Zaginiona relikwia - Marek Orłowski - ebook + książka

Zaginiona relikwia ebook

Orłowski Marek

3,1

Opis

Rok 1191, Ziemia Święta, czasy trzeciej krucjaty. Na redzie Akki tonie galera krzyżowców z tajemniczym ładunkiem na pokładzie.

Rok 1942. W pobliżu tego samego miejsca okręt podwodny torpeduje niemiecki frachtowiec, wiozący broń masowej zagłady dla Afrika Korps.

Czasy współczesne. Czwórka polskich studentów archeologii odkrywa w kościele joannitów ślady tajemnicy sprzed ośmiuset lat. Razem ze swoim profesorem organizują wyprawę na Morze Śródziemne.

Ładunek zatopionego frachtowca staje się celem arabskich terrorystów. Tajna broń Hitlera ma posłużyć do ataku na Stany Zjednoczone.

Co łączy szczątki średniowiecznej galery i wrak statku z okresu drugiej wojny światowej? Jakie sekrety skrywa archiwum watykańskie i kto jeszcze poszukuje zaginionej relikwii, która mogłaby zmienić losy Kościoła?

Słoneczne krajobrazy Malty, sztolnie hitlerowskiego kompleksu „Riese” w Górach Sowich, podziemia Watykanu i morskie głębiny staną się tłem dla intryg, bezlitosnej walki o władzę, fanatyzmu religijnego, ale też namiętności i zdrady, które splotą się z przygodami Krzysztofa i Marty, głównych bohaterów powieści, zaś mroczne zagadki przeszłości odcisną swoje piętno na ich losach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 578

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (8 ocen)
2
1
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hardkravtzung
(edytowany)

Nie polecam

Nie chcę spojlerować więc krótko: czego tu nie ma? xD Autor ogólnie tak starał się zbudować zawiłą fabułę, że w jednym tomie zmieścił zbyt wiele klisz z książek sensacyjno - przygodowych, okraszonych do tego historią z tak dużą liczbą zbiegów okoliczności, że mało prawdopodobną, wyraźnymi próbami leczenia kompleksów narodowych wplataniem wątków polskich tam gdzie ich nawet nie potrzeba, nadmierną dawką opisów każdej kobiety przewijającej się w książce (łącznie z postaciami zupełnie epizodycznymi) z perspektywy męskiego samca oraz standardowym przedstawianiem Arabów jako krwiożerczych morderców nastawionych na gwałcenie białych kobiet i zabijanie wszystkiego co się nawinie pod ich nóż. Całość tylko trochę ratują dialogi nie odbiegające od klasyki sensacji. Ogólnie: zapowiadało się nawet, nawet ale im dalej tym gorzej. Finalnie: wg mnie zaginiony pomysł na książkę.
10

Popularność




Marek Orłowski

ZAGINIONA RELIKWIA

Redakcja

Jacek Ring

Korekta

Dorota Wojciechowska

Skład

Tomasz Wojtanowicz

Projekt graficzny okładki

Barbara Kuropiejska

Rysunki

Marek Orłowski

copyrigt©by Marek Orłowski, 2022

copyrigt©by Bellerofont, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

ISBN 78-83-902444-4-0

WYDANIE PIERWSZE

Wydawnictwo Bellerofont, Warszawa 2022

[email protected]

Dystrybutor:

e-bookowo.pl

[email protected]

A3M Agencja Internetowa

Będzin 42-500

ul. Baczyńskiego 25

…prowadząc badania na temat poglądów i działalności tej dziwnej grupy mnichów-
-rycerzy, nabrałem przekonania, że zdobyli oni jakąś bardzo starą tajemną wiedzę.
Graham Hancock, Znak i pieczęć, 
przeł. Barbara Cendrowska-Werner
Od lat wśród łowców tajemnic „Riese” 
(Olbrzym), który to kryptonim nadano podwałbrzyskiej budowie, krąży też opowieść o sprowadzeniu podczas wojny grupy fizyków i chemików ze Skandynawii, którzy podobno w Górach Sowich prowadzili jakieś osłonięte tajemnicą badania.
Leszek Adamczewski, 
Tajemnicza broń Hitlera

Prolog

Rok 1191, wrzesień. Morze Śródziemne, kotwicowisko portu wAkce

Zbudziły go krzyki dobiegające zdziobu okrętu. Przez chwilę leżał nieruchomo, wsłuchując się wcoraz głośniejszą wrzawę itupot nóg odeski pokładu. Przeraźliwy wrzask „gore!” za ścianą kasztelu rufowego sprawił, że Jacopo zWenecji, kapitan galery pływającej pod flagą Zakonu Templum, poderwał się niczym dźgnięty sztyletem. Jednym susem znalazł się na zewnątrz kajuty. Widok bijącego wnocne niebo ognistego słupa zmroził mu krew wżyłach. Na jego oczach urzeczywistniał się najgorszy koszmar żeglarza – pożar na morzu. Płomienie wydobywały się zprzedniego luku. Ich zielono-żółta barwa nie pozostawiała wątpliwości – najwyraźniej zapaliły się ukryte pod pokładem pojemniki zogniem greckim. Sekretny wynalazek Bizantyjczyków, mieszanina oleju skalnego, siarki iniegaszonego wapna, zdodatkiem kilku innych substancji, płonęła nawet na wodzie inie dawała się łatwo ugasić. Ugodzony tą straszliwą bronią okręt skazany był na zagładę. Kapitan zacisnął dłonie na dębowej poręczy, jakby chciał ją zgnieść. Wyglądało na to, że tym razem na zagładę skazany jest jego okręt.

Jacopo otrząsnął się zpierwszego zaskoczenia. Jego krępa, zwalista postać stanęła na drodze uciekających na rufę ludzi niczym skała zagradzająca koryto rzeki. Wblasku pożaru jasna broda okalająca ogorzałą twarz przeciętą blizną od noża zdawała się świecić.

– Stać! Stać, mówię! Do tyłu, ścierwa! Inie lać wody! Octem gasić! Octem! Macie tuzin beczek wedle masztu! – Jego grzmiący głos tylko na chwilę przebił się przez wrzaski ogarniętych popłochem żeglarzy.

– Nie damy rady, panie! – Do kapitana podbiegł jego zastępca, wysoki, chudy jak szczapa Genueńczyk oimieniu Silvio. – Ogień się rozszerza!

– Widzę! Niech to wszyscy diabli! – Jacopo uskoczył zręcznie wbok. Ciężki blok zkawałkiem płonącej liny walnął opokład wmiejscu, gdzie przed chwilą stał kapitan. Ogień ogarnął podstawę przedniego masztu iwspinał się łakomie po nasyconych smołą wantach. Podświetlone pożogą sylwetki biegnących ludzi wyglądały niczym czerwono-czarne demony, miotające się wczeluściach piekła.

– Ale co się stało, na Boga?! Ktoś zaprószył ogień? Przecie samo się nie zapaliło!?

– Stul gębę, chłopie! Każ ciąć liny kotwiczne! Zagoń ludzi do wioseł! Płyniemy do portu!

– Żaden wioślarz nie zejdzie pod pokład! Tam wszystko już płonie! Okręt jest stracony! Imy też! Nikt się nie uratuje, nie przy takim morzu!

Kapitan zacisnął zęby, wmilczeniu przyznając mu rację.

Wielka galera, zakotwiczona daleko przed kamiennymi nabrzeżami portu wAkce, warownego miasta niedawno odbitego zrąk Saracenów przez krzyżowców Ryszarda Lwie Serce, huśtała się dziko na stromych falach. Szalejące na pokładzie płomienie oświetlały spienioną wodę. Przez otwory luków przeświecał złowróżbny czerwony poblask. Dmący od lądu porywisty wiatr gwizdał wtakielunku, nieubłaganie podsycając pożar.

– Nie uratujemy okrętu. Opuszczać łodzie! – Kapitan odwrócił się do Sylwia.

– Za późno! Łodzie już wogniu!

– To niech ludzie skaczą do wody! Do brzegu nie tak znów daleko!

– Mało który umie pływać. – Silvio pokręcił głową zpowątpiewaniem.

– No to czekajcie! Zportu chyba widzą ogień, lada chwila przypłyną na pomoc! Chyba nie wszyscy tam śpią, do diabła rogatego?!

Zastępca nie zdążył odpowiedzieć. Tłum cofających się przed ogniem żeglarzy naparł na nich izepchnął wkierunku rufy.

Kapitan spojrzał wstronę brzegu. Wciemnościach bezksiężycowej nocy dostrzegał ledwie zarysy słabo oświetlonych murów miasta. Płonące na szczycie Wieży Much pochodnie wyglądały niczym samotne gwiazdy połyskujące nad horyzontem. Zdawało mu się, że czerwone punkciki zmniejszają się, jakby gasły albo nagle zaczęły się oddalać.

Zrozumiał, co się stało, wyczuwając odmienny ruch galery na wzburzonym morzu. Już nie szarpała się na linach kotwicznych niczym spłoszony koń na uwięzi, tylko poddawała płynnie falom, nurzając na przemian dziób irufę wkipieli piany. Coraz silniejszy wicher znosił okręt na pełne morze.

– Straciliśmy kotwice! – Silvio złapał kapitana za ramię. – Pewnie przepaliło sznury! Albo może…

– Albo ktoś je przeciął. Ten sam, który podpalił dzbany zogniem greckim!

W trzewiach okrętu rozległ się głuchy huk. Deski pokładu dziobowego wybrzuszyły się, jakby od spodu walnęła wnie pięść olbrzyma. Zwyrwanej dziury bluznęły płomienie, ogarniając wyjących zprzerażenia ludzi. Ciągnąc za sobą warkocze ognia, żeglarze skakali za burtę, szukając ocalenia wmorzu. Jacopo wiedział, że go tam nie znajdą. Będą płonąć żywcem, póki diabelska ciecz nie wypali się do końca, apotem itak utoną, zalewani coraz wyższymi falami.

Spojrzał zrozpaczą wniebo, jakby stamtąd oczekiwał ratunku, ale mrugające na granatowej czaszy nieba gwiazdy pozostawały dalekie iobojętne na rozgrywającą się na morzu tragedię. Jego wzrok zatrzymał się na szczycie głównego masztu. Masywne drzewce stało jeszcze, ale chwiało się coraz mocniej. Podtrzymujące go wanty zamieniły się wfestony furkoczących płomieni. Na samej górze, upiornie podświetlony przez ogień, powiewał proporzec Templum.

Jacopo przyjrzał się czarno-białej szachownicy ipoczuł spływający po plecach zimny strumyczek potu. Nie pomyślał dotąd oładunku okrętu, tajemniczej skrzyni, którą czterokonny wóz przywiózł do portu pod osłoną nocy. Dwóch pachołków ztrudem wniosło znaczny ciężar na pokład. Potem zabezpieczyli skrzynię linami wskarbczyku pod kajutą na rufie. Jacopo ledwie zdążył na nią zerknąć, ale jej wygląd wrył mu się wpamięć. Nie była zbyt duża, wszystkiego może ze trzy łokcie na półtora. Całą jej powierzchnię pokrywały zachodzące na siebie cieniutkie ołowiane blaszki niczym łuski wielkiej ryby. Skrzynia musiała długo stać wwilgotnym miejscu, bo ołów poczerniał, aopasujące ją brązowe okucia pozieleniały od śniedzi.

Kapitan przypomniał sobie niepokój rycerza zakonnego, który nadzorował załadunek.

– Wypłyniesz zaraz zportu irzucisz kotwicę ostaję dalej, już na morzu. Odtąd nikt nie śmie zejść na ląd, nawet ty. – Templariusz rozglądał się po pustym nabrzeżu, jakby mimo ciemności nocy czyjeś oczy mogły ich jednak śledzić. Smukła sylwetka igładka twarz zdradzały jego młody wiek, ale zmrużone oczy zdawały się należeć do znacznie starszego człowieka. Jacopo spojrzał wnie tylko raz, ato, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało.

– A moi ludzie? Połowa wioślarzy została na brzegu, piją wtawernach, przecież nie wypłynę bez nich do Italii!

– Wrócą na okręt łodziami. Aby tylko zdążyli przed świtem. Milcz isłuchaj rozkazów. Inikomu ani słowa otej skrzyni. Głową za nią odpowiadasz, rozumiesz?

– Twoja wola, panie. – Kapitan się skłonił. Rozumiał, ajakże. Rycerze Zakonu Świątyni, czyli templariusze, jak ich powszechnie zwano, nie słynęli złagodności. Powołani do walki zniewiernymi wZiemi Świętej byli niezrównanymi wojownikami, groźnymi dla wrogów, ale też surowymi dla siebie iswoich sług.

– To nie moja wola, tylko wielkiego mistrza Templum, Roberta de Sable. Jeśli dowieziesz bezpiecznie ten ładunek do portu wGenui, zostaniesz dodatkowo nagrodzony. Zakon jest hojny, chyba wiesz otym. Ale gdyby coś się wydarzyło albo gdybyś nie dochował tajemnicy, to lepiej by ci było uwiązać sobie kamień uszyi irzucić się wmorze. Otym chyba także wiesz? – Templariusz nie podniósł głosu, ale jego ręka niby przypadkiem oparła się na rękojeści miecza. Wświetle latarni na maszcie czerwony krzyż na białym płaszczu zakonnika przybrał barwę świeżej krwi. – Dołączę do was oświcie, wtedy wypłyniemy. Bądźcie wgotowości. Ipomagaj wam Bóg!

– I wam, panie, iwam. – Kapitan pochylił się nad zapętloną na kamiennym słupku liną. Usłyszał stukot kopyt izgrzyt żelaz­nych obręczy kół na bruku. Po chwili wszystkie odgłosy zagłuszyło zawodzenie tężejącego wiatru ichlupot fal.

– Rzucać cumy! – krzyknął wstronę ciemnej masy okrętu obijającego się onabrzeże. Prawie czuł, jak napór kadłuba miażdży chroniące burty wiązki suchej trzciny. – Odpływamy na kotwicowisko!

– Po co, na Boga? – Jacopo rozpoznał głos Silvia. – Przecież stoimy bezpiecznie wporcie? Ao świcie mieliśmy wyruszyć do Italii?

– I wyruszymy. Ateraz rób, co mówię! Pogoń ludzi! Stawiajcie przedni żagiel! Adla tych moczymordów, co się ostali na brzegu, każ spuścić dużą łódź, aniech ją dobrze przywiążą do pala.

– To może kogoś posłać, coby poszukał po karczmach?

– Ani się waż! Kto nie wróci na okręt przed świtem, zostanie wAkce.

Patrzącemu teraz na pożar kapitanowi przemknęła przez głowę myśl, że ci, którzy zostali, mieli szczęście, tylko jeszcze otym nie wiedzieli. Przypomniał mu się też złowrogi wyraz twarzy templariusza ijego słowa: „Głową za to odpowiadasz”. Ale co mógł, na Boga iJego świętych, uczynić? Jak ratować tę przeklętą skrzynię? Gdybyż zportu przypłynęła jakaś pomoc! Przecież do końca falochronu nie będzie więcej jak tysiąc kroków! Czy straże na murach nie widzą płomieni? Amoże myślą, że to atak saraceńskich galer? Ale wichura znosiła gorejący okręt coraz dalej wmorze ikapitan wiedział, że zbrzegu nikt nie zdąży zpomocą. Przepalone wanty opadały na pokład niczym ogniste węże. Maszty, niepodtrzymywane takielunkiem, zaczęły się walić, gruchotać nadburcia iprzygniatać ludzi. Kapitan zatrzymał się na krawędzi rufy, ustępując przed płomieniami, które osmaliły mu już włosy. Czując coraz silniejszy żar ognia na odsłoniętej skórze, wspiął się na nadburcie kasztelu rufowego.

– Pomocy! Ratujcie! – Zawodzące głosy zza burty mieszały się złoskotem fal. Zagłuszył je przeraźliwy wrzask palącego się żywcem człowieka.

Kapitan zagryzł wargi, jakby sam poczuł piekące ukąszenie płomienia. Wiedział, że to koniec. Jego załoga wkrótce znajdzie się tam, gdzie iokręt – na dnie morza. Nim skoczył wczarną, rozkołysaną toń, zdążył pomyśleć, że spocznie tam także tajemnicza skrzynia templariuszy, bez względu na to, jak cenny zawiera skarb.

* * *

Spieniony grzbiet fali załamał się właśnie wtedy, gdy samotny pływak uniósł głowę, żeby zaczerpnąć powietrza. Zamiast tego łyknął potężny haust morskiej wody. Sól sparzyła mu płuca. Odwrócił się na plecy, by spróbować wykasłać gorzką ciecz zalewającą gardło. Przez chwilę unosił się swobodnie na powierzchni, krztusząc się iniemal ciesząc niezamierzonym odpoczynkiem.

Uniosła go kolejna fala iprzez mgnienie oka zobaczył za sobą jasny błysk ognia. Usta wykrzywił mu grymas mściwej radości. Wiedział, że nigdy nie zapomni uniesienia, zjakim ciął smołowane liny, czując nad głową masyw dziobowego tarana iwidząc czerwony poblask rozpalającego się na pokładzie pożaru. Dopłynąć do zakotwiczonego na morzu okrętu było łatwo, pomagał wtym dmący od lądu wiatr. Trudniejszym zadaniem okazało się skryte wejście na pokład izażegnięcie ognia. Ajednak zdołał tego dokonać, apotem szczęśliwie umknąć zpłonącej galery.

Odetchnął głęboko iznów zaczął mozolnie przepychać się przez kipiel wzburzonego morza. Na każde trzy przepłynięte stopy cofał się odwie, spychany przez fale iwiejący wtwarz wicher. Ból słabnących mięśni dawał się we znaki, zdrętwiałe ręce były jak wystrugane zdrewna iz coraz większym trudem wynurzał głowę ponad bryzgi spienionej wody. Ale pływak nie zwykł się poddawać. Niczym raz wprawiona wruch machina wyrzucał do przodu ramiona, zagarniał nimi wodę, znów je prostował, ijeszcze raz, ijeszcze…

Ciemna linia brzegu zbliżała się przeraźliwie wolno. Zdawało mu się, że minęły wieki, nim poczuł pod stopami upragnioną twardość dna. Postąpił kilka kroków do przodu, po czym padł twarzą na mokry piasek. Załamujące się na płyciźnie fale zalewały go po ramiona, ale on oto nie dbał. Uniósł zwysiłkiem głowę, po czym spojrzał wstronę murów miasta. Na wierzchołku strzegącej portu baszty, zwanej Wieżą Much, gorączkowo poruszały się ogniki pochodni. Ciszę nocy rozdarło buczenie rogu.

Mężczyzna wstał. Zachwiał się, jednak po chwili odzyskał równowagę. Był jeszcze młodym człowiekiem, choć zmarszczki na czole itwarde spojrzenie oczu obarwie smoły świadczyły oprzebytych trudach. Przeciągnął się, prostując zmęczone ramiona. Jego niemal nagie muskularne ciało okrywała tylko płócienna przepaska na biodrach. Wzdrygnął się, czując na mokrej skórze lodowate smagnięcie wiatru. Do twarzy przylgnęły mu pasma długich, ciemnych włosów. Odgarnął je niecierpliwym ruchem, potem strząsnął wodę zkrótko przyciętej brody.

Odwrócił się wstronę morza. Nikła poświata gwiazd nie zdołała rozświetlić mrocznej toni, wciemnościach bieliły się tylko grzywy fal. Na ledwie widocznej granicy między granatem nieba aczernią wody jaśniał słup ognia. Płomienista krecha, niczym żagiew uniesiona wnocne niebo, stopniowo malała, wreszcie zamigotała izgasła.

Aksamitna ciemność nocy wydała się teraz jeszcze głębsza.

– Dokonało się – wyszeptał mężczyzna, wpatrując się wodleg­ły widnokrąg. Urodziwa twarz stwardniała wgrymasie zawziętości. – Ale tak lepiej. Ludzie nie są godni, by posiadać tak wielką świętość. Zaiste, nie są godni.

Odnalazł pozostawione wzaroślach oliwnych odzienie, apo­tem ciężkim krokiem ruszył wstronę murów Akki. Nie oglądał się za siebie.

* * *

Rok 1942, luty. Morze Śródziemne

– Ląd na trawersie sterburty! Odległość pięć mil! – Pierwszy oficer mówił spokojnym głosem, jednak dłonie zaciśnięte na lornecie Zeissa lekko drżały. Pochylił się, jakby chciał przebić wzrokiem poplamioną solą szybę sterówki.

– Sam zobaczę. – Kapitan Carlo Benetti wyciągnął rękę po szkła, ale przechył statku rzucił go na kolumnę kompasu. Kurczowo oplótł ją ramionami niczym tonący chwytający koło ratunkowe. Czekał, aż kadłub dryfującego bezwolnie frachtowca zatoczy pełny łuk, udając trącony kulą kręgiel, apotem zacznie się zociąganiem prostować. Mimo powagi sytuacji nie zdołał powstrzymać uśmieszku, kiedy pierwszy oficer Giacomo Rossi nie utrzymał się na nogach iwylądował na klęczkach ujego stóp.

– Przesadza pan zokazywaniem szacunku, pierwszy. Chyba że to przeprosiny za pańskie niedbalstwo. – Uśmiech znikł zust kapitana, jakby go zdmuchnął wiatr chłoszczący deszczem ściany nadbudówki. – To przez pana tkwimy po uszy wtym szambie.

– Ależ, panie kapitanie! Przecież dopilnowałem naprawy ma­szyn­ki sterowej przed wypłynięciem. Cięgło zerwało się wsztor­mie, to się zdarza. – Rossi wstał ztrudem, przytrzymując się stołu zmapami. Spojrzał zwyrzutem na stojącego na szeroko rozstawionych nogach mężczyznę wgranatowym mundurze ozdobionym dystynkcjami włoskiej marynarki handlowej. Kapitan był masywnie zbudowanym czterdziestolatkiem oszerokich ramionach irumianej twarzy okolonej siwiejącą kędzierzawą brodą. Jego mocna sylwetka przypominała wyrastającą zmorskiej kipieli rafę, niewzruszoną iurągającą ciosom fal. Miał niewyparzony język iszorstkie maniery, jednak jego ludzie itak go lubili. Nasunięta na oczy czapka ze złotym galonem przykrywała sporą łysinę, ale marynarze wiedzieli, że pod łysiną kryje się tęgi umysł iwiele lat doświadczeń na wszystkich morzach świata.

Kapitan spojrzał ztroską na zalewaną bryzgami fal dziobówkę. Wszystko, co mogło zostać zmyte zprzedniego pokładu, już dawno znalazło się za burtą, ale solidna konstrukcja statku jak dotąd wytrzymywała ciosy wzburzonego morza. Odetchnął zulgą, widząc, że uszczelnione brezentem ideskami pokrywy ładowni są nadal całe.

Zbudowany w1923 roku przez stocznię wNeapolu transportowiec „Balila” należał do włoskiej spółki żeglugowej Societa Armatrice Italiana. Od prostej stewy dziobowej do przypominającej wprzekroju kieliszek od szampana rufy mierzył równe sto dwadzieścia metrów iwypierał cztery ipół tysiąca ton. Pojedyncza śruba napędzana trójstopniową turbiną parową Parsonsa pozwalała mu rozwijać prędkość dwunastu węzłów. Kapitan Benetti odbył na nim dziewięć rejsów iz całego serca pragnął doczekać końca dziesiątego.

– Dopilnował pan? Gdyby pan pogonił dobrze tych rumuńskich obiboków wKonstancy, może zrobiliby to jak należy.

– To nie moja wina, że prawoburtowe cięgło trzasnęło wczasie manewrów. Itak mieliśmy szczęście, że akurat wporcie, tuż obok doków. – Pierwszy oficer mężnie usiłował stawić czoło kapitanowi.

– Trzeba było stać nad tą bandą pijusów! Patrzeć im na ręce! Stocznia remontowa! Też mi coś! Moja babka naprawiłaby to lepiej niż ci zasrańcy!

– Statek ma swoje lata, ciągle coś się psuje. Aci stoczniowcy mówili, że znają się na tej robocie.

– Myślałem, że pan jest tylko naiwny, pierwszy. – Kapitan mocniej złapał się kolumny kompasu. Zaparł się nogami opo­­­k­ład, bo statek zapadł się dziobem wdolinę między falami iprzez dłuższą chwilę nie chciał się podnieść. – Ale pan jest zwyczajnie głupi.

– Panie kapitanie! Wypraszam sobie!

– Jeśli czuje się pan obrażony, wolno panu zażądać wpisu do dziennika okrętowego. No co, chce pan?

Rossi wymamrotał coś wodpowiedzi.

– Nie słyszę! – Kapitan wyraźnie zamierzał znęcać się nad pierwszym oficerem.

– Ale przecież… to się zdarza na morzu. Sztormowaliśmy… Pewnie duża fala uderzyła zboku wpłetwę steru. No inie jest tak źle, kadłub wytrzymał, nie bierzemy wody iteraz już chyba można…

– To cud, że wytrzymał – przerwał mu bez pardonu kapitan. – Niech mi pan tu nie chrzani, pierwszy! Nie wywróciło nas do góry dnem, prawda. Amogło! Izniosło nas prawie pięćset mil na południe znaszego kursu! Dryfowaliśmy cztery dni wsztormie jak pieprzona tratwa! Abez sprawnego steru za parę godzin wpadniemy na brzeg!

– Morze się uspokaja. Wiatr osłabł ifale już nie są takie wysokie. – Tyczkowaty pierwszy oficer spuścił głowę. Ze wszystkich sił starał się nie patrzeć na kapitana zgóry. Wymizerowana twarz pokryta szczeciną czarnego zarostu świadczyła otrudach ostatnich dni. – Na płytszych wodach możemy rzucić kotwicę ijak statek przestanie się tak miotać, naprawimy ster.

– Oby się udało. Jak nie, przełączycie się na maszynkę awaryjną. Teraz już chyba dacie radę. – Kapitan przycisnął do oczu gumowy okular lornety. Znosi nas na południowy zachód, wstronę Hajfy. Jak daleko do płytkiej wody? Niech ktoś spojrzy łaskawie na mapę!

– Jeśli nasza pozycja zliczona jest prawidłowa, to jesteśmy na wysokości raczej Akki niż Hajfy imamy jakieś dwa tysiące sążni wody pod kilem. Cztery mile od brzegu dno podnosi się do głębokości trzydziestu sążni. Można będzie zakotwiczyć – włączył się do rozmowy drugi oficer Toskanio. Wprzeciwieństwie do większości Włochów był blondynem ijego nieogolone policzki nie rzucały się tak bardzo woczy. Tak jak ireszta załogi prawie nie spał od czterech dni, bo na miotanym sztormem statku było to niemożliwe. Skrzywił się, czując smród świeżych wymiocin. Wiercący wnozdrzach odór mieszał się zzapachem męskiego potu. Przez cztery dni nie było mowy omyciu ani oprzygotowaniu gorącego posiłku. Pozbawiony steru statek stał się igraszką rozszalałego morza, niczym papierowa łódeczka niesiona nurtem górskiego strumienia. Mimo wypuszczenia łańcuchów kotwicznych, działających jak dryfkotwy, kadłub obracał się bezwładnie, wystawiając burty na uderzenia wichury. Blachy poszycia jęczały pod ciosami fal, pogięte relingi przypominały wstążki makaronu. Statek na zmianę to rył dziobem spienione wodne góry, to znów zanurzał się rufą, aż kaskady wody zalewały pokład po nadbudówkę. Resztki wyrwanych zmocowań rufowych żurawików zwisały smętnie, grzechocząc pordzewiałymi łańcuchami. Po szalupach ratunkowych nie pozostał nawet ślad. Toskanio przypomniał sobie największe nasilenie sztormu, gdy uczepieni przyśrubowanych do pokładu sprzętów oficerowie zprzerażeniem obserwowali przechyłomierz.

– Trzydzieści stopni, trzydzieści pięć… Matko Jezusowa! Czterdzieści! –Toskanio słyszał szept za plecami. Nie odwrócił głowy. Jak urzeczony patrzył na zieloną ścianę, która nieubłaganie wyrastała za oknem sterówki. Zdawała się wielka jak dom, co tam dom, jak cała góra!

– Przechyli się do pięćdziesięciu stopni iwstanie! – Głos kapitana był ledwie słyszalny whuku wichru wyjącego za ścianami. Statek wyprostował się powoli, strząsając zsiebie potoki wody niczym wynurzający się zgłębiny wieloryb. Dla załogi było jednak oczywiste, że kolejny taki przechył może być ostatnim. Jeśli pokrywy luków nie wytrzymają nacisku setek ton wody pokrywającej pokład, ładownie zostaną zalane, awtedy wszyscy znajdą swój grób na dnie morza.

Świt czwartego dnia był ciemny ijakby stłamszony przez zwały ciężkich, burych chmur zakrywających niebo. Wiatr jednak wyraźnie osłabł, afale stopniowo łagodniały. Dla umęczonego statku, który przez te kilka dni wielokrotnie znajdował się okrok od zagłady, był to akt łaski. Równie umęczeni ludzie poczuli się jak skazańcy, którym wostatniej chwili darowano życie.

Drugi oficer rozejrzał się po niewielkiej sterówce. Wszystko, co nie było dobrze umocowane, spadło lub oderwało się już na początku sztormu. Pod nogami zachrzęściły mu skorupy rozbitej porcelany. Przez chwilę wyobrażał sobie tęsknie filiżankę pełną gorącej herbaty. Smużka wonnej pary unosi się leniwie nad apetycznie brunatną powierzchnią, białe, gładkie uszko czeka, żeby je chwycić, podnieść naczynie do ust, jeszcze przez chwilę rozkoszować się cudownym aromatem, nim przełknie się pierwszy łyk…

Z marzeń na jawie brutalnie wyrwał go głos kapitana:

– Panie Toskanio!

– Słucham, kapitanie!

– Zbierze pan wachtę iprzygotuje się do rzucenia obu kotwic. Iniech pan każe stopniowo podnosić ciśnienie wkotłach. Kiedy tylko naprawimy ster, ruszamy pełną parą na północ ku zachodowi. – Kapitan trzaskał zapalniczką, usiłując zapalić papierosa ijednocześnie trzymać się kolumny kompasu.

– Tak jest! – Drugi oficer chciał się służbiście wyprostować, ale był zbyt zmęczony iobolały. Westchnął ciężko, nim dodał zociąganiem: – Główny mechanik ma rozbitą głowę. Rzuciło go na pokrętło zaworu. Jeden zpalaczy złamał rękę, smarownik Gulio poparzył się, kiedy upadł na przewody parowe.

Kapitan zmełł wustach przekleństwo.

– Dadzą radę?

– Będą musieli, ale nie będzie łatwo.

– Dobrze, niech pan tego dopilnuje. Iwyznaczy ludzi do naprawy steru.

– A ja? – Pierwszy oficer spojrzał przekrwionymi zniewyspania oczami. – Jakie są rozkazy dla mnie?

– Pan niech się lepiej pomodli, Rossi. Może wtym okaże się pan dobry. Bo jeśli Bóg się nad nami nie zmiłuje, nic nam nie pomoże.

– Skoro tak pan mówi, kapitanie… Nie sądzi pan jednak, że najgorsze za nami?

– Pan chyba zapomniał, że mamy wojnę? – Kapitan pokonał wreszcie opór zapalniczki iz lubością wydmuchał niebieskawy dym. Jego zwodniczo łagodny głos nie wróżył nic dobrego ipierwszy oficer przezornie odsunął się okrok, udając, że chroni się przed cuchnącym obłokiem.

– Pokrywa chmur jest za niska na loty, żaden samolot nie wystartuje przy tej pogodzie. Przed nocą powinniśmy być ze sto mil od tego miejsca.

– Owszem, tylko że to akurat wybrzeże syryjskie, pierwszy. Pan oczywiście wie, że Syria jest zajęta przez Brytyjczyków? Wystarczy, że jakiś pastuch wielbłądów da znać Angolom dla kilku piastrów nagrody!

– Najdalej za dwie godziny odzyskamy sterowność. – Rossi nie dał się wciągnąć wdyskusję. – Kotły są pod parą, amorze szybko się uspokaja.

– I to właśnie mnie martwi. – Kapitan zdusił papierosa wprzepełnionej popielniczce. – Nieprzypadkowo nasz kurs wytyczono na północ od Krety. Mieliśmy potem skręcić na południe, prosto do Benghazi, byle dalej od brytyjskich baz okrętów podwodnych na Malcie iw Egipcie. Ateraz wypadnie nam przepłynąć prawie przed nosem ich floty! WAleksandrii stoi chyba ze sześć krążowników! Idiabli wiedzą ile niszczycieli! Ajeśli wyjdą wmorze? Myśli pan, że nasza eskorta da im radę?

Rossi wolał nie pytać, skąd jego kapitan ma tak dobre informacje. Przez boczną szybę widział płynący równolegle z„Balilą” smukły kadłub okrętu wojennego. Szary, groźny kształt rozmywał się pośród równie szarych fal zwieńczonych białymi grzebieniami piany. Wydawało się, że chmury wodcieniu ołowiu zwieszają się tuż nad masztem okrętu. Jedyną barwną plamą była łopocząca na wietrze czerwono-biała bandera zczarną swastyką.

– Wciąż nie rozumiem, czemu nie popłynęliśmy wkonwoju? Skoro nasz ładunek jest taki ważny dla Niemców, mogli nam przydzielić coś lepszego niż ten rupieć zodzysku. WTarencie stoi połowa naszej floty!

– Niszczyciel „Hermes”, wcześniej grecki „Vasilefs Georgios” – wyrecytował kapitan, patrząc na białe litery ZG3 na niskiej burcie eskortowca. – Wcielony do Kriegsmarine wgrudniu zeszłego roku. Cztery działa sto milimetrów, osiem kaemów Vickersa, dwie wyrzutnie torpedowe. Tak, pierwszy, jeśli namierzy nas angielski krążownik, zpewnością ucieknie na sam widok tych pukawek!

– Skoro zna pan takie szczegóły, kapitanie, to może wie pan coś onaszym ładunku? Skąd taka tajemnica, skoro to tylko zaopatrzenie iczęści do czołgów dla Afrika Korps wLibii?

– A niby skąd miałbym to wiedzieć? – Kapitan wzruszył ramionami, przyglądając się grupce marynarzy krzątających się na zalewanej bryzgami fal dziobówce.

– Przecież ten oficer, dowódca transportu, rozmawiał zpanem wporcie wKonstancy, prawda? Nic panu nie powiedział? Aten pociąg, który to wszystko przywiózł? Wagonów pilnowali niemieccy spadochroniarze. Iczemu, ulicha, wieziemy amunicję aż zRumunii? Dlaczego załadunek odbył się wnocy? Wyszliśmy wmorze przed świtem, bez pilota. Nabrzeże było zaciemnione, akompania rumuńskiej Żelaznej Gwardii otoczyła port. Poznałem ich mundury. Nie sądzi pan, że to dziwne?

– No to teraz wiem, na co się pan gapiłeś, zamiast pilnować naprawy steru!

– Mówię tylko, że to dziwne.

– Dziwne jest to, że pana tak ciekawi wszystko dokoła, tylko nie sprawy statku. Niech pan lepiej sprawdzi, czy ekipa remontowa jest gotowa. Jak staniemy na kotwicy, kadłub obróci się dziobem do fali inie będzie się tak kołysał na boki.

– Już idę. Tylko że „Hermes”…

– Co tam znowu?

– Niszczyciel nadaje coś aldisem.

– To na co pan czekasz? Na koniec wojny? Wołać sygnalistę na mostek!

Kapitan otworzył drzwi prowadzące na skrzydło mostka, wpuszczając do środka niesione wiatrem krople deszczu. Oparł się oporysowane tekowe nadburcie, zprzyjemnością wdychając ostre morskie powietrze. Spojrzał na mrugające miarowo oko lampy sygnałowej niemieckiego okrętu ibezwiednie skrzywił się, wspominając wydarzenia sprzed niecałego tygodnia.

Zdawało mu się, że ledwie wczoraj wpływał do portu wKonstancy, mając za sobą długi rejs zBrindisi, przez labirynt greckich wysepek na północ od Dodekanezu iwreszcie przez Morze Czarne do sprzymierzonej zNiemcami Rumunii. Płynąc wzdłuż wybrzeża Turcji, apotem wąską cieśniną Bosfor, podziwiał widok antycznego Stambułu, niegdyś Konstantynopola. Wpozornie neutralnej Turcji czuł się prawie jak turysta. Wrażenie to prysło, gdy zacumowali wgłównym rumuńskim porcie na Morzu Czarnym. Orzeczywistości przypomniał mu czekający wkapitanacie wysoki hauptmann ozimnym spojrzeniu jasnoniebieskich, jakby wyblakłych oczu, ubrany wnienagannie wyprasowany mundur Wehrmachtu.

– Spóźnił się pan, kapitanie Benetti. Czekamy na pana statek od trzech dni.

– Statek to nie pociąg. Mieliśmy złą pogodę po drodze. A wsamym porcie nawalił ster. Musieliśmy wejść do stoczni remontowej. – Kapitan zmarszczył czoło. Nieporadnie usiłował wyprostować niegdyś białą czapkę, ozdobioną zaśniedziałym galonem. – Nie muszę się panu tłumaczyć. Podlegam tylko dowództwu Regia Marina wTarencie. „Balila” została wcielona do służby transportowej na trasie zaopatrzenia wojsk włoskich wAfryce.

– I feldmarszałka Rommla. – Niemiec zmrużył oczy.

– Niech będzie, że ifeldmarszałka Rommla, herr…

– Hauptmann Ludwig von Shrekt. – Dłoń oficera sprężyście powędrowała wstronę daszka czapki wkolorze feldgrau. – Nadzoruję ładunek zaopatrzenia dla Afrika Korps, który dostarczy pan do Benghazi wLibii.

– Nie rozumiem tylko, czemu akurat zRumunii? Mamy go wieźć przez Morze Czarne ipół Śródziemnego? Co to za ładunek, ulicha?

– Tego pan nie musi wiedzieć, aprawdę mówiąc, lepiej dla pana, żeby pan nie wiedział. Rozumiemy się? – Niemiecki oficer oparł dłonie ostojący między nimi stół, jakby chciał wyzwać Włocha na pojedynek.

Kapitan przytaknął, ale oczywiście niczego nie rozumiał. Udawał, że zainteresował go widok za oknem. Widok był równie nieciekawy jak wnętrze rumuńskiego biura portowego. Zardzewiałe kratownice dźwigów rozmywały się wciemnościach, słabo rozświetlonych przez żółć sodowych latarni. Pasma szarej niczym brudna przędza mgły snuły się nad powierzchnią basenów portowych, zacierając dalekie światła nabieżników.

Może była to wina szyby mytej ostatni raz chyba jeszcze przed wojną, ale widoczny przez nią statek wydawał się bardziej niż zwykle zaniedbany. Czarna farba odłaziła zburt, ustępując miejsca rdzawym zaciekom, niegdyś białe nadbudówki poszarzały, azłoty znak armatora na zielonym kominie wyblakł. Kapitan zapatrzył się na zastąpiony łańcuchem kawałek relingu tuż przy lewoburtowej schodni. Pomyślał ponuro, że reling należało wymienić już dawno, podobnie jak przedni bom ładunkowy, windę kotwiczną iwysłużone kotły, dlatego nie od razu usłyszał dalsze słowa hauptmanna von Shrekta.

– Załadunek powinien się skończyć przed świtem. Wtedy odda pan cumy inatychmiast wypłynie. Na morzu Marmara dołączy wasza eskorta. Tu ma pan nowe rozkazy zAdmiralicji Regia Marina.

Kapitan tępym wzrokiem wpatrywał się wzalakowaną płócienną kopertę, która niczym za sprawą czarów znalazła się na porysowanym blacie.

– Ale musimy przedtem załadować wodę iwęgiel, zaopatrzyć się wprowiant…

– Wszystko jest już przygotowane, kapitanie. Ładunek, zapasy i pasażerowie.

– O kim pan mówi, ulicha?

– O nich. – Hauptmann wskazał stojących na nabrzeżu trzech mężczyzn wdługich, szarych płaszczach ifutrzanych czapkach. Wyglądali na zmarzniętych. Mimo to zuwagą śledzili kołyszące się nad ich głowami okryte brezentem, krótkie, okrągłe kształty, przypominające kawałki gigantycznych rur lub spore beczki. Wielkie dźwigi portowe zdejmowały je ostrożnie zkolejowych lor iprzenosiły do otwartych ładowni statku. Na tle białej zasłony sypiącego od rana śniegu wydawały się czarne. Śnieżne płatki powlekły też skrzącym się całunem ustawione wstosy drewniane skrzynie.

– Ci ludzie płyną znami do Libii? Rozumiem, że nie cenią zbytnio swojego życia? – Kapitan zaplótł ręce, jakby przez brudną szybę dosięgnął go lutowy ziąb.

– Och, jeśli oto panu chodzi, to nie oni jedni. Ja także zaokrętuję się na „Balilę”.

– Pan? – Kapitan Benetti rozłożył ręce wtypowo włoskim geście zdumienia. – Czy dowiem się, choć pokrótce, oco tu chodzi?

– Pokrótce? – Hauptmann Ludwig von Shrekt odsłonił wuśmiechu rząd nieskazitelnie białych zębów, ale wjego oczach widać było zmęczenie, gdy odpowiadał: – No cóż, kapitanie, to po prostu wojna.

* * *

Światło migocące na pomoście bojowym niszczyciela mrug­nęło po raz ostatni izgasło. Otaczająca okręt szarość nieba imorza stała się przez to jeszcze bardziej przygnębiająca.

– Meldować! – Kapitan Benetti spojrzał na marynarza zlampą Aldisa. Pokład pochylił się wprzód, jakby statek chciał zanurkować dziobem. Sygnalista złapał się kolumny steru, obejmując ją niczym dawno niewidzianego przyjaciela.

– „Hermes” nadaje…

Kapitan go nie słuchał. Jak urzeczony wpatrywał się wsylwetkę niemieckiego okrętu. Kadłub niszczyciela przechylił się na fali iwłaśnie wtedy zjego burty, na wysokości przedniej wieży artyleryjskiej, trysnął wgórę słup wody ipiany. Oślepiająco biała kolumna wznosiła się coraz wyżej, jakby chciała sięgnąć wiszących na ciemnym niebie chmur. Po morzu przetoczył się głuchy grzmot. Zawtórował mu rozrywający bębenki uszu huk kolejnej eksplozji. Pokład niszczyciela uniósł się, wypchnięty od dołu podmuchem wybuchającej amunicji. Stojące na pomoście bojowym figurki marynarzy rozsypały się na wszystkie strony niczym porwane wiatrem zeschłe liście. Dziób okrętu poderwał się, apotem zapadł wszarozieloną otchłań. Ociekająca kaskadami wody rufa wynurzyła się zwody, ukazując wciąż obracające się śruby. Po chwili gładko wsunęła się pod fale.

Kapitan Benetti patrzył szeroko otwartymi oczyma na resztki pogruchotanego kadłuba zsykiem ibulgotem powietrza pogrążające się wwodzie. Wśród szczątków unosiły się ludzkie ciała weleganckich mundurach Kriegsmarine, nawet zdaleka połyskując złotymi naszywkami. Niektóre ztych ciał poruszały się ikapitan już miał wydać rozkaz spuszczenia szalupy, kiedy przypomniał sobie, że wszystkie przepadły wsztormie.

Niemal podskoczył wmiejscu, słysząc wrzask pierwszego oficera:

– Torpeda! Kapitanie, torpeda!

– Wiem! Przecież wiem, durniu! Dostali torpedą wmagazyn amunicji!

Giacomo Rossi przez chwilę tylko poruszał ustami, jakby nie mógł złapać tchu. Wreszcie odzyskał głos.

– Ale mnie chodzi otę, co leci prosto na nas!

* * *

– Poszła! – Starszy torpedysta Daszkiewicz poprawił słuchawki na uszach. Spróbował wyprostować długie ciało, ale wciasnocie kiosku okrętu podwodnego nie było to łatwe.

– Zamknąć pokrywy! Wyrównać trym! – Kapitan Borys Karnicki, dowódca ORP „Sokół”, zacisnął palce na uchwycie peryskopu. Jego regularne, trochę ostre rysy twarzy zastygły wgrymasie skupienia. Zsunięta na tył głowy biała czapka ze złotym otokiem nadawała mu zawadiacki wygląd. Wodróżnieniu od reszty załogi był zawsze gładko ogolony, azamiast podwodniackiego swetra nosił schludny granatowy mundur.

– Trzydzieści sekund. – Porucznik Kłopotowski patrzył na stoper. Wprzyćmionej czerwieni oświetlenia bojowego jego zarośnięta twarz przybrała wyraz upiornej maski. – Włoska bandera, na oko ponad trzy tysiące ton. Stoi wdryfie, burtą do nas, jak kaczka na strzelnicy.

– Uwaga na sterach! Pilnować trymu! – Kapitan zmarszczył brwi, kiedy woda zalała soczewki peryskopu.

– Wciąż jest spora fala. – Bosman Domicz mimo pozornie ociężałej sylwetki zręcznie poruszał się wstalowym gąszczu rur izaworów. – Trudno utrzymać okręt na równej stępce.

– Minuta! – Porucznik ściskał palcami stoper, jakby chciał go zmiażdżyć.

– Frachtowiec odwraca się rufą! – Kapitan Karnicki przekręcił uchwyty oćwierć obrotu. – Chybiliśmy!

– A to była nasza ostatnia rybka! – Wgłosie porucznika słychać było rozczarowanie myśliwego, któremu zwierzyna umknęła sprzed nosa.

– Wynurzenie! Stery głębokości trzydzieści! Szasować dziobowy! – Kapitan złożył ztrzaskiem rączki peryskopu. Lśniąca mosiężna rura zjechała wdół, chowając się wosłonie. Cmoknięcie oleju wprzekładni zagłuszył ryk sprężonego powietrza wdzierającego się do zbiorników balastowych.

– Okręt na powierzchni!

– Obsługa działa na pokład!

Na stalowej drabince zatupotały ciężkie buty. Szczęknęła otwierana pokrywa włazu. Kapitan przezornie naciągnął zyd­westkę ipłaszcz sztormowy, nim przecisnął się przez ciasny otwór. Odetchnął pełną piersią niczym wynurzający głowę pływak. Pierwszy haust świeżego powietrza miał smak szampana.

Przyłożył do oczu lornetkę. Omiótł wzrokiem horyzont. Pusto.

– Przy takiej pogodzie nie ma się co bać samolotów. – Stojący ztyłu porucznik Kłopotowski skierował swoje szkła na frach­towiec.

– Bywają też inne przykrości. – Kapitan spojrzał wtę samą stronę. Uśmiechnął się drapieżnie. – Tamten statek zaraz się otym przekona.

Z wysokości kiosku fale wydawały się niewielkie, były jednak wystarczająco duże, by wąski kadłub „Sokoła” rozkołysał się na boki niczym pijany marynarz szukający drogi do portu. Długa lufa działa na przednim pokładzie zataczała szerokie kręgi, kiedy artylerzyści próbowali naprowadzić ją na cel.

– Oba motory cała naprzód! Ster lewo dwadzieścia! – Kapitan pochylił się nad otworem włazu. Pod nogami czuł drżenie stalowych płyt, kiedy okręt przyspieszył, wchodząc na trawers frachtowca. – Niech pan robi swoje, poruczniku.

– Odłamkowym ładuj! – Kłopotowski wychylił się przez półkolistą osłonę pomostu. Na przednim pokładzie marynarze wbiałych golfach gorączkowo obracali pokrętła. Inni otwierali pojemniki znabojami kalibru 76 mm. Wmętnym świetle pochmurnego dnia żółtawo połyskiwały mosiężne łuski.

Komenda „pal” zlała się wjedno zgniewnym rykiem armaty. Przed dziobem frachtowca wyrósł gejzer zabarwionej kordytem wody. Nim zdążył opaść, huknął kolejny strzał. Tym razem pocisk musiał przelecieć górą, bo nie widać było, gdzie upadł.

Na pokładach statku pojawiły się sylwetki ludzi. Niektórzy biegali bez celu zdziobu na rufę, jakby mogli dokądś uciec, inni zbezsilną wściekłością wygrażali zdaleka pięściami.

– No, wreszcie celny. – Kapitan zuznaniem pomachał ręką artylerzystom, kiedy wdziobie frachtowca pojawiła się poszarpana dziura. Kolejne trafienie rozerwało burtę na linii wodnej. Niektóre pociski przebijały blachę, eksplodując dopiero wśrodku kadłuba, inne wybuchały przy uderzeniu wpłyty poszycia, otwierając drogę spienionej wodzie.

Borys Karnicki wyobraził sobie, co musi się dziać we wnętrzu statku. Piekło ognistego podmuchu, kłębowisko powyginanej iosmalonej stali. Szum wdzierającej się przez przestrzeliny wody. Jęki itrzaski pękających grodzi. Marynarze, tacy sami jak on, uciekający przed napierającym nieubłaganie morzem…

– Tonie! Nareszcie tonie! – Porucznik Kłopotowski wskazał zanurzający się dziób statku. Prosta niczym linijka stewa zawisła ukośnie nad powierzchnią morza. Najpierw jedna, potem druga fala łakomie sięgnęła słupków relingów dziobowych.

– Tak, chyba mu wystarczy, może pan przerwać ogień. – Kapitan zmrużył oczy, wpatrując się wpochyloną nadbudówkę frachtowca. Niespiesznymi ruchami regulował ostrość lornetki. – Ale to jednak dziwne, nie sądzi pan?

– Tak, kapitanie?

– Co włoski transportowiec robił tak daleko na południe od szlaków ich konwojów? Dokąd płynął? Zkomina leciał dym, więc miał kotły pod parą, aprzecież dryfował.

– To już nie nasze zmartwienie. – Kłopotowski zacierał ręce, może zzimna, amoże cieszył się zudanego polowania.

– Tak, niech oni się martwią. – Kapitan na pozór obojętnie przyglądał się tonącemu statkowi. Na przechylonych pod dzikim kątem pokładach gorączkowo uwijali się ocalali marynarze. – Tym bardziej że nie widzę ani jednej szalupy.

– Spuszczają tratwy ratunkowe. Otam, na bakburcie. Nie ma co żałować makaroniarzy. Do brzegu Syrii mają najwyżej pięć mil iwiatr wplecy, poradzą sobie.

– Tak, zapewne. Ateraz niech pan nas stąd zabiera, poruczniku. Proszę przygotować okręt do zanurzenia iwytyczyć kurs na Maltę. Wracamy do domu!

– Tak jest, kapitanie! – Kłopotowski wyszczerzył zęby wuśmie­chu. Pomachał stojącym bezczynnie artylerzystom. – Zabezpieczyć działo! Do środka! Zanurzenie!

– Ale wie pan co? – Kapitan postawił nogę na szczeblu drabinki, ale zdawał się zwlekać. – Tam byli nie tylko Włosi. Przysiągłbym, że widziałem kogoś wmundurze niemieckiego oficera. Inni biegali wkółko jak kurczaki zodciętymi głowami, aten stał spokojnie, oparty oreling, jakby był na pasażerskim liniowcu, anie na tonącym wraku, ipatrzył na nas przez lornetkę. Długo patrzył. Zupełnie jakby chciał nas dobrze zapamiętać.

Porucznik Kłopotowski spojrzał przez ramię, ale zobaczył tylko pogrążający się wmorzu kadłub frachtowca idwie wypełnione rozbitkami tratwy przy jego burcie. Zdawało mu się, że daleko na zachodzie widać kreskę lądu pod nawisem deszczowych chmur, ale nie był tego pewien. Wzruszył ramionami imocniej ściągnął pod szyją troczki zydwestki.