Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
– Sean!
– No...?
– Opowiedz mi, gdzie w Tokio o trzeciej rano można kupić piwo w nielegalnym automacie. I jak napić się w pubie, kiedy się nie ma ani grosza przy duszy. Wiesz, na trick ze spirytusem.
– Przecież ty to wiesz, aż nadto dobrze zresztą.
– Tak, ale moi czytelnicy nie wiedzą.
– Jacy czyte... książkę piszesz??? Pogięło cię. Zwariowany Polak...
– Zamknij się, nie mniej zwariowany Irlandczyku. I lepiej mi pomóż, bo muszę zmieścić dziesięć lat naszych przygód w Japonii w jednej powieści, w której ty...
– Dlaczego ja?
– Nie przerywaj. No więc ty masz napisać, jak się podrywa Japonki, i o majteczkach. Różowych w białe płatki wiśni. I o cerowaniu dziewic...
– Nawet nie śmiej, małpo wredna! Jeszcze Mayumi przeczyta i będę miał prze-chla-pa-ne! Jak wspomnisz o podrywaniu, to ja napiszę o nocy na zardzewiałym rowerze w Ikebukuro.
– I oku tuńczyka?
– I jak cię aresztowali!
– I o Przyjacielu Kalorii, koniecznie!
– I o żubrówce!
– I o..
Marcin Bruczkowski wyjechał do Japonii na rok, a został tam dziesięć lat. Jak twierdzi, zatrzymała go miłość do japońskiego piwa i łaźni koedukacyjnych. Jego pierwsza powieść, „Bezsenność w Tokio”, natychmiast stała się bestsellerem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Data ważności licencji: 3/30/2026
Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień i chociaż moja wdzięczność dla oryginalnej ekipy nigdy nie osłabnie, to chciałbym wykorzystać okazję wydania jubileuszowego do przemycenia jeszcze kilku podziękowań. Do tablicy są wzywani w kolejności losowej:
mój syn Alexander Bruczkowski, który w momencie pisania Bezsenności w Tokio miał 5 lat, a teraz wyrósł na wspaniałego młodego człowieka i jestem z niego bardzo dumny;mój brat Paweł Bruczkowski, który 20 lat temu zrobił zdjęcie autora do pierwszego wydania książki, a do tego kolejne, o innych formach wsparcia braterskiego nie wspominając;Bogna Rosińska, fenomenalna redaktorka i mentorka literacka, oaza cierpliwości i mądrości i w ogóle przecudowna osoba;Jakub Kamieński, lektor, który zrobił fenomenalną robotę, nagrywając audiobooka Bezsennościw Tokio (audiobook jest dostępny na stronie woblink.com, polecam);dr Gabriela Matusiak, bez której inteligencji, wiedzy i przyjaźni pewnie nie napisałbym następnych czterech książek, bo by mi się nie chciało;Анастасіа Димовска і всімої друзі з України;zespół AM:PM, który jest najlepszym lekarstwem na bluesa, w obecnym składzie: Weronika Braun (wokal, klawisze), Tomasz Kuźniak (gitara), Ola Pruszyńska (bas), niżej podpisany (perkusja);Ania Martyniuk-Tofiluk, wybitna artystka i pedagożka, która mimo moich najlepszych starań nadal twierdzi, że ponadpięćdziesięcioletnich gajdzinów da się nauczyć gry na fortepianie;Watson i Huey, którzy nie powinni być ostatni, ale żyjemy w tak dziwnym świecie, że najpierw wymienia się ludzi, a potem koty, choć powinno być na odwrót.よろしくお願いします!
Telefon zadzwonił o trzeciej nad ranem.
Pomacałem po prawej, uświadomiłem sobie, że telefonu stacjonarnego nie ma tam już od dobrych dwudziestu lat, potem za głową; wreszcie trafiłem na komórkę.
Głos był dziwnie znajomy, nawet bardzo, tylko z zupełnie innego miejsca i czasu… Usłyszałem:
– Podobno napisałeś o mnie książkę.
– No nie mogę uwierzyć… – wychrypiałem zaspanym głosem, odchrząknąłem i kontynuowałem już raźniej: – KOPĘLAT! Świetnie cię słyszeć! Ty ciągle w Tokio? Jak zdrowie? Jak rodzina? Czekaj… jaką książkę?
– „Na kacu w Tokio”, czy jakoś tak. Nie wiem, po waszemu zapluć się można, próbując wymówić to pierwsze słowo tytułu.
– Aaa, Bezsenność w Tokio. Nie, słuchaj, to po pierwsze już dwadzieścia lat temu napisałem, a po drugie nie o tobie.
– Dobra, dobra. Ja mam swoje źródła. Jak nie o mnie, to o kim?
– Widzisz, to jest powieść, a nie literatura faktu, jak biografia czy reportaż. Powieści są z definicji o wielu różnych osobach i wydarzeniach, zazwyczaj fikcyjnych, nawet jeśli opartych na rzeczywistych… ale czekaj, skąd to nagłe zainteresowanie moją działalnością literacką?
– Wywiad mi kazali z tobą przeprowadzić. Jako pisarzem niby. Dobrze płacą, więc się nie wymiguj.
– No dobra, czego się nie zrobi dla starych kumpli z Higashi Nagasaki… Dajesz.
– Gdzieś tu miałem spisane pytania… OK: skąd w ogóle pomysł i dlaczego o mnie, i jak to napisałeś, i czy są momenty, i inne takie. Szczególnie inne takie.
– To nie jest o tobie! Ale zwolnijmy może i daj mi zacząć od początku. Dwadzieścia lat temu postanowiłem napisać powieść obyczajową z fabułą toczącą się w Japonii. Dlaczego w Japonii? Bo pojęcia nie mając o pisaniu książek, zakupiłem w amerykańskiej księgarni internetowej podręcznik dla młodych autorów, który rekomendował umieszczanie akcji w miejscu dobrze znanym z autopsji. To niestety wyeliminowało od razu mój ulubiony gatunek literacki, czyli science fiction, ale cóż robić. Był rok 2004 i ówczesny bilans mojego dorosłego życia wyglądał następująco: dziesięć lat w Japonii, pięć w Singapurze i cztery lata w Polsce. Wygrała Japonia. Z liczbami nie dyskutujemy.
– I co, siadłeś i napisałeś?
– No może nie od razu, najpierw szczegółowo zaplanowałem w Excelu wszystkie wątki, wydarzenia, postaci…
– W czym?
– W Excelu. Arkusz kalkulacyjny taki. Bardzo przydatny do szczegółowego zaplanowania książki. Na przykład w jednej zakładce miałem listę powszechnie pokutujących mitów na temat wysp japońskich celem systematycznego rozprawienia się z nimi na podstawie naszych ówczesnych doświadczeń, w drugiej chronologiczną listę głównych wydarzeń na osi czasowej…
– Naszych? Wiedziałem, że to o mnie. Ale leć dalej, bo tego Excela pomijam. Pisarz tworzy pod wpływem natchnienia, ewentualnie asahi super dry, w nagłym przypływie pasji twórczej, nocą i przy świetle świecy. Na pewno nie wedle jakichś tabelek na laptopie. Lepiej powiedz o tych rzekomych mitach.
– No cóż, jeśli wiesz lepiej… A co do mitów, to wiesz, chodziło mi o takie powszechnie panujące przekonania, że w Tokio ulicami maszerują zastępy gejsz i samurajów. I wsuwają sushi na śniadanie, obiad i kolację. Ale obalanie mitów to nie był główny cel książki. Chciałem napisać powieść o młodych ludziach z różnych stron świata, próbujących ułożyć sobie życie w kraju bardzo innym od miejsc, w których się wychowali.
– Ha! Wiedziałem, że to o mnie.
– No może trochę o tobie. Ale tylko odrobinkę. Moi bohaterowie są zlepkami różnych osób, które znaliśmy we wczesnych latach dziewięćdziesiątych…
– A. I z kim mnie zlepiłeś? I w których miejscach? Pytałeś o zgodę? Procent od tantiem poproszę.
– Może nie wchodźmy w ten temat. Nie masz jeszcze jakichś pytań do tej twojej gazety?
– Faktycznie coś chciałem… Wiem: jeśli książkę napisałeś dwadzieścia lat temu, a akcja dzieje się ponad trzydzieści lat temu, to chyba jest strasznie nieaktualna? Ten kraj się zmienia, dla twojej informacji. Jakbyś nas częściej odwiedzał, to byś wiedział.
– Wiem, że się zmienia. Cały świat się zmienia. Jakbyś ty wreszcie mnie odwiedził w Warszawie, to dopiero byś zobaczył, co to są zmiany. Nie mówię, że wszystkie na lepsze, ale na pewno dramatyczne. Wszystko płynie, jak mawiał pan Tarei z Higashi Nagasaki, pamiętasz go? No właśnie. Sama literatura też się zresztą zmienia. Moja skądinąd przesympatyczna pani redaktor twierdzi, że teraz przede wszystkim muszę uważać, żeby nikogo nieprzyjemnie nie zaszokować. Koniec świata. Ale właśnie dlatego nie napisałem książki o Japonii, tylko o ludziach. Natura ludzka tak szybko się nie zmienia – wystarczy poczytać klasyków. Mówiłem ci, to jest powieść, a nie literatura faktu. Powieści da się czytać, nawet jeśli bohaterzy wysyłają sobie wiadomości listami papierowymi, a nie komunikatorem.
– Czyli twierdzisz, że twoi czytelnicy są w stanie strawić historie, których bohaterowie nie używają telefonów komórkowych i nie mają kont w mediach społecznościowych?
– Nie wiem. Będę musiał ich zapytać, jak do mnie napiszą. Też mógłbyś czasem napisać: [email protected], pamiętasz?
– Pamiętam, pamiętam. Dobra, to w końcu napisałeś, wydałeś i spocząłeś na laurach?
– Nie! Jeszcze cztery książki potem były. Jedna co dwa lata. Aż się zmęczyłem i przeszedłem na emeryturę literacką.
– Pięć części mojego życia? Muszę powiedzieć braciom. I tej miłej kelnerce z izakaya pod torami linii Seibu Ikebukuro…
– Nie twojego! I nie pięć części, tylko pięć niepowiązanych ze sobą powieści, dziejących się w innych miejscach, z innymi bohaterami, o zupełnie innej tematyce…
– Czyli ta pierwsza była niewypałem?
– Że niewypałem, to bym nie powiedział. Najpierw się załapała na listę bestsellerów, potem dwadzieścia lat non-stop na rynku, właśnie wychodzi jubileuszowe wydanie. Nie, po prostu nie lubię sequeli. Wolę w każdej książce spróbować czegoś nowego. Ja się szybko nudzę. To się teraz nazywa ADHD czy inne OCD. Za moich czasów to się nazywało roztargnienie.
– Tak, tak, znam cię nie od wczoraj. Jubileuszowe, mówisz? W twardej oprawie ze złotymi literami?
– Gdzie tam twardej. Kryzys mamy i ocieplenie globalne. Za to wydawca dorzuca bonus track – moje młodzieńcze opowiadanie science fiction. A, i nowy wstęp mam napisać. Zupełnie nie mogę się do tego zabrać. Zero pomysłów. Czekaj, a może dałbyś mi użyć tego wywiadu? W charakterze wstępu? Hej, to jest całkiem niezły…
– Za darmo??? Straszne sknery ci Polacy. Nie to, co mój naród, znany ze swojej szczodrości. Ale tantiemy ponegocjujemy później. Teraz lepiej powiedz, o czym będzie szósta książka. Piszesz już?
– Nie piszę. Ostatnio zajmuję się czymś zupełnie innym.
– Piwem i dziewczynami?
– Chyba zapomniałeś, przyjacielu, że mamy lat pięćdziesiąt z hakiem, a nie dwadzieścia z małym haczykiem… Nie, nie, muzyką. Gram na perkusji w zespole bluesowym AM:PM (facebook.com/AMPM.blues.band), wysyłałem ci nagrania i linki przecież. Na pisanie czas nadejdzie, jak będę za stary, żeby wywijać pałkami. Więc o ile wtedy ktoś w ogóle będzie jeszcze chciał czytać książki nienapisane przez sztuczną inteligencję, to być może siądę do historii…
– Mojego życia?
– Oj, bo zaraz rzucę słuchawką. Żeby coś z twojego życia opisać, musiałbym przylecieć do Tokio i zrobić z tobą kilkanaście albo i kilkadziesiąt godzin wywiadu. Pamięć już nie ta, rozumiesz.
– W izakaya ten wywiad?
– No… w sumie czemu nie? Higashi Nagasaki?
– Za torami. Czyli, jak wtedy mówiłeś, „za rzeką”. Jak to było? NAZDRRROWIE!
– Kampai!!!
Petaling Jaya, Malezja, 15.03.2024 r.
Co ja tutaj robię? (W wolnym przekładzie autora).
Co ja tutaj robię?
Myśl ta nie ma – wbrew pozorom – podstaw filozoficznych ani muzycznych, a jedynie odnosi się do spostrzeżenia, że pedałując cały czas mniej więcej prosto, dotarłem do punktu wyjścia, czyli małego, ciemnego zaułka na tyłach sklepu monopolowego, prawdopodobnie w dzielnicy Kanamechō [czyt. kanamecioo]. Prawdopodobnie, bo po dwóch latach spędzonych w Japonii moja znajomość tego piekielnego pisma jest jeszcze chwiejna: czytam ze trzysta znaków, a to zdecydowanie za mało. Coś na tym sklepie jest napisane i nawet drugi znak od lewej wygląda jakoś znajomo... – może to nama, czyli surowy? Czy tak się pisze Shinamachi?
Ulica, oczywiście, nie ma nazwy; jest na to za mała. Najbliższa ulica godna przyznania jej nazwy i umieszczenia na małej mapie Tokio, którą mam w kieszeni, jest jakieś pół kilometra stąd. Nie wiadomo tylko, w którą stronę. No nic, jadę dalej, coś trzeba zrobić z tak pięknie rozpoczętą nocą. Nie pierwszy raz zgubiłem się w tym labiryncie wąskich uliczek; i na pewno nie ostatni, nie ma się czym przejmować.
Dzisiejsza nocna włóczęga ma, jak zwykle, cel krajoznawczy, a raczej: tokioznawczy. Tym razem chcę zidentyfikować lokalną świątynię w sąsiedniej dzielnicy: Kotake Mukaihara. Tokio składa się z setek małych dzielnic, które sto lat temu były wioskami i do dzisiaj zachowały swój wiejski charakter. W takiej wiosce jest zwykle miejscowa świątynia i festiwal uliczny związany z jej corocznym świętem. Jest łaźnia publiczna, ulica handlowa, mikroskopijny park i jeszcze mniejszy cmentarz. Wioska to najlepsze określenie, i tak właśnie tokijskie dzielnice nazywają cudzoziemcy.
Wskakuję na siodełko i już mam ruszać, kiedy w jednej z bocznych alejek okalających sklep dostrzegam coś obiecującego: auto mat z napojami. Zawsze warto sprawdzić – do tajników sztuki przetrwania na tokijskiej ulicy należy wiedza, że w każdej wiosce można znaleźć jeden automat, który – dziw nad dziwy – jest zepsuty, czyli można w nim kupić piwo, sake, czasem japońską whisky (paskudztwo) albo japońską wódkę (wyjątkowe paskudztwo) dwadzieścia cztery godziny na dobę. Podjeżdżam bliżej – JEST! Ciemne przyciski: można kupić piwo. Normalnie wszystkie przyciski do wybierania różnych puszek z piwem zgodnie z wymogami prawa japońskiego powinny być od godziny 23.00 podświetlone czerwonym znakiem
czyli wyłączone.
Koło mnie taki automat jest przy sklepie rodziców Eriko, uczennicy mojej dawnej szkoły języka angielskiego. Eriko opowiedziała mi kiedyś, że to nie przez przypadek (co zawsze podejrzewałem) automat jest „zepsuty". Po prostu w ten sposób miejscowy sklepikarz sprzedaje w ciągu doby więcej puszek. Kiedy przychodzi kontrola, to się go naprawia, po czym za parę dni, dziwnym trafem, psuje się automat przy innym sklepie...
Nie istnieje nic piękniejszego niż pierwszy łyk lodowatego asahi super dry w ciepłą, parną, tokijską noc.
Pokrzepiony na ciele i duchu kupuję jeszcze jedną puszkę (220 jenów, raz się żyje) i odjeżdżam szukać dalszych przygód. Daleko nie zajechałem. Dwóch miejscowych policjantów, leniwie pedałując na swoich stalowych rumakach, wyraźnie kieruje się z drugiego końca ulicy w tę stronę. Szybko przebiegam w myśli rejestr moich w miarę aktualnych grzechów, ale poza pożądaniem paru koleżanek, które nie moje są, nic nie przychodzi mi do głowy. Na szczęście picie piwa na ulicy nie jest w Japonii zakazane, nawet o drugiej nad ranem. Gorzej może z jazdą na rowerze w stanie wskazującym, ale kolega prawnik, z którym trenuję kendo, twierdzi, że w prawie japońskim nigdzie nie ma mowy o dozwolonym poziomie promili we krwi rowerzystów.
Pan policjant zeskakuje z siodełka i elegancko salutuje:
– Dzień dobry!
– A witam, witam szanownych panów funkcjonariuszy. Piękna noc.
– Co szanowny pan tutaj robi?
– Właśnie sam zadawałem sobie to pytanie, ale generalnie rzecz biorąc, zwiedzam.
– Zwiedza pan? To znaczy... jako turysta?
– Zwiedzam. Ten rejon gminy Toshima wydaje mi się niezwykle atrakcyjny turystycznie.
– Na rowerze?
– Na rowerze.
– Ma pan wyłączone przednie światło, to niebezpieczne.
– Jest wyłączone, bo stoję w miejscu.
– Aaa, no tak, prawda.
Bardzo Szeroka Ulica (ale nie tak, żeby dać jej nazwę). Nieodłączny element japońskiego pejzażu – wszechobecne kable.
Zapada cisza. Policjant sięga myślą do zbioru doświadczeń życiowych kierujących ludzkimi reakcjami w różnych sytuacjach, ale nie znajduje tam nic, co by pomogło mu obrać dalszy kierunek rozmowy z przedstawicielem obcej cywilizacji.
– Lubi pan piwo? – pyta w końcu, widząc w mojej ręce puszkę asahi super dry.
– Tak w ogóle to niespecjalnie, ale japońskie piwo jest najlepsze na świecie, więc nie sposób go nie lubić.
Ewidentnie udzieliłem nareszcie kulturowo zrozumiałej odpowiedzi. Szeroki uśmiech obu funkcjonariuszy rozładowuje sytuację.
– No to dobrej nocy, smacznego i proszę na siebie uważać. Gdzie pan mieszka?
– W Senkawa 3-chōme1, blisko stacji metra linii Yūrakuchō.
– My jesteśmy z posterunku Kanamechō. Jest pan teraz w 1chōme, Senkawa jest w tamtą stronę. Dobrej nocy! Gdyby zauważył pan coś podejrzanego, proszę do nas przyjechać.
– A cóż podejrzanego można zobaczyć w tym najspokojniejszym mieście świata?
– Noo... coś. Nigdy nic nie wiadomo.
– Świetnie pan mówi po japońsku! – rzuca drugi.
Waham się przez ułamek sekundy, czy udzielić odpowiedzi kulturowo poprawnej: „Nieee, ależ skąd, ja tak tylko troszeczkę rozumiem...", czy alternatywnej, kierowanej do autochtonów wykazujących się pewną dozą tak zwanego jaja: „Dziękuję, pan też!".
Wybieram to drugie i udaje się. Śmieją się i odjeżdżają. Sympatyczni młodzi ludzie. Szkoda, że ich nie zapytałem, czy trenują kendo (wszyscy policjanci trenują kendo) i czy by nie wpadli kiedyś do mnie na piwo po treningu. No nic, nareszcie wiem, gdzie jestem i gdzie mam jechać, więc jadę. Wezmę sobie kilka kaset z wypożyczalni wideo i jakoś dotrwam do rana, chyba że demon bezsenności, który męczy mnie tutaj od paru lat, akurat dziś się zlituje i zasnę przed piątą.
Wypożyczalnia już blisko i już się cieszę na małą pogawędkę z wyjątkowo przyjaznym studentem, który pracuje tam nocami, kiedy ręce automatycznie zaciskają się na hamulcach: brat gajdzin2! Gajdzin robiący coś mało gajdzińskiego: toczący po ulicy mały wózek, na którym piętrzą się jakieś kolumny i wzmacniacze.
– Cześć! Jestem Marcin.
– Sean. Jak się masz.
– Miło cię poznać. Mieszkasz w tej okolicy?
– Tak. A ciebie to nawet widziałem na ulicy w Higashi Nagasaki.
1. Moje pierwsze mieszkanie. Rozmiar: 4,5 maty, czyli 6,9 m2.2. Moje drugie mieszkanie. Luksus, czyli 15 m i własne WC!3. Tu mieszkał Sean.4. Karaoke-bar The Pub, czyli wodopój Marcina i Seana.5. MosBurger – najlepsza 24-godzinna burgerownia w okolicy.6. Moja ulubiona wypożyczalnia wideo (koło stacji Senkawa są trzy, a koło Higashi Nagasaki cztery).7. Biblioteka publiczna. W tej okolicy się zgubiłem i poznałem Seana. Gdzieś tam jest „zepsuty" automat z piwem.8. Uniwersytet Rikkyō przy ulicy Rikkyō, wpisany w dzieje Marcina i Seana z powodu: a) urody studentek b) akrobatycznego zjazdu dwóch gajdzinów na jednym zdezelowanym rowerze (patrz rozdział 3); c) faktu, że tu studiowała Yuna (patrz rozdział 9).24. Sklepy 24-godzinne (Family Mart, Seven Eleven, itd.). Tak naprawdę w tym rejonie jest ich o wiele więcej – zaznaczyłem tylko te, do których często chodziłem, kiedy mieszkałem w Senkawa, a potem w Higashi Nagasaki.
Przemyka mi przez myśl, że parę lat temu nie miałem zwyczaju podchodzić do nieznajomych na ulicy i się im przedstawiać, a teraz wydaje mi się to normalne – oczywiście jeśli jest to gajdzin. My, cudzoziemcy, stanowimy w Japonii osobne społeczeństwo w społeczeństwie. Są wśród nas bogaci biznesmeni i biedni studenci, ale łączy nas jedno – stanowimy dla mieszkańców tej wyspy takie samo kuriozum, jakbyśmy mieli zielone różki i właśnie zeszli z pokładu UFO. Sto lat kontaktu z Zachodem niewiele zmieniło. A z tego płynie samotność i wyobcowanie. Pewnie dlatego zupełnie obcy sobie gajdzini pozdrawiają się zwykle na ulicach niczym wędrowcy w wysokich Tatrach.
Pyzata fizjonomia i śpiewny akcent nie pozostawiają wątpliwości, więc strzelam:
– Irlandczyk?
– Kiedy ostatnio sprawdzałem, w istocie byłem Irlandczykiem – odpowiada Sean z szerokim uśmiechem. – A ty, chyba Niemiec?
– Blisko, ale trochę na wschód.
– Aha, Polska. Co tutaj robisz?
– Odpowiadanie na to pytanie staje się dzisiejszej nocy moim stałym zajęciem, ale cóż, opowiem ci wszystko, tylko może gdzieś usiądziemy? Pedałuję już po tej dzielnicy od dwóch godzin.
– Słuchaj, ja muszę dotachać te kolumny do domu i jeszcze wrócić po telewizor.
– ?
– No wiesz, elektronika na ulicy...
– ?
– A więc nie wiesz... Jak długo w Japonii?
– Dwa lata, a ty?
– Aaa, weteran... I nie wiesz o ulicznej elektronice? No nic, zaraz ci wytłumaczę. Ja jestem tutaj dopiero od paru miesięcy, ale jeden miejscowy gajdzin mnie wtajemniczył. Już tu nie mieszka, ale był moim mentorem w tych pierwszych, ciężkich dniach...
– OK, to zróbmy tak: przejdę się z tobą, pomogę ci to nosić. I tak nie mam co robić, męczy mnie bezsenność. A ty opowiadaj o tej elektronice.
Pyzata fizjonomia Irlandczyka
Ruszamy. Ja prowadzę rower, a Sean, górujący nade mną kawał wesołego Irlandczyka w moim chyba mniej więcej wieku (24 lata), z pozorną niedbałością wprawia w ruch wózek towarowy obciążony piramidą sprzętu hi-fi.
– OK, więc w Japonii jest masa bogatych ludzi, którzy co dwa lata kupują sobie najnowszy sprzęt, telewizory, magnetowidy, różne takie. Coś trzeba zrobić ze starym sprzętem, a że w tak zamożnym społeczeństwie nie ma rynku elektroniki używanej, zadanie wyrzucenia go na śmietnik przypada żonie, czyli gospodyni domowej. Gospodyni, jak sama nazwa wskazuje, jest gospodarna i nie może przeboleć opłat za wywóz tzw. Dużych Śmieci, czyli mebli, telewizora itp. Co więc robi? Z nastaniem zmroku wymyka się chyłkiem z domu i zanosi stary sprzęt parę ulic dalej, zazwyczaj na próg najbliższego sklepu z elektroniką.
– I co dalej? – pytam zafascynowany.
– Są trzy wyjścia: albo sprzęt chwyci handlarz starzyzną, bo jednak trochę takich jeszcze się ostało i mają tu i ówdzie swoje budki, albo nikt go nie weźmie i rano sklep musi zamówić wywózkę Dużych Śmieci. Albo też sprzęt przygarnie do swego serca...
– Biedny gajdzin!
– Tak jest! Czy ty wiesz, co udało mi się dotąd znaleźć? Mam już trzeci telewizor kolorowy, stereo (właściwie dwa pełne zestawy: Technics i Yamaha, wolę brzmienie yamahy), dwa magnetowidy: betamax i VHS, a teraz wieziemy moje najlepsze jak dotąd kolumny hi-fi, czterodrożne. Może chcesz wzmacniacz Sony? Mam ich parę!
– No, ale... tak z ulicy? To są śmieci... Pewnie brudne...?
– Stary, jakie śmieci?! Nie znasz japońskich gospodyń? Wszystko czyściutkie, w pełni sprawne, w idealnym stanie! Popatrz: z tyłu tego wzmacniacza przyczepiony jest pilot w woreczku plastikowym, a w drugim woreczku instrukcja obsługi! Kiedyś nawet znalazłem odtwarzacz CD z ważną gwarancją!
Gajdzinów nie stać może na meble, ale na brak piwa, pięknych kobiet i sprzętu hi-finie narzekamy.
– I po to ten wózek?
– Dokładnie. Pożyczam go od jednego sklepikarza z mojej wioski, bo mam dość noszenia tego złomu na plecach. Sklepikarz myśli, że cały czas przeprowadzam się ze starego mieszkania i nocą wożę tym wózkiem moje graty, a ja nie wyprowadzam go z błędu.
Jestem pod wrażeniem. Miałem się już za starego wygę japońskiej ulicy, za mistrza przetrwania w tej miejskiej dżungli, gajdzina weterana, który zna każdą ciemną uliczkę i każdy mroczny zaułek, wie, gdzie zjeść śniadanie za darmo i jak najtaniej ogrzać mieszkanie zimą, słowem, uważałem się za szacownego maestro sztuki przeżycia w warunkach ekstremalnych, który powinien dawać wykłady początkującym gajdzinom – a tutaj? Byle młokos odsłonił mi nowy aspekt japońskiej rzeczywistości, którego nawet nie podejrzewałem. Fakt, nieraz widziałem jakieś kawałki sprzętu w bramie sklepu z elektroniką, jakoś mi jednak nie przyszło do głowy, żeby im się przyjrzeć.
– Słuchaj, to niebywała historia. Chylę czoło przed bratem gajdzinem. Czy myślisz, że pod tym sklepem znalazłby się jakiś telewizorek...? Mój stracił ostatnio kolory, ma zresztą tylko czternaście cali, dostałem go w prezencie od sąsiada, studenta Uniwersytetu Waseda, kiedy się wyprowadzał.
– Spoko! Godzinę temu była tam dwudziestocalowa toshiba z pilotem. Odniesiemy moje kolumny, wrócimy, konkurencja mała. Poza nami w okolicy mieszka tylko jeden gajdzin, ale on ma już trzy telewizory. Jest co prawda jeszcze miejscowy handlarz starzyzną, ale on wychodzi na łowy później. Ma budkę na rogu Kanamechō-dōri i takiej ulicy bez nazwy, co prowadzi do biblioteki publicznej w Takamatsu. Przechodziłem tam parę razy – dziadek od miesiąca ma wciąż ten sam towar, więc chyba biznes kiepsko się kręci. Zresztą, trudno mu się dziwić: gajdzinów tu tyle, co kot napłakał, a Japończyk przecież starzyzny nie kupi. No, może jakiś student; ja podejrzewam, że ten dziadek cały zarobek ma w kwietniu, kiedy w Japonii zaczyna się rok akademicki i świeży narybek zagnieżdża się w akademikach. Chętnie bym się zresztą dowiedział, gdzie jest taki akademik, damski, rzecz oczywista...
– Sean, nie wiem, jak ci się odwdzięczyć! Mogę ci zdradzić, gdzie jest „zepsuty" automat z piwem. Dziś znalazłem.
Okazało się, że Sean nic nie wiedział o „zepsutych" automatach z piwem i innych tajnikach przemysłu monopolowego, co mocno podbudowało moje samopoczucie. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie. Należy się cieszyć, że nauczyłem się czegoś nowego – wiedza to potęga. A szczególnie wiedza o automatach z piwem w wiosce, gdzie najbliższy sklep nocny jest o całe pół kilometra od domu. Kto wie, może kiedyś napiszę książkę o Japonii i przyda się jak znalazł? Podręcznik dla początkujących gajdzinów? To jest myśl.
Gadając wesoło, docieramy do domu, gdzie na piętrze Sean wynajmuje mieszkanie. Taszczymy po stromych, metalowych schodkach ogromne kolumny.
– Jak ty będziesz tego słuchał? Myślałem, że może mieszkasz w betonie, wiesz, grube ściany... A to mieszkanie drewniane jako i moje, a więc ściany grubości kartki papieru i o podobnych właściwościach izolacyjnych. Twój gospodarz cię zabije, kiedy wyprodukujesz choćby ułamek decybeli, do których te kolumny są zdolne.
– Nieee, moja gospodyni jest stara i głucha. Muszę krzyczeć, żeby mnie zrozumiała. Poza tym ona całymi godzinami skanduje te swoje modlitwy buddyjskie, zwariować można. Tym sprzętem będę mógł to skutecznie zagłuszyć.
Wzdycham ze zrozumieniem. Pod moją pierwszą kwaterą też mieszkała skandująca staruszka. Do dziś mi się czasem śni to niegłośne, ale monotonne i wwiercające się w mózg mu ci ja ku mu to ku i mu sio to ko bo di sa ta e han ya ha ra mi ta ko (haust powietrza) sin mu ke ge mu ke ge ko mu u ku fu...
Po zdeponowaniu sprzętu Sean lekko zarzuca ważący dobre dziesięć kilo wózek na plecy i ruszamy pod sklep z elektroniką na łowy – po telewizor dla mnie. Na wschodzie pojawia się słaba łuna nadchodzącego dnia. A Tokio nadal śpi. Nocą na ulicy zawsze miałem to głupie poczucie, że jestem zupełnie sam w tym dziesięciomilionowym molochu. Sam, nie licząc czasami spotykanych policjantów na rowerach. Cóż, gajdzin musi umieć być samotny, bo samotnym jest się tutaj nawet w tłumie.
Sean wygląda na równego gościa, cieszę się, że w wiosce pojawił się nowy obcokrajowiec.
Telewizor stoi w bramie miejscowego sklepu, który w ojczyźnie określiłbym mianem AGD. Jest szczelnie zawinięty w plastik, umyty pod spodem(!); pilot przylepiony na górze taśmą; kabel elegancko zwinięty, związany gumką, podczepiony z tyłu. Sean patrzy na niego krytycznym okiem, po czym wyciąga z kieszeni mały, elektroniczny woltomierz.
– ?
– No przecież nie będziemy tego tachać, jeśli ma przepalony zasilacz. To się, niestety, zdarza coraz częściej. Co się dzieje z tym narodem? Świat schodzi na psy.
Na szczęście wstępne badanie wypada pomyślnie i telewizor ląduje na wózku Irlandczyka.
– Słuchaj, a ty go nie potrzebujesz, w końcu pierwszy go znalazłeś...
– Nie wygłupiaj się, jutro pewnie będzie tu stał następny. Poza tym mój najnowszy magnetowid jest Sony, więc preferuję telewizory Sony, żeby móc je obsługiwać tym samym pilotem. Wiem, wiem, nie rób takiej miny, ja również na początku nie mogłem w to uwierzyć. Przyzwyczaisz się i też się zrobisz wybredny. Dokąd teraz?
– Czekaj, może ja go sam zawiozę, a wózek odstawię ci jutro? Jest już późno, a właściwie wcześnie, a ty pewnie idziesz jutro do pracy?
– Nieee, mam parę lekcji angielskiego po południu, wyśpię się. Chodź, pokażesz mi, gdzie mieszkasz.
Po dwudziestu minutach docieramy do Senkawa. Muszę przyznać, że jestem wdzięczny za pomoc, bo ogromna krzepa Irlandczyka czyni transport telewizora na moje pierwsze piętro błahostką, a bydlę (telewizor, nie Irlandczyk) jest ciężkie, aż miło. Od razu włączam i voilà – piękny obraz, ostry jak żyleta, kolory jak z bajki. Ale ekstra prezent sprawiła mi jakaś gospodyni, która nie może pewnie teraz spać, nękana wyrzutami sumienia, że nielegalnie wystawiła na ulicę Duży Śmieć, nie płacąc za jego wywóz.
Sean się żegna, ale na piątkowy wieczór umawiamy się na mały pubbing.
Już prawie jasno. Spać się nie chce, więc wyskakuję do pobliskiej wypożyczalni wideo. Takahashi-san3 jest jeszcze na swojej warcie, chociaż minę ma mętną, chyba zaraz zaśnie. Na mój widok zrywa się i woła:
– Aaa, Marcin-san! Mam!
– Cześć Takahashi-san, co masz?
– No ten film, o który pytasz od dwóch tygodni. „Casablanca" z Humphreyem Bogartem.
Po japońsku brzmi to: Kasaburanka oraz Hampuri Bogāto.
– To cudownie, strasznie ci dziękuję! Lecę oglądać, mam nowy telewizor.
– Kupiłeś? Jaki?
– Nie kupiłem, znalazłem na ulicy. Odjazdowa, dwudziestocalowa toshiba z pilotem. Wpadnij kiedyś, to ci pokażę.
Na twarzy kolegi Takahashiego maluje się skomplikowana gęstwa uczuć, bo dla przyzwoitego Japończyka branie czegoś z ulicy jest co najmniej straszliwym faux pas, a dla co wrażliwszych hańbą zasługującą pewnie na rytualne samobójstwo. Z drugiej strony wiadomo jednak, że gajdzini nie są normalnymi ludźmi i nie wolno do nich stosować kryteriów etycznych i społecznych zarezerwowanych dla homo sapiens japonicus. Po chwili ta druga świadomość zwycięża i Takahashi-san przyznaje się:
– Wiesz, kiedy byłem studentem, to też wziąłem telewizor z ulicy. Jeszcze czarno-biały. Strasznie się tego wstydziłem i przez długi czas oglądałem na nim programy z wyłączonym dźwiękiem, żeby sąsiedzi nie zapytali, skąd mam nowy telewizor...
– Bo ty jesteś taki przyzwoity człowiek, że to aż nieprzyzwoite – śmieję się.
– Nieee, tylko nieśmiały... – mamrocze Takahashi, rumieniąc się, co w innym miejscu i narodzie mogłoby być oznaką zniewieścienia, ale nie tutaj. Co kraj, to obyczaj.
– Proszę, oto twój film. Należy się sto dwadzieścia jenów. Daj kartę, to ci podbiję.
– Proszę. Notabene kaseta kosztowała sto dwadzieścia jenów wczoraj, kosztuje tyle dzisiaj, i o ile nie nadejdzie w międzyczasie koniec świata w postaci kolejnego trzęsienia ziemi, będzie tyle samo kosztowała jutro, więc po co ty właściwie zawsze mi to mówisz?
– No wiesz... tak TRZEBA powiedzieć... Ty jesteś szanownym klientem...
– No dobra, dobra, nie obrażaj się. Tak tylko pytałem. Wiesz, że jestem henna gajdzin (gajdzin, czyli dziwak).
– He, he... no pewnie, że wiem... Dobrej nocy!
– Nocą to już trudno nazwać, ale dobra będzie na pewno – dzięki temu filmowi. Naprawdę bardzo ci dziękuję, że mi go przytrzymałeś. Jesteś równy chłop. Następnym razem kupię ci piwo. Trzymaj się!
Kolejny przystanek – MosBurger, czyli jedna z moich nocnych jadłodajni. Zamawiam podwójnego mosburgera z serem i siadam w pozycji strategicznej, tzn. z widokiem na niezwykle apetyczną studentkę, która jako jedyny klient tej burgerowni (poza mną) uczy się czegoś przy swoim stoliku. Wyciągam z kieszeni mapę. Zwiedziłem dzisiaj kawał miasta. Nanoszę przybliżoną lokalizację „zepsutego" automatu z piwem – nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.
Po chwili przybiega kucharz i kłaniając się w pas, wręcza mi koszyk z mosburgerem i frytkami. Na tym właśnie polega wyższość MosBurgera nad McDonald'sem i Burger Kingiem, nie mówiąc o Wendy's i paru innych, mniejszych sieciach: w MosBurgerze kanapki robi się wyłącznie na zamówienie, nic nie jest przygotowywane z góry. Zabieram się do jedzenia. Przydałoby się jeszcze jedno piwo, ale w MosBurgerze kosztuje ono dwa razy tyle, co w sklepie nocnym Seven Eleven, sto metrów dalej, więc chyba sobie odpuszczę.
Na dworze już całkiem jasno, Tokio powoli budzi się do życia. Jeszcze nikogo nie widać, ale słychać pomruk budzącego się miasta. O tej porze na większych ulicach pojawiają się ciężarówki dowożące towary do sklepów. W miejscu, gdzie metr kwadratowy ziemi kosztuje pewnie więcej niż cała Warszawa, sklepy nie mają zaplecza i wszystko trzeba dowozić na bieżąco. Kiedy idę główną ulicą mojej wioski, pozdrawia mnie miejscowy handlarz ryb, który podnosi właśnie metalowe żaluzje swojego sklepu i przygotowuje się do przyjęcia furgonetki ze świeżym towarem – to znaczy jeszcze parę godzin temu pławiącym się wesoło w Pacyfiku. Obok właściciel sklepu z warzywami spłukuje asfalt. Ten z kolei udaje, że mnie nie widzi. Może podejrzewa, że wracam do domu z jakiegoś grubszego łajdactwa i chce mi oszczędzić wstydu bycia rozpoznanym?
Wbiegam po schodkach do domu i dokonawszy takich ablucji, jakich da się dokonać w zlewie (własna łazienka jest luksusem, na który jeszcze długo nie będzie mnie stać), wyciągam z szafy materac, futon i pościel, po czym przystępuję do japońskiego rytuału zamiany pokoju dziennego na sypialnię, który polega na skonstruowaniu sobie legowiska w kącie pokoju. A właściwie na środku pokoju. A właściwie to na jedno wychodzi...
Magnetowid połyka wyczekaną kasetę z „Casablancą". Wciskam na uszy słuchawki, żeby Humphrey Bogart nie pobudził moich sąsiadów, i sięgam po pilota. Życie nie jest złe.
Budzę się – lekki i rześki – o godzinie 12.00. W sam raz, żeby zdążyć z konwersją mojej sypialni na szkołę języka angielskiego. Polega to na złożeniu pościeli, futonu oraz materaca, wrzuceniu ich do szafy i na rozstawieniu na uzyskanym w ten sposób imponującym obszarze dwóch metrów kwadratowych czterech składanych krzesełek z wbudowanymi blatami do pisania. Szybkie śniadanko – złożone z onigiri (trójkąt z ryżu rozmiaru kanapki, nadziany tuńczykiem i zawinięty w wodorosty) oraz miseczki zupy miso (zwanej przeze mnie Zupą z Misia) i jestem gotów na przyjęcie moich pierwszych klientów. Dzisiaj są to dzieci, cztery wesołe szkraby w wieku sześciu lat.
To nie fotomontaż – boczne uliczki są naprawdę takie wąskie. Ponoć już w XII wieku narzekali na to kierowcy riksz.
Lekcja mija jak z bicza strzelił, dzieci w rekordowym czasie opanowują piosenkę „Bingo", w czym zagrzewam je do boju, akompaniując na gitarze. Modlę się w duchu, żeby mojej gospodyni nie było w domu, bo hałas jest niezły. Do tej pory nie miałem, co prawda, problemów, ale zakładam, że skoro ja słyszę, jak gospodyni kraje w kuchni szczypiorek, to ona tym bardziej słyszy, jak ja gram na gitarze, nie mówiąc już o chórku entuzjastycznych głosików piejących o farmerze i jego psie B-I-N-G-O.
Dziś koniec miesiąca – dzieci przynoszą zapłatę dla Pana Nauczyciela. Jedno po drugim wręcza mi białą kopertę z banknotami. Dawanie komuś pieniędzy luzem jest w Japonii nie do pomyślenia. Dziękuję im i częstuję herbatnikami na do widzenia. Dzieci są przebojowe: otwarte, wesołe, psotne, nie ma w nich nic ze śmiertelnej powagi nastolatków, które szkoła zdążyła już nauczyć, że życie to nie zabawa.
Potem jeszcze jedna lekcja z panem Tsubarashim i jedna z dwiema studentkami z Uniwersytetu Rikkyō. Wreszcie szybki obiad. O 19.00 dzwonię do Seana.
– Witam wielce szanownego brata gajdzina! Poznaliśmy się wczoraj...
– Cześć, Marcin! Co ty, myślisz, że mam sklerozę, czy jak? Ładny dzień, nieprawda? Jak tam telewizor? Działa? Co robisz? Jakieś plany na wieczór? Ja robię badania.
– Badania czego? – pytam, lekko oszołomiony ilością pytań, jaką Seanowi udaje się zadać zaledwie w 10 sekund.
– Tego jeszcze nie wiem, ale już wiem gdzie – w pubach i barach w Ekota. Jeśli masz czas, to chodźmy razem.
I tak znajduję się przed Ekota, czyli stacją metra położoną o jakieś trzy wioski od mojej. Sean przyjeżdża z Ikebukuro4, miał tam lekcję.
– Cześć, Sean. No to gdzie idziemy? Znasz tę okolicę? Tylko błagam, nic drogiego...
– Spokojna głowa, u mnie też krucho z zasobami wszechmocnego jena. Jest tutaj taki mały pub o oryginalnej nazwie The Pub, byłem w nim raz z moim uczniem.
Po minucie jesteśmy w barze pod małym budynkiem biurowym przy jednej z bocznych uliczek Ekota. Schodzi się tam bardzo wąskimi schodkami, a potem typowo: bar, salka w kształcie litery L na jakieś siedem stolików i, oczywiście, nieodłączna scena do karaoke. Na ten widok krzywię się, ale Sean uspokaja:
– Nie zaczną śpiewać przed dziewiątą, a poza tym tutaj mało kto przychodzi, jest spokój. I tanio.
Rozsiadamy się przy jednym ze stolików. Targany straszliwymi wątpliwościami właściciel, barman i kelner w jednej osobie wyraźnie zastanawia się, czy nas wyrzucić, czy wezwać policję, czy też może zapytać, czego chcemy się napić. Z gajdzinami przecież nigdy nic nie wiadomo. Może odstraszą normalnych gości? A może wypiją całe zapasy piwa, połamią krzesła, podpalą maszynę do karaoke i wyjdą, nie płacąc? W końcu, w nagłym przypływie brawury, postanawia postawić wszystko na jedną kartę.
– Czym mogę służyć?
– Ma pan jakieś zestawy? – pyta Sean dość łamaną japońszczyzną.
– Tak, mamy zestaw: dwa piwa plus przekąski za siedemset pięćdziesiąt jenów.
Zamawiamy. Przekąski okazują się paskami suszonej ryby i orzeszkami. Kelner odchodzi, trochę już uspokojony – gajdzini wyglądają spokojnie i zamówili zestawy (jap. setto), a więc zachowują się jak prawdziwi ludzie. Nawet próbują mówić po ludzku. Nie wiadomo, oczywiście, co zrobią, gdy wypiją całe to piwo, ale cóż, z drugiej strony będzie się można pochwalić dziś w nocy żonie, że w barze byli prawdziwi gajdzini. A to przecież modnie i światowo...
Sean wychyla duszkiem połowę pierwszej szklanki swojego zestawu.
– Noo... nareszcie. Miałem zabiegany dzień.
– Rozumiem, że jesteś nauczycielem angielskiego?
– Nie, właściwie to jestem dziennikarzem.
– Wow! Dla kogo piszesz?
– Różnie. Wolny strzelec, rozumiesz. W tej chwili piszę dla irlandzkiej gazety, mam tam cotygodniową kolumnę z Tokio.
– Dasz przeczytać?
– Mogę dać, ale gazeta jest po irlandzku, wiesz, celtycka, nie angielska.
Moje zaciekawienie wzrasta. Znałem wielu Irlandczyków, ale żaden nie władał irlandzkim na tyle, żeby móc w nim pisać artykuły. Okazuje się, że Sean ukończył szkołę w tym języku i choć na co dzień mówi ze swoimi rodzicami i licznym rodzeństwem po angielsku, to irlandzki jest jego drugim językiem.
– Zaczynam rozumieć, dlaczego musisz uczyć angielskiego...
– Dokładnie. Jeden artykuł tygodniowo nie opłaciłby nawet mojego piwa. Ale wysyłam też różne szkice z Tokio do tygodników anglojęzycznych. Pewnego dnia na pewno mnie docenią. Jeszcze kiedyś zobaczysz moje nazwisko na pierwszych stronach „Newsweeka". A ty uczysz angielskiego od rana do wieczora?
– Nie, ja też nie. Tak naprawdę to kończę studia, ale żeby przeżyć, co drugi dzień pracuję w firmie komputerowej, a w pozostałe uczę angielskiego. Trochę tłumaczę. No i trudno mówić o pracy od rana do wieczora, bo z tym rankiem to u mnie kiepsko.
– No właśnie – ożywia się Sean – co ty robisz, jeżdżąc nocą rowerem po Tokio?
– Bezsenność. Właściwie przesunięty rytm czasu – robię się śpiący o piątej nad ranem, śpię do południa. To mój problem od chwili przyjazdu do tego kraju.
– Może jeszcze żyjesz w czasie europejskim? – pyta Sean, szczerząc zęby.
– Po dwóch latach? Nie wygłupiaj się. A może? Kto wie. Bo widzisz, mój problem nie jest unikalny. Kilku gajdzinów, których miałem okazję znać, cierpiało na tę samą przypadłość.
Sean sygnalizuje barmanowi, że jesteśmy gotowi na drugie połowy naszych zestawów, czyli na drugie piwo.
– A ja, mój drogi Marcinie, to ci zazdroszczę. Bo ja usiłuję dowiedzieć się czegoś ciekawego o Japończykach i Japonii, a jak wiadomo, wszystko, co ciekawe, dzieje się w mieście po zmroku. Ale mam lekcje rankami i w nocy śpię... A gdybym mógł tak jak ty powałęsać się po mrocznych alejkach tych metropolitańskich wiosek, poznać ciemną podszewkę japońskiej rzeczywistości... Ach, marzenie dziennikarza. Odkryć coś, o czym jeszcze nikt nie napisał...
– Sean – odpowiadam w nagłym przypływie natchnienia – będę twoim okiem w ciemności. Zdam ci szczegółowe raporty z tego, co przeżyłem. Odchylę przed tobą zasłonę tajemnicy, która okrywa miasto po zmroku. Wszystko, co ci pozostanie, to przełożyć to na irlandzki i przefaksować do Dublina.
– Zaiste, prawdą jest, co mówił mój tata, że nie masz lepszego przyjaciela nad Polaka – mówi Sean, szczerze wzruszony. – W takim razie czuję się w obowiązku postawić ci następny zestaw.
– Jak z obowiązku, to nie, dziękuję – śmieję się. – Ale jak z chęci szczerej, to wołaj barmana...
I tak nam upływa czas. Po godzinie połowa stolików jest już zajęta przez autochtonów i zaczyna się karaoke. Sean, zainspirowany swoim piątym piwem, prosi barmana o menu piosenek.
– Sean, czy naprawdę musimy...? – pytam, zaniepokojony.
– Jasne, inaczej będziemy aspołeczni – odpowiada Irlandczyk.
– Społeczni to my tutaj nigdy nie będziemy, a mnie Bozia pokarała kiepskim głosem i dobrym uchem, a więc słyszę, że fałszuję, ale nic na to nie mogę poradzić. Gdybym miał dobry głos, tobym nie fałszował. Gdybym miał kiepskie ucho, tobym fałszował, ale bym tego nie słyszał. A tak? Najgorsza możliwa kombinacja.
– Trudno – Sean jest nieugięty. – Wszystkiego trzeba w życiu spróbować.
Daję za wygraną. Dla mnie karaoke to aż nadto dobrze znany obowiązek społeczny, między innymi z comiesięcznej popijawy firmowej, ale dla Seana, który jest tu dopiero od paru miesięcy, stanowi to pewnie egzotyczną nowość.
Po chwili jesteśmy na scenie z parą mikrofonów i odtwarzamy „Bridge Over Troubled Water" [po japońsku brzmi to: bridździ ołbaa traburudu wotaa] Simona i Garfunkela. Obrzydliwe, metaliczne, elektroniczne echo, szczodrze domieszane do naszych głosów przez maszynę do karaoke, skutecznie maskuje moje niedociągnięcia. Szóste piwo (czyli końcówka trzeciego zestawu) maskuje je jeszcze lepiej. Poza tym – Simon i Garfunkel też fałszowali.
Dostajemy brawa od wszystkich stolików i po darmowym piwie od barmana. Noc należy zaliczyć do udanych.
Kiedy o pierwszej nad ranem wracam z łaźni i przymierzam się do kolejnej rundy po okolicach na moim stalowym rumaku, czuję coś dziwnego. Nie do wiary, jestem śpiący! Tak wcześnie? No nic, trzeba to wykorzystać. Nocnym okiem Seana będę jutro, przede mną cały weekend. Wyciągam materac i futon z szafy, rzucam się na nie z ulgą. Życie, o dziwo, znowu okazało się nie być złe.
Mroźny poranek u wrót publicznej łaźni gajdzin cuchnący.
Parafraza haiku pióra Issa (1794).
Coś tu jest nie tak. Coś jest zdecydowanie, całkowicie, bezwzględnie nie tak. Wrzucam do plastikowej miski mydło, szampon i ręcznik, chwytam miskę pod ramię i wychodzę z łaźni, usiłując zrozumieć, co się właściwie zdarzyło. I dlaczego.
Było tak: poszedłem dzisiaj do łaźni jak co dzień. Około jednej trzeciej mieszkań w tej dzielnicy nie ma łazienek, więc łaźnie są dosłownie co krok. Moja jest po prostu najbliżej, około 200 metrów. No więc jak zawsze wszedłem i ruszyłem do części męskiej, gdzie dostałem mój numerek i obowiązkowe kapcie, złożyłem ubranie w szafce i udałem się do myjni, czyli pomieszczenia, gdzie siada się na malutkim, plastikowym stołku, po czym myje z pomocą mydła (własnego) i prysznica. Jak na razie wszystko w porządku.
Chociaż nie, zaraz – nikt się do mnie nie odezwał ani mnie nie zaczepił, a ludzie zazwyczaj nawiązują ze mną w myjni rozmowę. Niektórzy podglądają ukradkiem, ciekawi, czy prawdą są powszechne mity o ogromnej włochatości gajdzinów, nie mówiąc o imponujących ponoć rozmiarach ich narządów rozrodczych. Inni otwarcie nawiązują rozmowę, zawsze ciekawi, czy jestem Amerykaninem (wszyscy wiedzą, że cudzoziemiec równa się Amerykanin, nieprawdaż?), co robię w łaźni publicznej, jak długo jestem w Japonii, czy mi się tutaj podoba i jak mi smakuje japońskie jedzenie. A dziś – ściana milczenia. Jakby wszyscy udawali, że mnie nie widzą.
Poważne problemy zaczęły się jednak później. Wyszedłem ja sobie z myjni do łaźni właściwej, czyli pomieszczenia z wannami, żeby zgodnie z tysiącletnią tradycją pomoczyć się w gorącej wodzie. Właściwie wannami trudno to nazwać, to są raczej takie małe baseny. Również zgodnie z tradycją zasłaniałem się skromnie malutkim ręcznikiem, zwanym po japońsku uroczo modeschi taoru. Wybrałem największą wannę – było w niej dziś tylko pięć osób – i zacząłem się zanurzać, powoli, bo woda była BARDZO gorąca. W tym samym momencie wszyscy lokatorzy wanny z kamiennymi twarzami zaczęli się podnosić i śpiesznie wychodzić z wody! Usiadłem, zaalarmowany, i rozejrzałem się wkoło. Ewidentnie moje pojawienie się w wodzie wywołało masowy exodus.
Wylazłem z wanny, ociekając wodą, i zacząłem kierować się w stronę drugiej. W oczach jej lokatorów wyczytałem zamiar natychmiastowej dezercji, gdybym tylko spróbował się zbliżyć do wody.
– Ale ja się umyłem... – bąkam, totalnie zbity z tropu.
Odpowiada mi kamienne milczenie.
Czy uchyliłem w czymś świętej japońskiej etykiecie? Chyba nie, chodzę przecież do łaźni od dwóch lat i nigdy nie było problemów. Na pewno nie pomyliłem kapci łaziennych z kapciami do WC, co oczywiście byłoby obrazą boską i ludzką, a przy okazji przyczyną rozlicznych chichotów. Dziś, niestety, nikt nie chichotał. Odniosłem raczej wrażenie, że wszyscy udają, że jestem niewidzialny.
Wpadam do domu i dzwonię do Seana. Znamy się już od paru tygodni i niejeden zestaw zamówiliśmy w okolicznych pubach.
– Cześć, Sean, słuchaj, byłeś dziś w swojej łaźni?
– Czekaj, właśnie miałem do ciebie dzwonić. Tak, byłem, ale nie wszedłem: przed wejściem wisi tabliczka z napisem, że gajdzinów nie wpuszczają!
Ciężkie życie gajdzina non grata. Tutaj, na szczęście, nie wolno nam tylko parkować.
– Cooooo???
– Dokładnie! A u ciebie to samo?
– Aż tak źle nie jest, ale ostracyzm wannowy też nie był specjalnie przyjemny – opowiadam Seanowi o moich niedawnych przejściach.
– Co się mogło stać? Może Ameryka wypowiedziała Japonii wojnę?
– Nie wiem, ale powiem ci, co w tej sytuacji robi dziennikarz.
– Chcesz robić wywiady na ulicy? Sądząc z reakcji bywalców mojej łaźni, nikt ci nic nie powie...
– Nie, jest szybsza metoda – chwytam gazetę.
– OK, oddzwonię do ciebie.
Szybko przebieram się z hakamy (czyli rodzaju piżamy, w której naród tradycyjnie udaje się do łaźni) w normalne ubranie i zaczynam przetrząsać stosy moich papierów. Jest: dzisiejsza edycja „The Daily Yomiuri". Gazeta ma zaledwie szesnaście stron, jako że jest skróconym, anglojęzycznym wydaniem dziennika „Yomiuri Shinbun" przeznaczonym dla gajdzinów. Już na drugiej stronie znajduję artykuł, który dość dobrze może uzasadniać nasze perypetie:
Wszystko jasne – do Japonii zawitał AIDS. Kraj do tej pory bardzo dumny z tego, że miał zero przypadków zakażeń HIV, nagle wkroczył w nową erę. A jak wiadomo, AIDS równa się cudzoziemcy. Ciężki będzie teraz los gajdzina w łaźni. Ale wiem już, co zrobię, przynajmniej dzisiaj. Chwytam za telefon.
– Sean, już wiem, co się stało, i wiem, gdzie możesz się umyć. W czasie moich nocnych wędrówek rowerowych trafiłem na jakąś boczną ulicę w Higashi Nagasaki i znalazłem tam kabiny kąpielowe. Wrzucasz sto jenów i masz za to pięć minut gorącej wody pod prysznicem. Kabiny są lśniąco czyste, codziennie myte i dezynfekowane. To bliżej ciebie niż mnie, więc zaraz wskoczę na rower i przyjadę, OK?
Dwadzieścia minut później maszerujemy z Seanem do kabin w Higashi Nagasaki. On też znalazł artykuł o pani z Kobe, ale nie dostrzegł w nim przyczyny naszych zgryzot:
– Przecież ta kobieta, wiadomego zresztą zawodu, wyznała historię bliższych spotkań trzeciego stopnia z Japończykami, a nie z gajdzinami!
– Sean, zaśpiewałbym ci piosenkę „Oj naiwny, naiwny, naiwny, naiwny jak ćma", tylko byś jej nie zrozumiał... Japońskie gazety, pisząc o wszystkich możliwych negatywnych zjawiskach społecznych, uwielbiają sugerować, kto jest temu wszystkiemu winien – oczywiście OBCOKRAJOWCY. Kto zaraził panią z Kobe? Obcy marynarz. Gdzie narodził się AIDS? Oczywiście za granicą. Gdyby nie źli, niedobrzy, rozpustni cudzoziemcy, to zdrowy, szlachetny i cnotliwy japoński naród NIGDY nie nabawiłby się tej klątwy! – peroruję, natchniony.
– Zaraz, zaraz, co do tych cnót, to ta pani z Kobe chyba była Japonką...? – z przewrotnym błyskiem w oku zauważa Sean.
– A, przepraszam, czy to było gdzieś napisane? Przecież wiadomo (a przynajmniej tak twierdzą oficjalne statystyki), że dziewięćdziesiąt procent prostytutek to gajdzinki: Filipinki, Tajki, Koreanki i Rosjanki, pracujące tutaj nielegalnie na wizach „artystycznych", czyli dla tancerek.
Skręcamy z ulicy targowej w wąską dróżkę na tyłach świątyni. Po prawej cmentarz rozmiaru dziesięciu metrów kwadratowych.
– No, to fakt, ale – kapituluję po chwili – gdyby ona nie była Japonką, to gazeta z całą pewnością nie omieszkałaby o tym napisać. Ale zaraz, kto mówi, że ona była prostytutką? Przecież ona mogła mieć po prostu wielu mężów!
Sean odpowiada mi tylko długim i wymownym spojrzeniem i na tym kończymy temat, bo dotarliśmy właśnie do kabin. Są trzy – i w nocy, kiedy je mijałem, nigdy nie były zajęte, teraz zajęte są dwie, więc Sean szybko wskakuje do ostatniej.
Przede mną kilka minut czekania, bo nie mam co robić z wieczorem; może Sean da się namówić na jakieś piwko. Jest gorąco i parno. Inwestuję ¥100 w puszkę mrożonej kawy z mlekiem ze stojącej na brzegu ulicy maszyny. Po naciśnięciu guzika migają kolorowe diody – to rodzaj gry losowej: kiedy diody się zatrzymają w określonej pozycji, można dostać drugi napój za darmo. Prawa rachunku prawdopodobieństwa jednak w moim przypadku nie działają, bo kupując średnio jeden napój dziennie, przez dwa lata powinienem chyba już coś wygrać, a jeszcze nigdy mi się nie udało. Ale Takahashi-san twierdzi, że w samym zeszłym roku wygrał dwa razy, więc chyba to mój brak szczęścia.
Z pierwszej kabiny wychodzi – na oko – dwudziestoletnia niewiasta, z mokrymi włosami i w lekko mokrej koszulce. Migdałowe oczy, drobny nosek, śliczne usta, nogi do samej ziemi i co lepsze – a w tym kraju rzadkie i cudowne – ma nawet biust... Panienka znika za rogiem ulicy, a ja obserwuję z wielkim zainteresowaniem, ale już nie dziewczynę, tylko Seana, który zdążył ukończyć swoje ablucje i stoi przed kabiną z szeroko rozdziawionymi ustami i wybałuszonymi oczami.
Wszechobecne automaty z napojami i wszechobecne atrakcje (w rozumieniu Seana).
– Eee, widziałem ładniejsze – mówię lekceważąco, jak przystało na starego wygę.
– Chyba w twoich snach – dyszy Irlandczyk. – Platoński ideale kobiety, na imię ci Japonka...
– Dobra, dobra, nie przesadzaj, poznam cię z moją uczennicą Keiko Matsunami, to zobaczysz platoński ideał, który żyje i przychodzi do mnie na lekcje dwa razy w tygodniu. Chodźmy, muszę kupić coś do jedzenia.
Idziemy wąskimi uliczkami Higashi Nagasaki, które dziś przybrane są lampionami i papierowymi kwiatami – widocznie nadchodzi miejscowy festiwal uliczny. Trzeba się dowiedzieć kiedy – festiwal to wspaniała rzecz. Gdy mijamy miejscowy sklepik z nieruchomościami, czyli fudōsan, coś każe mi się zatrzymać.
– Zaczekaj, Sean, chciałbym sprawdzić, czy w tej okolicy są mieszkania do wynajęcia.
– Sprzykrzyło ci się w Senkawa?
– Senkawa jest OK, ale nie ma tam miejscowej świątyni, nie ma takiej głównej ulicy z masą sklepików, wiesz, nie jest to typowa wioska. Ale przede wszystkim – nie ma kabin kąpielowych...
– No coś ty, cała ta histeria z AIDS szybko przeminie!
– Ja wiem, ale jakoś... chyba nie będę już nigdy chciał iść do tej mojej łaźni. A w ogóle to byłeś u mnie, gdy nieśliśmy ten telewizor, widziałeś, jaki rozmiar ma moje mieszkanie.
– No fakt, cztery i pół maty... Ja mam pokój o rozmiarze sześciu mat.
– No widzisz, a mnie się nawet marzy coś w rodzaju cztery i pół plus sześć, i z własnym WC! O własnej łazience chyba nie ma co marzyć... A może?
– Ty burżuju! – śmieje się Sean. – No dobrze, zobaczmy. Ja, co prawda, nic nie rozumiem z tych ogłoszeń, ale może mi objaśnisz i wyjdzie z tego jakiś artykuł do mojej irlandzkiej gazety?
– Proszę bardzo, tylko pamiętaj o tantiemach dla mnie...
Cała szyba sklepiku z nieruchomościami jest zalepiona ogłoszeniami, które wyglądają mniej więcej tak:
1. Podstawowa informacja: czy to dwupiętrowy dom drewniany (apāto, od angielskiego apartment), czy wyższy, z betonu (mansion). Za mansion płaci się duuużo, dużo więcej. W apāto jest WC (albo i nie – u mnie w Senkawa są dwa wspólnie używane WC na pięć małych mieszkań), ale łazienka rzadko. Natomiast w mansionie zawsze jest łazienka, a w jednym z pokojów może być nawet luksus nad luksusami: klepka zamiast tatami, czyli maty ze sprasowanej słomy ryżowej. Osobiście wolę tatami, ale klepka ma tę zaletę, że można na niej postawić prawdziwy stół i krzesła.
2. Rozmiary pokojów. Jednostka powierzchni to mata tatami. Standardowa japońska mata podłogowa ma 90 na 180 cm, czyli 1,6 metra kwadratowego. To mieszkanie ma dwa pokoje: cztery i pół maty (7,4 m2) i 6 mat (9,7 m2). Jest to więc typowa kwatera (17 m2) dla rodziny z dzieckiem czy dwójką dzieci.
3. Tutaj widać, czego możemy oczekiwać po mieszkaniu: LDK to skrót od angielskiego Living-Dining-Kitchen opisującego funkcje większego pokoju: jest on połączeniem pokoju dziennego z kuchnią i jadalnią. W praktyce w kącie pokoju jest po prostu minikuchnia, czyli jedna szafka ze zlewem, druga na kuchenkę gazową oraz miejsce na lodówkę. Ten mniejszy pokój to będzie więc sypialnia (sądząc z rozmiaru mieszkania – dla trzech osób albo rodziny z dwójką dzieci).
4. „Dodatki funkcjonalne": ubikacja, szafka na buty, szafa wnękowa na pościel.
5. Najbliższa linia metra i nazwa stacji oraz co bardzo ważne: ile jest minut (piechotą) od stacji.
6. Jeszcze ważniejsze: miesięczny czynsz... Tutaj: 39 tysięcy jenów, czyli około 1400 zł.
7. Na wypadek, gdyby ktoś pomyślał, że wystarczy mieć w kieszeni niecałe 4 many5, aby się tu wprowadzić: to jest reikin, czyli bezzwrotna opłata. Tutaj w wysokości dwóch czynszów.
8. Shikikin, czyli kaucja – też dwa czynsze. Kaucja jest zwrotna, choć zwykle nie w całości, bo po paru latach gospodarz odejmie z niej trochę na koszty drobnych napraw związanych ze zużyciem mieszkania. Należy wtedy tylko się modlić, żeby nie potrącił za wymianę mat tatami, bo to naprawdę drogie.
9. Wiek budynku – pozwala ocenić, czy to lśniący nowością domek (wiek od 0 do mniej więcej 7 czy 8 lat), czy rozpadająca się rudera (powyżej 15 lat). W tym wypadku coś pośrodku.
10. Kiedy będzie się można wprowadzić? Tutaj – natychmiast.
11. Adres. Jak zauważył mój kolega, gdyby w Polsce umieszczano w ogłoszeniu adres, to co drugi spryciarz udałby się prosto do gospodarzy, omijając agenta...
12. Czego w tym ogłoszeniu nie wymieniono (bo dla Japończyka rozumie się samo przez się), to ostatnia opłata – prowizja agenta. Kolejny miesiąc czynszu...
Sean jest pod wrażeniem i pilnie notuje. Ja wczytuję się w ogłoszenia i widzę kilka obiecujących. Jest wczesny wieczór, ale agent jeszcze pracuje. Wchodzimy do środka.
– Dobry wieczór, czy mogę się dowiedzieć o mieszkania do wynajęcia w tej okolicy?
– Niestety, nie mamy żadnych.
– Żadnych?
– Żadnych.
– A te wszystkie ogłoszenia na zewnątrz?...
– Jest mi niezmiernie przykro.
Wychodzimy. Sean jest skonfundowany.
– Czy ja dobrze zrozumiałem, co on powiedział? Że NIC nie ma?
– Niestety – wzdycham – dobrze zrozumiałeś.
– Ale...
– OK, zaraz ci wytłumaczę. To dłuższa historia. Ale czekaj, tutaj jest knajpa, da się wtrząchnąć miskę ryżu z kotletem za czterysta jenów. Idziemy?
Wchodzimy i siadamy za ladą. Restauracja jest tak mała i wąska, że wszystkie siedzenia są przy ladzie – na stoliki w ogóle nie ma miejsca. Bardzo wesoła (i ładna) kelnerka przyjmuje zamówienie, po czym kucharz, chyba jej brat (widać podobieństwo rodzinne), przyrządza nam wieczorną strawę. A ja ruszam do wyjaśnień.
– Widzisz, Sean, nie we wszystkich fudosanach gajdzini są, że tak powiem, mile widziani. To nawet nie wina agentów. Po prostu wielu gospodarzy, czyli właścicieli takich mieszkań do wynajęcia, stawia twardy warunek: „Wynajmuję tylko Japończykom".
– Czy oni aż tak nas nie lubią?
– To nawet nie to. Po prostu się boją. Boją się masy rzeczy, a miejscowa prasa sensacyjna pomaga te obawy rozdmuchać. Boją się więc, że nas nie zrozumieją (jak wiadomo, gajdzin nie umie mówić po japońsku). Boją się, że będziemy chodzić po pokojach w kapciach do WC. Boją się, że nie uszanujemy świętych mat tatami i wejdziemy na nie w zabłoconych butach. Boją się, że wynajmą mieszkanie jednemu gajdzinowi, a po tygodniu będzie już w nim mieszkało jego dwunastu kuzynów z Pakistanu. Boją się naszej bezpośredniości, bezczelności, inności... no wiesz, chyba wczoraj tutaj nie przyjechałeś.
Rozłamujemy pałeczki i atakujemy nasz ryż.
Sean smętnie kiwa głową.
– Pamiętam, u mnie też nie było wesoło. Ale gospodyni, mimo że stara i przygłucha, jest OK. Oczywiście moja sponsā6 musiała
jej długo tłumaczyć (bolało ją potem gardło przez tydzień), że ja jestem grzeczny, cichy, spokojny i nie mam dwunastu kuzynów w Pakistanie.
– Więc sam widzisz. A w tym fudosanie, gdzie przed chwilą byliśmy, właściciel mógł mieć właśnie takie złe doświadczenie. Może jakiś gajdzin nie płacił czynszu i nie chciał się dać usunąć? Japońskie prawo broni wynajmującego i nie pozwala zbyt łatwo wyrzucić go na bruk, to też poważne źródło strachu dla gospodarzy i gospodyń.
Nasze jedzenie jest już gotowe, więc rozłamujemy drewniane pałeczki i atakujemy ryż, ku wielkiej uciesze dziadka spożywającego swoją porcję w kącie. Po chwili przychodzi spodziewana pochwała naszych niezwykłych jak na gajdzina (według japońskiej opinii) umiejętności trzymania pałeczek, na co odpowiadam standardowo, że szanowny dziadek też doskonale daje sobie radę ze swoimi pałeczkami. Tym razem nie trafiłem, bo dziadek jest skonsternowany i ewidentnie nie rozumie, że to miał być dowcip, więc na wszelki wypadek chichocze grzecznie. Ja też się do niego uśmiecham i następuje pełne zbratanie dusz.
W końcu Sean odkłada pałeczki, przeciąga się i mówi:
– No to co zrobisz z tym mieszkaniem?
– Że w jednym fudosanie mnie nie chcą, to nie znaczy, że we wszystkich. Między Higashi Nagasaki a Kanamechō jest ich pięć.
– Ty naprawdę znasz okolice!
– Cóż, to mój demon bezsenności gna mnie nocami po tutejszych uliczkach. Myślę, że mógłbym oprowadzać wycieczki po dużej części gminy Toshima, a nawet południowych rubieżach Nerima-ku i Itabashi-ku: Kanamechō, Senkawa, Nishi Nagasaki, Higashi Nagasaki, Ekota, Kotake Mukaihara, Takamatsu, Ōyaguchi... Jest już po siódmej, ale jeszcze mogą być otwarte. Jak nie masz co robić, to możesz mi potowarzyszyć.
– Pewnie, to świetny materiał do mojej gazety!
Płacimy i ruszamy w drogę. Następny przystanek: mały fudōsan na rogu głównej ulicy i tej prowadzącej na stację. Wchodzimy.
– Dobry wieczór! Szukam mieszkania w Higashi Nagasaki.
– Student?
– Właściwie kończę już studia i pracuję. Teraz mieszkam w Senkawa, ale wie pan, mam tylko cztery i pół maty, chciałbym coś ciut większego...
– Rozumiem. Pana budżet?
To brzmi zachęcająco. Facet jest uprzejmy i nie boi się gajdzina.
– Chciałbym coś do trzech manów...
Agent wertuje grube zeszyty ze wszystkimi aktualnymi ofertami. Po chwili mówi:
– Taak, mamy tutaj kilka ofert, które powinny pana zainteresować. Czy mam dzwonić do właścicieli?
– Tak, bardzo proszę!
Agent wykręca numer i zaczyna:
– Dobry wieczór, tutaj sklep z nieruchomościami w Higashi Nagasaki 1chōme. Proszę mi łaskawie wybaczyć, że zajmuję czas szanownej pani. Mam klienta zainteresowanego pani mieszkaniem, ale jest to cudzoziemiec...
Drętwieję. Teraz wszystko się wyjaśni.
– Tak. Tak, rozumiem. Tak, dziękuję bardzo – odkłada słuchawkę. – Niestety, to mieszkanie nie jest już dostępne.
Czytaj: gospodyni przestraszyła się gajdzina.
Po chwili scenariusz się powtarza, ale tym razem rozmowa jest dłuższa, a mina agenta coraz bardziej pogodna, więc i ja zaczynam mieć nadzieję. Mieszkanie, w sprawie którego trwają negocjacje, jest trochę ponad mój budżet: 4 many (około 1400 zł) miesięcznie. Pewnie dlatego, że to tylko 5 minut od stacji. Dwa pokoje: sypialnia 4,5 maty oraz LDK (salono-jadalnio-kuchnia) 6 mat. Jest WC. Dla mnie – luksus.
Po chwili agent przykrywa dłonią słuchawkę i pyta:
– Czy mówi pan po japońsku?
Ignoruję fakt, że jakby nie było, rozmawiamy w tym języku od 15 minut, i odpowiadam pokornie:
– Nie najlepiej, ale porozumieć się umiem, nie będzie problemów.
Następuje dalsza konwersacja, z której zresztą nie wszystko rozumiem: agent jest bardzo grzeczny, a zawiłości form grzecznych, grzeczniejszych, jeszcze grzeczniejszych, uniżonych, płaszczących się u stóp i takich, w których mówiący kopie pod sobą dołek, posypuje się piaskiem i poklepuje po głowie łopatką, są dla mnie jeszcze nie do przebicia. W końcu nie jestem z wykształcenia japonistą, tylko anglistą.
Wreszcie jednak słuchawka znowu zostaje zakryta i padają tak wyczekiwane słowa:
– Właściciel będzie zaszczycony możliwością spotkania się z panem. Jaki termin panu odpowiada?
– A co by pan powiedział na... teraz?
Agent marszczy się lekko. Jacy ci gajdzini w gorącej wodzie kąpani. Wraca do rozmowy.
– Właściciel pana oczekuje. Tak się składa, że ja już miałem zamykać. Przejdę się z panem i pokażę drogę. To blisko.
Zgadzam się ochoczo, równie podniecony jak Sean, który z zapałem notuje coś w swoim reporterskim zeszycie. Agent zamyka sklep na kłódkę i rusza z nami. Przeżywam moment paniki: czy nie powinienem był umówić się na jutro i przyjść z moim sponsą? Szansa, że ktoś zgodzi się wynająć mieszkanie cudzoziemcowi bez sporej dozy perswazji ze strony jakiegoś szacownego japońskiego obywatela mówiącego eleganckim i wykształconym językiem, jest bardzo nikła. A mój sponsā mówi bardzo pięknie, jest profesorem fizyki na jednym z tutejszych uniwersytetów. Ale już za późno. Bogu dzięki, że poszedł ze mną agent.
Domek faktycznie jest bardzo blisko. Doskonale – tylko sto metrów od kabin kąpielowych, które zaledwie parę godzin temu poddały mi myśl o przeprowadzce!
Jest to typowy, japoński dom rodzinny. Parter i jedno piętro. Na pewno zbudowany był dla dużej rodziny, ale z czasem dzieci wyprowadziły się od rodziców i została pusta przestrzeń. W takich wypadkach część pokojów na piętrze przerabia się na mieszkanie do wynajęcia: polega to na usunięciu drzwi prowadzących do tych pokojów oraz wybiciu w ścianie domu wejścia, do którego dobudowuje się prowadzące z zewnątrz metalowe schodki. W środku wystarczy jeszcze skonstruować minikuchnię oraz, jeśli stawiamy na standard światowy, własne WC i voilà – komfortowy apartament gotowy dla chętnych. I zasobnych w gotówkę.
Agent dzwoni do drzwi wejściowych. Po chwili rozsuwa je pani w średnim wieku. Kłaniam się w pas i cały czas zgięty podaję obiema rękami moją wizytówkę. Kątem oka widzę uznanie w oczach całej trójki: gospodyni, agenta i Seana. Ja dziękuję w myśli bogom, że wziąłem ze sobą portfel. Człowiek, jak wiadomo, składa się tutaj z ciała, duszy i wizytówki.
Gospodyni zaprasza nas do środka. Robię wielką demonstrację ze zdejmowania butów w przedpokoju, aby zaprezentować potencjalnego lokatora jako Gajdzina Ucywilizowanego, który wie, że wejście do domu w butach jest daleko gorszym przestępstwem niż np. wyniesienie jego zawartości pod osłoną zmroku. W istocie, pewien znajomy policjant opowiadał mi, że niejednego japońskiego włamywacza ujęto, ponieważ zostawił przed wejściem do mieszkania swoje buty, a kiedy został przestraszony, wyskoczył przez okno – i w skarpetach daleko nie uciekł.
Domy: nowy i stary (ten po prawej), ustawione w przepisowej odległości, czyli na wyciągnięcie ręki, po to, żeby móc oglądać wiadomości w telewizorze sąsiadów.
Stoimy w przedpokoju i zaczyna się wypytywanie: skąd jestem, co tu robię, ile mam lat, jak mi się podoba Japonia... Kiedyś chyba będę musiał nagrać odpowiedzi i odtwarzać je przy takiej okazji z kieszonkowego magnetofonu. Notabene w tym ciągłym wypytywaniu nie ma nic japońskiego, dokładnie na to samo skarżył mi się Japończyk mieszkający w Polsce.
– Czy chciałby pan obejrzeć mieszkanie? – pyta gospodyni.
– Tak, bardzo proszę i ogromnie dziękuję – odpowiadam z ukłonem. Oczy gospodyni mówią: „Ten młody człowiek umie się zachować. Co nie znaczy, oczywiście, że jako gajdzin nie zamorduje nas tutaj wszystkich oraz nie spali domu. Ale cóż, trzeba iść z duchem czasu; może powinnam dać mu szansę?".
Wchodzimy po wąskich, stromych schodkach na metalową galeryjkę biegnącą wzdłuż tylnej ściany domu. Prowadzą z niej drzwi do dwóch mieszkań; naprzeciwko nich jest galeryjka osłonięta plastikowym ekranem – to przed oczami ciekawskich, to znaczy lokatorów następnego budynku odległego o jakieś trzy metry. Mieszkanie jest czyste i robi na mnie znakomite wrażenie. Szukając mojej obecnej kwatery w Senkawa, byłem już w mieszkaniach tak brudnych i zniszczonych, że termin „slumsy" byłby dla nich niezasłużonym zaszczytem.
– Jest tutaj niezwykle czysto i ładnie – zwracam się do gospodyni.
– Ogromnie panu dziękuję. To bardzo skromne mieszkanie – odpowiada gospodyni, spuszczając oczy, ale widzę, że jest zadowolona.
Trochę żałuję, że w rozsuwanych oknach nie ma przezroczystych szyb, ale to luksusy zarezerwowane raczej dla mansionów. W apāto okna są z szyb półprzezroczystych, fakturowych, takich jak w drzwiach do pokojów mieszkania moich dziadków na warszawskim Mokotowie, gdzie się urodziłem i wychowałem. Chodzi tutaj o prywatność, a trochę też o osłabienie wrażenia koszmarnej ciasnoty: gdyby okna były przezroczyste, jedynym widokiem byłyby okna sąsiadów. Odległe o dwa metry. A czasem o metr...
– Czy w mieszkaniu jest może ogrzewanie gazowe? – pytam gospodyni.
– Niestety, bardzo przepraszam.
– Nie, nie, to nie szkodzi – śpieszę zapewnić. – Naprawdę wszystko jest znakomite.
Zwracam jeszcze uwagę na prawie nowe maty na podłodze – to ważne, bo oznacza, że jak się będę wyprowadzał, to gospodyni nie każe mi płacić za wymianę mat. Tego jednak już nie mówię, żeby nie okazać zbyt wiele entuzjazmu. Mogłoby to wpłynąć na cenę.
Po licznych ukłonach i zapewnieniach o wzajemnej sympatii ruszamy w drogę. Agent jest bardzo zadowolony, czuje, że dobił targu. Umawiamy się na niedzielę rano w jego sklepie, żeby obgadać szczegóły. Mnie to nawet na rękę, bo naprawdę chcę się jeszcze przespać z ideą nowej kwatery. Trzy godziny temu nie przyszłoby mi nawet do głowy szukać nowego mieszkania! Czy nie gnam z tym za szybko? Czy dam radę płacić czynsz dwa i pół razy wyższy od obecnego?
– No i jak, Sean, podobało ci się?
– Mieszkanie bomba i blisko mnie, co też ma swoje dobre strony. Ale przede wszystkim ten budynek, co stoi za nim, wiesz, tam gdzie wychodzi twoje okno z kuchni, to jest apāto dla dziewcząt!
– Nawet tego nie zauważyłem. Byłem zajęty oglądaniem mieszkania, ale znając ciebie, nie dziwię się, że byłeś zajęty tylko oglądaniem moich przyszłych sąsiadek, zamiast mi doradzić w sprawach stanu ścian i mat na podłodze – odpowiadam zgryźliwie.
– Poza tym nie wszystko zrozumiałem z twojej rozmowy z gospodynią i agentem – ciągnie Sean, niewzruszony. – Czy ty tam pytałeś o gaz?
– A tak, no wiesz, czy mają taki zawór w ścianie do podłączenia piecyka gazowego. Bo jak nie, to będę musiał grzać naftą.
Mina Seana wyraża generalny brak zrozumienia, a ja uświadamiam sobie, że on przyjechał do Japonii wiosną i jego pierwsza zima jest jeszcze przed nim.
– Słuchaj, Sean, jestem wyczerpany psychicznie i fizycznie całym tym polowaniem na mieszkanie. Co byś powiedział na małe piwko? Ja stawiam. Opowiem ci wtedy wszystko, co zawsze chciałeś wiedzieć o ogrzewaniu mieszkań, tylko nie wiedziałeś, że chciałeś, jeśli wiesz, o co mi chodzi, Prosiaczku.
– Tylko nie Prosiaczku, a poza tym Irlandczyka na PIWO nie trzeba namawiać – zaciąga Sean śpiewnie. – Ekota?
– Ekota. Nie mam dziś nerwów na szukanie innego wodopoju i nie chcę ryzykować, że znowu nas gdzieś nie będą chcieli wpuścić, bo mamy za niebieskie oczy...
Wsiadamy do pociągu. Ekota to następna stacja. Przy wyjściu chłopak, który przecina bilety na bramce, pozdrawia mnie wesoło, bo był kiedyś moim uczniem. Akira Miyawaki – bardzo zdolny facet, teraz chyba studiuje w Musasino. Nie wiedziałem, że dorabia jako przecinacz biletów. Dziesięć milionów ludzi w tym mieście, a można wpaść na znajomego, niesamowite.
– Akira, pójdziesz z nami na piwo? To bliziutko.
– OK – szczerzy zęby. – Ale mam jeszcze czterdzieści pięć minut do końca wachty. Gdzie idziecie?
Wyjaśniam, po czym kierujemy się z Seanem w stronę znajomej uliczki. Zbiegamy po schodkach do The Pub. Barman wita nas uprzejmie i jak zwykle wyjaśnia Seanowi, z czego składa się zestaw, czyli setto. Zestaw pewnie będzie zawierał te same orzeszki i te same dwa piwa jeszcze za sto lat, ale on i tak będzie zawsze to wyjaśniał stałym klientom – myślę w zadumie. Coś jak Takahashi-san i jego wideokasety. Niezbadane są tajniki tej egzotycznej kultury.
Zdumiewające, jak wszechstronnym lekarstwem jest japońskie piwo. Pierwsza połowa zestawu już za mną, a czuję się młodszy o cztery bardzo intensywne godziny.
Czym się ogrzewa gajdzin: (od lewej) piecyk naftowy, koleżanka, piecyk elektryczny.
– No to co jest z tym gazem i naftą? – ponagla Sean. – Ja dostałem od mojej sponsy mały piecyk elektryczny, myślałem, że wszyscy tak ogrzewają mieszkania.
– Piecyki elektryczne mają swoje zady i walety – odpowiadam. – Strony mocne: wygoda. Strony słabe: prąd jest tutaj pierońsko drogi. Zbankrutujesz, przyjacielu. I będzie ci zimno. Pierwszej zimy miałem dwa piecyki elektryczne po tysiąc trzysta watów każdy. Wiesz, takie ze spiralą i małym, słabiutkim wiatraczkiem, który trochę popycha powietrze przez te spirale. Ale tak naprawdę to było ciepło tylko wtedy, gdy siedziało się przed tym piecykiem. No i nie mogłem włączyć obu naraz, bo korki strzelały. A przy jednym robiło się w pokoju plus piętnaście stopni w nocy. Ciut za zimno jak na mój gust.
– A ja myślałem, że wy, Polacy, jesteście raczej przyzwyczajeni do warunków ekstremalnych...
– Nie, my mamy taki wynalazek, którego Japonia jeszcze nie odkryła: centralne ogrzewanie. Ale wracając do technik przetrwania tokijskiej zimy, piecyków elektrycznych nie polecam, chyba że wykombinujesz, jak ominąć miernik elektryczny. Nie jest to proste, a japońskie więzienia nie są ani wygodne, ani ciepłe. Dużo tańszy jest gaz.
– Dlatego pytałeś?
– Dlatego pytałem. Tylko, niestety, bardzo mało mieszkań jest podłączonych do gazu. Jeśli są, to w ścianie za klapką jest zawór i tam właśnie podłącza się piecyk gazowy.
– No, ale widziałem w tym mieszkaniu kuchenkę gazową.
– To na butlę. Jakbyś próbował podłączyć piecyk i ogrzewać dwa pokoje z takiej butli, toby ci się skończyła po jednym dniu. Nie, żeby ogrzewać gazem, trzeba być podłączonym do takich wielkich butli, które stoją czasem za domem. Nie chciałbym zresztą być w pobliżu, kiedy trzęsie. A jeszcze poczekaj, zobaczysz, jak potrafi trząść. Przez te trzy miesiące, odkąd tu jesteś, był akurat spokój.
– Opowiedz mi o najmocniejszym trzęsieniu ziemi, jakie przeżyłeś – zamawia Sean, z ołówkiem nad swoim reporterskim notesem.
– Zaraz, zaraz, chwileczkę, teraz mówimy o ogrzewaniu. Do trzęsień ziemi możemy przejść przy drugim zestawie. Więc jest tak... gdzie ja doszedłem?
– Do gazu. Że go nie masz.
– Aha, no tak, więc tym samym dochodzimy do trzeciej, najtańszej formy ogrzewania: nafta. Widziałeś na rogu twojej ulicy i tej, która dochodzi do głównej, sklep z naftą?
– Widziałem. Tylko nie wiedziałem, że to nafta.
