachód, oligarchowie układali się lub ścierali z władzami centralnymi i regionalnymi, a społeczeństwo nie było jednorodne pod względem narodowościowym i językowym. Bush miał świadomość tych napięć. Wiedział też, że z jednej strony Ukraina nadal formalnie jest częścią Związku Radzieckiego, a z drugiej – że w części ukraińskiego społeczeństwa niesłychanie silne są tendencje nacjonalistyczne i chęć uzyskania niezależności od imperialnego centrum. Wszystko razem tworzyło konstrukcję bardzo niepewną i potencjalnie wybuchową, toteż Bush nie na darmo wystrzegał się jednoznacznych deklaracji poparcia i absolutnie nieprzypadkowo akurat na Ukrainie – a nie w Polsce, w Czechach lub na Węgrzech – tak wyraźnie przestrzegał przed pułapką nacjonalizmu.

Amerykanie dostrzegali też, że upadek muru berlińskiego i polska transformacja dokonały się pokojowo, ale nie wszędzie w bloku wschodnim zmiany zachodziły równie bezboleśnie. Rumuński dyktator Nicolae Ceausescu nie zamierzał pokojowo oddać władzy, a zanim został rozstrzelany w Boże Narodzenie 1989 roku, na ulicach Bukaresztu zginęły setki osób. Niedługo później, na początku 1990 roku, na Litwie w starciach między ludźmi domagającymi się niepodległości i siłami radzieckimi zginęło 14 osób, a 140 zostało rannych. W następnym roku krwawe żniwo zbierała już wojna w Jugosławii, gdzie areną konfrontacji między katolikami, prawo­sławnymi i muzułmanami stała się Bośnia.

Bush nieustannie wracał też pamięcią do radzieckich interwencji na Węgrzech i w Czechosłowacji w 1956 i 1968 roku, kiedy Amerykanie deklarowali wsparcie dla rewolucjonistów, ale nie byli w stanie nic zrobić, żeby realnie im pomóc. Sądził, że przez cały okres przemian ryzyko wybuchu niekontrolowanej przemocy i nacjonalistycznej reakcji było relatywnie wysokie, toteż swoją powściąg­liwość i pozorny dystans wobec prozachodnich przemian w bloku radzieckim traktował jako długofalową inwestycję w pokojową i bezkrwawą transformację.

***

Zachowawcza postawa była zrozumiała, jeśli wziąć pod uwagę ówczesne uwarunkowania geopolityczne i delikatność materii, z jaką mierzyli się Amerykanie. Brała się z głębokiego scepty­cyzmu Busha co do możliwości szybkich, rewolucyjnych zmian, a przede wszystkim z jego doświadczenia, które podpowiadało, że należy działać tak, by Europa po latach ponownie nie pogrą­żyła się w odmętach nienawiści etnicznej i wojny. Dlatego – chociaż ZSRR stopniowo godził się z przemianami w Polsce, w Czechosłowacji i na Węgrzech, a po długich negocjacjach w 1990 roku dał zielone światło dla zjednoczenia Niemiec i wycofywał swoje wojska z Euro­py Wschodniej – Amerykanie nie byli do końca przekonani, czy Gorbaczow dotrzyma danego słowa i rzeczywiście pozwoli na domknięcie pokojowych przemian wewnątrz bloku radzieckiego.

Paradoks polegał na tym, że to właśnie Gorbaczow kilka lat wcześniej zapoczątkował pierestrojkę, rewolucję, która ostatecznie przypieczętowała rozpad radzieckiego imperium. Związek Radziecki pod jego rządami liberalizował gospodarkę, łagodził cenzurę, a nawet oficjalnie przyznał się do zbrodni z okresu stalinizmu. Gorbaczow wycofywał też wojska z Europy i z Afganistanu, który Związek Radziecki najechał pod koniec lat 70. Zmiany były niesłychanie szybkie i głębokie. Nawet najbardziej zapamiętali amerykańscy antykomuniści coraz wyraźniej dostrzegali ewolucję największego wroga. Ronald Reagan wyciągnął rękę do Gorbaczo­wa i złagodził retorykę wobec państwa, które wcześniej nazywał „imperium zła”. W 1986 roku spotkał się z radzieckim przywódcą w Rejkiawiku, gdzie o mało nie zdecydował o całkowitym rozbrojeniu atomowym, a przede wszystkim złożył swój podpis pod traktatem INF[7] o likwidacji pocisków krótkiego i średniego zasięgu. Reagan, który – co charakterystyczne – ostro krytykował system radziecki, ale nie samych przywódców ZSRR, autentycznie wierzył, że Gorbaczow wprowadził do polityki nową jakość, że naprawdę chce zmienić oblicze swojego państwa i że pragnie oprzeć stosunki z Ameryką na bardziej pokojowych fundamentach[8].

Bush i jego najbliżsi doradcy nie dostrzegali tego, co tak dobrze widział Reagan. Byli dużo bardziej sceptyczni wobec działań Gorbaczowa i powątpiewali, czy intencje Moskwy są szczere, czy może do liberalizacji politycznej zmusiły ją jedynie problemy finan­sowe, a reformy wewnętrzne były tylko taktycznym zwrotem obliczonym na uzyskanie pomocy od Zachodu. Kiedy Gorbaczow mówił o potrzebie zaprojektowania nowego porządku światowego, o zmniejszeniu kontyngentu wojsk Związku Radzieckiego w Euro­pie oraz o postępującej demokratyzacji swojego imperium, Bush i jego doradcy nieustannie mieli wątpliwości, czy chodzi o prawdziwą zmianę, czy tylko o zasłonę dymną. Byli pozytywnie nastawieni do współpracy z reformatorami wewnątrz ZSRR, czyli również z Gorbaczowem, ale ostatecznie nie byli skłonni pójść w kierunku, który w drugiej kadencji obrał Reagan.

Najbardziej podejrzliwy wobec radzieckiego kierownictwa był Pentagon. Jego szefem Bush mianował Dicka Cheneya – niegdysiej­szego szefa personelu Białego Domu oraz wieloletniego kongresmena z Wyoming, który swoim zastępcą uczynił z kolei jastrzębiego neokonserwatystę Paula Wolfowitza. Obaj jeszcze odegrają istotną, choć niezbyt chwalebną rolę w dalszej historii. Na razie dość powiedzieć, że nie wierzyli w koniec zimnej wojny.

Podejrzewali wręcz, że reformatorskie działania Gorbaczowa mogą być podstępem obliczonym na sprowokowanie Amerykanów do wycofania się z Europy, a zatem na rozpad NATO. Krótko mówiąc, amerykańscy żołnierze mieliby wrócić do domu, jak to zrobili po zakończeniu I wojny światowej, i pozwolić państwom europejskim – na czele z ZSRR – zająć się sprawami Europy we własnym gronie. Cheney i Wolfowitz byli przekonani, że dla Ameryki taki scenariusz byłby katastrofalny, a Europa na nowo pogrą­żyłaby się w mrokach wojen i konfliktów. Waszyngton utraciłby wpływ na wydarzenia w Euro­pie i bardzo szybko musiałby ponow­nie zaprowadzać porządek.

Stąd też Pentagon opowiadał się za kontynuacją polityki powstrzymywania Związku Radzieckiego, którą Ameryka z sukcesami prowadziła w warunkach zimnej wojny. Cheney i Wolfowitz uważali, że nadal trzeba dokładnie przyglądać się militarnym ruchom Kremla i kontrować jego posunięcia. Są tacy, mówił w marcu 1989 roku Cheney podczas ceremonii zaprzysiężenia na sekretarza obrony, którzy chcieliby ogłosić koniec zimnej wojny.

Uważam jednak, że należy zachować czujność (…). Dopóki nie zaobserwujemy znacznego zmniejszenia potencjału wojskowego ZSRR, nie możemy uzasadnić poważnych redukcji naszego włas­nego potencjału. Musimy wystrzegać się uzależniania bezpieczeństwa naszego kraju od tego, co może być tymczasową anomalią w zachowaniu naszego głównego przeciwnika[9].

Cheney wypowiadał na głos to, czego z różnych względów nie chcieli lub nie mogli mówić inni członkowie administracji prezydenckiej. Szedł jednak za daleko. Bush, Baker i Scowcroft, owszem, podzielali jego obawy, ale mimo wszelkich wątpliwości uważali, że taktycznym priorytetem są poprawne robocze kontakty z radzieckim kierownictwem i zachęcanie go do dalszych zmian. Nie byli pewni zamiarów Gorbaczowa i nie potrafili precyzyjnie okreś­lić, czym zakończy się jego eksperyment, ale dla obcesowego języka i nieprzejednanej postawy Cheneya nie było miejsca w ich wyrafinowanym, nieco zachowawczym podejściu do dyplomacji. Mimo że ich wizja przyszłego porządku zdecydowanie różniła się od wizji, którą Gorbaczow rozwijał pod koniec 1988 roku na forum ONZ, to przezorność podpowiadała, by przynajmniej na poziomie werbalnym zimnowojenne antagonizmy wreszcie ustąpiły miejsca kontrolowanej odwilży.

***

[1] George Bush, Address Before a Joint Session of the Congress on the Persian Gulf Crisis and the Federal Budget Deficit, 11 września 1990.

[2] Ameryka nie jest klasycznym imperium, takim jak na przykład imperium rzymskie. Nie pożąda terytorium innych państw; na pierwszy rzut oka przypomina raczej republikę handlową, a więc państwo, które roztacza swoje wpływy na innych kontynentach za pomocą polityki gospodarczej i własnych zasad wymiany handlowej. Niemniej w ostatnim stuleciu Ameryka wytworzyła model wywierania globalnych wpływów, w którym bez problemu można wyodrębnić centrum oraz powiązane z nim peryferia, na których Stany Zjednoczone są obecne nie tylko gospodarczo, ale też wojskowo, politycznie oraz ideologicznie. Na temat losów Ameryki jako imperium zob. na przykład: Andrew Bacevich, American Empire: The Realities and Consequences of U.S. Diplomacy, Harvard University Press, Cambridge 2004; Niall Ferguson, Kolos. Cena amerykańskiego imperium, tłum. Piotr Szymor, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014; Michael Cox, Agonies of Empire. American Power from Clinton to Biden, Bristol University Press, Bristol 2022; John Rapley, Peter Heather, Why Empires Fall: Rome, America and the Future of the West, Yale University Press, New Haven 2023.

[3] Zbigniew Brzeziński, Wielka szachownica, tłum. Tomasz Wyżyński, Świat Książki, Warszawa 1998, s. xxx.

[1] Francis Fukuyama, The End of History?, „The National Interest”, lato 1989, [jeśli nie podano inaczej, wszystkie tłum. autor].

[2] Jeffrey Engel, When the World Seemed New. George H.W. Bush and the End of the Cold War, Houghton Mifflin Harcourt, Boston 2017, s. 189.

[3] Cyrus Vance, Hard choices: Critical years in America’s foreign policy, Simon and Schuster, Nowy Jork 1983, s. 46.

[4] Na domiar złego szef personelu Białego Domu, John Sununu, wywołał drobny skandal, kiedy uzasadniał tę oszczędność tym, że w sprawie zagranicznej pomocy i kredytów Polacy są „jak dzieci w sklepie ze słodyczami” i „nie wiedzą, jaki kierunek obrać, a przede wszystkim nie mają dyscypliny, by podjąć właściwe kroki”. Sununu później przepraszał, ale zarzekał się, że niewłaściwy był jedynie dobór słów, a nie ich treść. Zob. więcej: Jeffrey Engel, When the World Seemed New…, dz. cyt., s. 220–221.

[5] William Safire, After the Fall, „The New York Times”, 29 sierpnia 1991.

[6] Dobrą pracą na ten temat jest książka: Denys Kazanski, Maryna Worotyncewa, Jak Ukraina traciła Donbas, tłum. Maciej Piotrowski, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2024.

[7] Traktat INF (Intermediate-Range Nuclear Forces Treaty) – Traktat o całkowitej likwidacji pocisków krótkiego i średniego zasięgu zawarty 8 grudnia 1987 roku.

[8] Więcej na temat podejścia Reagana do Związku Radzieckiego i jego ewolucji w tej materii, a także na temat polityki oraz intencji Gorbaczowa w najnowszej biografii Ronalda Reagana pisze Max Boot, były neokonserwatysta, a obecnie publicysta „Washington Post”. Zob.: Max Boot, Reagan: His Life and Legend, Live­right, Nowy Jork 2024. Zob. również: Jackson Lears, Honey, I Forgot to Duck, „London Review of Books”, 23 stycznia 2025; Max Boot, Reagan Didn’t Win the Cold War: How a Myth About the Collapse of the Soviet Union Leads Republicans Astray on China, „Foreign Affairs”, 6 września 2024.

[9]Remarks at the Swearing-in Ceremony for Richard B. Cheney as Secretary of Defense, 21 marca 1989.