Wyrwana z piekła talibów - Marcin Margielewski - ebook + audiobook + książka

Wyrwana z piekła talibów ebook i audiobook

Marcin Margielewski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wstrząsające świadectwo kobiety, której udało się uciec z piekła rozpętanego przez islamskich fundamentalistów.Talibowie nie mają skrupułów. Swój islamski radykalizm wprowadzają bezlitośnie i krwawo. Terroryzowani przez nich ludzie, by przeżyć, chwytają się tego, co z pozoru wydaje się zupełnie niezrozumiałe. Nilofar Ayoubi do trzynastego roku życia wychowywała się jako chłopiec. Dzięki temu mogła się uczyć i wychodzić na ulice, ale gdyby talibowie poznali jej sekret, prawdopodobnie od razu by ją zabili. Nieraz groziła jej śmierć z ich rąk. Kiedy po dwudziestu latach budowania wolności talibowie znowu przejęli kraj, Nilofar i jej mąż znaleźli się na liście osób do zabicia i musieli uciekać. Udało się. Dzięki temu może świadczyć o zbrodniach terrorystów, którzy znowu rządzą Afganistanem… o okrutnym prawie, publicznych egzekucjach, uprawach opium, zmuszaniu małych chłopców do prostytucji i o tym, że kobiety w jej kraju zostały ostatnimi na placu boju w walce z fundamentalistami. Nilofar Ayoubi jest pierwszą z bohaterek książek Marcina Margielewskiego, która zgodziła się pokazać swoją twarz na okładce i wystąpić pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Mimo prób zamachów na jej życie chce stawić czoło ludziom terroryzującym jej kraj.

Marcin Margielewski- pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: "Jak podrywają szejkowie" (2019), "Była arabską stewardesą" (2019), "Zaginione arabskie księżniczki" (2020), "Tajemnice hoteli Dubaju" (2020), "Urodziłam dziecko szejka" (2020), trzytomowej serii "Niewolnicy" (2021), oraz "Porzuciłam islam, muszę umrzeć" (2022).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
4,7 (259 ocen)
198
39
18
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00
Claudiiq

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, wciągnęła mnie swój świat z przejęciem i zainteresowaniem śledziłam losy opisanych bohaterów tej lektury. Naprawdę warto 10/10
00
toddlerksenia

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze Margielewski powala
00
Ahn42s8

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca książka
00
Zbychewka

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka powinna być obowiązkową lekturą. Otwiera oczy.
00

Popularność




Copyright © Marcin Margielewski, 2022

Projekt okładki

Michał Kubacki

Zdjęcie na okładce

Tatiana Jachyra

Modelka

Nilofar Ayoubi (bohaterka książki)

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-674-0

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Miniu,

Widziałem Twój nekrolog,

Szedłem za Twoją trumną,

Stałem przy Twoim grobie…

I nadal czekam na Ciebie w naszym domu,

I nadal Cię w nim kocham…

Prolog

Ta książka miała się zaczynać zupełnie inaczej, ale kiedy usiadłem do pisania, historia z przeszłości siłą wdarła się do teraźniejszości. Nie mogłem tego zignorować…

Rządzone twardą ręką mocarstwo obiecywało przyjaźń bratniemu narodowi. By ją wzmocnić, wysłało na jego teren wojska, a wsie i miasta usiało bombami. Opór ludzi broniących swojej ziemi i tradycji przodków tłumiono krwawo i bez mrugnięcia okiem. Czegóż nie robi się dla przyjaciół…

Wódz najeźdźców tłumaczył swoim żołnierzom, że tak naprawdę walczą o wyzwolenie mieszkańców. Wierzyli. Byli przekonani, że to bratnia pomoc, a wróg, którego krwawo zwalczają, zagraża mieszkańcom kraju. Niektórzy z nich nie wiedzieli nawet, że jadą na wojnę. Byli rolnikami. Mieli pomóc w żniwach. Inni myśleli, że to ćwiczenia, które nauczą ich wojaczki. A ci, którzy wiedzieli, że to wojna, byli przekonani, że walczą z prawdziwym wrogiem.

Maszerujący przez kraj żołnierze mocarstwa coraz częściej się orientowali, że nikt tutaj nie widzi w nich bohaterów. Nie ma uśmiechu – są łzy. Nie ma obiecanej wdzięczności – jest strach i złość.

A przecież mieli ich witać kwiatami. Dziękować za wyzwolenie.

Tymczasem spływające krwią wioski, miasteczka i miasta próbowały stawiać im opór. Im – przyjaciołom. Nie wrogom, których przyjechali tu pokonać. Ale jechali dalej, nadal strzelali, bombardowali i palili. A gdy ludzie własnymi ciałami próbowali powstrzymywać ich czołgi, przejeżdżali po nich. Na rzuconą w ich stronę butelkę z podpaloną benzyną odpowiadali ogniem i strzelali, dopóki cała wioska nie stanęła w płomieniach. I parli do przodu, by – ku chwale swojego wodza i w imię przyjaźni – wyzwolić ten piękny kraj. Nawet jeśli zostawią po sobie tylko zgliszcza, a przy życiu nie zostanie nikt.

Brzmi znajomo, prawda?

To pewnie dlatego, że ludzkość wciąż nie wyciąga nauki z własnej historii. Niezależnie od tego, ile bomb zrzucimy na siebie nawzajem, ile domów spalimy swoim sąsiadom, ile kul przyjmiemy w odwecie. Koszmar, jaki walką z wyimaginowanym wrogiem zgotował Ukrainie rosyjski dyktator, kilka dekad wcześniej był udziałem Afganistanu. Najeźdźcą był ten sam kraj, choć wtedy nazywał się nieco inaczej.

Tak jak dziś jednak owładnięty był manią wyższości i przekonaniem o swojej potędze. Tak jak dziś rządzili nim pozbawieni uczuć i empatii szaleńcy. Tak jak dziś ci szaleńcy mieli wśród obywateli wielu zwolenników. Dopóki nie przejrzeli na oczy, gdy koszmarna prawda o ludobójstwie wyszła na jaw.

Rosjanie pojawili się w Afganistanie ze swoimi czołgami, rakietami, by walczyć z wewnętrznym wrogiem – mudżahedinami, którzy nie chcieli zaakceptować narzuconej przez Sowietów polityki i zagrażali komunistycznemu porządkowi, jaki wprowadził w tym kraju ZSRR.

Historie o wojnie, która rzekomo miała pomagać przyjaciołom w potrzebie, o uciekających przed nią ludziach, o ginących dzieciach, które usłyszałem od bohaterki tej książki, a które wydarzyły się w dalekim Afganistanie, nagle pojawiły się na ekranach naszych telewizorów. Niemal identyczna wojna wybuchła tuż za naszą granicą. Nie mogłem udawać, że to daleko i że te dwa wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego. I choć to nadal historia o Afganistanie, a nie o Ukrainie, warto się nad nią pochylić, bo może nas sporo nauczyć na przyszłość. Pokazać, jak bardzo nie umiemy wyciągać wniosków z własnej przeszłości.

Nasze pierwsze rozmowy siłą rzeczy dominowała wojna. Afgańczycy dobrze ją znają.

– Mam wrażenie, że to jakieś koszmarne déjà vu – mówi bohaterka tej książki. – Kilka miesięcy temu zostałam uchodźczynią, a teraz znowu obserwuję, jak ludzie uciekają ze swojego kraju. Wśród nich są też moi rodacy, bo Ukraina pomogła wielu uciekającym przed talibami Afgańczykom. Uciekli przed jednym niebezpieczeństwem, by kilka miesięcy później ktoś znowu groził im śmiercią. To absolutnie niepojęte.

To nie będzie opowieść o wojnie, ta pozostanie tu tylko tłem, bo w Afganistanie to tło nie zmienia się od dekad. To będzie historia o kobietach z kraju, który kobiet nienawidzi. Kraju rządzonego przez ekstremistów, uważających, że tylko mężczyźni zasługują na miejsce w społeczeństwie. Spychającego kobiety do roli sprzątaczek, kucharek i matek wojowników islamu. Zmuszającego małe dziewczynki do dorastania w roli chłopców, a młodych chłopców do przebierania się za kobiety. Doprowadzającego obywateli na skraj wyniszczenia przez wszechobecne opium i heroinę, zdecydowanie łatwiej tu dostępne niż jedzenie. Kraju, który zabrania kobietom edukacji, a mężczyzn wciąż posyła na bezsensowne wojny.

Nilofar Ayoubi nigdy nie godziła się na to, by taki właśnie był Afganistan. Jako prawdziwa patriotka ramię w ramię z wieloma innymi dzielnymi kobietami angażowała się w walkę o prawa i poprawę losu tych, którym życie od początku rzucało kłody pod nogi. To dlatego znalazła się na liście osób, które należy zlikwidować, gdy jej kraj po dwudziestu latach od upadku rządów talibów znowu trafił w ich ręce.

Jest młoda, piękna, niezwykle inteligentna i niezwykle odważna. Jest pierwszą bohaterką moich książek, która zdecydowała się pokazać twarz. To ona widnieje na okładce. Nie ukrywa się pod pseudonimem i nie ma zamiaru kłaniać się talibom, których nazywa wprost – terrorystami.

Nigdy nie chciała uciekać ze swojego kraju. Mimo że nie było to łatwe, stworzyła w nim własny biznes i ułożyła sobie w miarę spokojne życie. Zaangażowała się w pomoc kobietom, które nie miały tyle szczęścia co ona.

Dwie dekady wcześniej talibowie odebrali im wszelkie prawa. Kiedy ich fundamentalistyczne rządy upadły, nikt im ich nie oddał tak po prostu. Przez lata wydrapywały je sobie jedno po drugim, często dosłownie ryzykując życie. A gdy pojawiła się nadzieja na lepsze jutro, w jednej chwili wszystko się skończyło. Talibowie wrócili, a kobiety takie jak Nilofar stanęły przed wyborem: uciekać czy czekać na śmierć z rąk oprawców. Mając trójkę dzieci, nie mogła ich narażać. Podjęła heroiczną decyzję o ucieczce z Afganistanu, zostawiając za sobą wszystko, co miała…

Częściej niż o sobie opowiada o życiu ludzi, którzy zmagają się z terrorem nowej, choć dobrze znanej władzy. O tych, którym nie udało się uciec. O porażającym wręcz okrucieństwie i o ludzkiej sile, która pozwala przetrwać mimo wszelkich przeciwności.

Jedną z najbardziej ujmujących rzeczy, jaka była elementem każdej naszej rozmowy, są opowieści Nilofar o jej nieżyjącym już tacie. Był dla niej najważniejszym człowiekiem na świecie i nie ma wątpliwości, że ona odgrywała w jego życiu tę samą rolę. Wydawać by się mogło, że w patriarchalnym, posegregowanym płciowo świecie, terroryzowanym przez radykałów, taka zażyłość pomiędzy ojcem a córką w ogóle nie jest możliwa. A jednak.

W historii tej niezwykłej dziewczyny jest wiele wyjątkowych zdarzeń, a jej odwaga dla wielu może być prawdziwą inspiracją.

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1

Ismarai

Afganistan zawsze był krainą leżącą na styku historii i kultur. Jego urwiste góry i tajemnicze doliny były przedmiotem walk, jakie od wieków toczyły ze sobą kolejne obce mocarstwa pragnące kontrolować tę ważną bramę do Azji Środkowej. Tysiąc lat temu Afganistan znajdował się w samym sercu jedwabnego szlaku i był dobrze prosperującym, kosmopolitycznym miejscem przemierzanym przez karawany wędrujące drogą łączącą Europę z Chinami. Stał się przez to smakowitym kąskiem dla różnych mocarstw, które próbowały zagarnąć go dla siebie.

Historia Afganistanu jest naznaczona cierpieniem i wojnami, ale nie brakuje w niej opowieści o odwadze, sile i honorze. Afgańczycy nie raz przegonili ze swojego terytorium wrogie mocarstwa. Zawsze byli bardzo waleczni. To pewnie dlatego ich kraj nosi przydomek grobowca imperiów – bo pogrzebał miliony najeźdźców. Afganistan próbowały zdobyć między innymi Wielka Brytania i carska Rosja, a później Związek Radziecki. Temu ostatniemu udało się nawet obalić afgańskiego króla i zaimplementować tu komunizm, ale bez większego sukcesu. W całym kraju powstawały grupy, które za metodę walki z wrogim islamowi systemem obrały terroryzm wymierzony w Sowietów. Im bardziej rosły w siłę, tym mocniej narastał konflikt. W końcu Związek Radziecki wprowadził do Afganistanu wojska z rozkazem, by rozprawić się z terrorystami i wyzwolić z ich rąk kraj, z którym łączyła go rzekoma przyjaźń i jeszcze bardziej rzekoma miłość do komunistycznych idei.

Od pierwszych dni wojny Sowieci nie przebierali w środkach. Bezlitośnie siali zniszczenie, a obywateli mordowali tysiącami. Tak po przyjacielsku. Oczywiście od początku ich jedynym celem było bezwarunkowe podporządkowanie sobie całego terytorium. Za wszelką cenę.

Ich zupełnie zamierzonymi ofiarami padały nawet małe dzieci. To dla nich przygotowane były bomby ukryte w darowanych z uśmiechem przez radzieckich przyjaciół pluszowych misiach, które wybuchały, gdy tylko spragniony czułości malec, często sierota, podnosił maskotkę, by ją przytulić. To je zabijały lub okaleczały ładunki wybuchowe ukryte w podarowanych w ramach tej samej bratniej przyjaźni przyborach szkolnych. Je dziesiątkowały ostrzały i bomby zrzucane na prywatne domy.

Radzieccy najeźdźcy zawsze wiedzieli, że nie wygrywa się wojen, walcząc z armią, tylko pokonując naród, ale zaprawieni w boju Afgańczycy nie dali się złamać. Niestety później obrócili się przeciwko sobie nawzajem i zaczął się terror, który od tego czasu niemal nieprzerwanie spływa krwią niewinnych ludzi.

Po tym, jak w czasach imperialnych Afgańczycy pokonali Brytyjczyków, nie ugięli się przed Rosją, a potem wygrali krwawą wojnę ze Związkiem Radzieckim, miejsce najeźdźców niemal natychmiast zajęli rewolucjoniści i partyzanccy mudżahedini rozpętujący niepokoje, a następnie wojnę domową. Zwalczające się frakcje i plemiona Pasztunów, Hazarów, Tadżyków, Uzbeków, Aimaków, Turkmenów, Balochów, Kirgizów, Sadatów, by wymienić tylko ich część, miały zupełnie inne wizje świata. Sporo z nich łączy islam, ale jedni wyznają jego sunnicką odmianę, podczas gdy część to szyici.

Różni ich też poziom radykalizmu. Jedni nie uznają nawet najmniejszych odstępstw od islamskich nakazów, inni podchodzą do religii dość liberalnie.

To właśnie dlatego w Afganistanie do dziś żyją kobiety, które na przestrzeni lat miały okazję chodzić zarówno w minispódniczkach, jak i w burkach, studiowały na uniwersytetach, a potem zamykano je w domach, pozbawiając kontaktu ze światem, by po kilku latach pozwolić im na robienie kariery zawodowej, a później znowu odebrać tę szansę.

Związek Radziecki w Afganistanie wymagał, ale początkowo też pomagał. Budował drogi, tunele, bloki mieszkalne. Zgodnie z obowiązującym prawem kobiety były równe mężczyznom. Mogły się ubierać tak, jak chciały, mogły się uczyć, pracować, samostanowić. Mogły swobodnie poruszać się po ulicach, studiować, mogły się malować i nikt im nie mówił, co mają nosić. Ale sowieccy komuniści nie godzili się na to, by Afganistan pozostawał muzułmański. Religia nie pasowała do ich ideologii, więc tępili ją bezkompromisowo. Islam został zepchnięty do podziemia. Afganistan przestał być krajem muzułmańskim, oficjalnie nie miał już religii.

To właśnie narzucony powszechnie ateizm stał się punktem zapalnym konfliktu, który zrodził radykalną religijną partyzantkę, znaną światu jako mudżahedini. W islamskiej tradycji mudżahedinem nazywano osobę, która odbywa dżihad. Wbrew powszechnemu przeświadczeniu dżihad w islamie wcale nie jest, a na pewno nie musi być walką z wrogiem religii (może być też walką z własnymi słabościami, na przykład z nałogiem), ale dzięki mudżahedinom właśnie takiego znaczenia nabrał.

Rosnący w siłę i zdobywający coraz większe poparcie wśród niezadowolonych z ateizacji i nowoczesnych reform sowietyzowanego kraju mudżahedini zadawali Rosjanom i ich sprzymierzeńcom coraz bardziej bolesne ciosy, a że byli nie najlepiej zorganizowaną i uzbrojoną partyzantką, traktowano ich jak terrorystów. Wieloletni konflikt doprowadził w końcu do zbrojnej interwencji ZSRR, która pozbawiła życia nawet dwa miliony Afgańczyków, a blisko siedem milionów uciekło z kraju lub zostało przesiedlonych.

Szala zwycięstwa przechyliła się na stronę mudżahedinów po tym, jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Arabia Saudyjska wspomogły ich, zasilając w nowoczesną broń i szkoląc do profesjonalnej walki. W świetle tego, co stało się kilka lat później, był to błąd, którego nie dało się już naprawić.

Zachód, próbując zwalczać utrzymujących w Afganistanie swoje wpływy Sowietów, stopniowo uzbrajał mudżahedinów, którzy później dali początek talibom, a niedługo potem wypowiedzieli wojnę Ameryce. Dziś tylko uczciwi amerykańscy politycy przyznają, że USA same wyhodowały sobie wroga, ale w tamtym czasie nikt o tym nawet nie myślał. Jednym z przywódców bojowników, który rósł w siłę dzięki pomocy z Zachodu, był Osama bin Laden, którego świat miał wkrótce poznać jako lidera jednej z najbardziej niebezpiecznych grup terrorystycznych na świecie. W tym czasie jednak Zachód i Osama mieli do pokonania wspólnego wroga – drżący w posadach Związek Radziecki.

Stworzona przez bin Ladena i uzbrojona przez państwa zachodnie Al-Kaida bezlitośnie prowadziła świętą wojnę jeszcze przez niespełna rok. W 1989 roku, niedługo przed rozpadem Związku Radzieckiego, jego ówczesny przywódca Michaił Gorbaczow podpisał w Genewie porozumienia pokojowe z Afganistanem i zaangażowanymi w konflikt Stanami Zjednoczonymi, a także Pakistanem, gwarantując Afganistanowi niepodległość oraz wolność od radzieckich wpływów i wojsk.

Utrzymanie komunistycznych rządów w Afganistanie bez wsparcia wielkiego brata nie było możliwe i choć jeszcze przez jakiś czas marionetkowy prezydent Mohammad Najibullah próbował wdrażać komunistyczne reformy, jego rządy budziły ogromny sprzeciw. Po wewnętrznych walkach o władzę Najibullah został ostatecznie obalony, a kilka lat później władzę przejęła nowo utworzona islamska milicja – talibowie – która doszła do władzy dzięki obietnicom pokoju.

Dla wyczerpanych latami głodu i wojny Afgańczyków to bardzo atrakcyjna propozycja, nawet jeśli ceną była zmiana stylu życia i konieczność przestrzegania radykalnie pojmowanych wartości islamskich.

Talibowie natychmiast zakazali uprawy maku, z którego produkowane jest opium i heroina, odcinając ogromną część Afgańczyków od dochodu. Sami kontrolowali produkcję narkotyków i zalewali nimi Zachód, po raz kolejny doprowadzając do tego, że finansował on ich rządy, choć formalnie ich nie uznawał.

Kobietom zakazano pracy, a ich edukację ograniczono do kilku podstawowych klas. Od tego momentu muszą się one całkowicie zakrywać i zniknąć z życia publicznego. Zakazane zostały ilustrowane książki, zdjęcia, telewizja, filmy i wszystkie zdobycze techniki, które ekscytują świat Zachodu. Surowe islamskie prawo jest egzekwowane poprzez egzekucje i amputacje. Jedną z pierwszych jego ofiar padł prezydent Najibullah, którego publiczne ścięcie naznaczyło nadejście nowej ery.

Do najbliższego souku nie było daleko. Może siedem minut pieszo. Dla pięciolatka i kobiety w burce co najwyżej dziesięć. Istniał cień szansy, że dotrą tam niezauważeni. Unikanie patroli talibów było tu codziennym sportem. Nawet jeśli nie miało się niczego do ukrycia, lepiej było nie rzucać się w oczy, bo talibowie znani byli z tego, że na każdego znajdą paragraf, czy raczej werset zinterpretowanego przez siebie Koranu.

Wydawało się, że są wszędzie, ale mimo pretensji do bycia blisko Boga wciąż byli zwykłymi ludźmi, którym nieobce było lenistwo. Ludźmi, których czujność usypiało bezlitośnie prażące słońce i godziny na posterunku. Te słabości dawały szansę mieszkańcom miasta na cień normalności, a że jedną z najsilniejszych cech człowieka jest głęboko zakodowana potrzeba przetrwania, z czasem niemal wszyscy nauczyli się unikać wzroku strażników moralności i przemykać tak, by ich nie spotkać.

To jednak, co udawało się mężczyznom, niekoniecznie dotyczyło kobiet. Zgodnie z regulacjami wprowadzonymi przez talibów te miały absolutny i bezwzględny zakaz opuszczania domów. W nielicznych i naprawdę uzasadnionych wyższą koniecznością przypadkach mogły pojawiać się na ulicach wyłącznie w towarzystwie swojego męskiego opiekuna – męża, brata, ojca lub syna.

Rodziny, w których nie było ani jednego mężczyzny mogącego przyjąć na siebie rolę opiekuna, nie były rzadkością. Wielu z nich zginęło wszak na wojnie. Afganistan pełen był wdów i osieroconych rodzin, ale nawet dla nich nikt nie robił wyjątku od surowych reguł. By nie umrzeć z głodu, musiały godzić się z ryzykiem dotkliwego pobicia, a nawet śmierci, gdy same chodziły na targ w nadziei, że uda im się zrobić niezbędne zakupy, zanim któryś z bogobojnych żandarmów zauważy ich przewinienie. Jedyną alternatywą było dla nich pozostanie w domu w oczekiwaniu na śmierć głodową. Ta zresztą często odwiedzała afgańskie domy w tych czasach.

Pierwszy od lat krok za próg domu był dla niej równie przerażający co ekscytujący. Zapakowana szczelnie w niebieską burkę, z gęstą siatką na twarzy, przez którą widziała tylko tyle, by wiedzieć, w którym kierunku się poruszać. Na zewnątrz panował potworny skwar, a pod ciężką sukmaną temperatura była jeszcze wyższa.

Wiedziała, że muszą ruszyć, bo tylko ruch może sprawić, że pod burkę dostanie się choć odrobina powietrza. Drobny, chudy, dość wysoki jak na swój wiek pięciolatek miał być jej towarzyszem. Jej syn. Choć jeszcze niedawno karmiła go własną piersią, choć jak dziś pamięta jego pierwszy krok, teraz miał być jej męskim opiekunem. W razie konfrontacji z talibami miał wyjaśnić powody, dla których jego matka złamała zakaz wychodzenia z domu. Musieli kupić jedzenie dla całej rodziny.

Pierwsze niepewne kroki mało uczęszczaną uliczką. Tędy raczej nikt nie chodził. Po drodze spotkali dwóch mężczyzn, ale ci, zajęci swoimi sprawami, nie zwrócili na nich uwagi. Zdecydowanie trudniej będzie, gdy wyjdą na główną ulicę; by dotrzeć do souku,nie da się jej ominąć. Tam na pewno każdy zauważy kobietę, ale to wcale nie musiało oznaczać kłopotów. Ludzie tu byli dobrzy. Wiedzieli, że kobiety wychodzą, tylko kiedy muszą. Nikt celowo nie sprowadzi na nich kłopotów. Byle tylko nie natknąć się na talibów.

Przed wyjściem z uliczki chłopiec ruszył kilka kroków przed swoją mamą, by się zorientować, czy przypadkiem nie ma w pobliżu jakiegoś patrolu. Nie było. Przynajmniej nie w zasięgu wzroku dziecka. Dał znak mamie i znowu stanęli obok siebie. W jednym momencie ruszyli w kierunku głównej ulicy.

Słodkawy smród sfermentowanych resztek jedzenia z pobliskich straganów i sklepów spłukiwany każdego ranka wodą z gumowego szlaucha uderzył w nozdrza chłopca, przyprawiając go o mdłości. Musiał być jednak silny. Dla swojej mamy. Ona nie mogła go w tej sytuacji ochronić – to on musiał chronić ją.

Szli, trącani przez przechodzących ludzi, ale przez nikogo niezaczepiani, jakby nieobecni. To dobry znak. O to chodziło. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków i dotrą do souku. Tam patrole talibów pojawiają się niezwykle rzadko. Będą bezpieczni, a o drodze powrotnej pomyślą później.

Nagły wrzask rozdarł jednostajny gwar ulicy. W jednej chwili pojawił się przed nimi samochód z otwartą paką, z której wyskoczyło trzech żandarmów talibanu.

A było tak blisko…

– Hej, ty, co tu robisz? – warknął jeden z nich.

Kobieta zamarła w sekundzie. Stała bokiem, nie odwracając się w jego kierunku.

– Co tu robisz, pytam?! – powtórzył mężczyzna, podnosząc głos.

Jeden z jego towarzyszy złapał tymczasem za ramię chłopca.

Malec stał obok mamy ze spuszczoną głową. Starał się nie patrzeć w jego kierunku, by nie narażać się na jeszcze większy gniew. Pamiętał naukę, jaką wszyscy rodzice powtarzają tu swoim dzieciom: nigdy nie patrz w oczy talibowi!

Kobieta nadal milczała, wyraźnie testując cierpliwość żandarma. Nie wiedziała jednak, czy jeśli się odezwie, nie pogorszy sytuacji. To mogła być pułapka. Nie wolno jej przecież rozmawiać z obcym mężczyzną na ulicy. Każde jej słowo mogło zostać obrócone przeciwko niej.

Musiała lekko odwrócić głowę, by spojrzeć na syna. Chciała się upewnić, że jest bezpieczny, a burka ograniczała jej pole widzenia. Ten nikły ruch okazał się jednak wystarczający, by rozjuszyć i tak już podminowanego taliba. W powietrzu rozległ się świst, a ciało kobiety przeszył bolesny cios batem.

– Zaczniesz mówić? – wrzasnął wściekły oprawca.

– Idziemy po zakupy – wyrwał się do odpowiedzi malec, ocierając łzy i próbując przytulić matkę, która mimo potwornego bólu wciąż starała się stać niewzruszona jak dumny posąg. Drugi z żandarmów przytrzymał jednak dziecko, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch.

– Gdzie mieszkacie? – zwrócił się do chłopca głównodowodzący.

Ten nie był w stanie powiedzieć tego dokładnie, wskazał więc tylko kierunek.

Kobieta – w obawie, że syn zdradzi miejsce ich zamieszkania, co zdecydowanie pogorszyłoby ich sytuację, a przede wszystkim naraziło na nieprzyjemności jej męża – postanowiła zabrać głos.

– Wyszłam tylko zrobić zakupy. Jestem z synem… – powiedziała cicho.

Kropkę po tym zdaniu postawił kolejny świst. I znowu na jej ciele wylądował bat. I jeszcze jeden… I kolejny.

– To twój syn…? – zapytał mężczyzna drwiącym głosem, próbując uspokoić oddech od zadyszki, której dostał, zapamiętale okładając ofiarę.

Zanim ta była w stanie odpowiedzieć, przymierzył się do kolejnego ciosu. Tym razem bat wymierzony był w chłopca. Trafił w wątłe ramiona pięciolatka, a uderzenie było tak silne, że przecięło delikatną skórę. Z nadgarstków dziecka zaczęła płynąć krew. Przeszywający ból nie wywołał jednak łez; może powstrzymywał je paraliżujący strach.

– Ten dzieciak nie nadaje się na opiekuna… Wygląda jak dziewczynka – zadrwił talib, wracając do wymierzania ciosów kobiecie. – Macie chwilę, by zniknąć z tej ulicy. Jeśli jeszcze raz was tu zobaczę, zastrzelę na miejscu. Najpierw tego gówniarza, a później ciebie!

Mężczyzna, który wciąż trzymał ramię chłopca, zwolnił uścisk. To znak, że mogą odejść. Choć oboje byli odrętwiali od bólu i strachu, nie zatrzymali się ani na chwilę. Szybki marsz w burce był bardzo trudny, ciężka tkanina nie ułatwiała kroków, a szło się niemal po omacku, ale to nie miało w tym momencie znaczenia. Chłopiec starał się kierować swoją zbolałą matką tak, by jak najszybciej znaleźli się w domu. Trzymał ją za tkaninę zasłony i ciągnął. Krew z jego rąk spływała strużkami, ale to nie był moment na słabość. Czas na ból i łzy miał przyjść później, gdy już zamkną za sobą drzwi domu. Kiedy ten okropny świat, który urządzili im religijni fanatycy, zniknie im z oczu i znowu będą mogli udawać, że nie istnieje.

To był jeden z najbardziej traumatycznych momentów mojego dzieciństwa. To ja byłam tym chłopcem. Takich chwil przeżyłam wiele. Pierwszą niedługo potem, jak skończyłam cztery lata – i chwilę przed tym, jak przestałam być dziewczynką.

Urodziłam się kilka lat po wojnie z Sowietami, ale rany, jakie radzieckie wojska zadały światu, na który zesłał mnie Bóg, były tak głębokie, że stały się jednymi z moich dziecięcych wspomnień. Moja rodzina szczęśliwie przeżyła okupację radziecką, ale wielu naszych sąsiadów doświadczyła ona naprawdę boleśnie. Niektórzy z nich byli pokiereszowani ranami i cierpieniem. Niektórzy rozbici, rozdarci żałobą po bliskich, których zabrała im wojna. Widok pozbawionych ręki czy nogi, zdeformowanych eksplozją miny, bomby lub pożarem ludzi nie był dla mnie czymś nadzwyczajnym. Od dziecka widywałam to na co dzień.

Położony w północnym Afganistanie Kunduz, w którym się wychowałam, to całkiem spore miasto. Mówi się o nim „mały Afganistan”, bo to miejsce, w którym we względnej zgodzie żyją przedstawiciele niemal wszystkich grup etnicznych, jakie zamieszkują ten kraj.

Najbardziej liczni są Pasztuni. To spośród nich się wywodzę, choć moja mama pochodzi z plemienia Tadżyków. Koegzystencja różnych plemion w Kunduzie sprawiała, że ludzie byli tam zdecydowanie bardziej tolerancyjni względem siebie. To zawsze była nasza siła, ale bywały w historii tego miasta momenty, w których różnice etniczne stawały się punktem zapalnym konfliktów. Zdarzało się, że politycy nastawiali przeciwko sobie sąsiadów, a przyjaciele stawali się zaciekłymi wrogami. Nigdy nie mogłam tego zrozumieć, ale dorastając w takim miejscu, bardzo szybko się nauczyłam, jak wielką wartością jest tolerancja – i jak ogromnym złem jest rasizm.

Każda z grup etnicznych miała swoją łatkę, którą okreś­lano wszystkich jej członków. O nas, Pasztunach, mówiło się, że jesteśmy uprzywilejowani, ale kiepsko wyedukowani. Mój tata osobiście zadawał kłam tym opiniom. Był bardzo mądrym, inteligentnym człowiekiem. Szanowanym nauczycielem, który uczył kilka pokoleń, również tych, którzy później zostali talibami. Ci akurat byli dla niego nauczycielską porażką, ale on zawsze mówił, że nauczyciel może dać uczniowi wiedzę, ale nie może wpłynąć na to, co ten z nią zrobi.

Na swoje dzieci miał jednak znacznie większy wpływ. Naszą edukację zawsze stawiał na pierwszym miejscu.

Miał nas piątkę. Po starszym ode mnie o pięć lat bracie i dwóch siostrach urodziłam się ja, a po mnie rodzice doczekali się jeszcze jednego syna, ale on urodził się już po tym, jak talibowie oddali władzę, w 2001 roku.

Przez osiem lat pozostawałam najmłodszym dzieckiem i muszę przyznać, że cieszyłam się statusem oczka w głowie. Choć nie byłam nadmiernie rozpieszczana, ojciec zawsze traktował mnie z niezwykłą atencją. Może dlatego, że ja naprawdę uwielbiałam się uczyć – a dzięki niemu miałam bezpośredni dostęp do wiedzy. Jeszcze zanim skończyłam sześć lat, umiałam pisać, czytać, liczyć i całkiem nieźle posługiwałam się językiem angielskim. Obowiązkowy program nauczania Koranu w pobliskim meczecie też ukończyłam wcześniej niż inne dzieci. Część z tych sukcesów z pewnością zawdzięczałam swojemu talentowi, ale zdecydowanie największe znaczenie miały słowa mojego taty, który w wiedzy zawsze postrzegał największy kapitał. A chciał, bym była w nią bardzo bogata.

Tata był właścicielem sporego księgozbioru anglo- i rosyjskojęzycznych książek. Wiele z nich było pięknie ilustrowanych, wiele miało zdjęcia. Kiedy władzę w kraju przejęli talibowie, za ich posiadanie w najlepszym przypadku mogło grozić więzienie, choć niejednego z tego powodu rozstrzelano. By nie kusić losu, tata zapakował wszystkie książki, jakie posiadał, w folię, a następnie w skrzynię – i zakopał w ogródku. Tak na wszelki wypadek.

Od czasu do czasu musiał je odkopywać i suszyć, by nie dopadła ich wilgoć. Uwielbiałam te momenty. To był jedyny czas, kiedy mogłam je przeglądać, czytać, napawać się niedostępnym dla mnie światem zaklętym na ich stronach. Nie można mnie było od nich oderwać. Moja ekscytacja porównywalna była chyba z tą, jaką dzieci na Zachodzie przeżywają, czekając na prezenty od Mikołaja, tyle że ja czekałam na wykopane z ziemi zakazane książki.

Moi rodzice byli zgodnym małżeństwem, ale w kwestii wychowania dzieci – a mojego w szczególności – nie było między nimi żadnego porozumienia. Mama zawsze była bardziej konserwatywna. Uważała, że tata mnie krzywdzi, rozbudzając we mnie głód wiedzy i wiarę w to, że kiedyś będę kimś więcej niż tylko uwięzioną w czterech ścianach żoną.

Chciała, bym zamiast czytania książek uczyła się gotowania i prac domowych, bo w przyszłości nikt nie będzie mnie chciał za żonę. W tej kwestii poniosła sromotną klęskę, bo jako jedna z naprawdę nielicznych Afganek nigdy nie nauczyłam się gotować, choć żoną zostałam. Cóż, w naszym domu gotuje mój mąż.

To oczywiście bardzo wyjątkowe, bo w moim kraju kobieta, która nie jest niewolnicą domowych obowiązków, jest nic niewarta. Nie żeby jej ciężka praca przy utrzymaniu ogniska domowego dodawała punktów do szacunku. To po prostu jej obowiązek – a za wypełnianie obowiązków nie należą się ani podziękowania, ani szacunek.

Zawsze odnosiłam wrażenie, że mój tata szanuje moją mamę chyba bardziej niż ona samą siebie. Mama była pogodzona z rolą kobiety, którą narzucało jej społeczeństwo, a tata zawsze się temu przeciwstawiał. Często robił jej żartobliwe wyrzuty, że jeszcze przed rządami talibów namawiał ją, by ubierała się swobodnie, po europejsku, korzystała z wolności, nosiła modne wtedy spódniczki mini, ale mama nigdy się na to nie odważyła. Nie potrafiła przełamać wyuczonej w rodzinnym domu roli cichej, poddanej i skromnej.

Ale nawet jej bardzo doskwierało zarządzenie talibów zakazujące kobietom wychodzenia z domu i wszystko to, co z jej życiem zrobiły wprowadzone przez nich zasady. Najbardziej chyba jednak obawiała się tego, że w takim świecie będą musiały żyć jej córki. Ona miała mądrego, tolerancyjnego męża, który daleki był od aprobowania wymogów narzuconych przez władzę, ale to wcale nie było częste. Mama nie mówiła o tym w czasach, gdy byłyśmy dziećmi, ale myśl, że któraś z jej córek trafi w ręce bezlitosnego radykała, przerażała ją do szpiku kości. Lubię wspominać chwile, kiedy moi rodzice zadawali kłam wszelkim narzuconym normom, bo mimo swojej uległości mama też potrafiła postawić na swoim. Pamiętam, jak kiedyś rodzice pokłócili się o ścianę w naszym domu. Mama stwierdziła, że jedną z nich należy wyburzyć i powiększyć pokój. Tata był innego zdania. W większości afgańskich domów to zakończyłoby dyskusję – ale nie w moim. Chociaż nie, w moim w zasadzie też nie było już dyskusji. Kiedy następnego dnia tata wrócił do domu, zastał moją mamę z młotkiem w dłoni; część ściany była już w gruzach. Nie powiedział nic. Przebrał się tylko, sięgnął po drugi młotek i dołączył do wyburzania.

Architektura Kunduzu to chaotyczna mieszanka mocno zniszczonych tradycyjnych budynków i poradzieckich bloków, które do dziś przypominają tu o obecności Sowietów. W czasach mojego dzieciństwa jej śladów było znacznie więcej. Nieopodal naszego domu stał porzucony radziecki czołg. Bezlitośnie trawiony rdzą i przysypywany pustynnym piaskiem, był dla dzieciaków z okolicy jedyną atrakcją. Był naszym placem zabaw. Czasami pałacem, domem, czasem luksusowym samochodem lub twierdzą. Granicą była tylko nasza wyobraźnia.

Lubiłam tam chodzić, choć tata zawsze mnie przed tym przestrzegał – nigdy jednak nie zakazywał. Dziś, jako matka, rozumiem, jak wielką było to rozterką dla rodzica, który jeszcze tak niedawno niemal codziennie widywał na ulicach ciała martwych dzieci, a jednocześnie nie chciał, by jego własne żyły w strachu.

Wtedy wszyscy mieliśmy nadzieję na to, że czeka nas lepsza przyszłość. Ja jeszcze tego nie rozumiałam, ale pamiętam ten optymizm, tę wiarę, że po pokonaniu wroga, który mamił, uwodził i podstępnie zabijał, będzie lepiej. Niestety kolejny wróg okazał się równie groźny. I choć nie zabijał podstępem, bywał równie bezlitosny i zwiastował krwawe żniwa. Ten wróg nie był obcy, był nasz. Ale dla tych, którzy znaleźli się na celowniku luf jego karabinów, niewielka to była pociecha.

Wychowywałam się na ulicy. Nie dlatego, że nie miałam domu, po prostu wszystkie dzieci w sąsiedztwie uważały ulicę za miejsce idealne do zabaw. Świat był nasz. Poza domem, bez nadzoru rodziców, mogliśmy się czuć zupełnie niezależni. To bardzo złudne uczucie w kraju, w którym dorastałam, ale dzieci rzadko zastanawiają się nad tym, co martwi ich rodziców. Miałam nieco ponad cztery lata, gdy jeden z żołnierzy talibanu wpłynął na moje życie w sposób, którego on sam nie mógł się spodziewać, choć gdyby był w stanie przewidzieć efekty swojego zachowania, sprawa z pewnością potoczyłaby się zupełnie inaczej. Moi rodzice bardzo dbali, by sytuacja w kraju nie wpływała na moje dzieciństwo. W dzieciństwie nie byłam w stanie zrozumieć koszmaru, który był codziennym udziałem niezliczonych Afgańczyków, w tym również dzieci. Wiele rodzin nie było w stanie ich przed nim uchronić, ale moi rodzice robili to za wszelką cenę. I z reguły skutecznie, choć tego dnia okazało się, że niestety nie mogą tego robić zawsze.

To był piękny, beztroski poranek. Koniec lata. Słońce nie przypiekało jeszcze w pełni swojej mocy. Bawiliśmy się z grupką dzieciaków jak zwykle przy porzuconym radzieckim czołgu. Zapamiętali w zabawie, nie zwracaliśmy uwagi na nic, co działo się dookoła. Nie mieliśmy pojęcia, że przygląda się nam dwóch talibskich żandarmów. Byli jednymi z wielu dorosłych, którzy kręcili się w pobliżu, dlatego nie widzieliśmy w tym nic nadzwyczajnego. Że coś jest nie tak, zorientowałam się dopiero, gdy rozwrzeszczane, rozbiegane dzieciaki z naszej grupy jeden po drugim cichły i przystawały w miejscu.

– Ty! – krzyknął mężczyzna, który nagle wyrósł obok mnie.

Nie zareagowałam, nie mając pewności, że chodzi o mnie.

– Ty! Chodź tu! – powtórzył, wskazując na mnie długim, kościstym palcem.

Teraz nie było już wątpliwości, do kogo się zwraca. Wyuczony szacunek do starszych nakazał mi posłuszne wypełnienie jego rozkazu. Mimo że jego głos był szorstki i groźny, nie bałam się. Bez cienia podejrzeń podeszłam do mężczyzny z uśmiechem i dziecięcą ufnością.

– Gdzie twoja chusta? – warknął z agresją, która kompletnie mnie sparaliżowała.

Radość z zabawy natychmiast ustąpiła strachowi, a w moich oczach pojawiły się łzy. Przestraszyłam się bardziej jego głosu niż treści pytania. Nie rozumiałam, dlaczego na mnie krzyczy. Zupełnie nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale nawet gdy już to do mnie dotarło, nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Byłam małą dziewczynką, choć nieco wyższą od większości moich rówieśników. Nie wyglądałam na czterolatkę, ale nią byłam. Nie chodziłam w chuście, bo nikt do tej pory tego ode mnie nie wymagał. Dziewczynki do siódmego roku życia nie musiały tego robić. Żołnierz ewidentnie jednak był zupełnie innego zdania. Przyglądając mi się podejrzliwie, zapytał, ile mam lat. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że cztery, a wtedy on z impetem uderzył mnie w twarz i wrzasnął:

– Kłamiesz!

Łzy, którymi się zalałam, już kompletnie odebrały mi zdolność mówienia. Nie potrafiłam się obronić. Nie miałam siły, by przeciwstawić się dorosłemu mężczyźnie.

– Kim jest twój ojciec? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź.

Przestraszyłam się, że moja zabawa może sprowadzić kłopoty na mojego tatę, ale szczęśliwie żandarm uznał, że na tę chwilę mu wystarczy.

– Twój ojciec to kafir, zdechnie jak pies – wycedził. – A teraz biegnij i mu to powiedz. I żebym więcej cię tu nie widział. Masz siedzieć w domu i nigdzie się nie ruszać, bo następnym razem zastrzelę cię tu, na miejscu!

Faktycznie w tamtym momencie nie chciałam być nigdzie indziej. Biegłam co sił w nogach, by czym prędzej znaleźć się w ramionach taty. Pamiętam, jak bardzo bolało mnie uderzenie, ale chyba jeszcze bardziej okrutne słowa tego człowieka. Nie mogłam pojąć, dlaczego w tak obrzydliwy sposób obraża mojego tatę. Obwiniał go o to, że jego córka łamie nakazy samego Allaha. Wtedy nawet nie do końca rozumiałam, co to oznacza.

Zanim zdążyłam opowiedzieć tacie, co się stało, on bezbłędnie odgadł, jaki jest powód moich łez.

– Talibowie? – spytał, przytulając mnie mocno.

Pokiwałam głową.

Ludzie bali się w tym czasie tylko ich. Tata od razu się zorientował, kto mnie przestraszył. Nie znał wprawdzie szczegółów, ale te nie miały dla niego większego znaczenia. Bez słowa otoczył mnie opieką. Kiedy się w niego wtulałam, łkając cicho, czułam, jak drży z wściekłości.

W końcu się uspokoiłam i opowiedziałam mu o wszystkim, a on bez zastanowienia podjął decyzję, która już na zawsze zmieniła mój sposób postrzegania świata. Zanim jednak ją ogłosił, wyszedł na chwilę z pokoju, mrucząc coś pod nosem, jakby chciał to jeszcze przedyskutować ze sobą samym. Przez moment myślałam nawet, że to na mnie się zdenerwował, ale kiedy wrócił, znowu mnie przytulił i zawołał mamę, kompletnie zaskoczoną tą sytuacją.

– Zetnij jej włosy. Na krótko – powiedział. – Od dziś Nilofar będzie chłopcem.

I tak w mojej rodzinie pojawił się Ismarai. Tata sam wybrał to imię. W naszym języku oznacza ono „czempion, bohater”. Tata zawsze widział we mnie taki potencjał. Z czasem ludzie częściej mówili do mnie Wahid, ale dla taty na długie lata pozostałam Ismaraiem.

Dziś, już jako dorosła kobieta, lubię czasami wspominać tamtego małego chłopca. Przede wszystkim dlatego, że przypomina mi o miłości mojego taty, a poza tym jest dla mnie symbolem wolności i odwagi – dwóch wartości, które staram się w sobie nieustannie pielęgnować.

To nie była dla mnie trudna przemiana. Po prostu od tego dnia nosiłam chłopięce ubrania, które zawsze uważałam za zdecydowanie wygodniejsze od tych dziewczęcych. Musiałam zachowywać się jak chłopiec, co też nie przychodziło mi z wielką trudnością, bo choć do momentu spotkania żandarma, który pobił mnie za brak chusty, cieszyłam się wolnością czterolatki, dopiero teraz mogłam być naprawdę wolna.

W opresyjnym i dodatkowo terroryzowanym przez talibów społeczeństwie kobiety i dziewczynki nie miały żadnych praw. W porównaniu z ich sytuacją sama możliwość wyjścia z domu bez ryzyka pobicia lub utraty życia była pełnią wolności i szczęścia. Ale jako chłopiec mogłam robić znacznie więcej. Mogłam uprawiać sport, a uwielbiałam biegać. Mogłam trenować taekwondo. Mogłam wychodzić z domu, kiedy chciałam, a świat nie stawiał przede mną limitów. Rządy talibów zdawały się bardzo silne. Nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że kiedyś zostaną obalone, dlatego tata postanowił wychować mnie jak stuprocentowego chłopca. Zabierał mnie ze sobą wszędzie – na stadion, na którym rozgrywano buzkaszi, narodowy sport Afgańczyków, do hammamu dla mężczyzn, byłam z nim nawet na egzekucji, którą przeprowadzili talibowie, choć tego akurat tata nie planował. Znaleźliśmy się na niej przypadkiem – i nie było już odwrotu.

Tak czy inaczej, od małego miałam zachowywać się tak, jakbym nigdy nie była dziewczynką, i bardzo mi się to podobało. W kraju, który nienawidzi kobiet, możliwość zmiany w mężczyznę jest prawdziwym błogosławieństwem.

Mój tata był bardzo spokojnym człowiekiem i trudno było go wyprowadzić z równowagi. Tego dnia, kiedy podjął decyzję o mojej przemianie, widziałam go tak wściekłego po raz pierwszy w życiu. Drugi raz był wtedy, gdy wraz z mamą zostałyśmy pobite w drodze do souku.

Pamiętam jego złość. Pamiętam ją chyba bardziej niż ból, który przeszywał moje pocięte batem ręce. Pamiętam też swoją potworną niemoc na widok zbolałej, cierpiącej, okładanej batem mamy, której w żaden sposób nie mogłam pomóc. Nie mogłam się za nią ująć. Każdy mój gest mógłby jedynie pogorszyć sytuację i jeszcze bardziej rozjuszyć kata.

Szłyśmy tylko po jedzenie, a zostałyśmy pobite tak, jakbyśmy popełniły jakieś poważne przestępstwo. Tego nie da się pojąć, ale dzieci w Afganistanie rządzonym przez talibów musiały to rozumieć w naprawdę wczesnym wieku. Wszyscy musieliśmy wiedzieć, jak się zachować, by im się nie narażać, a w przypadku konfrontacji – jak wyjść z niej bez szwanku. Oczywiście nie było jakiegoś specjalnego kodeksu, który mógłby w tej sytuacji pomóc, bo wszystko zależało od uznania żandarma stającego przed nami w trosce o naszą moralność.

Z pozoru reguły narzucone przez talibów były spisane i wszystkim znane, ale postępowanie w przypadku ich złamania wcale nie było takie oczywiste. Nigdy nie było wiadomo, czy ze spotkania z żandarmem wyjdzie się cało. Mimo że rany na moich rękach goiły się przez kilka tygodni, a moja mama wróciła do domu ledwo żywa, mogłyśmy w tej sytuacji mówić o sporym szczęściu. Bywało, iż w głowy kobiet, które złamały zakaz wychodzenia z domu, kierowano lufy pistoletów. I nie raz pociągnięto za spust.

– Tchórze! – wrzeszczał mój ojciec, widząc nas w tym stanie. Rzeczywiście trudno znaleźć lepsze słowo, by określić dorosłych mężczyzn zdolnych do zmasakrowania kobiety i dziecka. Pamiętam ten moment, bo długo się zastanawiałam, czego tak naprawdę bali się talibowie – tych słabych kobiet, którymi gardzili?

Tak, myślałam o tym już jako pięciolatka. Mój kraj skrócił moje dzieciństwo, a głowę szybko zatruł problemami, których nie powinno mieć żadne dziecko. Odpowiedź na to pytanie szybko jednak do mnie dotarła. Dziś nie mam wątpliwości, że to właśnie kobiet talibowie zawsze bali się najbardziej. I boją się do dziś.

To była ogromnie ważna lekcja. Jedna z wielu, jakie przyszło mi odebrać w bardzo wczesnym dzieciństwie. Wiedziałam już, jak dobrze jest być chłopcem, jak bardzo źle jest być dziewczynką, a teraz zaczynałam rozumieć, że powodem, dla którego mężczyźni próbują siłą dominować nad kobietami, jest świadomość, iż są od nich słabsi. Silni mężczyźni nie muszą udowadniać swojej siły przemocą wobec kobiet i dzieci.

Wtedy jednak nie miałam jeszcze pojęcia, że te wnioski zaważą na całym moim życiu, wszak żyłam w kraju, który głosu kobiet w ogóle nie słyszy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI