Zagubieni w Tokio - Marcin Bruczkowski - ebook

Zagubieni w Tokio ebook

Marcin Bruczkowski

0,0
24,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nikt nie zauważył, kiedy James Joshino przestał przychodzić do pracy.

Prawie nikt.

Michał Jachimczyk, grafik pracujący w małej japońskiej wytwórni płytowej, rusza na poszukiwanie zaginionego przyjaciela.

Jeszcze nie wie, że w gąszczu tokijskich uliczek i podziemnych bunkrów japońskiej sekty sam może się zagubić.

Nie podejrzewa, że odkryje szokującą prawdę o swoim przyjacielu, a niespodziewaną pomoc otrzyma od pięknej Mairi Takamine oraz... tokijskiej loży masońskiej.

Czy na końcu tej drogi zrozumie, że jej sensem wcale nie było dotarcie do celu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 454

Data ważności licencji: 4/15/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



To jest dedykacja. Osoba, której zadedykowałem tę książkę, nie będzie miała najmniejszych problemów z przeczytaniem tych słów :–)

It's a mystery to me – the game commences for the usual fee – plus expenses confidential information – it's in a diary this is my investigation – it's not a public inquiry (...) And what have you got at the end of the day? what have you got to take away? a bottle of whisky and a new set of lies blinds on the window and a pain behind the eyes

Dire Straits „Private Investigations"

Wszystkie moje poszukiwania dotyczące się filozofii hermetycznej i masonerii przekonały mnie, że egzystowała i egzystuje może jeszcze wiedza nie znana uczonym nowoczesnym, co ma za przedmiot działania przyrodzone, które uchodzą za nadprzyrodzone.

August Moszyński (1731–1786)

WSPÓŁAUTORZY

– Arkadiusz Izdebski, którego nazwisko powinno figurować pod moim na okładce;

– Dorota Koman i Andrzej Rosner, którzy są więcej niż Szanownym Wydawcą, bo wkładają w swoją pracę serce;

– Kit Bruczkowski, konsultantka Rerum Katsudonarum;

– Basia Bryzek, konsultantka Linguae Silesiae;

– Hiroe Jabłoński, konsultantka Rerum Onigirarum;

– Arkadiusz Jabłoński, konsultant Rerum Japonicae;

– Tadeusz Cegielski, konsultant Artis Regis;

– moje Muzy i Recenzentki (-ci): Monika Borek, Agnieszka „Borucha" Boruszkowska, Asia „Maleństfffo" Ćwiek, Karolina Ejsmond, Dorota „Atorod" Głasek, Ilona Jankiewicz, Asia Kapela-Smaza, Kamila Kuzior, Gabriela „Gabi" Matusiak, Katarzyna Wiśniewska, Tomasz Woyton, Małgosia Zalewska;

– Ewa, Marcin, Jędrzej i Maciej Dziewulscy, u których w Rybienku Leśnym powstało 23,6% tekstu;

– załoga hotelu Leśny Dworek w Rybienku, która pilnowała, żebym nie padł z głodu (i braku towarzystwa);

– zespół Hebi, bez którego ta książka by nie powstała (bo inaczej nie chciałoby mi się żyć), w składzie: Gajdzin (perkusja), Andrzej „Mecenas" Archanowicz (gitara, wokal), Robert „Robur" Wieczorek (gitara), Robert „Peła" Pełka (bas, wokal), Krzysztof „Krzychu" Słaby (klawisze);

– moi przyjaciele z Japonii (i nie tylko), których nazwisk nie mogę tu ujawnić, jako że są prawdziwymi bohaterami tej historii.

Kwiecień 1997

Nikt nie zauważył, kiedy James Yoshino przestał przychodzić do pracy. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego. Jako konsultant pojawiał się dwa, czasem trzy razy w tygodniu – w miarę potrzeb i, jak podejrzewałem, własnej fantazji.

Dopiero kiedy nie stawił się na comiesięczną imprezę firmową i nie odpowiedział na czwarty czy piąty telefon, postanowiłem zasięgnąć języka.

Szef wszedł akurat do mojego pokoju i oznajmił:

– Michał? Przedstawiam ci naszą nową pracownicę, Mairi. Mairi poprowadzi księgowość. Nareszcie dowiemy się, gdzie znikają te wszystkie pieniądze! – zaśmiał się równie głośno co sztucznie.

Wziąłem głęboki oddech.

– Słuchaj, Allen, chciałem zapytać o Jamesa...

– Później, kolego, później! Pokaż jej, co i jak, dobrze? No, czas na mnie. Do zobaczenia po promocji!

Wyszedł, zanim zdążyłem ponownie otworzyć usta.

Została wystraszona, szczupła i dość wysoka Japonka, z niemodnymi już dziś, długimi, prostymi włosami, nieufarbowanymi na blond ani nawet na rudo.

Fanki Allena były zwykle małe, nie najszczuplejsze, wymalowane, ufarbowane we wszystkie kolory tęczy i wyposażone w obowiązkowe białe kozaczki.

Ta wyglądała na typową office lady.

Na miejsce Jamesa? O co tu, do diabła, chodzi?

Stała jak obrazek skromności i pokory: biała bluzka z granatową kokardą, stopy złączone, dłonie splecione na tle granatowej spódnicy. Podniosła na chwilę oczy, spotkała moje i błyskawicznie wróciła do studiowania swoich służbowych kapci.

W końcu wstałem zza komputera, ukłoniłem się lekko.

– Michał Jachimczyk. Z Polski. Artysta grafik. Rysuję okładki płyt, plakaty o koncertach, broszury, różne takie. Allen przedstawił ci już resztę załogi?

Sięgnąłem do szuflady po wizytówkę.

Ku mojemu zdziwieniu Mairi miała już w rękach swoją – z logo Amadeus Records. A więc Allen zatrudnił ją na poważnie i wreszcie nauczył się, że wizytówki nowego pracownika powinny być gotowe na jego pierwszy dzień w biurze. W Japonii człowiek składa się przecież z ciała, duszy i wizytówki.

Podałem oburącz, kłaniając się – ale nie za nisko. Byłem w końcu jej firmowym seniorem.

„Mairi Takamine. Finance Department Manager" – przeczytałem, prostując się. Nie wiedziałem, że mamy dział księgowości. Cóż, na mojej widniało: „Michał Jachimczyk. Graphic Design Department Manager", a całym działem projektów graficznych byłem ja sam.

– Panie kierowniku...

– Michał – sprostowałem. – Wszyscy mówimy sobie po imieniu. Przynajmniej cudzoziemcy. To mała firma. Jak rodzina.

– Mi-hau... bardzo dobrze pan mówisz po japońsku – wybąkała.

Wypowiedziałem standardową formułkę przecząco-umniejszającą.

Rozejrzała się nieśmiało. Nie żeby było się po czym rozglądać – typowy pokój biurowy. Na podłodze PCW, wyjeżdżone kółkami krzeseł, dwa stalowe biurka z komputerami, jarzeniówki pod sufitem. Wszystko w stylu raczej europejskim.

Na niskich, szarych, stalowych regałach walały się stosy papierów i teczek. Zrobiło mi się głupio, więc zacząłem je zbierać. Po chwili stałem z naręczem folderów, zastanawiając się, gdzie je schować. Prosiłem kiedyś Allena o zakup szafy. Okazało się, że zabraniają tego przepisy w postaci pani Ikuno, czyli naszego jednoosobowego departamentu sekretaryjno-administracyjnego. Wysokie meble mogłyby się przewrócić podczas trzęsienia ziemi.

Odłożyłem papiery na regał. Rozsypały się, w jednej chwili tworząc taki sam chaos, z jakiego powstały.

Mairi coś powiedziała. Odwróciłem się.

– Przepraszam...?

– Allen mówił, że mam tu pracować. I że pokażesz mi program Jamesa...

– Chyba tymczasowo... – Podniosłem brwi. – To jest właśnie jego biurko. I jego program.

Może zbyt mocno zaakcentowałem „jego", bo w oczach dziewczyny wyczytałem konfuzję przechodzącą w lekką panikę.

Westchnąłem.

– Nie przejmuj się, Mairi. To biurko przechodnie, OK? Najpierw pracował tu Marcin. Potem James. Teraz ty. Sami fajni ludzie. Powiedz dokładnie, co Allen kazał ci zrobić, OK? Jeśli mam pomóc, to muszę zrozumieć.

Odpowiedziała mi zakłopotana cisza.

– No dobrze – spróbowałem innej taktyki. – Słuchaj: nie znam się na komputerach. Używam ich do pracy, bo to jest dzisiaj wymagane, ale tak naprawdę jestem gość od kredek i farb... Na liczbach znam się jeszcze mniej. Będę cię musiał prosić o pomoc. Odpalę program, a ty może coś z niego zrozumiesz, bo ja dostaję zawrotu głowy, kiedy muszę dodać więcej niż dwie cyfry. Miałem okropnego nauczyciela matematyki w podstawówce. Do dzisiaj mi się śni...

Zadziałało. Mairi zachichotała i siadła przed komputerem Jamesa, obciągając starannie spódnicę i wsuwając skrzyżowane nogi pod krzesło.

James, gdzie jesteś, przyjacielu? – pomyślałem. – Już ty byś ją od-nieśmielił. I wszystko wyjaśnił. Dlaczego szef zatrudnił kogoś do grzebania w twoich programach? Czyżbyś coś odkrył? Coś, co go przestraszyło?

Przeszliśmy przez standardowe ekrany.

Zakładka „Księgi" okazała się zabezpieczona hasłem. Przysiągłbym, że dawniej nie była.

Na środku błękitnego ekranu wyrósł duży, ciemnoczerwony trójkąt równoboczny zwrócony wierzchołkiem do góry. Ramiona grubości około centymetra, każde pocięte drobnymi kreseczkami na osiem równych części jak linijka. W środku trójkąta mrugał wyczekująco kursor.

Tej grafiki nie było na pewno.

Zupełnie jakby James wiedział, że jakiś czas go z nami nie będzie, i chciał zabezpieczyć swój program przed... Przed czym? Przecież wszyscy tu sobie ufamy.

Błękit i czerwień? Kiepska kombinacja kolorów – pomyślałem. – Ale bardzo w stylu Jamesa.

Na wszelki wypadek kliknąłem myszą na oślep w paru miejscach. Wzdłuż ramion trójkąta pojawiły się drobne napisy. Na dole: Password. Wzdłuż lewego boku coś po japońsku: – moja znajomość znaków nie sięgała tak daleko – wzdłuż prawego podługowate robaczki, których przynależności językowej nie rozpoznawałem.

Uśmiechnąłem się. Cały James. Zawsze uwielbiał wyzwania intelektualne. W przeciwieństwie do mnie.

Tylko po co utrudnia ludziom pracę w małym, rodzinnym biznesie, gdzie ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to zabezpieczenia i hasła? Nigdy nie robił takich numerów.

Podniosłem wzrok na Mairi.

– Dostałaś hasło?

– Nie... Pan Allen powiedział, że pan James mi je da.

– Znaczy macie razem pracować? Uff... To znaczy, świetnie. Bardzo się cieszę. Czy mówił, kiedy James ci je przekaże?

– Tak. Mówił, że pan James nie przychodzi do pracy codziennie, a ktoś musi księgować wydatki na bieżąco, i że pan James napisał oprogramowanie, ale nie jest księgowym, tylko informatykiem, i że ma dla niego też inne projekty... coś na temat programu do przebojów... Nie zrozumiałam...

Musiałem się uśmiechnąć. Mairi też się uśmiechnęła, chyba pierwszy raz od godziny. Była całkiem ładna, kiedy zapominała o roli wystraszonej office lady.

– No to wszystko jasne. Chodź na lunch. Ja stawiam. Nie, nie protestuj, taka u nas tradycja, kiedy przychodzi nowy pracownik.

Szliśmy skąpaną w słońcu ulicą w dół, do stacji Yoyogi Hachiman. Biuro Amadeus Records zajmowało penthouse z okazałym tarasem, na najwyższym piętrze nowoczesnego, czteropiętrowego budynku mieszkalnego – po japońsku manshon. Klasy wyższej średniej, czyli już z wewnętrzną klatką schodową i windą, ale jeszcze bez odźwiernego. Mieszkania miały łazienki i w większości pokojów klepkę zamiast mat. Idealne na biuro.

I w idealnym miejscu – cichym. Przynajmniej w czasie godzin pracy. W dzielnicy Yoyogi nie ma biurowców, nawet najbliższy sklep dwudziestoczterogodzinny przycupnął dopiero u stóp wzgórza pokrytego labiryntem stromych uliczek, wśród ciasno upakowanej, monochromatycznej układanki z czarnych od starości, drewnianych domków i wyłożonych białymi płytkami manshonów. Takiego jak nasz, w połowie drogi na szczyt.

Zamówiliśmy bentō – lunch w drewnianym pudełku z przegródkami na różne składniki – w małej knajpce naprzeciwko zachodniego wyjścia stacji.

– No i co taka porządna Japonka jak ty robi w tak małej i szalonej firmie obcokrajowej jak nasza? – zapytałem.

Mairi podniosła oczy, szybko spuściła wzrok i odłożyła pałeczki. Przez chwilę myślałem, że znowu nie odpowie. Pochyliłem się nad swoim ryżem, kiedy usłyszałem:

– Pracowałam w banku Sumitomo. Trzy lata. Potem... postanowiłam spróbować nowych wyzwań – wyrecytowała, po czym zarumieniła się i dodała już bardziej szczerze – nie byłam tam szczęśliwa. Kazali robić bezmyślne zadania, cały czas te same, ręczne prace... Nie dawali nic odpowiedzialnego. O awansie nie miałam co marzyć.

Aha – pomyślałem z pewnym zdziwieniem – Japonka-buntowniczka. Kobieta sukcesu. Nieukontentowana rolą maszyny do robienia zielonej herbaty i wysyłania faksów. Chce być szczęśliwa w pracy. Oryginalna koncepcja, ale właściwie, czemu nie? Więc przeszła z wielkiego japońskiego banku do nikomu nieznanej malutkiej firmy prowadzonej przez natchnionego wiolonczelistę. Na dodatek Australijczyka. Świat stoi na głowie.

Cóż, nie każda Japonka jest chodzącym modelem tradycyjnych wzorców społecznych i zawodowych. Ani nie każdy Japończyk. James jest tego najlepszym przykładem. James... gdzie cię wcięło, brachu?

– To... kiedy poznam pana Jamesa? – zapytała Mairi, jakby akompaniując melodii moich myśli.

– Dobre pytanie. Nie widziałem go już od... sześciu tygodni? Nie stawił się nawet na coroczny piknik firmowy pod kwitnącą wiśnią. W parku Yoyogi.

– Może zachorował? – podniosła brwi i zrobiła z ust małe kółko. Śmieszna dziewczyna.

– Hmm... nie sądzę. Wtedy byłby w domu, a nie odpowiada na telefony. Ani na stacjonarny, ani na komórkę. Nagrałem się, wysłałem kilka maili – nic.

– Może wrócił do swojego kraju?

– Ależ jego kraj jest tutaj – uśmiechnąłem się. – On się nazywa Junnosuke Yoshino. James to przybrane imię. Nie wiem, skąd się wzięło. Wszyscy tak na niego mówią. On sam już chyba tak o sobie myśli. Założę się, że autorem był jakiś Amerykanin po trzech nieudanych próbach wymówienia „Junnosuke". Posłuchaj. James jest z wykształcenia fizykiem. I inżynierem elektronikiem – o ile wiem, skończył dwa fakultety. Pracował w kilku wielkich firmach, chyba Ichimaru i Yamata Denki. Potem odszedł. Pewnie miał dość bycia salarymanem. – Spojrzałem znacząco na Mairi, która spuściła wzrok, ale lekko się uśmiechnęła i nieznacznie przytaknęła.

– Allen gdzieś go znalazł i zatrudnił do napisania pierwszego programu księgowego. Dwa lata temu. Dwa i pół. Było nas wtedy w firmie... osiem osób. Allen, Matan, John Harper, Marcin Bruczkowski, Watanabe-san, Ikuno-san, Hiroyo-san i ja. Program został napisany, ale James został. Przejął obowiązki informatyka, kiedy Marcin wyjechał do Singapuru. Wpadał dwa, trzy razy w tygodniu. Założył e-mail, podłączył nas do internetu. Pomógł nawet wyszukać paru miejscowych artystów, których nagraliśmy. Widzisz, na początku była tylko klasyka, Allen jest wiolonczelistą po konserwatorium w Perth. Teraz wydajemy muzykę popularną, wiesz, J-rock i J-pop. Początkujące japońskie zespoły, którymi nie interesują się wielkie firmy fonograficzne. Imponuje im nagranie pierwszej płyty w firmie „zachodniej" – tak nas postrzegają, bo szefem jest obcy. I załoga składa się w połowie z obcokrajowców. Niestety, żadna z tych płyt nie wskoczyła na notowania. Pieniędzy z tego na razie nie ma.

Wytarłem ręce w biały wilgotny ręczniczek. Lubiłem tę knajpę za to, że gorące ręczniczki były prawdziwe, włochate, a nie syntetyczno-papierowe, w foliowych tubkach. Nie cierpię dotyku papierowych ręczników – ich włoski czepiają się paznokci, nieprzyjemnie szorują twarz. Pewnych rzeczy, kiedy nie są prawdziwe, lepiej, żeby w ogóle nie było.

Sięgnąłem po szklankę z wodą.

– Gdzieś tak z rok temu James zainteresował szefa dziwnym pomysłem: programem do automatycznego typowania przebojów. Wgrywa się demo nowego zespołu, a program ma oceniać, czy to materiał na hit. Porównuje cechy wszystkich piosenek z notowań Top 20 od lat sześćdziesiątych do dziś. Sztuczna inteligencja, zbiory rozmyte i cośtamcośtam. Ja się na tym nie znam. Allen kpił z niego do potęgi, twierdził, że nigdy bezduszna maszyna nie zastąpi doświadczonego producenta nagrań. Sama koncepcja irytowała go nieziemsko. Krzyczał: „Jeśli komputery zrozumieją, na czym polega sztuka, artyści przestaną być potrzebni!". Ale, o dziwo, pozwolił mu pracować. Może węszył w tym przewagę konkurencyjną, pierwszą szansę dla firmy na wypłynięcie z rynkowych podziemi?

Mairi siedziała nieruchomo jak posąg, z lekko przekrzywioną głową, z pałeczkami zawieszonymi nad przegródką z tempurą – panierowanymi krewetkami.

– I co się stało? Napisał ten program?

– Nie wiem. Pewnie ciągle nad nim pracuje. Mówi, że jego algorytm uczy się na cudzych błędach, a to trwa dłużej niż uczenie się na własnych... On często mówi rzeczy, które trudno zrozumieć.

Włożyłem pałeczki do papierowej pochewki i starannie ułożyłem w poprzek pustego pudełka. Prawie pustego – w narożnej przegródce zostały żółtawe ziarenka sfermentowanej fasolki nattō. James je uwielbia. Ja, po dwóch latach prób przekonania się do tej kwintesencji japońskości, dałem za wygraną. Przyjąłem stanowisko Marcina, który zawsze mówił:

– Nattō? Owszem, lubię bardzo. Chociaż nie aż tak, żeby je jeść...

Spojrzałem na zegarek.

– No jak, skończyłaś? Nie, pozwól mi, mówiłem, że ja stawiam. Następnym razem ty mi postawisz i będzie w porządku. Rozumiesz? Taki tutaj zwyczaj.

Tego dnia projekt wlókł się w nieskończoność. Kapela była japońska, ale śpiewała po angielsku, okropnie zresztą. Numery były upstrzone tu i ówdzie słowami japońskimi. Nawet oryginalne – J-rockerzy zwykle śpiewają po japońsku, dla efektu strzelając w refrenie co modniejszymi frazami angielskimi – donto letto me gou albo you aa mai daalingu.

Za to z muzycznego punktu widzenia byli głośni i nużąco przewidywalni. Zero oryginalności.

Chcieli, żeby okładka nawiązywała do złotej – w ich opinii – ery rocka: lat siedemdziesiątych. Mam własne przekonania na temat złotej ery rocka i lata siedemdziesiąte niekoniecznie się w niej mieszczą, ale klient nasz pan.

Albo nasz Bóg, jak mówią Japończycy.

Próbowałem piątego już chyba pomysłu, kiedy mój wzrok zbłądził na ekran siedzącej plecami do mnie Mairi. Kontemplowała tajemniczy trójkąt z napisami w trzech językach. Mimowolnie wyrysowałem na podłączonej do klawiatury tabliczce trójkąt równoboczny, powiększyłem go na czarnym tle... bingo.

„Dark Side of the Moon" Pink Floydów.

Zamiast rozszczepiającego się promienia wrzucę w środek nazwę zespołu, trochę jak wpisane w piramidę oko z symbolu na banknotach dolarowych... Tytuł płyty wzdłuż boków trójkąta. Musi im się spodobać. Dopieszczę to jutro rano.

Zapisałem plik.

– Mairi? Nie pora już kończyć?

– Kiedy nie mogę sprawdzić żadnego raportu...

Wstałem zza biurka.

– Bardzo potrzebujesz tego hasła?

– No, dosyć... – podniosła na mnie oczy.

– Czekaj. – Pochyliłem się. – Kluczem są pewnie robaczki.

– To hebrajski – spokojnie stwierdziła dziewczyna.

– He...??? Skąd wiesz?

– W biurze stał słownik angielsko-hebrajski, a te znaki wyglądały trochę podobnie do napisu na okładce... Sprawdziłam, jak jest po hebrajsku „hasło", bo po angielsku i japońsku to właśnie jest napisane... No i wygląda tak albo bardzo podobnie... Nie wiem, dlaczego w takim rzadkim języku...

– Ale ja wiem. – Uśmiechnąłem się. – Matan Arazi, nasz szef marketingu, jest z Izraela. Czekaj.

Wpisałem szybko pięcioliterowe słowo i stuknąłem w Enter.

Pudło.

No jasne, tu nie ma polskich liter.

Spróbowałem jeszcze raz.

Błękitne tło ekranu znikło, zabrzmiała krótka fanfara jak w telewizyjnych quizach, a trójkąt wypełnił się grafiką przedstawiającą rzędy książek. Jakby trójkątny, ośmiopoziomowy regał o szerokiej podstawie i najwyższej półce mieszczącej już tylko jedną książkę. Przesunąłem mysz, żeby kliknąć w którąś z nich. Kursor stał się szkłem powiększającym i pokazał tytuły. Tylko James mógł napisać taki program księgowy. Zawsze czułem, że praca jest dla niego zabawą, a nie źródłem czynszu i ryżu.

– O, księga główna – pokazałem palcem. – I raporty. Proszę, wystarczy kliknąć w grzbiet książki.

Mairi z przejęcia wstała i, wytrzeszczając na mnie oczy, zapytała szeptem:

– Wiedziałeś, czy zgadłeś...?

– Niezbyt wielkie wyzwanie. – Uśmiechnąłem się. – Gdyby James naprawdę chciał coś zabezpieczyć hasłem, nigdy bym go nie rozszyfrował. Zresztą to ty mi pomogłaś. Zawsze mieliśmy tu przedstawicieli czterech języków, wiesz? Japończycy, Amerykanin, dwóch Australijczyków, kiedyś jeden Nowozelandczyk. Stąd angielski i japoński. Potem Marcin i ja. Polacy. Marcin? Nie, on wyjechał z Japonii – odpowiedziałem na niezadane pytanie. – Dwa lata temu. Skomputeryzował nam biuro. Potem dostał robotę w banku, przestał przychodzić... w końcu przeprowadził się do Singapuru, a James przejął stanowisko informatyka. Marcin mówił, że kiedyś wróci, ale... Kontakt jakoś się urwał. Tak czy inaczej – mamy polski. No i jest też Matan. Czyli hebrajski. Rozumiesz? Pod trójkątem było napisane Password. Oczywiście założyłem, że to tylko prompt zachęcający do wpisania hasła w mrugające wewnątrz trójkąta pole. Ale kiedy mi powiedziałaś, co znaczą słowa napisane wzdłuż pozostałych dwóch boków, że to też jest „hasło", tylko po japońsku i hebrajsku, wszystko stało się oczywiste – hasłem jest właśnie słowo „hasło", tylko w ostatnim, czwartym języku załogi Amadeus Records – po polsku! „HASLO" – powtórzyłem raz jeszcze. – Daj kartkę, zapiszę ci. James nie musiał daleko szukać – wskazałem na stojący nad moim komputerem słownik angielsko-polski Stanisławskiego. – Tylko ten trójkąt mnie dziwi. Może gdzieś widział taki regał i spodobał mu się?

Wróciłem na swoje miejsce i zabrałem się do zamykania aplikacji.

– No jak, kończysz? Nie? Dobra, ja spadam. To do jutra. Zamknij potem pokój na klucz, wisi w biurze, nad stołem sekretarki.

Nie mogłem zasnąć. Cykanie budzika zdawało mi się arytmiczne, lekko przyśpieszało, potem zwalniało; mimowolnie wsłuchiwałem się, wystukując palcem rytm na macie podłogowej, chociaż doskonale wiedziałem, że zegar chodzi z kwarcową precyzją.

O drugiej nad ranem zasunąłem okno i włączyłem klimatyzator, ale zrobiło się równie chłodno co duszno, więc go wyłączyłem i wyszedłem na balkon. Było parno, jakbyśmy mieli koniec czerwca, a nie kwietnia.

Globalne ocieplenie – pomyślałem.

Gdzieś blisko namolnie jazgotała cykada. Otarłem pot z czoła i poszedłem do salonokuchni, ostrożnie stąpając po matach, żeby nie obudzić sąsiadów. Nalałem sobie szklankę suntory whisky, tej tańszej, pięcioletniej, wrzuciłem ostatnie dwie kostki lodu z zamrażalnika.

Odczuwałem potrzebę ruchu, ale w japońskim mieszkaniu po trzech krokach w dowolną stronę trafia się na ścianę, a nie chciałem wychodzić na spacer i robić hałasu na schodach o takiej godzinie – co by sobie sąsiedzi pomyśleli?

Położyłem się. Ciemny, drewniany sufit zdawał się powoli opadać jak wieko trumny. W końcu zebrałem z podłogi futon i przeciągnąłem go na balkon. Sąsiadka strasznie się gorszyła, kiedy to robiłem, ale o tej porze na pewno spała, a do rana sprzątnę posłanie i będę udawał, że jestem uczciwym i porządnym człowiekiem. Spać na balkonie? Normalni ludzie tego nie robią.

Patrzyłem na łunę dalekiego Ikebukuro, szukając mojej ulubionej gwiazdy, bladozłotej, spokojnie migoczącej, przebijającej się przez rozświetlone tokijskie niebo. Nawet w nieliczne bezchmurne noce nie widać tu wielu gwiazd. Ta jedna, samotna, na południowym wschodzie, towarzyszyła mi nocą od lat. Dzisiaj jej nie widziałem. Może powędrowała już tak wysoko, że skrył ją gzyms dachu.

Myślałem o nowej dziewczynie w biurze. Miałem nadzieję, że się trochę rozkręci. Na razie robiła wrażenie dość nieśmiałej, niezbyt pasującej do zwariowanej cudzoziemskiej załogi Amadeus Records. Zresztą nie wyłącznie cudzoziemskiej, ale pracujący u nas Japończycy też już dawno zarazili się beztroskim wariactwem Allena.

W końcu zamknąłem oczy.

Śnił mi się James. Misiowaty, uśmiechnięty, w góralskim swetrze, który przywiozłem mu z Polski, i w tych swoich grubych okularach japońskiego intelektualisty jak Abe Kobo.

Siedział na walizce i wyciągał coś z błękitnej, płóciennej torby ozdobionej dużym, czerwonym trójkątem.

– Zobacz, co znalazłem, Michał! – powiedział. Albo pomyślał. – Nie mów Allenowi... – Mrugnął porozumiewawczo. – Nie mów nikomu... To będzie nasza tajemnica, tak?

Wytężałem wzrok, ale obraz się rozmywał; twarz Jamesa nagle się postarzała, pochudła, potem znikła i obraz został zastąpiony bezlitośnie narastającym syntetycznym popiskiwaniem budzika.

W piątek szef wpadł do biura wcześniej niż zwykle – o jedenastej. Wezwał mnie do swojego gabinetu.

– Dobra robota, kolego! – zawołał, zanim zdążyłem usiąść. – Klientowi bardzo się podoba twoja okładka. Ta à la Floydzi. Mistrzostwo świata! Wyślij zaraz pdf-y do pana Namba. Czekaj... ogonków nie ma?

– Nie. Sprawdziłem dwa razy.

Mój japoński macintosh uporczywie zamieniał niektóre japońskie znaki na „ę" albo „ź". Od początku, odkąd Marcin go kupił i spolonizował mu system, żebym mógł pisać maile do brata. Pisałem i tak rzadko, i bez ogonków, bo w Irlandii wyświetlały mu się jako śmieci. Ale Marcin wyjechał, a ja zdepolonizować systemu nie umiałem. James też próbował – jakiś czas było w porządku, a potem mac wrócił do swoich starych praktyk, zupełnie jakby robił mi na złość i wytykał, że kiepsko daję sobie radę z pismem gospodarzy.

Pozostawała uważna korekta każdego tekstu.

– Świetnie – zatarł ręce szef. – To będzie nasz pierwszy wielki sukces na japońskim rynku płytowym. Najwyższa pora, hę? No, do roboty!

Podziękowałem i podniosłem się z krzesła.

– Zaczekaj – powiedział nagle, uciskając dwoma palcami grzbiet nosa. – Jak idzie nowej księgowej? Wdraża się? Wspominała coś o... bo ja wiem? Trudnościach? Hasłach...?

– Nie, chyba nie – odparłem, patrząc mu prosto w oczy. – Od tygodnia drukuje raporty i coś tam oblicza. Wygląda na zadowoloną. Myślę, że wszystko w porządku.

– Doskonale! – Allen klepnął się w kolano, aż huknęło. – Może wreszcie odkryje, gdzie przepadają te nasze miliony, ha, ha! Taaak. No, co to ja... w każdym razie miej na nią baczenie, dobrze? Młody pracownik potrzebuje opieki. Pracownica tym bardziej. – Puścił do mnie oko i roześmiał się, kiedy zmarszczyłem się z niesmakiem. – No, zmykaj, kolego. Biegnę na promocję.

Wróciłem do pokoju.

Mairi była zatopiona w rachunkach.

Podszedłem cicho do okna, powoli przekręciłem zamek. Odsunąłem lewą połowę i wyjrzałem na łany dachówek, balkonów, miniaturowych tarasów do suszenia bielizny, fantazyjnie doczepionych nadbudówek z zardzewiałej blachy falistej. Kiedyś panorama Shibuya-ku przyciągała mnie magicznym magnetyzmem. Widok z okna – rzadki luksus. Chyba że komuś chce się wdrapać na Tōkyō Tower.

Nazywałem to ćwiczenie deklaustrofobizacją. Oddech dla wzroku i myśli, wiecznie zatrzymywanej przez jakiś obiekt – mur, słup, dom naprzeciwko, nieprzeźroczyste szyby biura.

Zostawiłem okno uchylone.

– Mairi?

– Tak? – Dziewczyna wstała szybko jakby złapana na gorącym uczynku. Mimowolnie zauważyłem, że przycięła trochę włosy – sięgały teraz tylko do połowy pleców – i zmieniła kolor służbowego makijażu – cień do powiek był dzisiaj złotobrązowy, ładny, chociaż niezbyt pasujący do biało-granatowego mundurka office lady. Będę musiał ją kiedyś zachęcić, żeby przestała się ubierać jak na akademię szkolną.

– Nie wygłupiaj się, siadaj i czuj się jak u siebie w biurze – powiedziałem. – Wiesz, w moim kraju, kiedy mężczyzna wita się z kobietą, wstaje, a kobieta nie. Nie dajemy szansy naszym damom zażywać nadmiaru ruchu. – Uśmiechnąłem się.

– Naprawdę...? Chciałabym tam kiedyś pojechać.

– Czemu nie. Możesz zatrzymać się u mojego brata, mieszkanie jest puste. Wyjechał do Irlandii szukać roboty. Miałem je wynająć, ale sam wyjechałem... Co to ja chciałem zapytać... Jak ci idzie? Przebiłaś się przez te raporty z ostatnich miesięcy?

– Tak, ale...

– No? Coś nie tak?

– Właściwie... – Mairi zrobiła głęboki wdech, jakby razem z wiosennym powietrzem chciała nabrać odwagi. – Nasza firma nie zarabia pieniędzy. To znaczy pieniądze są, całkiem duże, tylko nie wiadomo skąd. Na pewno nie z działalności statutowej. Ale ja muszę się mylić, dopiero zaczynam – dodała szybko, może żałując, że powiedziała za dużo.

Albo niewłaściwej osobie.

Odniosłem wrażenie, jakby znowu chciała wstać.

– Nie, nie, uspokój się. Spodziewałem się czegoś takiego. Allen jest koszmarnym bałaganiarzem. Pracuj dalej i jak coś znajdziesz, powiedz mi. Pewnie będę to umiał wyjaśnić. Jestem tylko grafikiem, ale pracuję tu od czterech lat, od samego początku firmy, wiesz? Mam jakie takie pojęcie, o co chodzi w naszym biznesie.

Miałem nadzieję, że zabrzmiałem przekonująco.

Mairi przytaknęła i wróciła do studiowania raportów.

Odetchnąłem powoli i siadłem przed swoim macintoshem, udając, że pracuję.

Dochody z dziwnych źródeł? Duże pieniądze, ale nie z działalności podstawowej?

Postanowiłem pracować do późna. Do powrotu Allena.

Klucz zachrobotał w drzwiach dobrze po dziewiątej. Szef wtaszczył do mieszkania jasnoniebieski, oblepiony dziesiątkami naklejek futerał z wiolonczelą, i zawołał w stronę klatki schodowej:

– Kochanie! Nie bój się, to tylko mój pracownik! No chodźże! Dalej!

Próg przekroczyła młoda, nie najszczuplejsza dziewczyna, w rozdętej spódniczce, z ostrym makijażem, kolorową fryzurą i, oczywiście, w białych kozaczkach. Miała nadąsaną minę. Allen czekał, aż włoży kapcie, potem wyszczerzył się w moją stronę, rozczochrał sobie jedną ręką i tak już wzburzoną fryzurę szalonego artysty i wciągnął dziewczynę do swojego gabinetu.

Wróciłem do pokoju i wyłączyłem macintosha. Kolejna fanka. Nici z rozmowy.

W drodze do drzwi zatrzymałem się, żeby wyłączyć monitor Mairi. Szkoda kasy na prąd.

Na ekranie spokojnie czekał ciemnoczerwony trójkąt. Trójkąt – regał. Pochyliłem się i, nie siadając, wyciągnąłem rękę po mysz. Kliknąłem na najwyższą książkę, samotną, z czarnym grzbietem poprzecinanym żółtymi prążkami, jak skóra węża.

Niezła grafika – pomyślałem.

Pojawiło się pole do wpisania hasła. Po trzech nieudanych próbach pole znikło, a zastąpił je napis:

Ten czas to nie bedzie tak latwy!

Po polsku. Mniej więcej. James uwielbiał zaskakiwać mnie frazami wypracowanymi z pomocą słownika Stanisławskiego. Pozostałego po Marcinie.

James miał niezachwianą wiarę, że dowolny ciąg wyrazów przepisanych jeden po drugim ze słownika (przeważnie w szyku angielskim stanowiącym, jak wiadomo, kwintesencję mowy gajdzińskiej) wyprodukuje nienaganną polszczyznę. W tym wypadku wyglądało to na przekład zdania „this time it won't be so easy" – tym razem nie pójdzie ci tak łatwo...

Co ty odkryłeś, James? I po co te tajemnice? Przede mną, twoim najlepszym ponoć kumplem?

Po chwili namysłu zgarnąłem wydruki Mairi – raporty ułożone w dwóch równiutkich stertach. Wsunąłem je do szuflady biurka, zamknąłem na klucz, który schowałem pod okrągłą podstawą monitora.

Potem, starając się nie słyszeć odgłosów dobiegających z gabinetu, szybko włożyłem buty i wziąłem parasol. Jak najciszej przekroczyłem parę białych kozaczków przy wejściu i delikatnie zamknąłem drzwi.

Zamyślony schodziłem lewym brzegiem naszej bezimiennej ulicy w kierunku stacji. Na asfalcie chodnika wykwitły abstrakcyjne, ciemne ciapki deszczu. Kiedy minąłem sklep nocny Family Mart i dobiegłem do prowadzących pod ziemię schodów, rozpadało się na dobre.

Sobotni poranek obudził mnie zamglonym, niezdecydowanym słońcem. Zastanawiałem się chwilę, czy sięgnąć po pilota klimatyzacji, czy otworzyć drzwi na balkon. W końcu wstałem i poszedłem do salonokuchni zrobić jajecznicę. Mieszając bladożółtą masę, przypomniałem sobie ulubioną teorię Jamesa: że jakość najlepszych restauracji sprawdza się, każąc im przyrządzić coś niezwykle prostego. Kanapkę z serem. Albo...

– Całe życie jesz jajecznicę – wykładał James, z wprawą prestidigitatora rozbijając jedną ręką jajka nad moją patelnią – i nie wiesz, co tracisz, dopóki nie zamówisz jej u samego pana Adachi. Nie znasz? Słynny szef kuchni pięciogwiazdkowego hotelu New Ōtani. Zrujnujesz się, ale warto. Naprawdę warto. Nie chodzi o to, co robimy, tylko jak. – Sięgnął pod zlew po butelkę żubrówki i skropił delikatnie zawartość patelni. – Idealny dobór temperatury i szybkości mieszania... Prawdziwy mistrz uczy się przez całe życie.

Uśmiechnąłem się i przerzuciłem jajecznicę na talerz. Popatrzyłem krytycznie na niechlujny kształt. Nie, James by mi tego nie wybaczył. Wytarłem starannie brzegi talerza i najbardziej artystycznie, jak umiałem, ukształtowałem jajecznicę w dwa koncentryczne kręgi. Górny, prawy róg przeciąłem kreską usypaną z posiekanego szczypiorku, jak cięciwą.

Po chwili dodałem kolejne dwie kreski. Trójkąt.

Pociąg linii Tōbu Tōjō mimo soboty był dosyć zatłoczony. Kołysałem się razem z tłumem, patrząc ponad morzem czarnowłosych głów na wyświetlający reklamy ciekłokrystaliczny ekran wmontowany nad drzwiami wagonu.

W pobliżu stał Japończyk prawie tak wysoki jak ja, też wystający ponad głowy współpasażerów. Nasz wzrok przez chwilę się spotkał, po czym szybko wróciliśmy do swojej anonimowości – on do złożonej na osiem części gazety, ja do pędzącego za oknem, intymnie znajomego kalejdoskopu brązu, czerni, czerwieni i szarości.

W Ikebukuro przesiadłem się do linii Seibu. Wyskoczyłem na stacji Shakujii Kōen. W kiosku przed wyjściem południowym kupiłem anglojęzyczną gazetę. Sam nie wiem dlaczego. Może po prostu nie chciałem mieć pustych rąk.

Przez dłuższy czas studiowałem wywieszoną koło budki policyjnej mapę okolic, starając się zapamiętać marszrutę i znaki rozpoznawcze wśród siatki bezimiennych ulic – szkołę, sklep dwudziestoczterogodzinny, restaurację rodzinną Denny's.

Ulica – dość szeroka, chociaż nie aż tak, żeby mieć nazwę – prowadziła w dół, potem zakręcała w lewo wzdłuż pięknego parku z zadziwiająco dużym, niknącym w porannej mgle jeziorem. W oddali zieleniała wyspa – nie, dwie wyspy – spięte zgrabnym łukowatym mostem.

Tokio ma takie ukryte skarby – pomyślałem.

Szkoda, że zawsze brakowało mi czasu na prawdziwe poznanie miasta. Nigdy nie byłem w tej okolicy. W sumie nigdy nie byłem w większości dzielnic mieszkalnych Tokio. Żeby je wszystkie obejść, trzeba by mieć siedem żyć. Jak kot.

W bocznej uliczce wypatrzyłem dwa sklepy z materiałami dla plastyków – sztalugi, papier, farby, zagruntowane płótna. Pewnie nie przez przypadek przyczaiły się w pobliżu tego pięknego parku. Zapisałem sobie w pamięci ich lokalizację, chociaż i tak ostatnio używałem wyłącznie komputera. Niestety.

Przeszedłem mostem nad szerokim jak niewielka rzeka, głębokim, wybetonowanym kanałem, na dnie którego meandrowała między śmieciami rachityczna stróżka wody i wkroczyłem w krainę wąskich, obwieszonych kablami uliczek, starych budynków i pól warzywnych.

Dom Jamesa był typowy, japoński, czyli malutki, wciśnięty między czarną od starości drewnianą chałupkę sąsiadów i dwupiętrowy tani manshon z mieszkaniami do wynajęcia. Elementem nietypowym było coś, co wyglądało jak garaż. Nie charakterystyczna dla japońskich domów wiata z brązowego pleksi nad miejscem parkingowym, tylko autentyczny garaż, wbudowany w część parteru.

Zadzwoniłem.

We wnętrzu rozległa się stłumiona melodyjka. Mimowolnie uśmiechnąłem się, rozpoznając motyw „W jaskini króla gór" Griega, zamiast zwykłego „Greenesleeves" czy innego przeboju automatycznych sekretarek. James nigdy nie przestawał zadziwiać.

Wstrzymałem oddech.

Cisza.

Wszystkie okna były zasunięte. I zakurzone. Tokio produkuje kurz w ilościach przemysłowych. Miałki, ciemny, czepiający się wszystkiego pył.

Wydało mi się, że dostrzegam ruch w kompresorze klimatyzacji. Stanąłem na palcach i wyciągnąłem głowę. Beżowe, pokryte warstwą kurzu pudło kompresora stało na plastikowych podstawkach, upchnięte między ścianę domu a odległy o niecały metr manshon. Łopaty wentylatora faktycznie się poruszyły, ale mógł to być tylko skutek podmuchu wiatru.

Przyjrzałem się dzwonkowi. Nie było nazwiska, chociaż adres się zgadzał. Uchyliłem plastikową klapkę pod przyciskiem. Nad klawiaturą numeryczną, jak w telefonie, błyszczała ciemnoczerwona szybka wyświetlacza. Płonęły za nią jaskrawe znaki: , czyli: „witaj" albo „zapraszam".

Po chwili pożeglowały w lewo, zastąpione przez angielskie: Welcome!

Wyraz mrugnął i też odpłynął, a na jego miejsce wjechało:

HASLO?

Nigdy w życiu nie odwiedziłem Jamesa w domu. Po prostu specjalnie nikogo nie zapraszał, jak większość Japończyków zresztą. Tutaj idzie się pogadać z przyjaciółmi do knajpy.

Skąd wiedział, że przyjdę? A może maczał w tym palce Marcin? Szkoda, że nie mam jego adresu mailowego w Singapurze. Może Allen ma...?

Otrząsnąłem się z zamyślenia i rozejrzałem nerwowo. Nie wiem, jak bym wytłumaczył rowerowemu patrolowi policyjnemu, po co grzebię przy czyjejś furtce.

Ulica była jednak pusta, jeśli nie liczyć przypatrującego mi się grubego kocura z ozdobioną złotymi ćwiekami obróżką, balansującego na ogrodzeniu sąsiadów.

Spróbowałem wpisać moją datę urodzin. James mógł ją znać – Allen był wielkim fanem firmowych balang urodzinowych.

Bez skutku.

Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Klawiatura numeryczna zmuszała do myślenia matematycznego, które nigdy nie było moją mocną stroną.

Zmierzyłem wzrokiem ogrodzenie – typowy murek z nagich betonowych pustaków. Przeskoczenie go nie sprawiłoby najmniejszego problemu...

W oddali skrzypnęła furtka.

Z miniaturowego ogródka wyszedł mężczyzna, niski, krępy, z głową przyprószoną siwizną. Ubrany w yukatę.

Niósł drewniany miecz do ćwiczeń. Oparł go o ogrodzenie i popatrzył na mnie przez chwilę, osłaniając oczy ręką. Potem obrócił się tyłem, wykonał parę przysiadów i zamaszystych wymachów ramionami. W końcu przystąpił do monotonnie regularnych złożeń drewnianym mieczem, jakby ciął rząd wyimaginowanych przeciwników grzecznie czekających w kolejce na swój cios.

Rzuciłem ostatnie spojrzenie w okna Jamesa. Nagle wpadłem na pomysł – odpiąłem z paska komórkę i wykręciłem jego numer stacjonarny. Usłyszałem bardzo ciche i odległe dzwonienie. Chyba z góry – z piętra. A może tylko mi się wydawało?

Po chwili w słuchawce rozległo się standardowe nagranie. Słodki kobiecy głosik zaczął wykładać: Tadaima, rusu ni shiteimasu. O namae to denwa bango o... Wyczekałem do pisku oznajmiającego początek nagrania i przerwałem połączenie. Nagrałem się już z pięć razy, bałem się wypełnić pamięć telefonu. Ktoś mógł chcieć zostawić ważną wiadomość.

Przynajmniej taką miałem nadzieję.

Idąc na stację, wystukałem numer domowy Allena. Czyli sypialnię w biurze Amadeus Records, bo tam nader często mieszkał. Szczególnie po szalonych nocach z fankami.

Fakt starannie ukrywany przed japońską częścią załogi, a raczej przed młodszymi pracownikami, bo ci starsi stażem dawno już to zaakceptowali albo przeszli do porządku dziennego nad naszym małym obyczajowym skandalem. Jego Wysokość Szef śpiący w biurze, a nie w eleganckim mieszkaniu w Roppongi albo domku pod miastem? Horror.

– No...? – zabrzmiał senny głos.

– Cześć, Allen. Mówi Michał. Chyba cię obudziłem? Przepraszam...

– Nie ma sprawy, kolego! Właśnie miałem wstawać, a raczej mieliśmy, he, he... Co się stało?

– Nic, nic takiego... jestem w Shakujii Kōen. Poszedłem odwiedzić Jamesa, zapytać, dlaczego przestał przychodzić do pracy. Nikogo nie ma w domu. Wszystko zakurzone, wiesz, jakby nikt tu od dłuższego czasu nie wchodził. Czy James się gdzieś przeprowadził?

Słuchawka odpowiedziała milczeniem.

– Allen? Nie wiesz może, gdzie mieszka matka Jamesa? Chyba nie z nim? On nie jest z Tokio, prawda?

– A kto jest, kolego? Milionowe Edo sprzed stu lat nie stało się dziesięciomilionowym Tokio w wyniku przyrostu naturalnego, tylko migracji!

– Oszczędź mi, Allen. Ja naprawdę martwię się o Jamesa. Chyba... musimy iść na policję.

Znowu cisza.

– Allen...? Jesteś tam?

– A gdzie mam być? No dobra, o ile wiem, matka Jamesa mieszka w Sasebo, Kiusiu. Chyba w domu dla waria... niepełnosprawnych umysłowo. Słuchaj, kolego, ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Z tą policją. Nie, czekaj! Już wiem: to kiepski pomysł. Bardzo kiepski. Może pogadajmy w poniedziałek po pracy, OK? Tak, tak zróbmy. No to do poniedziałku!

Rozłączył się.

Na peronie stacji Shakujii Kōen wyciągnąłem znowu komórkę i zacząłem przeglądać listę nazwisk.

Nie była długa.

Matan – nie odbierał. Zdaje się, że w ten weekend planował jechać z żoną do jej rodziców, gdzieś nad morze, w prefekturze Ibaraki.

Zawahałem się przy paru japońskich nazwiskach, ale żadna z tych osób nie była mi na tyle bliska, żeby wypadało prosić ją o radę. Japończycy przywiązują wielką wagę do takich spraw. Odbierają je jako konieczność udzielenia pomocy, osobistego zaangażowania się w czyjeś prywatne, być może ambarasujące albo uciążliwe problemy.

Skończyło się na tym, że – jak zwykle – decyzję musiałem podjąć sam.

Mój bilet miesięczny nie obejmował linii Seibu Ikebukuro, kupiłem więc jednorazowy do Nerima, siedziby urzędu gminnego. I centralnego komisariatu policji właściwego dla miejsca zamieszkania Jamesa.

Nie miałem wiele do stracenia. W najgorszym razie zbłaźnię się i wyjdę na panikarza. Nikt jeszcze od tego nie umarł. W najlepszym wypadku wszystko się wyjaśni – James wróci do pracy i przedstawi jakieś zupełnie z perspektywy czasu oczywiste rozwiązanie zagadki swojej nieobecności, komputera z czerwonym trójkątem, haseł, domniemanych nieprawidłowości finansowych w księgach firmy. I cała ta głupia afera będzie już za nami.

Najwyższa pora.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

POKSIĄŻKOWIE

Dostępne w wersji pełnej.

WYMOWA SŁÓW JAPOŃSKICH

Dostępne w wersji pełnej.

SŁOWA JAPOŃSKIE WYSTĘPUJĄCE W TEJ KSIĄŻCE

Dostępne w wersji pełnej.

Copyright 2007 for the text © Marcin Bruczkowski

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce

© antb/Shutterstock.com

Opieka redakcyjna

Bogna Rosińska

Edytor

Dorota Koman

Korekta

Joanna Zioło

ISBN 978-83-240-2469-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracowany na podstawie Zagubieni w Tokio, Kraków 2013

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com