Ja, pustelnik. Autobiografia - Piotr Pustelnik, Piotr Trybalski - ebook + audiobook

Ja, pustelnik. Autobiografia ebook i audiobook

Piotr Pustelnik, Piotr Trybalski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czternaście ośmiotysięczników w 20 lat. Trzeci Polak, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum

Najwyższe szczyty i cena, jaką trzeba za nie zapłacić

Legendarny himalaista Piotr Pustelnik po raz pierwszy opowiada swą historię

Ta książka jest jak najlepsza powieść przygodowa. Dużo w niej zwrotów akcji, przypadkowych, a jak się później okaże przełomowych wydarzeń, radości, smutku, potyczek z przeznaczeniem i balansowania na granicy życia i śmierci.

Nic nie zapowiadało, że Piotr Pustelnik zostanie jednym z najbardziej szanowanych i najlepszych górskich zdobywców. Poważna choroba serca, nadopiekuńcza matka, wesołe, czasem też trudne dzieciństwo. Pasja i miłość do gór rodziły się powoli. Pierwszego kursu skałkowego nie ukończył, mimo to coraz mocniej wierzył, że wysokie góry, te najwyższe, są jego prawdziwym przeznaczeniem.

Swój pierwszy ośmiotysięcznik, Gaszerbrum II, zdobył w 1990 roku. Miał wówczas 39 lat. Droga na szczyty wszystkich czternastu ośmiotysięczników i zdobycie Korony Himalajów i Karakorum zabrały mu 20 lat.

Ta książka jest opowieścią o tej drodze. I o cenie, jaką trzeba było za to zapłacić. Pustelnik szczerze, a w wielu momentach po prostu pięknie opowiada o swej pasji i sukcesach, ale też o tym, co w drodze na szczyt poświęcił, a poświęcił wszystko. Jest w tej opowieści miejsce na radość i świętowanie, jest także paniczny, zwierzęcy strach, są wspaniali himalaiści, z którymi się wspinał: Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki, Ryszard Pawłowski, Piotr Morawski i plejada wielu innych wybitnych zdobywców, jest także smutek po stracie kolejnych przyjaciół i partnerów od liny.

Dlaczego góry tak pociągają? Co pchało Pustelnika na najwyższe szczyty świata?

Jak twierdzi sam bohater, wytłumaczyć, dlaczego ludzie chodzą po górach, albo się nie da, albo nie potrzeba tego robić – ta książka jest jednak próbą odszukania odpowiedzi na to pytanie.

Piotr Pustelnik – jeden z najlepszych i najbardziej utytułowanych himalaistów, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum. Mieszka w Łodzi, jest doktorem nauk technicznych, od maja 2016 roku jest prezesem Polskiego Związku Alpinizmu. Na „himalajskiej emeryturze” rozpoczyna właśnie nowy etap w realizacji własnych pasji – pragnie zostać polarnikiem.

Opowieści himalaisty wysłuchał  Piotr Trybalski, dziennikarz i fotograf, autor książek i licznych publikacji prasowych, zdobywca nagrody Travel Photographer of the Year. Od wielu lat podróżuje, organizując wyprawy ekspedycyjne, warsztaty fotografii reporterskiej i krajobrazowej. Piotra Pustelnika spotkał w czasie pracy w portalu Onet.pl, gdzie relacjonował himalajskie wyprawy bohatera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 18 min

Lektor: Ireneusz Czop

Oceny
4,4 (620 ocen)
356
175
69
15
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dominik_44

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super! Lektor słaby.
00
Agata5253

Nie oderwiesz się od lektury

Super człowiek i super historia ,Dzieki lektorowi jest jeszcze lepsza do odbioru.
00
kliva

Dobrze spędzony czas

Ok
00
tomaszzak76

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna Autobiografia. Super się słucha.
00
sebamiele

Nie oderwiesz się od lektury

dość szczera próba samooceny kosztu marzeń i ich realizacji...z perspektywy czasu czy można było ocalić cenne dla każdego wartości: rodzinę, uczucia, bliskość...wydaje się, że tak, ale jednocześnie przy takiej pasji jakże to trudne
00

Popularność




Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Konsultacja: RAFAŁ NOWAK
Redakcja: JOANNA ZABOROWSKA
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A, KAMIL BOGUSIEWICZ, ANETA TKACZYK
Opracowanie graficzne: ROBERT KLEEMANN
Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA”
© Copyright by Piotr Pustelnik © Copyright by Piotr Trybalski © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2017
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05956-2
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Góry są środkiem, człowiek jest celem.Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt,robi się to, aby stać się kimś lepszym.

Walter Bonatti

.

W POSZUKIWANIU ABSOLUTU. POCZĄTEK

„O tem-że dumać na paryskim bruku”, pisał wieszcz sto kilkadziesiąt lat temu. Drogi wieszczu, podobnie jak ty mam o czym dumać. Co prawda bruk nie paryski, ale łódzki, a te wspomnienia to pierwsze i prawdopodobnie ostatnie takie przedsięwzięcie w moim życiu. Dumałem więc i zastanawiałem się, co powinno się w nich znaleźć. Przeżyłem sporo i sporo wiem, ale to jeszcze nie powód, żeby chwytać za pióro. Po prostu zdałem sobie sprawę, że wciąż nie potrafię odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań:

Po pierwsze, dlaczego moje życie potoczyło się tak, jak się potoczyło, i dlaczego zwekslowało w stronę wysokich gór, które przez wiele lat nie opuszczały moich myśli, ba – stały się dla mnie obsesją?

Po drugie, dlaczego w górach odnalazłem spokój i harmonię, a w życiu codziennym nie?

Po trzecie, dlaczego pomysł – z założenia szalony – zdobycia Korony Himalajów i Karakorum, czyli wejścia na wszystkie czternaście ośmiotysięczników, się powiódł?

Absolut nie istnieje. Nic nie jest całkowicie białe ani całkowicie czarne. Każda rzecz tonie we wszystkich odcieniach szarości. Właśnie – szarość! To słowo pewnie będzie kluczem do moich dalszych peregrynacji przez życie. Widzę świat szary, choć jest kolorowy do bólu. Szary, bo odzwierciedla charakter stanów średnich. Średnio zdolny, przeciętnie aktywny i tym podobne – byłem średniakiem, często tak mnie określano. Średniactwo wryło mi się w umysł, zainfekowało go. Przez większość życia starałem się wszystko racjonalizować. Nie udało się. Rozum, pragmatyzm i pedantyzm nie wygrały z emocjami. Może i dobrze, bo to, co opowiem dalej, przypominałoby książkę kucharską albo podręcznik naprawy samochodu marki Syrena. Nie znajdziecie tu zatem wiernych opisów akcji górskich, bo ich dokładnie nie pamiętam. Nie znajdziecie recepty, jak wejść w godzinę na Everest albo w dwie godziny na Mnicha. Będzie za to dużo o ludziach, o ogromnej i potężnej naturze i o tym, że można pośród niej odnaleźć montypythonowską bright side of life.

W górach zawsze się bałem i o tym też będzie. W górach zawsze towarzyszył mi dobry humor i o tym też przeczytacie. Miałem szczęście do spotykanych tam ludzi i o nich też opowiem.

Mówi się, że góry kształtują człowieka. Cóż, to nieprawda. Góry wyciągają z człowieka to, co dobre, i to, co złe. Jego zadaniem jest się określić po którejś ze stron. Doświadczyłem takich wyborów i o tym też się dowiecie.

Nie będzie za wiele o moim życiu prywatnym – są to sprawy intymne i nie umiem tych emocji, ot tak, położyć czytelnikowi na tacy. Wybaczcie.

A zatem, jeśli nie zniechęciłem Was do dalszej lektury, zapraszam!

Piotr Pustelnik

Wspinacze australijscy, m.in. Andrew Lock, na grani szczytowej Piku Korżeniewskiej, Pamir 1989.

.

W GÓRY WYSOKIE. W STROJU KLAUNA

W czasie gdy Piotr śni i marzy, 17 lutego 1980 roku swoje największe marzenie spełniają trzydziestoletni Krzysztof Wielicki i dwudziestodziewięcioletni Leszek Cichy. „Cieszę się ogromnie, że zrobili to, o czym marzyli i za co my trzymaliśmy kciuki” – tak Wanda Rutkiewicz na gorąco komentuje informację, że Polacy dokonali pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest. Kierownik wyprawy Andrzej Zawada śle telegram do papieża Jana Pawła II. Polski alpinizm i himalaizm osiągnął szczyty. Rozpoczyna się era polskiego zimowego zdobywania ośmiotysięczników – wbrew słowom pierwszego zdobywcy Everestu Edmunda Hillary’ego, który twierdził, że nie da się przeżyć zimą powyżej 7000 metrów.

Zdjęcia z tamtych czasów bawią i przerażają równocześnie. Wielicki, który rzutem na taśmę dostaje się na tę wyprawę (był na liście rezerwowej), wchodzi na szczyt w okularach spawalniczych, inni używają gogli narciarskich. Reinhold Messner próbuje pomniejszyć sukces Polaków, insynuując, że nie było to wejście zimowe, bo wyprawie zakończył się permit (pozwolenie na działalność górską). Zawada wraz z uczestnikami wyprawy przygotowuje dla rządu Nepalu regulamin zimowego zdobywania ośmiotysięczników. Sukces Polaków zostaje uznany za sukces sportowy, mieszczący się w kategorii sportów wyczynowych. Piotr Pustelnik nigdy nie będzie częścią zimowego maratonu na ośmiotysięcznikach.

Od 1973 roku śledziłem zmagania himalajskie. Prenumerowałem „Taternika” i czytałem wszystko, co dotyczyło gór wysokich, średnich, niskich. Po 1978 roku, gdy Wanda Rutkiewicz weszła na Everest, zaistniał jej fenomen i o himalaizmie mówiło się coraz więcej. Ale herosów brylujących w mediach wówczas nie było. Ja w tym czasie siedziałem w pracy po dwanaście godzin, obroniłem doktorat i w 1984 roku poczułem się wolnym człowiekiem. Pojechałem do Moskwy, gdzie mój teść był na placówce handlowej. Stałem z gazetą w ręku na placu Czerwonym i czytałem o bułgarskiej wyprawie na Mount Everest i śmierci Christo Prodanowa. To był jeden z takich ludzi... talent na miarę Douga Scotta, Chrisa Boningtona, Dona Whillansa. Wszedł w zasadzie solo, bez tlenu, zachodnią granią na Everest, a zginął podczas zejścia. Nastąpiła we mnie jakaś nieprawdopodobna przemiana. To był moment, kiedy nabrałem ogromnej chęci, by wrócić w góry. Doktorat, wzorki, całki i różniczki – to wszystko nagle straciło znaczenie. Przed oczami miałem Prodanowa; tak zapłodnił moją wyobraźnię, że znalazłszy się w kraju po moskiewskich wojażach, pomyślałem, że już czas powrócić do wspinania. Christo był moim kolejnym kamieniem milowym. Patrząc na plac Czerwony, widziałem Himalaje.

W tym czasie Piotr ma już dwoje dzieci, Anka nie pracuje, są pozbawieni finansowych perspektyw. Piotr dorabia pracami wysokościowymi i jako instruktor wspinaczkowy w Betlejemce, ośrodku szkoleniowym Polskiego Związku Alpinizmu. Dusi się w tej rutynie codziennych obowiązków, nie ma serca do pracy z adeptami wspinaczki. Wierzy, że stanie się cud, który sprawi, iż pojedzie w góry wysokie. I cud się zdarza. Nazywa się Józio Goździk.

Józek był prekursorem wyjazdów klubowych. Włóczył się w Lahulu, Zaskarze, pojechał do Ladakhu. Łapał się na te wszystkie wyprawy, a my mu zazdrościliśmy; jakoś potrafił sobie poukładać życie. W 1985 roku zaproponował mi wyjazd do Kaszmiru, do Indii. Odpowiedziałem, że nie mam żadnego wysokościowego doświadczenia. W pewnym momencie jednak w składzie wyprawy pojawiła się Mańka Kunert, z którą wspinałem się w Tatrach, i zapytała: „A dlaczego ty nie chcesz jechać?”. No właśnie, dlaczego nie chcę? Jeśli mam się kiedyś dostać na ten Everest, to muszę zacząć jeździć w duże góry! Oczywiście, Everestu nie miałem wówczas w planach, był fantazją, jak Mars. Widziałem siebie, jak idę z czekanem, ciężko dyszę, a przede mną majaczy wierzchołek, i to jest Everest. Mańka użyła prostego argumentu, więc się zgodziłem. Obawiałem się, jak zareagują na to w domu, ale Anka nie powiedziała złego słowa.

Nie mieliśmy tragarzy wysokościowych ani „niskościowych”, musieliśmy sami tam i z powrotem nosić tony sprzętu.W bazie pod Pinnacle Peak, Zaskar, Indie 1986.

Historia tego wyjazdu to ogólnie historia tamtego pokolenia alpinistów, czyli krótko mówiąc: kombinować, kombinować i jeszcze raz kombinować. Nie mieliśmy nic, kompletnie. Trzeba było wszystko sobie samemu uszyć, zbudować, zrobić, załatwić, wychodzić. Pamiętam, że w ogóle nie wiedzieliśmy, co będziemy zdobywać, jaką górę, nie zastanawialiśmy się, gdzie jedziemy. Skoro Józio, nasz guru, był i wiedział – to, kurczę, trzeba jechać! Zwłaszcza że nie mogliśmy się załapać na tak zwane wyprawy centralne, organizowane przez Polski Związek Alpinizmu. Musieliśmy poradzić sobie sami. Trzeba było załatwić dewizy i bilety do Delhi. Wtedy Marek Józefiak wymyślił, że zrobimy pętelkę przez Singapur, by trochę tam kupić, sprzedać, zamienić. Pozostawał problem jedzenia, na którego zakup trzeba było mieć specjalne pozwolenie; dostaliśmy je od prezydenta Łodzi. Mięso rzucano do sklepów przeważnie w nocy, a społeczne kolejki stały i pilnowały, żeby ktoś wszystkiego nie zwinął. Mieliśmy kwity i podjechaliśmy pod sklep mięsny w Radiostacji w Łodzi, od zaplecza. Pokazaliśmy pozwolenie na zakup konserw, panie spakowały skrzynki, zapłaciliśmy i zanim komitet kolejkowy się zorientował, że z tyłu odbywa się jakiś handel, my już zamykaliśmy klapę i gazowaliśmy fiatem 126p!

Piotr wspomina tamte czasy z prawdziwą nostalgią. Gdy opowiada o pierwszym uszytym przez Ankę polarze, nieświadomie gładzi się po ramieniu. Tak jakby chciał poczuć ów materiał, kupiony staraniem Marka Józefiaka za ciężkie dolary gdzieś na Wyspach Brytyjskich. Te przygotowania miały urok! Piotr czuł, że tworzy jakąś wartość, że ma moc sprawczą. „Nie było tak, że masz kasę i ot, jedziesz sobie – mówi – dokąd chcesz. Nawet napy do anoraków trzeba było gdzieś kupić”.

Na fotografiach z tamtych czasów wyglądamy jak cyrkowi klauni. Mój polar był fioletowy, cholernie fioletowy, do tego Anka uszyła mi czapeczkę. Wyglądałem jak lancknecht z Malborka albo giermek komtura ze Szczytna. Pierwsze buty, zawraty, miałem dzięki babci, kupione za część wygranej w totolotka; każdy ważył ze trzy kilo. Trudno uwierzyć, jakie to wszystko było siermiężne. Plecaki przemycone z ówczesnej Czechosłowacji, z Popradu, kolejna partia konserw kupiona od wojska. Pamiętam gulasz podsmażany, był rewelacyjny, jedliśmy go niemal codziennie i po dwóch tygodniach mieliśmy dosyć. Purée ziemniaczane też było na co dzień. Namioty kupiliśmy w Legionowie, to były pierwsze kopuły zrobione na prętach z włókna szklanego. Materiał był tak ciężki, że kopuły zawalały się pod jego ciężarem – coś niewiarygodnego, ale nam to kompletnie nie przeszkadzało. Za materace i karimaty służyły pianki izolacyjne z samochodów. Za to chodziliśmy i spaliśmy w puchu. Kurtki i śpiwory z puchu szył pan Radoń z Krakowa; używaliśmy ich przez wiele lat, a Józio Goździk jeszcze w 1992 roku paradował w takiej kurtce na Nanga Parbat. Puch sypał się z niej tak, że Józio wyglądał jak odrzutowiec zostawiający smugi kondensacyjne.

W głowie się nie mieści: jak z takim kiepskim sprzętem udało się nam wejść na jakąkolwiek większą górę?Józef Goździk i Marek Józefiak w drodze na Pinnacle Peak, 1986.

Po drodze zrobiliśmy wspomnianą pętelkę do Singapuru. Kilka dni pohandlowaliśmy i z kontrabandą wróciliśmy do Indii. Na tapecie była wówczas elektronika. W Singapurze kupiłem pierwszego walkmana i pierwsze kasety, których słuchałem podczas wyprawy. Na tych wszystkich „handelkach” zarobiliśmy tyle pieniędzy, że można było zapłacić dziewięćset dolarów za komplet pozwoleń na wyprawę. Nie wiem, jak nam się to udało. Odbieranie bagażu na lotnisku w Delhi, przebicie się przez celników i przejazd w góry to było przeżycie, jakiego świat nie widział. Wtedy nikt z nas nie wpadł jeszcze na pomysł, żeby zatrudnić jakiegoś Hindusa, który by latał z papierkami... Dwa dni lataliśmy sami. Oczywiście celnicy uważali nas za durniów, bo każdy z nich, gdyby dostał w łapę, to po prostu podbiłby pieczątkę, i już. Tyle że nam nie przyszło to do głowy, w związku z czym wybebeszyli nam bagaże i tylko jakimś nieprawdopodobnym cudem nie znaleźli większości kontrabandy. W tamtych czasach mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Na pewno znacznie więcej niż rozumu!

Ekipa kolegów funkcjonowała w zupełnie innej rzeczywistości. Nie mieli osiągnięć ani koneksji Wandy Rutkiewicz czy Jerzego Kukuczki, znajdowali się na marginesie głównego nurtu polskiego himalaizmu. Byli ludźmi bez doświadczenia, bez zaplecza, ale za to z ogromną dozą ułańskiej fantazji, która dodawała im energii. Chcieli się wspinać, chcieli w góry wysokie! Z perspektywy czasu Piotr docenia pionierskie wysiłki swoje i kolegów w latach osiemdziesiątych. Przetarli szlaki, udowodnili coś sobie i innym. Zapisali kawałek historii Akademickiego Klubu Górskiego i miasta Łodzi.

Klub akademicki liczył wówczas około stu osób. Na pierwszym wyjeździe było nas ośmioro, na drugim, rok później, z jedenaście osób. Nie istniał żaden świadomy klucz doboru uczestników. Po prostu jeden zaprosił drugiego, drugi trzeciego, trzeci czwartego, czwarty piątego i tak się zbierał zespół. Część rezygnowała, przychodzili inni. Ale w głowie cały czas dźwięczała mi zasada Andrzeja Wilczkowskiego, który w kultowej już książce Śniegi pokutujące – o wyprawach górskich z czasów absolutnie zamierzchłych – napisał, że ekipę wybiera się zgodnie z następującą regułą: każdy następny uczestnik musi być zaakceptowany przez pozostałych. Czyli najgorzej ma ten ostatni, bo muszą go zaaprobować wszyscy. I my jakoś podświadomie trzymaliśmy się tej zasady.

Plan był taki, że docieramy do doliny, a dalej – się zobaczy. Józio Goździk znał trochę te tereny, miał nawet mapy, kiedyś wspinał się tam z ekipą Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Podczas pierwszego wyjazdu nie zależało nam na konkretnym celu, chcieliśmy pojechać i obyć się z tą całą inżynierią wyprawową. I ja wtedy rzeczywiście się z nią obyłem. No i złapałem chorobę wysokogórską. Wówczas o aklimatyzacji wiedzieliśmy niewiele, wszystko robiło się na czuja: wchodziliśmy najpierw na małą górkę, potem na większą; całkowita improwizacja. A wierzchołki nie były ani wybitne, ani ładne.

Drugi wyjazd do Kaszmiru to co innego. Mieliśmy cel – Pinnacle Peak (6955 metrów n.p.m.).

Po raz pierwszy słyszę tę nazwę, więc sprawdzam w internecie. Szczyt należy do masywu Nun Kun i jest jego trzecim co do wysokości szczytem, dwa wyższe mają ponad 7000 metrów n.p.m. Funkcjonuje też pod nazwą Lingsarmo Peak. Pierwszego wejścia na wierzchołek dokonało w 1906 roku małżeństwo Workmanów, amerykańskich geografów i eksploratorów.

Mieliśmy kasę tylko na niższe góry, prócz Pinnacle’a zaatakowaliśmy tam jakieś pięcio- i sześciotysięczniki, ich nazw nawet nie pamiętam. Nie były szczególnie trudne; trochę skał, trochę lodowca, na którym wiązaliśmy się liną. Ale tylko na początku, potem jakoś – nie wiem czemu – zarzuciliśmy jej używanie. Głupie to było, bo góry w Kaszmirze wcale nie są lite, to po prostu kupa ruszających się kamieni i łażenie po nich było niebezpieczne. Po wielu sezonach tatrzańskich nie byłem leszczem, miałem już za sobą drogi „ponadszóstkowe” i długie ściany. Ale tam chodziło o to, żeby poczuć wysokość. Nie mieliśmy żadnych tragarzy wysokościowych, ani nawet „niskościowych”, więc jak trzeba było te trzysta kilogramów czy pół tony przenieść z miejsca na miejsce, to koledzy po prostu brali plecaki i nosili tam i z powrotem. Rzecz obecnie niespotykana.

Gdy patrzę teraz na stare zdjęcia – niestety jest ich niewiele – to się w głowie nie mieści: jak z takim kiepskim sprzętem udało się nam wejść na jakąkolwiek większą górę?

Oglądamy fotografie z Kaszmiru. Piotr na szczycie góry. „Wydawała się dziewicza, ale na szczycie znaleźliśmy kopczyk, więc nie wiem, czy taka była” – mówi ze śmiechem. Na zdjęciu siedzi ubrany w kurtkę narciarską. „Wiesz, porządną, fińską, do biegania na nartach – tłumaczy. – A do tej kurtki miałem jeszcze spodnie, które kupiłem bodajże w 1971 roku, gdy byłem na praktykach w Finlandii”. Na nogach uszyte przez Ankę stuptuty, buty od babci – zawraty 3, czekan firmy Stubai, model Messner. Pod szyją niedbale zawiązana chustka. Śmiejemy się głośno, bo rzeczywiście wygląda jak z innej planety.

Dobrze pamiętam, jak mnie tam załatwiła wysokość. Szczyt atakowałem z Markiem Józefiakiem i Stefanem Domagałą. Czułem się tak źle, że powiedziałem: „Chłopaki, to ja się odwiązuję – bo byliśmy związani liną – i wracam”. Do namiotu miałem około półtorej godziny, doszedłem na miękkich nogach i padłem jak kawka. Bolała mnie głowa, oblewał perlisty pot, czułem, że zejdę. Wymiotowałem, trzęsło mną – klasyka gatunku. Gdy chłopcy wrócili, znaleźli mnie w połowie w namiocie, w połowie na zewnątrz. Jakoś udało mi się dodzwonić do bazy, gdzie był nasz lekarz. Pytam go, co zażyć, a on mówi, że tramal. Walnąłem więc jeden, poprawiłem drugim, bo myślałem, że to coś podobnego do tabletek z krzyżykiem. Dostałem takich odjazdów, że nie pamiętam, co się ze mną działo. Tramal jest tak silny jak morfina! Odwodniłem się, ale doszedłem do siebie.

Obóz pierwszy na Piku Korżeniewskiej, Piotr Pustelnik z radiotelefonem, Pamir 1989.

W czasie drugiego, udanego, ataku na szczyt Józek Goździk i Marek Józefiak trochę się odmrozili, postanowiliśmy więc z Grzesiem Osińskim, że wyjdziemy im naprzeciw i pomożemy zejść. Idziemy, lodowiec miękki, bo była czwarta po południu; pojawiła się szczelina, a nad nią mostek. Przeczołgałem się, asekurowany przez Grzesia, zdążyłem odejść dziesięć metrów od szczeliny, a Grzesiu, nie patrząc na to, czy go asekuruję, czy nie, wszedł na mostek. Oczywiście spadł, pociągnął mnie i całe szczęście, że niżej był kolejny mostek, na którym Grzesiu się zatrzymał. Nie wyhamowałbym za żadne skarby, mając w rękach dwa kije narciarskie. Ryczał z bólu, później się okazało, że pękły mu żebra. Musiałem mu pomóc, więc założyłem stanowisko, zamocowałem linę na szablach śnieżnych, a w tym czasie ci poodmrażani, którym mieliśmy nieść samarytańską pomoc, zaczęli schodzić i spotkali nas przy szczelinie. To była przekomiczna sytuacja, bo grupa, która szła z pomocą, wymagała pomocy bardziej niż poszkodowani. Prawdziwy Monty Python, który miał swoją drugą odsłonę w bazie. Mieliśmy oficera łącznikowego, który był niestety upierdliwy, ciągle się o coś czepiał. W końcu zirytował naszego lekarza, który stwierdził: „Nie, dłużej tak nie może być. Dawaj mi go tutaj, zrobię mu zastrzyk w oko!”. Lekarz wmówił biednemu oficerowi, że musi dostać w oko zastrzyk z witamin. Wyszedł z igłą, która nadawałaby się do inseminacji krów. Gdy ten ją zobaczył, to po prostu zniknął, rozpłynął się. Spotkaliśmy go dopiero dwa tygodnie później we wsi u wylotu doliny. Lekarzem był Andrzej Pilc, dziś profesor doktor habilitowany.

Ta wyprawa zmienia Piotra. Pobyt w Małym Tybecie w Indiach, blisko Ladakhu, pozwala mu na obserwacje i przemyślenia natury socjologicznej. Dowie się, że tutaj każdy mężczyzna pracuje, najczęściej jako kierowca ciężarówki, jeżdżąc po całym kraju. Zapewnia byt swojej rodzinie. Piotr spotyka ludzi, dla których wyzwaniem jest przeżycie kolejnej zimy, a jednocześnie życzliwych, otwartych, żyjących w świecie innych wartości, którego nie dotknął jeszcze materializm, pęd do gromadzenia ponad miarę.

Plan był taki, że docieramy do doliny, a dalej – się zobaczy.Herbatka w Tourist Camp w New Delhi, 1985.

Pojawiłem się tam, ja, Europejczyk, z bagażem centralnego ogrzewania, prądu, miesięcznych wypłat, telewizora Rubin. I nagle – stałem się człowiekiem wyzwolonym! To był zupełnie inny świat. Może to banał, ale dopiero wówczas zrozumiałem, że życie może i powinno być proste. Tam było zupełnie inaczej, ludzie byli szczęśliwi. Rozrzucali winogrona na dachu, żeby zrobić rodzynki – pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak się robi rodzynki! Nie wiem, czy chciałbym potem je jeść, ale było to świetne. Pięć tybetańskich kobiet całymi dniami śpiewało, starsi mężczyźni, którzy już nie mogli pracować, zapraszali nas na zjełczałe solone masło jaka. Ależ mieliśmy po nim kłopoty żołądkowe! Byli gościnni, radośni, wyluzowani, skoncentrowani na swoich zajęciach, ale jednocześnie otwarci na innych ludzi, bez kompleksów. Wróciłem odmieniony. U nas zaś... Cóż, kraj był wtedy okrutnie ponury, kolejki ustawiały się nawet po ocet, po zapałki... A w Tybecie, choć nie było niczego, na twarzach ludzi gościła radość.

Nun i Kun, siedmiotysięczne szczyty Zaskaru, widok z okolic bazy pod Pinnacle Peak.

Po powrocie okazało się, że podczas gdy ja rozpływałem się w zachwytach nad Tybetem, mój starszy syn miał zapalenie opon mózgowych. Pomyślałem, że ja bujam w obłokach, a tutaj jest realne życie, że świat nie kręci się wokół moich gór. Choć właściwie jeszcze wtedy nie dotarło to do mnie z aż taką mocą. Był rok 1985, a ja byłem na tyle młody, że jeszcze tego wszystkiego nie rozumiałem. Ale poczułem się nieswojo. Siedziałem przy stole, Anka, blady synek, który właśnie wyszedł ze szpitala, teściowie, rodzice. Byłem trochę zdziwiony, że oni wszyscy są, czekają na mnie. Poczułem się jak dupek. A na Pinnacle’a w końcu nie wszedłem. Choroba wysokościowa mnie zeżarła.

W lipcu 1985 roku Wojciech Kurtyka i Austriak Robert Schauer dokonują pierwszego przejścia Świetlistej Ściany – wysokiej na 3000 metrów zachodniej ściany Gaszerbrumu IV (7925 metrów n.p.m.). W czystym stylu alpejskim, walcząc z pogodą, głodem i pragnieniem, będąc na granicy życia i śmierci, wspinacze pokonują drogę i bezpiecznie wracają, bez próby wejścia na szczyt. Kurtyka powie potem: „Wspinaczka ta była doskonałym, wręcz wzorcowym przykładem wszelkich możliwych pułapek i niebezpieczeństw właściwych stylowi alpejskiemu w górach najwyższych”. W 2000 roku amerykański magazyn „Climbing” uzna wyczyn Kurtyki i Schauera za największe osiągnięcie wspinaczkowe XX wieku w Himalajach.

Gaszerbrum II wygląda tak, jakby na ogromnym wypłaszczeniu ktoś ustawił czubek o regularnych kształtach piramidy.

.

DRUGI PLAN. NA GASZERBRUM II Z WANDĄ RUTKIEWICZ (1990)

Czarno-białe zdjęcie. Wnętrze krakowskiego Pałacu Biskupów. Na pierwszym planie papież Jan Paweł II trzyma w ręce niewielką drewnianą szkatułkę. Wpatruje się w nią. W papieża zaś wpatruje się Wanda Rutkiewicz, stoi tuż obok, pochylona, skupiona, jakby wyczekiwała jakiejś reakcji. Są jeszcze trzy inne osoby, lekko uśmiechnięte. Jak wiadomo, 16 października 1978 roku Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Dokładnie w tym samym czasie Wanda stanęła na szczycie Everestu. Gdy spotkali się w Polsce, Rutkiewicz wręczyła mu kamień, który zabrała ze szczytu. A słowa papieża na trwałe wpisały się w historię i polskiego himalaizmu, i polskiego Kościoła: „Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko”.

Jest rok 1990; trzydziestodziewięcioletni Piotr Pustelnik szykuje się do wyprawy, która ma być początkiem jego kariery himalajskiej. Ruszy atakować górę, pierwszy raz pokonaną w 1956 roku przez austriacką wyprawę pod kierownictwem Fritza Moraveca – Gaszerbrum II (8035 metrów n.p.m.). Wyprawa ma symboliczny charakter, góra jest bowiem pierwszym ośmiotysięcznikiem z wielkiej czternastki, na którą wspięli się Polacy – Leszek Cichy, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki stanęli na szczycie 1 sierpnia 1975 roku. Na dodatek wyprawą Piotra pokieruje – z tylnego siedzenia – Wanda Rutkiewicz. Takiego obrotu spraw nie zakładał nawet w marzeniach.

Marek Grochowski, który miał kierować naszą wyprawą, znał Wandę i powiedział jej o pomyśle zdobycia Gaszerbrumu II. Wanda zaproponowała, że się dołączy. Zrobiła to z właściwą sobie gracją – po prostu powiedziała Markowi: „Super, w takim razie wy jedziecie na Dwójkę, ja na Jedynkę – robimy wyprawę wspólnie”. Jedynka to Gaszerbrum I (8068 metrów n.p.m.). To miało sens, bo obie góry atakuje się z jednej, wspólnej bazy, obóz pierwszy też jest wspólny, dopiero wyżej idzie się w lewo na Dwójkę, a w prawo na Jedynkę. Cała logistyka w trzech czwartych była więc taka sama. Ale wówczas nie myślałem o bazach i obozach. Poczułem, że dostałem przepustkę do nieba! W czasie przygotowań do wyprawy bywałem u Wandy w mieszkaniu przy Bernardyńskiej w Warszawie, mówiła do mnie po imieniu i popijaliśmy razem herbatkę. A przecież była legendą, gwiazdą pierwszej wielkości, najlepszą himalaistką na świecie. Razem z Kukuczką stanowili filary polskiego himalaizmu. Pamiętam, że gdy przyjechałem do niej pierwszy raz, jej pies ugryzł mnie w nogę! Miała dwa psy tybetańskie, włochate, szczekały jak wściekłe. Jeden podleciał z przyczajki, dziabnął mnie w nogę i uciekł. Taki był początek naszej znajomości.

Cieszyłem się jak dziecko. Miałem prawie czterdzieści lat, a czułem się jak szesnastolatek, który przebiera niecierpliwie nogami.W trakcie marszu do bazy pod Gaszerbrumami, 1990.

Myślę, że Wanda w zasadzie była bardziej doceniana za granicą niż w kraju, ale tutaj także cieszyła się nieprawdopodobną estymą. Wszyscy mieli oczy jak spodki, gdy się dowiedzieli, że jedzie z nami na wyprawę. Czuliśmy się wyróżnieni. Cóż, Wanda była pragmatyczna. Wiedziała, że dołączając do naszej grupy, dość niewielkim kosztem znajdzie się pod Gaszerbrumami i będzie mogła spokojnie, w swoim ulubionym stylu, czyli w kobiecym zespole, wejść na szczyt. Wcześniej była na Dwójce z Brytyjkami. Gdy się u niej znalazłem pierwszy raz, puściła mi film Kobiety śniegu, właśnie z wyprawy na Gaszerbrum II.

Tymczasem ruszyły przygotowania. Wanda miała mnóstwo znajomości, koneksji, wiele rzeczy załatwiała przez telefon. Jedna rozmowa i wszystko stało otworem. Pamiętam, że sportowcy w Polsce dostawali isostar tylko wtedy, kiedy się przygotowywali do olimpiady. A ona zabrała mnie i Marka Józefiaka do Wiednia, weszła do siedziby Isostaru i przywiozła trzy wózki suplementów. Ot, tak. A właściciel firmy Vaude, Albrecht von Dewitz, przyjmował ją jak królową. Wchodziła do magazynu i brała, co chciała. To nam cholernie imponowało. Mieliśmy lokomotywę organizacyjną! Chociaż formalnie kierownikiem był Marek Grochowski, w rzeczywistości dowodziła Wanda. Markowi zawsze okazywała szacunek, mnie jakoś specjalnie nie wyróżniała, ale samo to, że mówiła mi po imieniu, stanowiło wielką nobilitację. Za to przed wyjazdem chętnie udzielała rad. Więcej o niej i jej charakterze dowiedziałem się podczas wyprawy.

W drodze do Askole mieliśmy szansę zaliczyć trening siłowy.

Pomoc tragarzy kończy się tam, gdzie kończą się pieniądze. W drodze do bazy pod Gaszerbrumami, na chwilę przed... strajkiem tragarzy.

Naszym zadaniem było wykonanie czarnej roboty – zakupy, pakowanie. Leszek Sikora rozliczał faktury, już wtedy był biznesmenem, z kolei Marek Józefiak wyćwiczył się w kwestii odpraw celnych. Wyznaczał ekipę, która piła z celnikami, a reszta w tym czasie pakowała sprzęt. Marek załatwił samochód, pojechał do Berlina, i stamtąd wszystko leciało do Islamabadu. To był dla nas nowy wymiar logistyczny. Ba, czuliśmy, że organizacyjnie i mentalnie podnieśliśmy się o dwa poziomy.

Wanda dała nam sporo własnych ciuchów i sprzętu, żebyśmy nie wyglądali jak ostatnie dziady. Pamiętam, że gdy już podchodziliśmy do góry, pojawił się oficer łącznikowy, Pakistańczyk. Wszystko, co miał na sobie, było nowe, piękne, wyglądał jak pajac z obrazka. Wanda popatrzyła na niego i na mnie, po czym stwierdziła: „No nie, takiej wiochy nie może być. Coś muszę ci dać, żebyś wyglądał jak alpinista, a nie w tych ortalionach...”. Dostałem od niej trochę ubrań, a ponieważ była postawną kobietą, więc na mnie pasowały. Przekazałem je kilka lat temu do Muzeum Sportu i Turystyki.

Na wyprawę jedzie znana już ekipa klubowa: Marek Józefiak, który wraz z Piotrem będzie zastępcą organizacyjnym Marka Grochowskiego, do tego Józek Goździk, Leszek Sikora, lekarz Andrzej Pilc. Pojawią się też uczestnicy z zagranicy, którzy hojnie dorzucą się do kosztów: Christian Kuntner z Włoch, Peter Brill, lekarz Kurt Lyncke-Krüger i Georg Rüdiger Lang – trójka z Niemiec, do tego R.D., czyli Raymond David Caughron z USA, i Johannes Bauer z Austrii. Wanda zaprasza też wrocławiankę Ewę Pankiewicz oraz Gertrude Reinisch i himalaistkę z Pakistanu, Shadmeenę, której obecność będzie manifestacją feministycznych poglądów Polki. „Chciała pokazać, że pakistańskie kobiety też mogą wykonywać męskie czynności, wchodzić w męski świat” – tłumaczy Piotr. Ekipa poświęca wiele dni i setki godzin, pracując na wysokościach, by zarobić pieniądze na wyprawę. Jedynie Wanda ma możnych sponsorów.

Wszystko było przygotowane, poza jednym... Otóż Wanda miała niemal zawsze problem z tym, by w pełni zdrowa pojechała na wyprawę. To była jej pięta achillesowa. Nigdy nie dbała o zdrowie. Wydawało mi się, że jest osobą uporządkowaną, a okazywało się, że to porządek pozorny. Delikatnie mówiąc, była bałaganiarą. Zawsze łapała milion srok za ogon i zwyczajnie nie wyrabiała się z czasem, z zadaniami. Przed wyprawą do Pakistanu nie poszła do dentysty, zrobiła to więc w Islamabadzie. Gdy parę lat później miałem nagły problem z zębami – też w Islamabadzie – lekarz powiedział mi, że z polskich alpinistów zna Wandę Rutkiewicz. Okazało się, że to ten sam stomatolog!

Uczestnicy wyprawy w gościnie u żołnierzy pakistańskich na lodowcu Baltoro, Pakistan 1990. Od lewej stoją: Marek Józefiak, Kurt Lyncke-Krüger, R.D.; siedzą: Leszek Sikora, Józef Goździk, Piotr Pustelnik.

W Pakistanie byłem pierwszy raz, to również pierwszy kraj muzułmański, jaki odwiedziłem. Znalazłem się w świecie kompletnie mi obcym – hałas, inne zapachy, inne dźwięki; przez dwa dni chodziłem jak ogłupiały. Niemniej obok tego czułem ogromną radość: przecież jechałem na ośmiotysięcznik! Cieszyłem się jak dziecko. Miałem prawie czterdzieści lat, a czułem się jak szesnastolatek, który przebiera niecierpliwie nogami. Nie pamiętam, żeby towarzyszył mi strach. Była to raczej ciekawość.

Wyprawa stanowi dla Piotra rewolucję organizacyjną. Pierwszy raz korzysta z usług agencji – i to nie byle jakiej, bo słynnego Nazira Sabira. Gdy dojadą na miejsce, wszystkie papiery i pozwolenia będą gotowe, odprawa w ministerstwie będzie jedynie formalnością, zostaną podstawione autobusy, nikt nie będzie sprawdzał bagaży. „To był organizacyjny rolls-royce, zupełnie inny świat!” – wspomina Piotr. Ten inny świat spodoba mu się na tyle, że kolejne wyprawy postanowi organizować w taki właśnie sposób, z agencją. Zdaje sobie sprawę, że to droższe rozwiązanie, ale woli wydać więcej pieniędzy, niż się stresować i godzić na prowizorkę – nie lubi jej tak samo w codziennym życiu, jak w czasie wypraw.

Wyjazd z agencją miał, niestety, drugie dno. Trzeba było wymienić pieniądze, wiedzieć ile, jakie muszą być nominały, odpowiednio je podzielić i schować. Trzeba było ułożyć współpracę z ludźmi – z przewodnikiem, z oficerem łącznikowym. Ten ostatni musiał zaakceptować przekazany mu sprzęt. Przeglądał wszystko, każdą rzecz; miałem wrażenie graniczące z pewnością, że nie wiedział, do czego służą niektóre szpeje, ale nie wypadało mu zapytać: panowie, przepraszam bardzo, jak się to ubranko wkłada? W odróżnieniu od Nepalu w Pakistanie funkcja oficera jest znacząca. Pojechaliśmy w rejon graniczny, za przełęczą Conwaya były już Indie i indyjskie garnizony wojskowe. Trwała cicha wojna pomiędzy Indiami a Pakistanem o wschodnie Karakorum, o słynny lodowiec Siaczen. Oficerowie łącznikowi mieli tu wielkie wpływy i dużą władzę. Wanda wiedziała o tym bardzo dobrze, rozumiała sytuację, więc ich dopieszczała. Ten nasz oficer wyglądem mógł dzieci straszyć i okazał się okropnym człowiekiem.

Do bazy był kawał drogi. Z Islamabadu trzeba przejechać tysiąc kilometrów do Skardu tzw. Karakoram Highway. Tą drogą wysłaliśmy tylko bagaż – Wanda załatwiła dla nas samolot. Oczywiście nie obyło się bez przygód: przy bramce magnetycznej zrobił się raban, bo jakiś Pakistańczyk usiłował przemycić na pokład kałasznikowa. Co prawda rozebranego na części i zaoliwionego, ale jednak. Kupił go na targu i wiózł do swojej wioski. Zrobiło się nerwowo. Później zrozumieliśmy, po co go kupił. Są tam wioski szyickie i sunnickie, od czasu do czasu dochodzi między nimi do ustawek – z użyciem broni palnej, rzecz jasna.

W końcu dolecieliśmy do Skardu, co było niemałym przeżyciem; lądowanie w wąskiej dolinie podniosło mi ciśnienie. Na miejscu dokupiliśmy trochę żywności, zadekowaliśmy się w motelu K2, a potem ruszyliśmy jeepami do Jola. Dalej musieliśmy maszerować z ciężkimi worami na plecach, w upale. Po trzech dniach miałem dość, kręciło mi się w głowie. Pamiętam przeprawy przez rzeki wypływające z lodowca Baltoro. Wszystko ładowaliśmy do wózka przymocowanego do liny przerzuconej przez rzekę. Ktoś po drugiej stronie ciągnął sznurek i wózek przejeżdżał. To wszystko trwało bardzo długo, mieliśmy ze dwie tony tobołów – szesnaście osób na pięć tygodni. Po przerzuceniu rzeczy przyszła kolej na ludzi. Mocne doświadczenie. Jedziesz w wózku, który jest chybotliwy, a pod tobą rwąca rzeka, słyszysz, jak po dnie suną kamienie. Trzymasz się kurczowo, bo jak wypadniesz, to koniec, po tobie. A kolesie przeciągają wózek już piątą godzinę, są zmęczeni... Zdążyłem odmówić trzy zdrowaśki, zanim przedostałem się na drugi brzeg.

W Askole nastąpiła konfrontacja z rzeczywistością. Wanda przed wyjazdem mówiła nam, że tam kobietom nie wolno robić zdjęć, muszą się na to zgodzić i pewnie będą chciały zapłatę. Gdy podniosłem aparat do oczu, w moim kierunku poleciały kamienie. Każdego dnia uczyłem się czegoś nowego. W Askole zrobiliśmy też niezłą akcję z leczeniem miejscowych. Ludzie się domyślili, że skoro jest wyprawa, to jest i lekarz, i natychmiast ustawiła się kolejka. Kurt oczywiście był przygotowany na taką sytuację, to nie była jego pierwsza wyprawa, miał pigułki piwne i gdy ktoś mówił, że boli go głowa, noga, wątroba, lewe ucho – aplikował je na wszystkie dolegliwości. Czyli placebo. Potem mi wyjaśnił, że w Bawarii używa się ich do tego, żeby faceci szybciej się odgazowywali i mogli dalej pić piwo. Kurt oceniał, czy ktoś po prostu przyszedł po pigułkę, czy faktycznie coś go boli. W końcu to lekarz, wiedział, co robi. Było wesoło! Nigdy nie zapomnę tej karawany. Jedenaście dni szliśmy do bazy pod Gaszerbrumami. Po drodze mieliśmy jeszcze perypetie z tragarzami, którzy – jak to mają w zwyczaju – zastrajkowali przed wejściem na lodowiec. Stawka za niska, potrzebują butów, podkoszulek, okularów, kijków narciarskich, Bóg wie czego jeszcze.

Dzień wcześniej doszli do nas, do Askole, Wanda z Waldkiem Soroką i R.D. Caughronem – zostali dłużej w Skardu. Okazało się, że R.D. czynił Wandzie awanse. Opowiadała o tym ze śmiechem, więc podejrzewam, że to były niewinne podchody. Wanda, jak Szeherezada, całą noc uczyła go wierszyka po polsku, który brzmiał: „Osiem razy w Himalajach, pusto w głowie, pusto w jajach”. Rano R.D. wyskoczył z namiotu i ryknął ten wierszyk na cały głos. Wanda była zadowolona: „Ech, nauczyłam chłopa!”. To był powrót do pewnej tradycji, którą kultywowała od czasów, gdy jej wyprawa na Gaszerbrumy w 1975 roku mijała się z wyprawą Janusza Fereńskiego na Broad Peak. Janusz był tydzień wcześniej w Askole i dziwnym trafem wszystkie dzieci w miasteczku, gdy później mijała je ekipa Wandy, krzyczały: „Wanda cipa!”. Wandzia nie pozostała Januszowi dłużna – gdy wracała z wyprawy, wcześniej od niego, bo mieli ten potworny wypadek, w którym zginęło trzech wspinaczy, też nauczyła czegoś dzieciaki – wszystkie krzyczały: „Fereń dupa!”.

Trzeba było jakoś zażegnać strajk. Wanda, jak to Wanda, objęła kierownictwo, nikt nie miał nic do gadania. Stanęła na skrzynce jak Napoleon. Dookoła setki ludzi. Powiedziała tragarzom, że dostaną dwadzieścia rupii więcej, a jeśli się im nie podoba, to mogą iść do domu. No i oni poszli. Wtedy Wanda wezwała nas, byśmy ich dogonili i przekonali; robiliśmy za dobrych policjantów. Część wróciła. Mówiliśmy im, że jesteśmy biedni, z Polski. Co my możemy im dać? Obawiamy się, że nam nie starczy pieniędzy na wyprawę. Potem oczywiście nasz przewodnik załatwiał kolejnych ludzi, ściągał ich z sąsiednich wsi, i w końcu ładunki, z pewnym opóźnieniem, do nas dotarły. Ale to opóźnienie odbiło się na akcji górskiej, bo część bagaży zawierała nasze wyposażenie – między innymi raki, czekany i buty wysokościowe – więc przez parę dni musieliśmy siedzieć w bazie i czekać. To była nauczka, jak postępować z tragarzami.

Oglądamy zdjęcia Gaszerbrumu II. Z perspektywy lodowca góra wygląda tak, jakby na ogromnym wypłaszczeniu ktoś ustawił czubek o regularnych kształtach piramidy. Droga normalna wspina się lewą stroną, osiąga wysokość, by w końcu zafundować spory trawers i dalej poprowadzić już do samego wierzchołka. Mimo że góra ma opinię dość łatwej, szczeliny, lawiny i pogoda mogą szybko pokrzyżować plany. Tak jak o mały włos nie pokrzyżowały ich Fritzowi Moravecowi, Austriakowi, który w 1956 roku wraz z trzema wspinaczami dokonał pierwszego wejścia na szczyt. Gdy czytałem o wyprawie Moraveca, ujęły mnie skromność i pokora pierwszego zdobywcy. Tak opisywał swoje wrażenia: „Na szczycie wiatr ucichł. Rozkoszowaliśmy się niewiarygodnie pięknym widokiem... Wejście na Gaszerbrum II nie było zwycięstwem nad górą. To góra była dla nas uprzejma”.

Planowaliśmy uderzyć drogą Moraveca. Wanda zamierzała wejść na Gaszerbrum I tak zwanym kuluarem japońskim. Jej wejście – w porównaniu z drogą Austriaka – miało być łatwiejsze, krótsze, szybsze. Taka była strategia. To znaczy strategię ustaliła Wanda, a my się zgodziliśmy. Bo z Wandą trzeba się było godzić w stu procentach, inaczej robiła się bardzo nieprzyjemna.

Z jakichś powodów Wanda darzyła mnie pewną sympatią. Objawiała ją w ten sposób, że gdy trzeba było coś zrobić, mówiła: „Może ty byś się tym zajął?”. A ja się nie sprzeciwiałem. Dała mi zadanie, żebym do obozu drugiego wniósł kamerę i medyczną butlę z tlenem. Oczywiście zabrałem się do tego ochoczo i omal przy tym nie zszedłem z wysiłku, bo ładunek był upiornie ciężki. Wanda tej kamery nie wyciągnęła ani razu, tlen też w całości znieśliśmy potem do bazy. Prócz nas stacjonowała tam także wyprawa japońska, która szła na Gaszerbrum I. Chyba nas nie lubili, bo ogradzali swój obóz, żebyśmy tam nie wchodzili ani nie przechodzili tamtędy. Nawet Wanda sobie z nimi nie poradziła, nie pomógł jej autorytet. Musieliśmy ich omijać. Oprócz Japończyków szła wyprawa z Andory. Wtedy się dowiedziałem, że w Andorze są alpiniści. Nie miałem pojęcia, że w tym maleńkim kraiku można zebrać grupę osób, które wyszłyby na dużą górę. Byli sympatyczni, z poczuciem humoru. Spotykaliśmy się na kawę czy kakao i było bardzo wesoło.

W kolejce na szczyt znajdowałem się w ostatnim szeregu, razem z kierownikiem wyprawy Markiem Grochowskim.W drodze do obozu drugiego na Gaszerbrum II, 1990.

Obawialiśmy się trochę o westmenów, których zabrała ze sobą Wanda, ale ona twierdziła, że są doświadczeni. To byli tacy – we współczesnych kategoriach – klienci wyprawowi, z kasą. Pośród nich był Rudi Lang, makler giełdowy z Frankfurtu – postać, która będzie się jeszcze w tej historii pojawiała, bo Rudi okazał się osobą dosyć ekscentryczną. Nawet nie wiedziałem, czy umie się wspinać, czy nie. Poza tym nikt z nas – z wyjątkiem Wandy i Marka Grochowskiego – nie miał doświadczenia powyżej 8000 metrów, wszyscy byliśmy świeżynkami.

Z wyprawy najlepiej pamiętam urabianie drogi w stronę Gaszerbrumu przez lodowiec: Gaszerbrum Południowy, jeden z najgorszych lodowców – jeśli nie najgorszy – z tych, które miałem okazję zwiedzać. Lodowiec trasowali trochę Japończycy, trochę ci z Andory, no i oczywiście my. Pamiętam, że wracałem z obozu z Wandą i Ewą Pankiewicz. Wanda zaproponowała, żebyśmy się związali liną. Byłem związany w środku, jako ten najmniej doświadczony, i wpadłem do szczeliny. Dziewczyny napięły linę, podyndałem nogami w tej bezkresnej lufie. W końcu zaczęły mnie wyciągać, Ewa ciągnęła w jedną stronę, Wanda w drugą, a ja wyłem z bólu. Myślały, że może coś mi jest, i ciągnęły z jeszcze większą siłą. W końcu ryknąłem nieparlamentarnie, żeby zdecydowały się ciągnąć mnie w jedną stronę. Ewa odpuściła, Wanda się napięła, wyszedłem ze szczeliny. I wtedy one się ze mnie serdecznie uśmiały. Mnie było trochę mniej wesoło. Zaliczyłem swoją pierwszą szczelinę w życiu.

Piotr czuł się jak Cygan w orkiestrze, grający w kontrze. Gdy schodził, wszyscy właśnie wychodzili do góry, gdy zaś wychodził, wszyscy schodzili, bo pogoda się psuła. W pewnym momencie zaczęto „ustawiać” prognozę pogody pod jego górskie wyjścia i zejścia. Nazwali go królem obozu drugiego, bo maszerował tam aż trzy razy. Na dodatek korzystał z namiotu R.D., a ten, Kalifornijczyk, nie przejął się pogodą w Karakorum i zabrał ze sobą namiot wewnątrz zrobiony częściowo z siatki, czego rezultatem były zaspy śniegu, które co rano trzeba było wyrzucać ze środka.

Z perspektywy czasu patrzę na to jako na cudowną, znakomitą aklimatyzację. Nie miałem żadnej wielkiej roboty, tylko transportową. Wszystkie liny na lodowcu poprawiał Christian Kuntner, który był najbardziej zaawansowanym wspinaczem. Najwięcej fermentu siał Leszek Sikora swoimi mało dyplomatycznymi wypowiedziami typu: „Patrz, ile nas te kobiety kosztują!”. Wanda to usłyszała i się obraziła: „Jak to: kosztują? Przecież dzięki mnie sporo zaoszczędziliśmy!”. Wykazała się w tej konkretnej sytuacji kompletnym brakiem poczucia humoru.

Od początku zauważyliśmy, że coś iskrzy między Kurtem Lyncke-Krügerem i Wandą, trzymali się razem. Trzy czy cztery razy Kurt był jej wyprawowym partnerem, znali się wcześniej. Może to wyglądało jak strzała Kupidyna, ale zapewne trwało już od pewnego czasu. Wanda, a także Ewa Pankiewicz i Gertrude, blondynka, wzbudzały męską ciekawość, szczególnie oficerów łącznikowych, Pakistańczyków. Czasem szły na lodowiec trochę się poopalać, za nimi zawsze, jak tajemniczy Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców, podążali oficerowie, żeby je podglądać. Mieliśmy ubaw z Pakistańczyków.

Do wyjścia na szczyt pozostało jeszcze trochę czasu. Wszystko się jakoś toczyło, działania Marka Grochowskiego – kierownika – były właściwie niedostrzegalne. Mimo że głównie siedział w namiocie i prawie się nie odzywał, jakimś sposobem sprawiał, że wszyscy wiedzieli, co mają robić. A były przecież trzy obozy, trzy frakcje. Obcokrajowcy trzymali się razem, bo w grę wchodziły kwestie językowe. Był obóz niemiecki i obóz angielski. My też trzymaliśmy się razem i wspinali razem, a kobiety miały swój plan i swoją górę, tylko w pewnym momencie Gertrude wymiksowała się z zespołu Wandy i powiedziała, że będzie próbowała zdobyć Gaszerbrum II. Wybrała łatwiejszy szczyt, oceniła swoje możliwości i uznała, że lepiej będzie, jak zaatakuje z mężczyznami Dwójkę. Pakistanka okazała się słaba technicznie – to był bardziej eksperyment w przełamywaniu kulturowych i obyczajowych tabu w Pakistanie niż wydarzenie alpinistyczne. Dobrze wspinające się Pakistanki pojawiły się jakieś dwadzieścia lat później.

W kolejce na szczyt znajdowałem się w ostatnim szeregu, razem z kierownikiem wyprawy Markiem Grochowskim. Przed nami szli Józek Goździk, Marek Józefiak, Leszek Sikora: ta trójka prowadziła peleton. Oni pierwsi znaleźli się w najwyższym obozie, pierwsi ruszyli na wierzchołek, razem z obcokrajowcami. Niestety musieli się wycofać kilkadziesiąt metrów przed szczytem. Doszli na tak zwany false summit, czyli fałszywy wierzchołek. Dziś co najmniej połowa wypraw komercyjnych wchodzi właśnie na ten false summit. Mieli stamtąd bardzo stromą śnieżną grań do głównego wierzchołka i zwyczajnie sobie nie poradzili, bo nie mieli ani kawałka liny, żeby się zaasekurować. Była też samotna próba Rüdigera Langa na tak zwanej drodze francuskiej na Gaszerbrum II. Nie było go chyba ze dwa dni i zaczęliśmy się już o niego martwić, kiedy się pojawił. Wyglądał zaskakująco. Gdy szedł do góry, był w markowym ubraniu, goreteksowym, w końcu to makler giełdowy, miał pieniądze. A kiedy wracał, jego spodnie i reszta ubrania sprawiały wrażenie, jakby przeleciał przez pole żyletek. Żeby dostać się na drogę francuską, musiał się przebić przez pole lodowe, tam się omsknął i poleciał w dół. A że lód jest ostry, wyszedł z tego pociachany.

W stronę Gaszerbrumu I ruszyły Wanda z Ewą. Ewa była chyba w swojej najlepszej formie, bo weszła na szczyt bardzo szybko, z dosyć dużą przewagą nad Wandą, zeszła też znacznie szybciej niż ona. Dla Ewy to był ogromny sukces. Bo to, że Wanda wejdzie, nie ulegało wątpliwości. Ja ruszyłem z Markiem i Gertrude – jako ostatni zespół – w stronę Gaszerbrumu II. Niestety za pierwszym razem nie daliśmy rady. Z ostatniego obozu do góry szliśmy we trójkę i z połowy drogi zawróciliśmy, bo pogoda zaczęła się zmieniać. Baliśmy się, że nie dojdziemy do wierzchołka.

Piotr znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Gertrude i Marek rezygnują z kolejnej próby ataku szczytowego. Zostaje sam. Samotne wejście jest wyzwaniem. Mgła i wiatr odbierają resztki pewności siebie. Gdy dochodzi do miejsca, z którego zawrócili poprzednim razem, siada na kamieniu i zaczyna się zastanawiać. „Bałem się, że w tych warunkach albo zabłądzę, albo sobie nie poradzę”. Największym problemem jest brak widoczności. Piotr nie wie, czy znajduje się pięćdziesiąt, czy pięćset metrów od wierzchołka. Jest dziesiąta rano.

Pół godziny deliberowałem na tym kamieniu, co robić. Pójść, nie pójść, pójść, nie pójść. Jeśli wrócę, będzie żal, że nie wszedłem, że chociaż nie spróbowałem. Powiedziałem więc: niech się dzieje co chce, idę! I poszedłem. Pod samym wierzchołkiem wydawało mi się, że widzę jakieś ciało. Piszę „wydawało mi się”, bo nie jestem pewien, co widziałem. To coś ewidentnie wyglądało na siedzącego faceta, zmumifikowanego. W każdym razie wiedziałem, że nie mogę iść w prawo, bo tam właśnie poszedł pierwszy atak i Józek, Marek oraz Leszek nie mogli sobie poradzić. Ruszyłem więc na wprost i znalazłem się w trudnym terenie, bardzo stromym. Powiedziałem sobie: kurczę, jak stąd spadnę, to po mnie. Przy pierwszym ataku koledzy się poddali, ponieważ nie mieli liny, dlatego teraz zabrałem około siedemdziesięciu metrów cienkiej poręczówki. Postanowiłem się zaasekurować: wbiłem szablę śnieżną, jeden koniec liny przywiązałem do niej, drugi do siebie i poszedłem do góry. Gdy wyszedłem na grań szczytową, to akurat lina się skończyła, no, było jej może jeszcze z pięć metrów. Wbiłem więc drugą szablę, zamocowałem linę i już wiedziałem, że mam poręczówkę na zejście, aż do łatwego terenu. Do wierzchołka zostało z pięćdziesiąt metrów, robiło się coraz jaśniej i jaśniej. W momencie gdy znalazłem się na szczycie, oślepiło mnie słońce. Pomyślałem: kurde, jestem ponad chmurami! Widziałem na wierzchołku ślady Rüdigera Langa, który wyszedł z drugiej strony, więc z ciekawości poszedłem za nimi, zobaczyłem, że schodzą gdzieś niżej. Super, Rudi był na wierzchołku! Szedł chyba tym samym wariantem co Leszek Cichy, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki z wyprawy Wandy w 1975 roku, kiedy to jako pierwsi wspinacze z Polski weszli na ten szczyt.

Nazwali mnie królem obozu drugiego, bo maszerowałem tam aż trzy razy.Uczestnicy wyprawy w obozie drugim, Gaszerbrum II, 1990.

Moja radość była mocno stonowana, bez euforii. Bałem się zejścia, byłem w końcu sam. Zrobiłem ze dwa zdjęcia i zacząłem schodzić. Ten zaporęczowany kawałek bardzo się przydał, bo szybciutko zszedłem na łatwy teren. Poczułem się pewnie, wiedziałem, że nic mi już nie grozi. Wszedłem w trawers Moraveca, byłem coraz bardziej zadowolony. Nagle usłyszałem trzask i pojechałem z lawiną. Oberwała się deska śnieżna. Jadę w tej lawinie i myślę: ależ to idiotyczne! A już witałem się z gąską, już byłem w obozie! Lawina zaś jechała, jechała... i w pewnym momencie stanęła. Siedziałem po pas w śniegu, z dziesięć minut uspokajałem oddech. Nagle chmurki się rozeszły i na wprost, jakieś dwieście metrów dalej, zobaczyłem namioty. Lawina zniosła mnie w dół jak winda! Dosłownie dziesięć minut później dotarłem do swojego namiotu. Byłem zmęczony, czułem kolana. Sorry, chłopaki, mówię, że tyle czasu mi to zajęło, ale miałem małe problemy. Wtedy Marek powiedział: „Jakie sorry, ty zrobiłeś wynik tej wyprawy!”. A ja na to, że widziałem ślady na wierzchołku i że Rudi też go zdobył. Ale gdzie jest Rudi? Nikt go nie widział: ani na zejściu, ani na podejściu, ani w obozie. Rudi stanowił zagadkę. Teraz trzeba było jeszcze wrócić do bazy.

Droga w dół nie obywa się bez przygód. Podczas zejścia Piotr gubi śpiwór, który wpada do szczeliny. Marek Grochowski postanawia zjechać do szczeliny i odnaleźć zgubę. „Śpiwór miał dla mnie kolosalną wartość. Wiedziałem, że nie odpuszczę i skurczybyka wyciągnę – wspomina ze śmiechem Piotr. I dodaje: – Dziś bym to olał”. Ostatnia przygoda wydarzy się pod koniec dnia przed bazą. Piotr poślizgnie się i wyląduje w niewielkim lodowcowym jeziorze. Jedyną rzeczą, która uchowa się przed wodą, będzie czapka.

Marek Grochowski żartobliwie skomentował mój wypadek: „Nooo, już późno, to może tutaj biwak zrobimy?”. Kawałek przed bazą zobaczyliśmy lampę. Kto umieścił lampę na zewnątrz, żeby nam wskazać drogę? To był Rudi. Okazał się człowiekiem niezwykle przewidującym. Gdy tylko przyszedłem, a on się dowiedział, że wpadłem do lodowatej wody, zarządził: „Rozebrać go, nacieramy, szczególnie kończyny, bo mogą się zrobić skrzepy i udar mózgu gotowy”. Był naprawdę fajnym gościem! Rudi potwierdził, że wszedł na szczyt od drugiej strony, ale nie wspomniał, że w czasie wejścia odmroził stopy. Już w Payu, kiedy zeszliśmy z bazy, jakaś Niemka z innej wyprawy poprosiła, żeby jej zorganizować helikopter, bo jest odmrożona. Gdy helikopter po nią przyleciał, Rudi też wsiadł i poleciał razem z nią. Pakistańczycy obciążyli ich kosztami przelotu; niestety Rudi pojechał i nie zapłacił rachunku, my się zwinęliśmy, wróciliśmy do Polski i też nie zapłaciliśmy. Karę za to poniosła następna wyprawa, na Nanga Parbat. Ale to już zupełnie inna historia.

Ruszyłem z Markiem i Gertrude – jako ostatni zespół – w stronę Gaszerbrumu II. Tu w obozie czwartym.

Byłem przeszczęśliwym człowiekiem! Wszedłem na swój pierwszy ośmiotysięcznik, udało mi się, wszystko jakoś zagrało. Mimo to wcale nie poczułem się pewniej. Niemcy mówią: „jeden raz się nie liczy”. Wiedziałem, że trzeba utrwalić to doświadczenie. I to była szara chmurka na błękitnym niebie mojego sukcesu. Nauczyłem się wiele, od spraw organizacyjnych po pracę w zespole. Nie mieliśmy tragarzy wysokościowych. Gdy trzeba było coś zaporęczować, sami braliśmy linę i to robiliśmy. Teraz już chyba nie zdarzają się takie akcje na drogach normalnych, wszystko jest wykonywane przez ludzi z agencji.

Wiedziałem, że trzeba utrwalić to doświadczenie.Szczęśliwy, na swoim pierwszym ośmiotysięczniku – Gaszerbrum II, 1990.

Sukces odniosła również Wanda. Na dodatek zaraz po zejściu zebrała Józka Goździka, Christiana Kuntnera i Kurta Lyncke-Krügera i poszli na Broad Peak. Stwierdziła, że dosyć szybko udało jej się wejść na Gaszerbrum I, a panowie są mocni i będą w stanie zdobyć drugą górę. Oficer łącznikowy się zgodził. Wanda musiała potem zapłacić za tę próbę, ale dał jej pozwolenie. Reszta wracała. Już w Payu, gdy siedzieliśmy przy ognisku, wybuchło jakieś zamieszanie; przyszedł pewien Pakistańczyk i powiedział, że na Broad Peaku był wypadek, zginął jakiś Niemiec. Pomyśleliśmy, że to pewnie Kurt... Wprawdzie działały tam wyprawy niemieckie, ale jakoś od razu przyszło nam do głowy, że chodzi o niego. I niestety mieliśmy rację.

Radość z wejścia na ośmiotysięcznik szybko zamienia się w smutek po stracie kolegi z wyprawy. Piotr na dodatek zaczyna chorować na żołądek, z biegunką i temperaturą sięgającą trzydziestu dziewięciu stopni ląduje w łóżku w Skardu. Gdy Wanda, Józio i Christian wrócą, wszystko stanie się jasne. Wanda podejdzie do łóżka Piotra, usiądzie na chwilę i zamyśli się. „No widzisz, a tak sobie chciałam życie ułożyć” – powie. Nie będzie płakała. Józio z Christianem wyjaśnią całe zdarzenie. Okaże się, że śmierć Kurta była przypadkowa. Wypiął się z poręczówki, która była wmarznięta w lód, a miał ciężki plecak. Potknął się i runął. Umarł na miejscu, plecak złamał mu podstawę czaszki.

To był mój pierwszy kontakt ze śmiercią członka naszego zespołu. Bo śmierć podczas tej wyprawy zobaczyłem znacznie wcześniej, idąc z obozu pierwszego do drugiego. Na końcu poręczówki, gdzie teren robił się płaski, w śpiworze leżało ciało, a poręczówka przechodziła pod nim. Gdy tam doszedłem, spanikowałem. Tak bardzo, że cofnąłem się parę metrów niżej, wypiąłem z poręczówki, okrążyłem to miejsce i wyszedłem na płaski teren. Tam spotkałem kolegów, którzy szli przede mną. Zobaczyli moje przerażenie i mówią: „No co? Też się wbiłeś w trupa?”. Potwierdziłem. Po dobrych piętnastu, dwudziestu minutach, gdy już się wewnętrznie uspokoiłem, powiedziałem sobie: kurczę, skoro tak panikuję, widząc martwe ciało – a nie jest ani obrzydliwe, ani straszne – to co będzie dalej? I pomyślałem sobie, że chyba najlepszą metodą będzie spróbować się oswoić. Wróciłem i dobrze się temu facetowi przyjrzałem. Co później miało swoje konsekwencje – gdy już byliśmy z powrotem w Islamabadzie i zdawaliśmy raport do ministerstwa, napisałem, że znaleźliśmy trupa. I wtedy Nazir zapytał: „A gdzie on leżał?”. Powiedziałem. Na to on, że to pewnie członek tej a tej wyprawy, jakiś amerykański lekarz. Trudno mi było go opisać, ale opisałem śpiwór. Dla nich to było o tyle dobre, że odnalazł się jeden z tych, który robił manko – bo jak nie ma trupa, to się człowieka traktuje jako zaginionego. To było koszmarne przeżycie, porównywalne z tym z 2006 roku, gdy na ścieżce znaleźliśmy Markusa Kronthalera, leżącego na plecach z otwartymi oczami. Straszne. Trudno jest się oswoić ze śmiercią, nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Wtedy bardziej oswajałem się z ludzkimi szczątkami, jako świadectwem tego, co mogę spotkać w górach, niż z samym zjawiskiem śmierci. Z ludzkimi szczątkami się oswoiłem. Ze śmiercią nigdy.

Baza pod Gaszerbrumami, 1990. Od lewej: Wanda Rutkiewicz, Ewa Panejko-Pankiewicz, Piotr Pustelnik.

Po powrocie do Polski wszyscy wiedzieli, że śmierć Kurta Lyncke-Krügera to prywatna tragedia Wandy. Nikt nie robił z tego sensacji. W 1990 roku dziennikarstwo śledczo-sensacyjne znajdowało się jeszcze w powijakach, nie było tabloidów. Każdy wiedział, że Wanda znowu coś w życiu przegrała, nagabywać ją – to by było nieetyczne. Poza tym okoliczności tego wypadku wydawały się oczywiste, nawet komisja McCarthy’ego nie doszukałaby się tutaj drugiego dna.

Śmierć Kurta Lyncke-Krügera wywrze ogromny wpływ na Wandę Rutkiewicz. Ewa Matuszewska, autorka książek o himalaistce – Uciec jak najwyżej i Karawana do marzeń – wspomni tę tragiczną historię: „Po tym, jak Kurt zginął na jej oczach, zaczęła się wspinać praktycznie sama – powie. – Wtedy rozpoczęła się ta wielka samotność Wandy”. Po śmierci swojego partnera Wanda wejdzie jeszcze, samotnie, na Czo Oju i Annapurnę – południową ścianą. Wcześniej, w wywiadzie dla Lata z Radiem, powie: „Nie należy gór traktować jako ucieczki od ludzi. Ja po prostu tam jeżdżę, bo je pokochałam i to była miłość od pierwszego wejrzenia”.

Po powrocie trzeba było rozliczyć wyjazd. Wanda musiała uiścić opłatę za wyprawę na Broad Peak, ze trzy i pół tysiąca dolarów. Teraz to nie taki znowu kosmos, ale wówczas zarabiałem trzysta pięćdziesiąt złotych miesięcznie, więc to było naprawdę dużo. My mieliśmy inny problem, który zadziałał trochę jak bomba z opóźnionym zapłonem – trzeba było zapłacić za lot Rudiego helikopterem. Agencja wystawiła rachunek, przyszedł pocztą znacznie później, kiedy byliśmy już dawno w domu i wszystko mieliśmy rozliczone. Lot kosztował około czterech tysięcy dolarów. Ale byliśmy w Polsce i mieliśmy to gdzieś, czuliśmy się bezkarni. Poza tym za lot miała zapłacić ubezpieczalnia, więc sprawa wyglądała na prostą. Nie wiedzieliśmy, że Rudi po tej wyprawie pojechał na Everest, gdzie zginął.

Ledwo wróciłem do domu, trzeba było się spakować i jechać do Stanów Zjednoczonych, na rok. Nie fetowałem zwycięstwa, tylko odhaczyłem je w głowie. Osiągnąłem poziom, który wymarzyłem sobie ileś lat temu, i to była satysfakcja. Dla moich dzieci stanowiło to jakąś abstrakcję, której nie mogły pojąć. Może nawet nie chciały. Dla nich wspinanie się to były skałki, zawody, sport. Paweł miał trzynaście lat, Adam osiem, mieli już do czynienia z panelem wspinaczkowym i pierwszymi zawodami. Ale znali tylko to – wydaje mi się, że w tym czasie nie docierało do nich, że robię coś niebezpiecznego – aż do 1998 roku, kiedy spadłem z Broad Peaku i mocno się poturbowałem. Zawsze było tak, że tata wyjeżdża, potem wraca, wyjeżdża, wraca. Powroty były dla nich ważniejsze od tego, że odhaczałem kolejne ośmiotysięczniki. Nic się nie działo, nuda. Poza tym że taty nie było podczas Pierwszej Komunii, egzaminu do szkoły średniej, matury. Mój świat był dla nich obcy, żyłem na innej planecie.

Świat Himalajów i umacniająca się pozycja Piotra nie były natomiast obce klubowym kolegom. Przed wyjazdem na Gaszerbrum II Piotr był outsiderem, na ostatnich miejscach w rankingu, najgorzej rokującym. I nagle się okazało, że nie Marek Józefiak, który wspinał się z Marciniakiem w Pamirze, nie Józio – górski wyjadacz – czy w końcu nawet nie Leszek Sikora – młody wilk – ale właśnie Pustelnik stanął na szczycie. Jako jedyny.

Tymczasem jesienią 1990 roku wylądowałem z całą rodziną w USA. Miałem bardzo dobre stypendium naukowe Fulbrighta. Niczego mi nie brakowało. Ale w mojej głowie wciąż toczyła się walka, czy wygra zdobywanie stopni naukowych, czy ośmiotysięczników. Z perspektywy czasu wiem, że właśnie w Stanach przekonałem się, co jest dla mnie ważniejsze. Taki był zresztą cel tego wyjazdu – no, może poza oczywistym, finansowym. Chciałem też, aby Paweł i Adam uczyli się w amerykańskiej szkole, otrzaskali trochę z językiem. Najcenniejsze okazało się jednak to, że wróciłem do Polski z silnym przeświadczeniem, iż żaden ze mnie naukowiec. Zrozumiałem, że co miałem osiągnąć w nauce, to osiągnąłem, prochu nie wymyślę. Powolutku, powolutku przekonywałem szefa, żeby na moją dalszą karierę raczej nie liczył. W 1991 roku, jesienią, zacząłem się kręcić wokół następnej wyprawy: na Nagą Górę – Nanga Parbat. Moje nazwisko pojawiło się na liście wyprawowej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

INFORMACJEO ZDJĘCIACH

s. 80, 87, 90, 106, 109, 114, 120, 127, 129, 130, 133 – archiwum Piotra Pustelnika

s. 76, 82, 112, 113 – fot. Piotr Pustelnik

s. 88 – fot. Maria Kunert