Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saudyjscy mężowie decydują o losie swoich żon, a narzędziem ich władzy często stają się dzieci.
Poruszająca historia kobiety, która straciła prawo do opieki nad swoimi dziećmi, a losu jednego z nich nigdy nie poznała… Saudyjski książę Badr Al Saud był rozczarowany, że jego dziecko urodziło się z wadą genetyczną i postanowił ukarać za to żonę. Kobieta mogła spędzić ze swoim synkiem jedynie kilka minut - później już nigdy go nie zobaczyła. To jednak nie był koniec jej kary. Niedługo po porodzie trafiła do Dar Al Reaya. To okryte złą sławą powszechnie znane ośrodki dla saudyjskich kobiet, które są nieposłuszne i nie zachowują się zgodnie ze społecznymi oczekiwaniami. Miejsc tych nikt nie nazywa więzieniami, choć są ich najokrutniejszą wersją. Kobiety trafiają tam bez wyroku sądu, na wyłączne życzenie swojego prawnego opiekuna - męża, ojca, brata… O koszmarze Dar Al Reaya, walce o dzieci i okrucieństwie systemu, który za nic ma uczucia matki, w rozdzierający serce sposób opowiada Marcinowi Margielewskiemu bohaterka jego kolejnej książki. A korzystając z okazji, zadaje swojemu byłemu mężowi pytanie, co zrobił z ich najmłodszym synkiem, zaginionym arabskim księciem.
Marcin Margielewski- pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: "Jak podrywają szejkowie" (2019), "Była arabską stewardesą" (2019), "Zaginione arabskie księżniczki" (2020), "Tajemnice hoteli Dubaju" (2020), "Urodziłam dziecko szejka" (2020), trzytomowej serii "Niewolnicy" (2021), "Porzuciłam islam, muszę umrzeć" (2022), "Wyrwana z piekła talibów" (2022) oraz "Kłamstwa arabskich szejków" (2022).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Marcin Margielewski, 2023
Projekt okładki
Michał Kubacki
Zdjęcie na okładce
Rawpixel
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8295-448-7
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
Często słyszę pytanie, skąd czerpię tematy do moich książek, jak znajduję bohaterów. Zawsze odpowiadam tak samo: po napisaniu swojej pierwszej książki byłem przekonany, że będzie moją ostatnią. Przecież szansa na spotkanie kogoś takiego jak szejk prawdopodobnie zdarza się raz w życiu, nigdy więcej się nie powtórzy. A nawet jeśli, to trudno będzie czymkolwiek przebić wywiad z nim. Jak bardzo się myliłem, pokazał już pierwszy tydzień po wydaniu Jak podrywają szejkowie, kiedy zaczęły do mnie docierać informacje o historiach wartych opisania.
Od tego czasu w moim życiu pojawiło się mnóstwo niesamowitych opowieści i fantastycznych ludzi, którzy je ze sobą przynieśli. Tak było i tym razem.
Podczas pracy nad Kłamstwami arabskich szejków usłyszałem historię zaginionego księcia, a przy okazji dostałem kontakt do osoby, która kiedyś nosiła go pod sercem i wie o nim najwięcej, choć niestety nie ma pojęcia, co się z nim stało. Tego właśnie od lat próbuje się dowiedzieć. Nie zaginął, jak wielu innych, za sprawą księcia Mohammeda bin Salmana, bo gdy się urodził, MBS był jeszcze nastolatkiem. Poza tym z pewnością nie widziałby w nim konkurenta do saudyjskiego tronu, a głównie takich bierze na celownik przyszły król. Powody, dla których mały książę zniknął bez wieści, są znacznie bardziej okrutne i nie mają nic wspólnego z polityką.
Bohaterka tej historii zdecydowała się ją opowiedzieć, bo stwierdziła, że świat interesuje się podobnymi sprawami tylko wtedy, gdy spłyną krwią. Wcześniej są dla niego przezroczyste.
O Candice Cohen-Ahnine prasa zaczęła się rozpisywać dopiero wtedy, gdy wypadła z okna apartamentu przy Polach Elizejskich w Paryżu. Wcześniej nikt nie interesował się jej wieloletnią walką z byłym mężem – saudyjskim księciem – o opiekę nad ich córką.
Pochodząca z Polski katarska księżniczka Kasia Al Thani również nie była dla mediów wystarczająco ciekawym tematem, gdy walczyła o prawa do opieki nad swoimi trzema córkami, które są owocem jej związku z wujem obecnego i synem byłego emira Kataru. Stała się „atrakcyjna”, dopiero gdy znaleziono ją martwą w jej hiszpańskim apartamencie.
To efekt okrutnego mechanizmu, którego doświadczają kobiety w podobnych sytuacjach. Gdy walczą o swoje dzieci, jak normalne, kochające matki, społeczeństwo nie widzi w tym nic szlachetnego, wręcz przeciwnie – ocenia je bardzo surowo. Przecież same są sobie winne, po co wychodziły za Araba? Zupełnie jakby pochodzenie determinowało charakter, a w krajach niearabskich nie było rozwodów i walki o dzieci.
Kiedy w wyniku tej walki kobiety w różnych okolicznościach giną – a niestety nie są to odosobnione przypadki – stają się godne uwagi, a ich ocena diametralnie się zmienia. W oczach innych dopiero teraz stają się ofiarami, a spragniony sensacji świat nadstawia uszu, by poznać ich losy.
Postanowiłem przełamać ten okrutny schemat i opowiedzieć historię Emily bez sensacyjnych nagłówków. Niestety ona też nie ma szczęśliwego zakończenia – nawet sama bohaterka straciła już na nie nadzieję – jednak może posłużyć ku przestrodze. Nie, nie przed „złymi Arabami”, ale przed naiwnością, która niszczy wiele związków, niezależnie od szerokości geograficznej.
Emily sama przyznaje, że nie ma recepty, która mogłaby uchronić kobiety przed takimi sytuacjami, bo miłość zawsze daje nadzieję na szczęście. Przecież nikt nie bierze ślubu, zakładając, że za kilka lat będzie walczyć ze znienawidzonym współmałżonkiem o dzieci. Problem leży w prawie, które od czasów rzymskich nie potrafi sobie poradzić z rozwiązaniem trudnych małżeńskich spraw, a gdy do tego jedna ze stron wykorzystuje swoją przewagę nad drugą, sytuacja staje się jeszcze bardziej skomplikowana.
Poznajcie opowieść Emily. Historię wielkiej miłości, ogromnej straty, okrucieństwa i trwającej lata niepewności, bolesnej jak cięcie brzytwy. I spróbujcie nie oceniać, bo każde z nas, kochając, prawdopodobnie zrobiłoby to samo…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Eugène
Dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy?
Czy mamy to zapisane w genach czy w niebie?
Czy kształtują nas rodzice czy religia?
Czy na nasze losy wpływa barwa skóry czy cechy narodowe?
Naukowcy zdają się znać odpowiedzi na te pytania, choć niektórzy wciąż żarliwie dyskutują. Jedno jest pewne: nie jesteśmy białą tablicą do zapisania, jak chciał nas widzieć Arystoteles. Nie bierzemy się znikąd. Moim zdaniem nasz charakter, światopogląd i to, jak postępujemy z ludźmi, determinuje wiele czynników. Nie wiem, czy to prawda, czy po prostu moje własne wygodne wytłumaczenie dla zachowania ludzi, którzy mnie w życiu skrzywdzili, ale od lat konsekwentnie trzymam się tej wersji. Inaczej pewnie postradałabym zmysły – choć w pewnym momencie byłam tego naprawdę bliska.
Moja przygoda ze światem arabskim zaczęła się w dwa tysiące drugim roku, ale warto cofnąć się nieco ponad trzy dekady wcześniej, by poznać rodzinę mojego byłego męża i wydarzenia, które go ukształtowały, a tym samym naznaczyły moją przyszłość na zawsze.
Nigdy nie poznałam mojej teściowej – zmarła dziesięć lat przed tym, jak pojawiłam się w życiu jej syna – ale wiem, że to, co się z nią stało, miało ogromny wpływ na losy jej rodziny. Przez wiele lat wiedziałam tylko tyle, że umarła przedwcześnie, krótko po swoich czterdziestych urodzinach, ale nikt w rodzinie, łącznie z moim mężem, przez długi czas nie odważył się powiedzieć mi niczego więcej.
Zrobiła to dopiero siostra mojego męża w chwili, gdy sama nie mieszkała już na stałe w Arabii Saudyjskiej. Zupełnie jakby wcześniej rozmowa na ten temat była niemożliwa, jakby zagrażała jej bezpieczeństwu. I choć samo opowiedzenie jej historii zapewne nie sprowadziłoby na nią zagrożenia, było oskarżeniem wobec jej ojca i systemu, którego ten był wiernym wyznawcą. To zaś wystarczyło, by poważnie się narazić swojej rodzinie.
Hayat, bo tak nazywa się moja szwagierka, oraz Badr, mój mąż, bardzo przeżyli śmierć swojej matki, każde na swój sposób, ale tylko jedno z nich potrafiło nazwać jej prawdziwą przyczynę. Nigdy nie sądziłam, że kiedyś sama znajdę się w sytuacji, która złamie moje życie i zmieni je w pełną obsesji i smutku egzystencję.
Bardzo zaprzyjaźniłam się z Hayat. Był czas, kiedy odgrywała rolę mojej jedynej powierniczki. Doskonale rozumiała, przez co przechodzę, choć sama miała sporo szczęścia.
– Mówią, że to my, arabskie kobiety, cierpimy z rąk naszych mężów, ale to wcale nie zależy od pochodzenia. Zależy od męża – powtarzała często w naszych rozmowach. W tej kwestii rzeczywiście los się do niej uśmiechnął, choć jej małżeństwo w żaden sposób nie mieściło się w saudyjskich standardach. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła, była moją przewodniczką po nowym dla mnie świecie od dnia, gdy wylądowałam w tym pięknym kraju.
Do dziś pamiętam uderzenie wilgotnego gorąca, które przywitało mnie po przylocie. Zaskakująco przyjemne i zapraszające. Pamiętam też uśmiech mojego przyszłego męża w tym magicznym momencie. Łagodny i pełen miłości. Potrafił sprawić, że cały stres związany z tą podróżą w nieznane zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przy nim czułam się całkowicie bezpieczna, choć nic dookoła mnie się takie nie zdawało.
Zgodziłam się na ten lot z drżącym sercem i głową napakowaną historiami o Arabach, którzy porywają piękne kobiety w Europie i robią z nich swoje niewolnice seksualne. Nigdy w to nie wierzyłam i nawet mimo tego, co przeżyłam na Bliskim Wschodzie, uważam tę zbiorową odpowiedzialność, jakiej domaga się niewyedukowany – albo niepotrafiący spojrzeć na swoje własne podwórko – Zachód, za ogromną niesprawiedliwość.
Niemal dokładnie cztery lata wcześniej przyjechałam do Wielkiej Brytanii z Francji. Ponieważ przez całe życie mieszkałam w stolicy, postanowiłam uniknąć totalnego cliché w moim życiu i zamiast Londynu na swoje miejsce na Wyspach wybrałam Manchester. I poza trudnymi początkami nie żałowałam ani chwili. Zakochałam się w tym mieście i w ludziach, choć nie pozbyłam się swoich narodowych uprzedzeń względem Brytyjczyków. Odwzajemnianych zresztą na każdym kroku.
Oczywiście to bardzo niegroźne i raczej kabaretowe uprzedzenia, ale… No cóż, Brytyjczycy mają w sobie coś z wyspiarskiego snobizmu, w myśl którego dla zasady i wbrew wszelkiej logice masowo odmrażają sobie uszy tylko po to, by wszystko, co się da, zrobić inaczej niż reszta Europy.
To dlatego przekonują, że osobne krany z wrzącą i lodowatą wodą mają sens, choć coraz częściej instalują w swoich łazienkach te, które wodę mieszają. Nadal jednak nietrudno znaleźć konserwatystów w tej kwestii twierdzących, że Europejczycy muszą się bawić w wodnych didżejów, miksując wodę, bo przecież „tego nie da się ustawić”. Nie da się, jeśli jesteś Brytolem. Tematu wykładzin dywanowych wciąż jeszcze oklejających ściany, wanny i podłogi w wielu łazienkach lepiej nie poruszać – wystarczy wyobrazić sobie, jak prężną są farmą bakterii, robactwa, roztoczy i grzybów. I jeszcze słynne bed bugs. Pluskwy mieszkające w materacach i sofach wielu brytyjskich domów zrosły się chyba z tutejszym krajobrazem tak ściśle, że gdyby nagle zniknęły, ogłoszono by żałobę narodową.
No dobrze, wystarczy tego narzekania na Wielką Brytanię, bo wyjdę na niewdzięcznicę, zwłaszcza że przyjęła mnie naprawdę fantastycznie. Do tego stopnia, że poważnie rozważałam osiedlenie się tu na stałe. Życie udowodniło mi jednak, że takich planów nie robi się w wieku dwudziestu kilku lat.
W Manchesterze studiowałam ekonomię, a że życie na Wyspach do tanich nie należy, musiałam pójść do pracy. Oczywiście pierwszym pomysłem, jaki przychodzi do głowy młodej studentce cierpiącej na brak gotówki, jest kelnerowanie, jednak ja zupełnym przypadkiem zobaczyłam na uczelni ogłoszenie agencji pracy pośredniczącej w zatrudnianiu studentów w charakterze stażystów w działach księgowości. Tak oto trafiłam do firmy zajmującej się spedycją. Ze stażystki szybko awansowałam na pełnoprawną młodą księgową w trzyosobowym zespole, który połączyła nie tylko przyjaźń, ale też wspólna niechęć do szefowej.
Z o kilka lat starszymi ode mnie Karen i Aliną od początku tworzyłyśmy zgraną, choć dość nietypową mieszankę wschodnioeuropejskiego temperamentu, wyspiarskiego luzu i francuskiego ę-ą.
Ten pierwszy był reprezentowany przez Alinę, która – jak zawsze opowiadała – do Wielkiej Brytanii przypłynęła na pontonie z grupą Cyganów, których wygnano z Rumunii, by ukradli Anglikom pracę, mieszkania i świadczenia socjalne. Mówiła to tak przekonująco, że ci, którzy jej nie znali, dawali się nabrać – i albo współczuli, albo utwierdzali się w przekonaniu, że „trzeba coś z tym zrobić”. To coś po latach zyskało miano brexitu. Tak naprawdę Alina wcale nie była Cyganką, lecz piękną Rumunką i pochodziła z bogatej rodziny, którą stać było na wysłanie jej do Anglii na studia, a po studiach po prostu nie wróciła już do swojej ojczyzny.
Karen była przezabawną i naprawdę wyluzowaną Brytyjką, która żywiła się spaghetti z puszki, tostami z worka i winem z kartonu. To odbijało się na jej sylwetce, ale wcale nie odbierało jej urody. Karen uważała, że to zasługa coli light, którą namiętnie popijała każdy posiłek. Remember darling, you should never waste calories on drinks1 – powtarzała ze swoim północnym akcentem i swadą doświadczonej dietetyczki, choć ta zasada wyraźnie nie obowiązywała pochłanianego przez nią w niebagatelnych ilościach alkoholu.
W tym cyrku występowałam jeszcze ja, Francuzka z Paryża, z trzema absolutnie stereotypowymi – co nie znaczy, że występującymi u każdej z moich rodaczek – cechami: całkiem niezłą figurą, silnym akcentem i spiętymi pośladkami. Dwie pierwsze były częstym powodem żartów, ostatnia zanikła w znacznym stopniu, gdy zaczęłam się zadawać z Aliną i Karen, choć one do samego końca uważały mnie za Posh Spice2 naszego zespołu.
– Ten twój Ahmed to chociaż w piłę gra? Bo jak tak, będzie mógł na Beckhama pozować! – nabijała się ze mnie Karen.
– Badr! – próbowałam ją poprawiać, zwykle bezskutecznie.
Karen nie miała zamiaru zapamiętać imienia mojego przyszłego męża, a cały ten pomysł z wyjazdem na pustynię i ślubem z arabskim księciem uważała za kolejną fanaberię pozującej na arystokratkę Francuzki. Oczywiście nie miała mi tego za złe. Wiem, że bardzo mnie lubiła, ale nabijanie się ze mnie było jednym z najważniejszych punktów programu każdego dnia.
Nie miałam pojęcia, czy Badr gra w piłkę nożną, nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale skojarzenie nas z najgorętszą w tym czasie w Wielkiej Brytanii parą – Victorią Adams ze Spice Girls i najlepszym piłkarzem na Wyspach, Davidem Beckhamem, do którego wzdychali wszyscy, niezależnie od płci i orientacji seksualnej – było komplementem trudnym do przecenienia.
Karen uważała, że moja figura jest efektem żywienia się nasączanymi sokiem płatkami kosmetycznymi, i właśnie z tego głównie żartowała, dopóki w moim życiu nie pojawił się Badr – odtąd bowiem docinki dotyczyły już głównie pustyni. Ale ja nie miałam z tym problemu. Wiedziałam, że to tylko część jej stylu bycia, że dla niej to sposób na wyrażenie sympatii. Być obiektem żartów Karen stanowiło swego rodzaju zaszczyt.
Śmiech i taniec były jej powietrzem. Do wygłupów nie potrzebowała zachęty, a do tańca wystarczyła jej lampka wina i muzyka. Nie przeszkadzał jej też brak parkietu czy wolnej przestrzeni. Kiedy wychodziłyśmy na drinka po pracy – a robiłyśmy to dość często – Karen nigdy nie odmawiała sobie przyjemności pogibania się. Trącając w tańcu przypadkowe osoby, niejednokrotnie poszerzała nasz trzyosobowy krąg towarzyski, bo Karen już tak miała, że wszyscy chcieli się bawić w jej towarzystwie.
To zresztą właśnie dzięki temu pewnego wieczoru poznałam uroczego południowca. Wyglądał na Latynosa, a ja byłam na tyle wstawiona, że nie rozpoznałam w nim arabskiego księcia. Zresztą szczerze powiedziawszy, w tamtym czasie byłam w tej kwestii kompletną ignorantką. Mnie przystojny brunet o śniadej cerze kojarzył się jedynie z latynoskim kochankiem z telenoweli, do tego łamaczem serc, więc z automatu nadawał się wyłącznie do przygód. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo wtedy interesowały mnie tylko przygody.
Wychowałam się w domu, w którym nie przywiązywało się większej wagi do tradycji i związanych z nią formalności. Moja mama była artystką. Całe życie malowała obrazy i choć sprzedała ich bardzo niewiele, niestrudzenie organizowała wystawy i z zacięciem bezczelnej nastolatki promowała swoją twórczość wszędzie, gdzie tylko mogła. Często wywoływała tym sarkastyczne uśmiechy, niektórzy wprost dawali jej do zrozumienia, że nie są zainteresowani jej malarstwem, a tak nieograniczona wiara we własną wartość nie przystoi kobiecie w jej wieku. Krótko mówiąc, próbowali ją poniżyć. Robili to tyle brutalnie, co nieskutecznie. Moja mama była niezrażona i szczerze mówiąc, podziwiałam w niej to znacznie bardziej niż jej sztukę. Tej nigdy nie rozumiałam.
Siłę czerpała w dużej mierze ze wsparcia mojego taty – twardo stąpającego po ziemi biznesmena z porządnym ekonomicznym i prawniczym wykształceniem. Z moją mamą ożenił się wbrew swojej rodzinie, która widziała u jego boku kogoś bardziej odpowiedniego – cokolwiek miało to znaczyć. Miłość okazała się jednak silniejsza niż wszelkie uprzedzenia i nic nie było w stanie jej powstrzymać. Nawet fakt, że moi dziadkowie nie odpuszczali żadnej okazji, by wyrazić zdanie na temat mezaliansu, jakiego dopuścił się ich syn. Robili to na różne, często bardzo bolesne sposoby, jednak to tylko jeszcze bardziej zbliżało moich rodziców do siebie, a po mojej mamie wszelka krytyka spływała jak po kaczce.
Dziadkowie nie zmienili stosunku do mojej mamy, nawet gdy urodziła im wnuczki. Ich nastawienia nie zmieniło także to, że tata został dokładnie tym, kim go widzieli – poszedł na wybrane przez nich studia i nawet nie śmiał wspominać, że pragnął być kimś innym. Nie wiem zresztą, czy w ogóle miał jakieś marzenia, które wykraczały poza wizję jego rodziców. Nigdy o tym nie mówił. Spełnił wszystkie ich przykazania… poza tym jednym.
Konflikt pomiędzy rodzicami i dziadkami mocno odcisnął się na moim wychowaniu, i to w sposób raczej pozytywny, bo rodzice bardzo dbali o to, byśmy z moją siostrą miały realny wpływ na własne życie i podejmowały autonomiczne decyzje. Tych zresztą nigdy nie krytykowali. Dziadkom i to podejście mocno się nie podobało, a gdy los podsunął im trudny do obalenia argument, obrócili nasze życie w prawdziwe piekło, bezpośrednio obwiniając moich rodziców o to, co stało się z ich starszą córką.
Ja byłam tą młodszą. Eugène urodziła się pięć lat wcześniej i była owocem niczym nieskrępowanej, choć zakazanej miłości. Myślę, że to właśnie fakt, iż Eugène pojawiła się na tym świecie bez aprobaty dziadków – i ku ich zupełnemu zaskoczeniu – przyczynił się w znacznym stopniu do ich ostentacyjnej niechęci. Początkowo rodzice próbowali sobie ułożyć stosunki z nimi – dali nawet mojej siostrze imię po swojej prababci, ale ten ewidentny ukłon nie został przyjęty zgodnie z intencjami. Babcia uznała ten fakt za zupełnie naturalny, a Eugène otrzymała imię, którego później szczerze nie znosiła
Sprawa ułożenia wzajemnych relacji była przegrana już na starcie, niechęć zaogniała się z roku na rok, a gdy Eugène umarła, nastąpiła kulminacja. Zamiast współczuć, okazać wsparcie, babcia osobiście złożyła doniesienie na policję, twierdząc wprost, że moja mama zabiła własną córkę.
Eugène zawsze bardzo mi imponowała. Chyba wszystkie dziewczynki wpatrzone w swoje starsze siostry tak mają. Chciałam być jak ona – wysoka, piękna, mieć ciemne kręcone włosy i wyglądać jak księżniczka. Eugène bezsprzecznie odziedziczyła urodę po naszej mamie, w której żyłach za sprawą jej dziadka płynęła algierska krew. Ja byłam nieodrodną córką taty – arystokratycznie blada pospolita blondynka. W przyszłości miałam się przekonać, że moja uroda jest niezwykle pożądana wśród mężczyzn, ale jako mała dziewczynka uważałam, że to właśnie Eugène jest jedynym i niedoścignionym wzorcem piękna.
Był czas, kiedy moja obsesja na punkcie czarnych włosów tak się nasiliła, że oskalpowałam jedną z dużych szmacianych lalek. Niemal dorównywała mi wzrostem i miała strój Indianki, ale ja byłam najbardziej zainteresowana jej czarną czupryną, którą w dość nieudolny sposób odcięłam od jej głowy, kompletnie się nie przejmując jej uczuciami. Najważniejsze, że się udało. Chodziłam z jej włosami na głowie przekonana, że wreszcie wyglądam tak jak Eugène. Niestety moja „peruka” pozostawiała wiele do życzenia w kwestii jakości, bo już po pierwszym założeniu zaczęła się rozpadać, a kilka dni później zupełnie się zdezintegrowała. Początkowo starałam się nie zauważać wypadających z niej kosmyków, ale w końcu musiałam się poddać i zaakceptować fakt, że będę tą brzydszą siostrą. Pozostało mi tylko dalsze podziwianie Eugène.
Mimo że wynosiłam ją na piedestał, moja siostra nie miała w sobie ani cienia buty, nie była wyniosła. W czasie, kiedy ona wkraczała w świat nastolatek, ja byłam dzieckiem, ale nigdy mnie nie odtrącała. Potrafiła bawić się ze mną tak, jakby nie było między nami różnicy wieku, i zawsze powtarzała mi, że mam najpiękniejsze włosy na świecie i sama bardzo chciałaby takie mieć. W to akurat nigdy nie uwierzyłam. Kto by chciał nosić na głowie prosty, nudny blond, mając takie królewskie czarne loki. Eugène miała dość pokaźny arsenał argumentów w postaci disnejowskich księżniczek, które – z małymi wyjątkami – z reguły miały blond włosy, ale nie przekonywało mnie to na długo. W pionie trzymała mnie tylko jedna obietnica.
– Jak dorośniesz i nadal będziesz chciała mieć takie włosy, to pójdziemy do fryzjera, zakręcimy je i ufarbujemy – powiedziała któregoś razu moja siostra.
– Obiecujesz? – upewniłam się.
– Obiecuję. Poza tym wierz mi, Em, takie włosy to wcale nie jest wielkie szczęście. Czy ty wiesz, ile muszę się namęczyć, żeby wcisnąć je pod czepek? A potem i tak wyglądam, jakbym miała jajo na głowie! – Eugène potrafiła mnie rozśmieszyć i przekonać do swoich racji bez większego wysiłku. Urodę odziedziczyła po naszej mamie, ale talent dyplomatyczny zdecydowanie po tacie.
To był dżdżysty poranek tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. Weekend. Nasz dom tonął w ręcznie robionych przez moją mamę ozdobach. Nie mogło być inaczej. Jako artystka nie zaakceptowałaby niczego, co przypłynęło z Chin, by udawać mikołaje, krasnale i śnieżynki. Lubiłam ten czas – oczywiście w dzieciństwie najbardziej ze względu na prezenty, ale sam klimat świąt też zawsze był mi bliski.
Eugène nie zeszła na śniadanie. A zwykle wstawała długo przede mną.
– Daj jej pospać, ma teraz ciężki czas w szkole. Przecież w tygodniu wstaje przed nami wszystkimi – przekonywał tata, gdy mama, nieco zdenerwowana, po raz kolejny zawołała ją z dołu.
Eugène ćwiczyła pływanie i każdy dzień powszedni zaczynała od treningu. Tylko w weekendy szła na pływalnię po południu. Miała prawo pospać dłużej, ale mama nie zamierzała odpuszczać rodzinnej tradycji jedzenia wspólnych śniadań w weekendy.
– Eugèèèèène! – krzyknęła znowu. Miała donośny głos i bez trudu można było ją usłyszeć. Wiedziała o tym. I wiedziała, że Eugène ją słyszy. To irytowało ją jeszcze bardziej. – Ona mnie zupełnie ignoruje – stwierdziła donośnie z nadzieją, że i to dotrze do uszu jej starszej córki.
– Po prostu śpi…
– Ale wszystko wystygnie! – Mama nigdy nie była boginią kuchni, ale weekendowe śniadania uważała za bardzo ważny element rodzinnego życia. Zwłaszcza teraz, przed świętami, kiedy wchodziło ono w zupełnie nowy, zdecydowanie bardziej intensywny wymiar.
– Jeśli wystygnie, to odgrzejemy, kochanie – powiedział tata, wstając i całując ją w czoło.
Mama nieco się uspokoiła. Tata zawsze potrafił ukoić jej nerwy. Byli idealną parą. Nigdy nie widziałam, żeby się kłócili. Nawet jeśli się w czymś nie zgadzali, zawsze rozmawiali spokojnie i z ogromnym szacunkiem. Sporo w tym zasługi taty, który doskonale znał instrukcję obsługi mojej porywczej, a czasami wręcz nieobliczalnej mamy.
I tym razem dała się przekonać, by dać spokój starszej córce. Ale gdy zbliżał się czas wyjścia na basen, a Eugène nadal się nie pojawiła, mama postanowiła ją wreszcie obudzić i poszła na górę.
Trudno mi opisać pełen rozpaczy dźwięk, jaki dobiegł naszych uszu chwilę później, ale zapamiętam go na zawsze. Od tego czasu wracał do mnie wielokrotnie w sennych koszmarach.
Tata zerwał się na równe nogi. Przezornie kazał mi siedzieć na sofie i pod żadnym pozorem się z niej nie ruszać. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, byłam przerażona, wręcz sparaliżowana. Zaczęłam cichutko płakać, ale nie było nikogo, kto mógłby mnie pocieszyć. Moi rodzice zniknęli na górze, dopiero po latach się dowiedziałam, że w tym czasie toczyli heroiczną walkę o życie mojej siostry.
Kiedy mama weszła do pokoju, zobaczyła Eugène bladą, niemal siną. Była przekonana, że nie żyje, ale tata wyczuł u niej puls i natychmiast przystąpił do reanimacji. Mama w tym czasie wezwała pogotowie. Rodzice nie mieli głowy, by zajmować się mną, więc widziałam, jak ratownicy wbiegają na górę, jak niedługo potem znoszą moją nieprzytomną siostrę i zamykają ją w karetce.
Mama biegła zaraz za sanitariuszami.
– Em, musisz być teraz bardzo dzielna. Za chwilę przyjadą tu babcia i dziadek, zaczekaj na nich… – rzucił do mnie tata, również zmierzając do wyjścia.
To był pierwszy raz, kiedy zostałam sama, bez opieki rodziców, ale nie miałam czasu, żeby się bać o siebie. Bałam się tylko o Eugène. Nie wiedziałam, co się z nią stało, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę, ale już wtedy rozumiałam, że skoro zabrało ją pogotowie, to jest szansa, że ją wyleczą. Tamtego dnia przeszłam przyspieszony kurs dorosłości, ale prawdziwa lekcja była dopiero przede mną.
Pamiętam, jak czekając na dziadków, siedziałam na sofie i modliłam się do świątecznego aniołka. W moim domu nie było symboli religijnych, zresztą nie umiałam się modlić, ale wiedziałam, że ludzie robią to, gdy się boją albo czegoś bardzo pragną – a ja właśnie byłam w takiej sytuacji. Wymyśliłam więc swoją własną modlitwę, która zapewne nie miała żadnego sensu, ale skupiłam się na niej tak bardzo, że czas oczekiwania szybko mi zleciał.
– Wiedziałam, że to się skończy narkotykami! – skwitowała babcia, gdy wraz z dziadkiem dotarli do naszego domu i usiedli obok mnie na sofie.
Nie skupiali się na mnie jakoś szczególnie. Na ich twarzach widać było szok, choć słowa, które płynęły z ich ust, dalekie były od troski o wnuczkę. Zapamiętałam je bardzo dobrze, ale dopiero kilka lat później byłam w stanie zrozumieć ich sens. Wszystkie one brzmiały jak okrutny akt oskarżenia wobec moich rodziców. Mój ojciec mógł liczyć na uniewinnienie – mama wyłącznie na najwyższy wymiar kary.
– To ich bezstresowe podejście! Matka wariatka, której się wydaje, że jest artystką. Dzieci nieznające dyscypliny… – kontynuowała babcia. – Nie zdziwiłabym się, gdyby w ramach nauczania tych wszystkich liberalnych bzdur sama dała jej to świństwo!
Babcia chodziła po salonie, robiąc trzy równe kroki w przód i wracając w trzech kolejnych w to samo miejsce. Wyglądało to jak dokładnie wyreżyserowany marsz, w którym nie ma miejsca na żadne odstępstwo.
– Nie przesadzaj, kochanie. Jaka matka dałaby dziecku narkotyki… – próbował tonować ją dziadek. Jego głos przypominał mi głos taty, jakim mówił do mojej mamy, gdy ta była czymś mocno poruszona. Dziadek jednak wyraźnie nie odniósł sukcesu, jakim zwykle mógł się cieszyć jego syn. Ale trzeba przyznać, że walczył ze zdecydowanie trudniejszą materią.
Babcia była nieprzejednana.
– Jaka matka? Taka! Właśnie taka! Ja od początku mówiłam, że z tego będzie jakaś tragedia… To arabskie nasienie… Na zgubę naszego syna…
Nie wiedziałam, co oznacza „arabskie nasienie”. Dopiero wiele lat później miałam wątpliwą przyjemność poznać moich dziadków jako rasistów, antysemitów, kseno- i homofobów. Przez całe życie cieszyli się komfortem, jakiego większość Francuzów nie ma szansy doświadczyć, mimo to wiecznie narzekali, że Francja schodzi na psy, a wszystkiemu winni są imigranci, zwłaszcza ci z Algierii i Maroka, w dalszej kolejności biedota z innych krajów Europy – z Polski, Rumunii, Bułgarii – a na domiar złego ich ukochany kraj jest drenowany finansowo przez Żydów i rujnowany moralnie przez gejów.
Wtedy – jako zlękniona jedenastolatka – nie miałam pojęcia, o co tak naprawdę chodzi moim dziadkom. Miałam tylko nadzieję, że Eugène wkrótce do mnie wróci i znowu będziemy się razem bawić. Bardzo potrzebowałam potwierdzenia tej nadziei u dorosłych, którzy przyjechali się wtedy mną zaopiekować, ale nie miałam na to szans. Babcia wciąż wymachiwała wojennym toporem.
– Dziadku, czy Eugène umrze? – spytałam, wciąż wtulona w jego ramię.
Dziadek milczał, ale to pytanie nie pozostało bez odpowiedzi.
– Każdy narkoman prędzej czy później umiera – odparła babcia, nie dbając o to, że ma przed sobą małą dziewczynkę. Przecież ja nie pytałam o jakiegoś narkomana, tylko o Eugène…
– Ale Eugène… Czy ona umrze? – powtórzyłam, tym razem zwracając się do babci.
– Nie wiem. Ale jak przeżyje, będzie trzeba was obie zabrać z tego domu. Wasi rodzice ewidentnie nie nadają się do wychowywania dzieci – odpowiedziała, wprawiając mnie w jeszcze większą histerię.
Nie miałam pojęcia, dlaczego babcia chciałaby nas zabrać od rodziców. Przecież oni są najlepsi na świecie. Zawsze o nas dbali i wiedziałam, że nas kochają, ale babcia brzmiała tak przekonująco, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma racji.
– Ta arabska czarownica nie da za wygraną, jak w przypadku ślubu. Będziesz musiał skontaktować się z Adrien. On jest najlepszy w sprawach rozwodowych. Jacques’a zostaw mnie, już ja go przekonam, żeby się z nią rozwiódł. Może teraz, po tej tragedii wreszcie odzyska rozum i nas posłucha.
Babcia obmyślała plan, a ja próbowałam cokolwiek z tego zrozumieć. Wiedziałam, że Adrien to starszy brat taty, który jest prawnikiem, Jacques to mój tata, a i miałam przeczucie, że mówiąc o arabskiej czarownicy, babcia miała na myśli moją mamę. Wtedy chyba jeszcze nie wiedziałam, czym jest rozwód, ale czułam, że babcia jest wściekła, i naprawdę się jej bałam.
Rodzice wrócili do domu późnym wieczorem. Babcia kazała mi się przebrać w piżamę, czekałam więc w swoim pokoju, aż tata lub mama przyjdzie mnie pocałować na dobranoc. Przyszli oboje. Ich smutek dało się wyczuć już od wejścia. Usiedli na moim łóżku, a ja natychmiast wskoczyłam pomiędzy nich. Przytulili mnie mocno, długo nie mówiąc ani słowa. Byłam bardzo szczęśliwa, że znowu tu są, ale czułam, że to bardzo wyjątkowa sytuacja – i że musi mieć związek z Eugène.
– Em… – zaczął cicho mój tata. – Wiesz, że bardzo cię kochamy?
Pokiwałam głową. Byłam tego pewna bardziej niż czegokolwiek w moim krótkim życiu.
– Zawsze o tym pamiętaj – dodała mama, przełykając łzy.
– Dlaczego płaczesz? – spytałam.
Wtedy zaniosła się szlochem.
– Em… Nasza Eugène już do nas nie wróci… – powiedział tata najspokojniej, jak potrafił, wiedząc, że mama nie będzie w stanie tego zrobić.
– Dlaczego? – spytałam.
– Ona odeszła, umarła… – On też się rozpłakał.
Nie do końca wiedziałam, co to oznacza. W pewnym sensie rozumiałam sam koncept śmierci – pojawiała się fragmentarycznie w mojej świadomości za pomocą zasłyszanych rozmów, urywków komunikatów telewizyjnych – ale nie miałam poczucia jej ostateczności. Nie byłam w stanie pojąć, że już nigdy nie zobaczę swojej siostry żywej. Gdy masz jedenaście lat, słowo „nigdy” jest naprawdę niepojęte.
Pamiętam Eugène w trumnie. Była śliczna. Wyglądała jak Śpiąca Królewna. Ktoś, kto ułożył ją do wiecznego snu, zadbał o to, by wszyscy zapamiętali ją jako prawdziwą piękność. Loki, których zawsze tak jej zazdrościłam, przykrywały niemal całą poduszkę. Na jej piersi wisiał złoty medal, a na nim wykute było serce i olimpijskie koła. Eugène często mówiła, że kiedyś taki zdobędzie. Zamówili go dla niej rodzice, ale nawet oni nie wiedzieli, jakie ma znaczenie. Eugène wcale nie chciała go dla siebie.
Pamiętam, jak tata mnie podniósł, żebym mogła się jej przyjrzeć.
Pocałowałam ją w policzek. Była zimna.
Tak jakby w ogóle jej tam nie było.
A później zamknęli trumnę i już nigdy więcej jej nie zobaczyłam.
Po śmierci Eugène nasz dom długo pozostawał bardzo smutnym miejscem. Rodzice przestali się uśmiechać, rozmawiali rzadko, przynajmniej przy mnie. Ja nie potrafiłam jednak funkcjonować w świecie tak wielu znaków zapytania, zwłaszcza po tym, co tamtego koszmarnego dnia, gdy umarła Eugène, usłyszałam z ust moich dziadków.
– Czy wy się rozwiedziecie? – spytałam kiedyś, mając przed sobą oboje rodziców.
– Co? Kochanie? Nie! Skąd ci to przyszło do głowy…? – zareagował natychmiast tata.
– Nie, absolutnie nie – potwierdziła żywo mama.
– Bo babcia mówiła, że trzeba was rozwieść… – powiedziałam.
Rodzice popatrzyli po sobie, a później jeszcze raz mnie zapewnili, że nic takiego nie nastąpi, a ja musiałam się przesłyszeć. Kilka lat później przyznali, że wcale się nie przesłyszałam, że babcia faktycznie wytoczyła im prawną batalię. Najpierw próbowała przekonać do rozwodu tatę, później, gdy ten odmówił, postanowiła walczyć o prawa do opieki nade mną.
Do dziś zupełnie nie rozumiem, dlaczego to robiła. Zawsze miałam wrażenie, że mnie nie lubi. Nigdy nie zachowywała się wobec mnie jak prawdziwa, ciepła i kochana babcia. Zawsze miała do powiedzenia coś niemiłego, a w najlepszym wypadku – neutralnego. I zawsze tonem, którego jako dziecko po prostu się bałam.
Babcia przegrała. Kolejny raz zobaczyłam ją dopiero kilka lat później, na pogrzebie dziadka. Moja mama nie miała wątpliwości, że to ona wpędziła go do grobu, choć umarł na zawał serca. Podobnie zresztą jak Eugène.
Moja siostra Eugène cierpiała na ukrytą wadę serca, z którą pewnie żyłaby wiele lat, gdyby nie jej ogromna ambicja. Chciała być najlepsza, zdobyć medal olimpijski. Moi rodzice przeczytali o tym w jej pamiętniku. Długo się zastanawiali, czy do niego zajrzeć. Nie ujawnili go nawet policji, która po śmierci Eugène wszczęła postępowanie, by sprawdzić, czy w jej przedwczesnym odejściu nie miał udziału nikt postronny i co faktycznie je spowodowało. To rutynowe postępowanie w przypadku, gdy umiera ktoś tak młody.
Mama była zdania, że powinni spalić pamiętnik, pozostawiając słowa zmarłej córki tajemnicą, ale tata nie chciał się na to zgodzić.
– To ostatnia szansa, by porozmawiać z naszą córeczką, by poznać jej myśli. Przecież nic, co tam napisała, nie mogłoby zmienić naszej miłości do niej – argumentował.
Mama w końcu się zgodziła.
W jednym z wpisów Eugène wyraziła nadzieję, że gdy już stanie na olimpijskim podium, babcia wreszcie przyzna, że jej rodzice zawsze byli dla siebie stworzeni. Była starsza, miała szansę zrozumieć konflikt pomiędzy rodzicami a dziadkami. Tyrady babci na temat naszej mamy i mezaliansu, jakiego dopuścił się tata, słyszała wiele razy. Ja byłam jedyną osobą w rodzinie, której uszy przed nimi chroniono.
Eugène nie mogła zrozumieć tej niechęci, ale wiedziała, że słowa nie przekonają babci, dlatego postanowiła wywalczyć szacunek dla naszej mamy w jedyny znany jej sposób. Trenowała zaciekle i bez chwili zwątpienia. Odnosiła sukcesy i na zawodach nie raz dopływała jako pierwsza. Chciała zdobyć medal olimpijski, żeby przemówić do babci. To był jej jedyny cel.
I przypłaciła go życiem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Z ang. – Pamiętaj, kochanie, nigdy nie marnuj kalorii na napoje.
2 Ksywka Victorii Beckham z zespołu Spice Girls, oddawała jej klasę, szyk i elegancję.