Zadziwiające życie owoców . Od ananasa do truskawki - Jarosław Molenda - ebook

Zadziwiające życie owoców . Od ananasa do truskawki ebook

Jarosław Molenda

3,5

Opis

Zadziwiające życie owoców to książka o roli owoców w dziejach ludzi, a zarazem opracowanie, które podważa niektóre ustalenia historyczne. Skoro Amerykę odkryto w 1492 roku, to skąd półtora tysiąca lat wcześniej wzięły się liczne wizerunki ananasów w Italii? Autor rozprawia się nie tylko z faktami z tej „poważnej” historii świata, ale posiłkując się odkryciami archeologicznymi i cytatami z literatury, wyjaśnia zawiłe losy owoców. Z tej książki dowiesz się więc między innymi:

co jadają aniołowie”?

czy złote jabłka Hesperyd to rzeczywiście jabłka?

co ma wspólnego migdał z konfetti ?

który owoc naprawdę skusił biblijną Ewę?

czy na placu Pigalle istotnie są najlepsze kasztany?

jakie owoce kryły się pod nazwą „sutków mamki”?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (20 ocen)
5
5
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
liliowiec

Nie oderwiesz się od lektury

gorąco polecam ciekawą lektura
00
ponitka

Dobrze spędzony czas

Mało odkrywcze, ale smakowite.
00

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowychAnna Damasiewicz

Redaktor prowadzącyZofia Gawryś

Redaktor merytorycznyJadwiga Marcinek

Redaktor technicznyBeata Jankowska

KorektaTeresa Kępa, Grażyna Ćwietkow-Góralna

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2018 Copyright © by Jarosław Molenda, Warszawa 2018

Zapraszamy na stronę Wydawnictwawww.bellona.pl

Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

ISBN 978-83-11-15333-2

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Wstęp

Dzieje uprawy roślin najlepiej badać wielopłaszczyznowo, biorąc pod uwagę zarówno botanikę, jak i historię sztuki kulinarnej. Wiedzę na temat owoców pozyskujemy również, studiując ikonografię i literaturę. Czas i miejsce, kiedy dana roślina została udomowiona, mogą wprawdzie wskazać znaleziska archeologiczne, ale zależy to między innymi od tego, w jakiej ilości na danym terenie zachowały się artefakty.

Większość roślin gnije szybko, najwyżej w ciągu kilku lat. Miękkie fragmenty, z dużą zawartością wody, mają nikłą szansę na to, aby przetrwać pod inną postacią niż na przykład nasiona. Jeśli jednak mamy do czynienia z suchym klimatem lub odpowiednim środowiskiem, mogą one przetrwać tysiące lat. Zwyczaj umieszczania rzeczy codziennego użytku w grobowcach zwiększa szansę na zachowanie pozostałości roślin, a co za tym idzie – na poszerzenie naszej wiedzy o roli roślin w życiu człowieka.

Większość jadalnych roślin ma tylko jedną część, która nam smakuje i z powodu której zaczęto je uprawiać setki lub nawet tysiące lat temu. Kiedy konsumujemy buraki, rzodkiew, marchewki, seler i brukiew, skupiamy się na korzeniach, podziemnych magazynach dla skrobi i cukru, chociaż jemy też gałęzie selera, a niektórzy z nas botwinkę. Szparagi to albo łodygi, albo wyrośnięte kiełki. Ziemniaki, czego nikomu nie trzeba przypominać, to nie korzenie, lecz bulwy – spęczniałe, pełne skrobi podziemne części zakotwiczone między korzeniami a zewnętrznym światem. Wielu z nas nie zwraca uwagi na kwiat ziemniaka albo odnogi karczochów.

„Obym mógł chodzić nieustannie na brzegach mojej wody, oby moja dusza odpoczywała na gałęziach drzew, które zasadziłem, obym mógł odświeżać się w cieniu mojej sykomory” – brzmi napis z egipskiego grobowca z około 1400 r. p.n.e.; na ilustracji ogród na ścianie grobu wezyra Rechmire w Luksorze

Zdaniem Jeffreya Steingartena, krytyka kulinarnego pisującego swego czasu dla magazynu „Vogue”, warzywo to roślina, którą hodujemy w celu spożycia. Pod względem „anatomicznym” niemal każde warzywo składa się z korzenia, łodygi, gałęzi, liści, kwiatów i owoców. Tak – każde warzywo ma owoc. Pytanie więc, czy pomidor to warzywo, czy owoc, jest tak niepoważne, jak pytanie, czy szara pomarszczona rura jest trąbą, czy słoniem[1].

Nie tylko pomidor jest owocem rośliny, lecz także papryka wypełniona nasionami jest owocem papryki-rośliny. Owoc jest „jajeczkiem” rośliny – nasionami i tkanką, która je otacza. I to samo dotyczy fasoli, bakłażana czy zielonego groszku – to wszystko są owoce roślin, których nie spożywamy jako owoców w czystej postaci. Jaka jest zatem różnica pomiędzy owocem a warzywem? Odpowiedź nie ma żadnego związku z tym, z jakiej rośliny pochodzą, ale przede wszystkim z jakiej jej części… spadły.

Według Wikipedii owocami jako rodzajem pożywienia określane są części roślin o grubej warstwie miąższu i przyjemnym, zwykle słodkim smaku i zapachu. Ale na przykład cukinia też jest owocem, ba, możemy jeść jej kwiaty, zarówno pieczone, jak i smażone, ale nigdy nie spożywamy jej korzeni czy liści. Kiedy mamy ochotę na te ostatnie, zwracamy wzrok na szpinak, kapustę, sałatę, szczaw…

Co jest zatem „prawdziwym” owocem? W pestkach brzoskwini lub śliwki właściwe nasiono otoczone jest dodatkową warstwą twardej jak kamień łupiny, z miękkim orzechem w środku. Pestki tych gatunków uznajemy powszechnie za nasiona, ale trzeba zauważyć, że łupina nasienna powstaje u nich ze zdrewniałej warstwy owocu (endokarpu). Ba, właściwie każde „ziarno” trawy to taki maleńki owoc nazywany ziarniakiem. Warstwy tkanki owocu przekształciły się jednak w stwardniałą łupinę nasienną, którą trudno odróżnić od samego nasiona, nawet w powiększeniu. Według większości definicji – może poza tymi najbardziej konserwatywnymi – ziarniak jest tożsamy z nasionem[2].

Owoc to jądro, które jemy na deser. Brzoskwinie, morele, nektarynki, śliwki i czereśnie są dość prostymi jądrami – jedna pestka z nasionem, którą otacza cudowny miąższ. Jednak charakterystyka ta nie do końca wyczerpuje definicję owocu, bo wystarczy, że owoc jest soczysty i słodki, zazwyczaj zostawiamy go na deser i nazywamy owocem, nawet jeśli de facto jest on łodygą, jak na przykład rabarbar. Według nowszych ujęć taksonomicznych prawidłowa nazwa migdałowca pospolitego to Prunus dulcis, czyli właściwa nazwa polska to śliwa migdał, choć akurat z tej śliwki jemy tylko… pestkę.

Jak się okazuje, „rasowe” owoce też nie są owocami. By daleko nie szukać. Jabłko jest owocem pozornym. „Prawdziwy” owoc, powstający z zalążni słupka, ograniczony jest do części wyznaczonej przez przezroczyste łuski okrywające gniazdo nasienne. Cała jadalna część jabłka to rozrośnięte i zmięśniałe dno kwiatowe. Takie owoce wydaje nie tylko jabłoń, lecz także grusza, pigwa, jarzębina, aronia i głóg. Zatem – w zgodzie z botaniką – gruszka jest… jabłkiem[3].

Wikipedia i inne encyklopedie podają, że arbuz, prawidłowo zwany kawonem, jest rośliną jednoroczną, należącą do rodziny dyniowatych, jak dynia czy ogórek. Ale to samo źródło podaje, że botanicznie jest to zarazem rodzaj… jagody, czyli owocu. Równie skomplikowane są maliny, gdyż nie są prawdziwymi jagodami, jak porzeczki czy winogrona. Każdy ich mały fragment to samoistny kawałek owocu, malina składa się więc z wielu złączonych jąder z tego samego kwiatu. Truskawka z kolei ma swoje jądra na zewnątrz, przez co można powiedzieć, że to taka figa wywrócona na zewnątrz. Ananas natomiast to wiele jagód zebranych razem. Kiedy smakujemy ananasa, pochłaniamy tysiące małych owoców pod tą samą skórką. Każde „oczko” ananasa to osobny owoc, który wyrósł z pojedynczego kwiatu. Ba, nazywanie go owocem też nie jest do końca prawidłowe, bo jest to bylina z rodziny Bromeliaceae, o sztywnych, wydłużonych i kłujących liściach, której łodyga przechodzi w zwarty kwiatostan, wyposażony u góry w pióropusz z tych samych liści. Sadzonki uzyskuje się przez flancowanie bądź przeszczepienie pióropusza na owocu, z którego po roku wyrasta nowy kwiatostan[4].

Po tych kilku przykładach łatwiej zrozumieć, dlaczego nie tylko w fachowej literaturze panuje takie zamieszanie. Nauka nauką, a życie życiem i ludzie mają własną klasyfikację, co jest lub nie jest owocem. W żadnym chyba sklepie nie ujrzycie arbuza w dziale z warzywami. Z drugiej strony pomidor to owoc, a nie uświadczy się go między śliwkami a jabłkami, prawda? Dawniej grzyby były definiowane jako organizmy gąbczaste (zawierające dużo wody), często śluzowate i najczęściej biorące się nie wiadomo skąd. Nawet grzyby wielkoowocnikowe uważano za wydzieliny gleby lub drzew (czy roślin), w których pobliżu rosły. „Potem stały się »roślinami pozbawionymi chlorofilu« i nie wiadomo, kto pozbawił je tego składnika (na pewno nie ewolucja)” – konstatuje profesor Krzysztof Grzywnowicz. „Stąd prawdopodobnie wzięło się traktowanie grzybów i nauki o nich – mykologii, jako elementu składowego botaniki. Pokutuje to zresztą do dziś […]. Najciekawsze jest to, że najnowsze badania szlaków biochemicznych, pokrewieństwa cząsteczek biologicznie aktywnych czy wreszcie funkcjonowania struktur molekularnych wskazują na bliższe pokrewieństwo królestwa grzybów z królestwem zwierząt niż z królestwem roślin”[5].

Według akademików zatem grzybom bliżej do stworzeń skaczących czy fruwających niż kwitnących i ukorzenionych okazów, ale w supermarketach nie leżą przecież obok kurczaków… Ba, o to, co można nazwać owocem, ludzie spierają się od stuleci, a doskonałą tego ilustracją będzie fragment komedii Epikratesa z Ambrakii z IV w. p.n.e.:

Na placu Akademii usłyszałem słowa niesłychane, dziwaczne. O naturze była cała ta ich dyskusja. Klasyfikowali zwierzęta oraz drzewa i warzyw odmiany. Szukali odpowiedzi, gdzie wśród tych podziałów dynię trzeba umieścić – co to za gatunek. Do jakich doszli wniosków? I do jakiej klasy zaliczyli ją roślin? Jeśli wiesz, to powiedz! Najpierw wszyscy w milczeniu siedzieli głębokim, potem wstali i głowy opuściwszy nisko, przez czas długi tak trwali, myśl swą wytężając. Gdy chłopcy ciągle jeszcze się zastanawiali, ktoś krzyknął niespodzianie: „okrągła jarzyna”, inny: „ziele”, powiedział, jeszcze inny: „drzewo”. Usłyszawszy to wszystko pewien sycylijski medyk pierdnął z pogardą – takie pletli bzdury. W straszny pewnie gniew wpadli?! Szydzili, krzyczeli!? Wszak nie godzi się w miejscu publicznym tak czynić. Nie przejęli się zbytnio chłopcy tym, co zrobił. Platon, który stał obok, uprzejmie i miło bez jakiejkolwiek złości kazał im raz jeszcze rozważyć sprawę dyni – jaki to gatunek. Więc myśleć znów zaczęli[6].

I tak myślą do dzisiaj, a większość ludzi swoje wie – arbuz owocem jest i basta!

Rozdział I   Ananasy – zapomniany delikates cezarów?

Hawaje to wyspy legend i mitów, wyspy wymarzone przez wielu podróżników. Według jednych raj na ziemi, według innych to przedsionek piekła. Wkroczyła tu bowiem cywilizacja, a z nią wszystko, czego pragnie bogaty turysta. Jest to także teren licznych baz wojskowych, z których najsłynniejsza – Pearl Harbor – kojarzona jest nie tylko przez pasjonatów historii. Archipelag słynie również ze swych stale „buntujących się” wulkanów i najsłynniejszego rodaka – Baracka Obamy.

Hawaje to jedyny archipelag Oceanii leżący na północ od równika. Wszystkie wyspy tego archipelagu, a jest ich osiem większych i około stu drobnych, są pochodzenia wulkanicznego. Cokolwiek powiedzielibyśmy o Hawajach, szukając nawet dziury w całym, jest to archipelag piękny i urokliwy. Błękitne niebo, kryształowo czyste wody, brak wielkiego przemysłu, cisza, olśniewająco białe wybrzeża, rafy koralowe, dzikie góry. Wyspy, jak małe plamy na wielkiej wodzie, stanowią punkt etapowy między Ameryką Północną a Japonią i Australią. Największa z nich to Hawaii, ale najludniejsza jest Oahu, gdzie usadowiono stolicę archipelagu – Honolulu. Symbolem miasta i wysp jest ananas. Przy wjeździe do centrum Honolulu z daleka widoczny jest wielki pomnik tego pysznego owocu – może dlatego, że do niedawna stąd właśnie pochodziło 75 procent produkcji światowej. Rzeczoznawcy zresztą uważają je za najlepsze na świecie. Mimo spadku produkcji trudno sobie wyobrazić pizzę hawajską bez ananasa, którego niezliczone rzędy równoległych zagonów nawet dzisiaj tworzą na falistym gruncie wysp wdzięczne desenie. Z daleka pola wyglądają jak uczesane jakimś olbrzymim grzebieniem. Barwa owocu jest w różnych odcieniach żółci, zieleni i brązu. Są też odmiany ananasów o owocach czerwonawych, czerwonofioletowych, niemal czarnych. W miarę dojrzewania owoc ananasa zmienia swą barwę z szarozielonej na szarozielonkawożółtą. Im barwa owocu jest bardziej żółta, tym staje się on słodszy. Określono na przykład, że owoce pozostające na roślinie przed żółknięciem zawierają tylko około 5 procent cukru, gdy zaś połowa oczek owocu staje się żółta – a trzeba wiedzieć, że oczka z samego dołu żółkną najwcześniej – zawartość cukru się podwaja, a gdy zżółkną wszystkie oczka, cukru jest już kilkanaście procent.

Ananas jest „członkiem” rodziny, do której należą gatunki zwane epifitami – rosną one na innych roślinach, głównie na drzewach, przyczepiając się do nich korzeniami, ale nie wrastają w ich tkanki. Epifity są samowystarczalne, nie pasożytują na innych roślinach. Wodę czerpią z rosy i mgły, dwutlenek węgla z powietrza, a składniki mineralne – z pyłu, który na nich osiada, i z martwej, rozkładającej się kory. W ciepłych krajach Ameryki na wielu drzewach rośnie po kilka ton epifitów[1].

Ananas nie jest wprawdzie epifitem, rośnie na ziemi, ale ma bardzo wiele właściwości roślin epifitycznych. Ta dziwna rodzina charakteryzuje się tym, że większa część z 1400 gatunków to rośliny… powietrzne, co dosłownie znaczy, że występują w powietrzu. Któż mógłby przypuszczać, że porosty, które rosną na drzewach i przypominają mech, pochodzą z tej samej rodziny co ananas?

Ów „zbiorczy” owoc przypomina z początku różowego karczocha. Gdy osiąga parę centymetrów, w jego podstawie zaczynają formować się ciemnoniebieskawe i ciemnoróżowawe owoce. Kwiaty otwierają się tylko na jeden dzień, od dołu do góry, w formie spiralnej, przez dwadzieścia dni. Małe owoce dojrzewają po kolei w różnych dniach, nie można zatem powiedzieć, że mamy ananasa jednakowo słodkiego we wszystkich jego częściach. W miejscu ich pochodzenia nazwano je nana, co w języku tupi-guaraní oznacza „zapach, aromat”. Określany hiszpańskim Plutarchem Gonzalo Fernández de Oviedo w dziele Historia general y natural de las Indias zmienił nazwę nana na ana-ana, czyli „zapach-zapachów”, pisząc, że owoc ten przypomina w smaku połączenie melona, poziomki, maliny i jabłka.

I tak z ana-ana powstał ananas, którą to nazwę uznały nieomal wszystkie języki świata oprócz hiszpańskiego, gdzie ananas zwie się piña, niekiedy z dodatkiem de América, i angielskiego, który przerobił ananasa na pineapple[2]. Pine znaczy sosna lub więdnąć, a apple – jabłko, czyli albo „sosnowe jabłko”, albo „zwiędnięte jabłko” – co kto woli. Notabene ta pierwsza nazwa zawiera ukryty paradoks, bo ani sosna, ani żadna inna roślina szpilkowa w ogóle nie wydają owoców, ponieważ zaliczane są do roślin niższych (nagozalążkowych), którym nie udało się rozwinąć ewolucyjnych zdolności wytwarzania owoców[3], de facto poprawniejsza jest więc wersja „zwiędnięte jabłko”.

Dla ludów prekolumbijskich ten pachnący smakołyk był częścią codziennego życia i krajobrazu: uprawiano go na grządkach w ogrodach i na polach, znano jego właściwości medyczne, wytwarzano z niego alkohol, a nawet towarzyszył zmarłym w ich ostatniej podróży do wieczności. Nawet poza swoją ojczyzną nabrał symbolicznego znaczenia. Na kanałach Bangkoku widziałem łodzie, do których dziobów właściciele przymocowywali ananasy mające chronić przed nieszczęściem. Przynajmniej takie wyjaśnienie usłyszałem od mojego zmechanizowanego gondoliera. Z kolei na Bali nawet dobrze wykształcone Indonezyjki wtykają w ziemię trzy papryczki chili na kijkach, by zapobiec deszczowi. I robią to ze śmiertelną powagą, wierząc w skuteczność rytuału.

Pierwszy opis i wyobrażenie ananasa z roku 1535 ukazuje owoc podobny do dzisiejszego

Głównym ośrodkiem uprawy ananasa w czasach odkrycia Ameryki był Meksyk, ale wydaje się, że jednak to nie Aztekom ani nawet ich poprzednikom zawdzięczamy ten wspaniały owoc. Wiele nazw meksykańskich, na przykład pomidor (tomato) i czekolada, przeniknęło do licznych języków, nikt natomiast nie używa azteckiej nazwy (która brzmi matzatl[4]) dla ananasa. Botanicy twierdzą, że jego ojczyzną są górzyste rejony dzisiejszej Brazylii i Paragwaju. Już Antonio Pigafetta opisujący podróż Ferdynanda Magellana dookoła świata zachwycał się nim po dotarciu do Brazylii: „Tam wzięliśmy nowe zapasy żywności, zaopatrując się w drób i cielęcinę, a także w wielką ilość batatów oraz innych nadzwyczaj smacznych i słodkich owoców, przypominających kształtem sosnowe szyszki”[5]. Podróżnicy przywieźli z Nowego Świata ilustracje i relacje, które tak rozbudziły apetyty Europejczyków, że postanowili sprowadzić ten przysmak i uprawiać u siebie.

Ale wiele wskazuje na to, że była to ponowna próba aklimatyzacji tego owocu – jego wyobrażenie można ujrzeć w jednej z sal amarneńskich w muzeum kairskim, gdzie pojawia się pośród przedmiotów wotywnych, pochodzących prawdopodobnie z okresu panowania faraona Echnatona (1351–1334 p.n.e.). To nie koniec, bo wizerunek ananasa znajduje się też na fresku w Domu Efeba w starożytnych Pompejach. A także na mozaice sprzed około 2 tysięcy lat, którą można podziwiać w rzymskim Museo Nazionale Romano – nikt chyba nie może mieć wątpliwości, że owoc leżący na tacy w prawym górnym rogu to ananas[6].

Gryf w otoczeniu kwiatów, owoców i owadów, po prawej widoczne wyobrażenie ananasa – grawiura z roku 1663 autorstwa Davida Loggana i Wenceslausa Hollara

„Nie znali ananasa starożytni autorzy – twierdzi jednak Edward Hyams w monografii Rośliny w służbie człowieka – od Chin na Wschodzie aż po Grecję na Zachodzie. Nie ma on azjatyckiej nazwy w żadnym z języków euroazjatyckich”[7]. Krzysztof Kolumb, lądując na jednej z karaibskich wysp w roku 1493, jako pierwszy Europejczyk spotkał się tam z uprawnymi ananasami, co odnotował jego syn Ferdynand:

„Podobnież znaleźli dynie i jakoweś owoce, wyglądające jak nieźrzałe szyszki sosnowe, lubo były większe od szyszek, nadto cały ich środek wypełniał ścisły, jak u melonu, lecz o smaku i zapachu o wiele bardziej przyjemnym niż u melonu, miąższ. Owoce te rodzą się w polu na krzakach przypominających krzak lilii czy aloesu; co prawda później przekonali się, iż hodowane ludzką ręką są lepsze od rosnących dziko”[8].

Tyle syn odkrywcy Ameryki. Pierwszy opis tej rośliny dał dominikanin Bartolomé de Las Casas w roku 1502, a ponad trzy dekady później zachwycał się nim XVI-wieczny kronikarz Gonzalo Fernández de Oviedo: „Ananas jest najpiękniejszym owocem, jaki widziałem, podróżując po całym świecie. Daje jasność widzenia, delikatność zapachu, wspaniały smak, pachnie najpiękniej ze wszystkich owoców i smakuje najlepiej. Owoc ten pobudza apetyt, ale ma jedną wadę, jeśli spożywa się wino po ananasie, wcale ono nie smakuje”[9].

Rzymianie słynęli z zamiłowania do wystawnych uczt, podczas których serwowano najwykwintniejsze dania sporządzone ze składników sprowadzanych z całego znanego im świata – ananas na fresku w Domu Efeba w Pompejach

W tamtych czasach nikt zatem nie wątpił, że ananas jest pochodzenia amerykańskiego i że został przeniesiony do Starego Świata po roku 1500. To, w jaki sposób ananasy znalazły się w krajach basenu Morza Śródziemnego kilka tysięcy lat wcześniej? Zupełnie dojrzały owoc ananasa jest nietrwały i nie może być długo przechowywany. Owoce eksportowane, które muszą znieść długi transport, zrywane są na 2–3 tygodnie przed osiągnięciem pełnej dojrzałości. Jak tysiące lat temu poradzono sobie z tym problemem?

Przetransportowanie roślin jest znacznie trudniejsze aniżeli migracja samych ludzi. Rośliny – w przeciwieństwie do homo sapiens – należą do kategorii bezradnych pasażerów o różnej odporności na słońce, wiatry i słoną wodę. My mamy zdecydowanie większą szansę przystosować się do warunków środowiska naturalnego niż rośliny, które nawet w przypadku przetrwania trudów podróży mogły wyrosnąć jedynie wtedy, gdy gleba i klimat spełniały ich określone wymagania. Udało się to dopiero dwa wieki po podróży Kolumba. Ale czy na pewno?

Rzymianie słynęli z zamiłowania do wystawnych uczt, podczas których serwowano najwykwintniejsze dania sporządzone ze składników sprowadzanych z całego znanego im świata. Do legendy przeszedł zwłaszcza Lukullus – określany niekiedy mianem największego łakomczucha starożytności – który swoimi ucztami z najdroższymi i najbardziej wyszukanymi daniami wprawiał w osłupienie ówczesny Rzym. Podobno jego zasługą było sprowadzenie do Europy czereśni, ale o tym później. Czy i ananas na rzymskich stołach to jego sprawka?

Rzymianie przypominali Egipcjan, gdyż ich uwaga była skierowana do wewnątrz, każda podbita prowincja zwracała się ku stolicy. Rzymianie byli mniej przedsiębiorczy i jeszcze mniej skłonni do handlu niż Grecy. Była to nacja pogromców innych narodów, ale szybkość przemieszczania się zdobywców terytorialnych jest bez porównania mniejsza od swobodnego ruchu podróżnika. Mimo że Rzymianie nie przejawiali specjalnych skłonności do dalekich wypraw, to nie oznacza, że ich nie podejmowali.

Wiadomo, że już następnego roku po ostatecznym pokonaniu Kartaginy (146 r. p.n.e.) szlakiem Hannona wyruszyła ekspedycja pod dowództwem Scypiona Afrykańskiego Młodszego, która miała dotrzeć do dzisiejszego Senegalu i Przylądka Zielonego. Na flotę rzymską składała się nie tylko wielka liczba, lecz także duża różnorodność statków. Przeciętny statek transportowy był w stanie pomieścić ponad 300 ton ładunku, ale te długie na 60 metrów frumentiarie, przeznaczone do przewozu zboża, potrafiły zabrać nawet 1200 ton, czyli około 10 razy więcej, niż wynosiła pojemność flagowego statku Kolumba „Santa Marii”.

Pewnego razu sztorm zagnał do Pireusu jeden z takich starożytnych masowców. Całe miasto, nie wyłączając Lukiana z Samosat, rzymskiego retoryka i satyryka z II w. n.e., wyległo, aby go zobaczyć. Lukian z grupą przyjaciół przeszedł prawie dziesięć kilometrów dzielących Ateny od Pireusu, chcąc ujrzeć przyczynę tak wielkiego podniecenia. Był zdumiony do tego stopnia, że napisał:

„Cóż za ogromny statek! Cieśla okrętowy powiedział mi, że ma 55 metrów długości, a szerokość większą niż jedna czwarta tego, oraz 13,5 metra od pokładu do najniższego miejsca w ładowni. […] Załoga jak armia. Jej członkowie powiedzieli mi, iż statek może przewieźć tyle zboża, że starczy na wyżywienie każdej gęby w Atenach przez cały rok”[10].

Żydowski historyk Józef Flawiusz podawał, że uczestniczył razem z 600 pasażerami w rejsie z Aleksandrii do Rzymu, a św. Paweł był – podczas niefortunnie zakończonego rejsu na tej samej trasie – na pokładzie statku, który wiózł 276 podróżnych. Około 40 r. n.e. Kaligula sprowadził z Egiptu obelisk, stojący obecnie przed katedrą św. Piotra, który ma około 40 m wysokości i waży wraz z podstawą prawie 500 ton. Statek, specjalnie w tym celu zbudowany, otrzymał balast w postaci 800 ton soczewicy, co czyni razem 1300 ton.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Przypisy – Wstęp

1  J. Steingarten, The Man Who Ate Everything, Nowy Jork 1998, s. 75.

2  Th. Hanson, Triumf nasion. Jak ziarna, pestki i orzechy podbiły królestwo roślin i zmieniły naszą cywilizację, przeł. A. Wawrzyński, Żółwin 2016, s. 326.

3  I.W. Lengiewicz, Rośliny biblijne, Warszawa 2008, s. 21.

4  M. Toussaint-Samat, Historia naturalna i moralna jedzenia, przeł. A.B. Matusiak, M. Ochab, Warszawa 2002, s. 613.

5  K. Grzywnowicz, Grzyby i ludzie czyli od etnomykologii do mykotechnologii, Lublin 2002, s. 9.

6  Atenajos, Uczta mędrców, przeł. K. Bartol, J. Danielewicz, Poznań 2010, s. 174–175.

Przypisy – Rozdział I

1  J. Pieniążek, S. Pieniążek, Owoce krain dalekich, Warszawa 1971, s. 336.

2  I. Gumowska, Od ananasa do ziemniaka, Warszawa 1970, s. 12–13.

3  E. Lamer-Zarawska, Owoce egzotyczne, Wrocław 2000, s. 36.

4  E. Hyams, Rośliny w służbie człowieka, przeł. J. Suska, Warszawa 1974, s. 230.

5  A. Pigafetta, Relacja z wyprawy Magellana dookoła świata, przeł. J. Szymanowska, Gdańsk 1992, s. 10.

6  J. Molenda, Kuchenne rekonstrukcje, „Focus Historia” 2015, nr 6, s. 54.

7  E. Hyams, Rośliny w służbie człowieka, s 230.

8  H. Colon, Dzieje żywota i znamienitych spraw Admirała don Krzysztofa Kolumba, przeł. A. Dukanović, Warszawa 1965, s. 202.

9  Cyt. za: C.I. Olaya, Frutas de América. Tropical y subtropical. Historia y usos, Santa Fe de Bogotá 1991, s. 64–65.

10  L. Casson, Starożytni żeglarze basenu Morza Śródziemnego, przeł. L. Teliga, Warszawa 1965, s. 256.

Podziękowania

Zwyczajowo już chciałbym podziękować dwóm Paniom, które poświęciły swój czas, aby pomóc przy powstawaniu tej książki – Madzi Gotowale za tłumaczenia z języka hiszpańskiego i Kasi Rokickiej za przekłady z języka angielskiego. Wdzięczność winienem również okazać wszystkim, którzy zechcieli udostępnić swoje archiwa fotograficzne na potrzeby tego opracowania, a których wykaz znajduje się przy spisie ilustracji.