Zakazana historia odkrycia Ameryki - Jarosław Molenda - ebook

Zakazana historia odkrycia Ameryki ebook

Jarosław Molenda

4,0

Opis

Plan przepłynięcia Atlantyku ani nie był nowatorski, ani szaleńczy. Myśl o realności takiego rejsu wyrażali już antyczni historycy i geografowie, jak Pliniusz Starszy czy Plutarch. Są dowody, że znaleźli się śmiałkowie, których nie przerażały ogromne przestrzenie oceanów. Ale informacje o ich dokonaniach ukrywano. Po prostu wiedza o odkryciach geograficznych była w dawnych czasach bardzo ceniona i skrzętnie ukrywana. Nie chciano, aby wiedzę tę poznała konkurencja polityczna i handlowa. Znajomość nowego szlaku mogła być tak skuteczna jak najlepsza broń, jak wynalazek wojenny, ważny tak ze względów ekonomicznych, jak i militarnych.

W publikacji opisano dzieje odkrywania Ameryki - od podróży Fenicjan po rywalizację portugalsko-hiszpańską w XV wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
6
17
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jarosław Molenda Zakazana historia odkrycia Ameryki ISBN: 978-83-11-16207-5

Wstęp

Odkry­cia w dzi­siej­szych cza­sach nie są już czymś zadzi­wia­ją­cym lub mistycz­nym. W rze­czy­wi­sto­ści sta­no­wią rezul­tat wielu małych, nie­pew­nych kro­ków. Jed­no­cze­śnie zawdzię­czamy je także ludziom, któ­rzy nie bali się reali­zo­wać swych sza­lo­nych wizji. Jeden pomysł połą­czony z dru­gim dopro­wa­dzał do urze­czy­wist­nie­nia lub zro­zu­mie­nia trze­ciego. W jakim punk­cie byłaby nasza wie­dza bez owych bez­i­mien­nych bada­czy, lecz także bez nie­pod­da­ją­cych się zapa­leń­ców w rodzaju Schlie­manna, Bin­ghama, Evansa czy Car­tera?

Nie­stety obszerne roz­działy prze­szło­ści pogrą­żyły się w nie­pa­mięci, a scheda po ludziach miesz­ka­ją­cych nie­gdyś po obu stro­nach Atlan­tyku i Pacy­fiku zagu­biła się w nie­świa­do­mo­ści. Spu­ści­zna po ludach i kul­tu­rach tra­fia do nas róż­nymi dro­gami. Jest ona znie­kształ­cona błędną inter­pre­ta­cją bądź nie­do­sta­tecz­nymi infor­ma­cjami. Jed­nym źró­dłem jest to, co widzimy i wery­fi­ku­jemy na pod­sta­wie daw­nych i współ­cze­snych odkryć arche­olo­gicz­nych. Innym to, co znaj­duje się od dawna w sta­ro­żyt­nych tek­stach, które trzeba jed­nak umieć odczy­tać.

Histo­ria wciąż pozo­staje nie nauką, a swo­istą sztuką, prze­waż­nie lek­ce­wa­żącą święte tek­sty, które w róż­nych kul­tu­rach rodziły się w ciągu wielu stu­leci, wchła­nia­jąc jesz­cze star­sze mity i legendy. Zna­la­zły się w nich rze­czy­wi­ste zda­rze­nia, nie­raz dzie­jące się w bar­dzo odle­głej prze­szło­ści. Odczy­ta­nie na nowo nie tylko sta­ro­żyt­nych świa­dectw reli­gij­nych pomo­gło potwier­dzić wiele wyda­rzeń histo­rycz­nych. Jeśli weź­miemy poprawkę na swo­isty „pry­zmat mitu”, to oka­zuje się, że dzięki babi­loń­skiemu Epo­sowi o Gil­ga­me­szu, hin­du­skim Wedom, Biblii, indiań­skiemu Popol Vuh otrzy­mu­jemy dosko­nały mate­riał fak­to­gra­ficzny!

Z per­spek­tywy postępu tech­nicz­nego osią­gnię­tego w nowo­żyt­nej Euro­pie łatwo patrzeć z góry na dzie­dzic­twa kul­tury mate­rial­nej sta­ro­żyt­nych. Spo­glą­da­jąc z wyż­szo­ścią na tech­niczną tra­dy­cję antyku, łatwo popaść w śmiesz­ność, czego przy­kła­dem jest Edward Gib­bon, XVIII-wieczny histo­ryk angiel­ski, który w swym Zmierz­chu i upadku cesar­stwa rzym­skiego stwier­dził, że kul­tura mate­rialna Rzy­mian w Bry­ta­nii dorów­ny­wała we wszyst­kim tej w Anglii jego cza­sów, z jed­nym tylko wyjąt­kiem: oto w celu ogrze­wa­nia miesz­kań nie znała wspa­nia­łego wyna­lazku kominka, z któ­rego braku musiała się posłu­gi­wać tak pry­mi­tyw­nym urzą­dze­niem, jak… cen­tralne ogrze­wa­nie domów1.

Czy uwie­rzy­li­by­śmy, że sta­ro­żytni są w sta­nie wznieść kon­struk­cje wiel­ko­ści pira­mid, gdyby nie dotrwały do naszych cza­sów? Każda z kul­tur robiła to na swój spo­sób i w innym celu, ale trzeba pamię­tać, że coś wyż­szego niż pira­mida Che­opsa wznie­siono dopiero w XIX wieku. Była to wieża Eif­fla. Dzi­siaj wiele pira­mid jest sto­sem gruzu lub pia­chu, jed­nak nawet taki kra­jo­braz jest żywym przy­po­mnie­niem tra­dy­cji, która prze­trwała tysiąc­le­cia i dała światu naj­trwal­szy sym­bol jego sta­ro­żyt­nej prze­szło­ści.

Nie zapo­mi­najmy ponadto, jak koniecz­ność zacho­wa­nia tajem­nicy wpły­wała na roz­prze­strze­nia­nie się wia­do­mo­ści o odkry­ciach geo­gra­ficz­nych. Zna­jo­mość nowego szlaku mogła być tak sku­teczna jak naj­lep­sza broń, jak wyna­la­zek wojenny, ważny tak ze wzglę­dów eko­no­micz­nych, jak i kon­fliktu zbroj­nego. To dzieje stare jak świat – od podróży Feni­cjan po rywa­li­za­cję por­tu­gal­sko-hisz­pań­ską w XV wieku. Nie­zmie­rzone prze­strze­nie oce­anu nie były dla pre­hi­sto­rycz­nych i antycz­nych spo­łecz­no­ści prze­szkodą, wręcz prze­ciw­nie, sta­no­wiły pomost uła­twia­jący prze­miesz­cza­nie się ludzi.

Kon­takty mię­dzy­kon­ty­nen­talne miały miej­sce, lecz trudno zaprze­czyć, że nie zaist­niało coś takiego jak „wpływ” czy „ana­lo­gia”, tak jak nastą­piło to po wyczy­nie Krzysz­tofa Kolumba. Ale już tysiąc­le­cia przed nim byli realni ludzie na rze­czy­wi­stych okrę­tach z kon­kret­nymi ide­ami, dzięki któ­rym wiel­kie kul­tury weszły w kon­takt i – choć nie­trwale – połą­czyły się bez tak tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji jak w XVI wieku, gdy w wyniku cho­rób przy­wie­zio­nych przez Euro­pej­czy­ków oraz prze­mocy w imię Chry­stusa zmarła zde­cy­do­wana więk­szość popu­la­cji obu Ame­ryk.

Morze w kul­tu­rach świata, red. A. Pisko­zub, Wro­cław–War­szawa–Kra­ków–Gdańsk 1976, s. 199. [wróć]

Pro­wa­dził ich Ägir

Przez Ocean Atlan­tycki w kie­runku zachod­nim wio­dły dwie histo­rycz­nie udo­ku­men­to­wane trasy. Naj­bar­dziej znana jest ta, którą prze­mie­rzył Krzysz­tof Kolumb. Tam spo­tyka się naj­lep­sze warunki pogo­dowe, korzystne silne pasaty, a przede wszyst­kim prądy: Pół­noc­no­rów­ni­kowy, zwany nie­kiedy Kana­ryj­skim, który bie­rze swój począ­tek w oko­li­cach pół­nocno-zachod­niej Afryki, i Połu­dnio­wo­rów­ni­kowy, pły­nący z oko­lic połu­dnio­wego krańca Afryki. Ist­nieje wiele prze­sła­nek, że Kolumb nie był pierw­szym, który podą­żył tą trasą.

Drugi szlak, o któ­rym wiemy, wiódł z pół­nocno-zachod­niej Europy przez Sze­tlandy, Wyspy Owcze, Islan­dię, Gren­lan­dię i Zie­mię Baf­fina do Labra­doru. Mniej wię­cej od końca X wieku do począt­ków XVI wieku nor­mań­scy kolo­ni­ści żyli na połu­dniowo-zachod­nim wybrzeżu Gren­lan­dii – nie­całe 400 kilo­me­trów od Ame­ryki! Musimy w tym miej­scu zro­bić pewną uwagę. Nasze rozu­mie­nie nazwy „Nor­ma­no­wie” nie wystę­puje na żad­nym z obsza­rów obję­tych we wcze­snym śre­dnio­wie­czu kolo­ni­za­cją skan­dy­naw­ską, nie mówiąc już o samej Skan­dy­na­wii.

Nie­po­ro­zu­mie­nie w nazew­nic­twie wynika stąd, że wcze­sno­śred-nio­wieczni Nor­we­go­wie iden­ty­fi­ko­wali się z etno­ni­mem Nord­men – „ludzie pół­nocy”, a kro­ni­ka­rze fran­kij­scy uży­wali skrótu myślo­wego, nada­jąc wszyst­kim Skan­dy­na­wom jedno, geo­gra­ficz­nie uza­sad­nione miano Nord­mand (nota­bene rów­nież ozna­cza­jące „ludzi pół­nocy”). Roz­róż­nie­nie obu pojęć musiało stwa­rzać trud­no­ści nawet ludziom wykształ­co­nym. Z cza­sem powstała zbitka języ­kowa okre­śla­jąca tak samo Nor­ma­nów z Nor­we­gii jak i Nor­ma­nów z Nor­man­dii1.

Pierw­sza odno­to­wana wzmianka na ich temat pocho­dzi z 793 roku, kiedy to złu­pili klasz­tor w Lin­dis­farne na nie­wiel­kiej wyspie poło­żo­nej u pół­noc­nych brze­gów Anglii. W następ­nym roku los Lin­dis­farne podzie­liły klasz­tory w Jar­row i Wear­mo­uth. Tysiące ust szep­tało w Euro­pie modli­twę: „Od wście­kło­ści Nor­ma­nów ucho­waj nas, Panie!”. Nie ura­to­wało to Fry­zów, gdy w 810 roku dwie­ście wikiń­skich żagli poja­wiło się na hory­zon­cie.

Podob­nego losu nie unik­nął nawet Paryż – poło­żony prze­cież w głębi lądu, a nie na wybrzeżu – w 885 roku, kiedy to więk­szość jego miesz­kań­ców została wyrżnięta w pień pomimo roz­pacz­li­wej obrony. Król Fran­ków oku­pił pokój kra­iną, zwaną póź­niej Nor­man­dią, i ręką córki, którą oddał za żonę wodzowi najeźdź­ców – jar­lowi Rol­lo­nowi. Łupieżcy zapusz­czali się także na Pół­wy­sep Ibe­ryj­ski, ale już pod­czas pierw­szej wyprawy w 884 roku arab­scy kali­fo­wie sku­tecz­nie oparli się ich zaku­som, sta­jąc się ich pierw­szym w histo­rii god­nym prze­ciw­ni­kiem.

W 867 roku nor­we­skich żegla­rzy, pły­ną­cych w kie­runku Wysp Owczych, dopadł sztorm i pognał na zachód, ku odlud­nemu wybrzeżu, które wzbu­dziło ich wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie. Wyszli więc na ląd i zna­leźli się w rzad­kim lesie. Szli dalej i wspięli się na jakieś wznie­sie­nie. Stąd mogliby ujrzeć smugę dymu albo inny ślad ludz­kiej obec­no­ści. Wszystko jed­nak wska­zy­wało na to, że wyspa jest bez­ludna.

Przy­wódca grupy, Gar­dar, chciał moż­li­wie szybko wró­cić do ojczy­zny z wia­do­mo­ścią o sen­sa­cyj­nym odkry­ciu. Przed­tem jed­nak wikin­go­wie opły­nęli nowy ląd i stwier­dzili, że jest to pra­wie okrą­gła wyspa. Na cześć kapi­tana nazwali ją Gar­darsholm. Ponoć pierw­szym miesz­kań­cem Islan­dii, bo o niej mowa, miał być Ingolf Arnar­son, który osie­dlił się na niej około 870 roku w miej­scu, które nazwał Rey­kja­vik – „zatoka dymów”.

W ślad za nim podą­żyli następni kolo­ni­ści. Wiemy o co naj­mniej pię­ciu eks­pe­dy­cjach, które zostały pod­jęte w kie­runku zachod­nim. Ponad sto lat póź­niej z Islan­dii na poszu­ki­wa­nie nowych ziem wyru­szył inny wiking – Eryk Rudy, który odna­lazł Zie­loną Zie­mię. Obaj wyru­szyli za morze, kie­ru­jąc się pogło­skami o wcze­śniej­szym odkry­ciu odle­głych wysp. Gren­lan­dię przy­pad­kowo dostrzegł Gunnbjörn Ulfs­son około 900 roku.

Nie­udaną próbę jej zasie­dle­nia Snobjörn Galti miał pod­jąć w 977 roku. Wszyst­kie te odkry­cia nowych wysp były ubocz­nym skut­kiem żeglar­skiej aktyw­no­ści wcze­sno­śre­dnio­wiecz­nych Skan­dy­na­wów, któ­rzy prze­mie­rzali znane i nie­znane morza w poszu­ki­wa­niu szczę­ścia na odle­głych lądach. Wyprawy wikiń­skie sta­no­wiły dla mło­dych męż­czyzn oka­zję do wyka­za­nia się swą walecz­no­ścią i odwagą, zgro­ma­dze­nia majątku oraz zdo­by­cia sławy nie­zbęd­nej do zyska­nia pre­stiżu spo­łecz­nego.

W tym miej­scu dodajmy, że pisany małą literą ter­min „wiking” nie ma żad­nej kono­ta­cji etnicz­nej czy geo­gra­ficz­nej. Ozna­cza pewne zja­wi­sko kul­tu­rowe, cha­rak­te­ry­styczne dla VIII–IX wieku. W Irlan­dii okre­ślano ich mia­nem Fin­n­gall („jasno­włosi cudzo­ziemcy” – Nor­we­go­wie) oraz Dub­gall („ciem­no­włosi cudzo­ziemcy” – Duń­czycy), w Niem­czech nazy­wano ich Aske­man­nami, w Bizan­cjum – Waran­gami, w Rosji – Ware­gami2.

Słowo viking w języku nor­dyc­kim ozna­cza „pirac­two” lub „wyprawę łupież­czą”3. Duń­czycy zdo­by­wali Wielką Bry­ta­nię i wybrzeża Europy, Szwe­dzi wypra­wiali się przez kon­ty­nent, wyko­rzy­stu­jąc rzeki, docie­rali do Kon­stan­ty­no­pola i państw Orientu. Cie­szyli się opi­nią nie tylko dobrych żegla­rzy, lecz także zna­ko­mi­tych żoł­nie­rzy. Gwar­dia przy­boczna cesa­rza Bazy­lego II skła­dała się z sze­ściu tysięcy wikin­gów.

Pamię­tajmy, że nazwę Skan­dy­na­wia podał jako pierw­szy Pli­niusz Star­szy, który jed­nak obej­mo­wał nią tylko dzi­siej­szą połu­dniową Szwe­cję oraz wyspy duń­skie. Podob­nie tej nazwy uży­wano w począt­kach śre­dnio­wie­cza dla obszaru o zbli­żo­nym zasięgu, a mia­no­wi­cie Pół­wy­spu Jutlandz­kiego, wysp duń­skich, połu­dnio­wej Nor­we­gii. Ist­nieje wiele wyja­śnień nazwy Skan­dy­na­wia, jed­nak naj­bar­dziej prze­ko­ny­wa­jące wydaje się to, które wywo­dzi ją od Skad­deey, co ozna­cza wyspę spo­witą mgłami.

Wybitne miej­sce w kształ­to­wa­niu się kul­tury tego obszaru zaj­mo­wała kra­ina pię­ciu­set wysp – póź­niej­sza Dania. Pewne prze­słanki pozwa­lają sądzić, że już w III tysiąc­le­ciu p.n.e. pły­wano na szla­kach prze­kra­cza­ją­cych setki kilo­me­trów. Stu­dia nad nie­któ­rymi rytami łodzi z Bohu­slan w połu­dniowo-zachod­niej Szwe­cji, a także wyobra­że­nia łodzi z Jar­re­stad w Ska­nii przy­no­szą dwie suge­stywne teo­rie.

Pierw­szą, że Morze Pół­nocne od dawna nie sta­no­wiło prze­szkody nie do prze­by­cia, a drugą, że sławne wyprawy wcze­sno­śre­dnio­wiecz­nych wikin­gów korze­niami mogą się­gać aż po sta­ro­żyt­ność. Decy­du­ją­cym momen­tem w postę­pie tech­niki żeglar­skiej było bez wąt­pie­nia uży­cie żagla jako środka napę­do­wego łodzi i stat­ków, a także zasto­so­wa­nie steru i wyna­le­zie­nie spo­sobu na zamo­co­wa­nie masztu. Sądzi się, że te ulep­sze­nia wpro­wa­dzili już żegla­rze z pię­ciu­set wysp na długo przed wikin­gami4.

Trzeba też w tym miej­scu pod­kre­ślić, że ci ostatni byli nie tylko łupież­cami, wśród nich znaj­do­wali się rol­nicy, rybacy, kupcy, rze­mieśl­nicy, arty­ści, jak w każ­dym innym naro­dzie. Im zawdzię­czamy część sys­temu praw­nego, tra­dy­cję wol­no­ści oso­bi­stej oraz prze­piękne lite­racko sagi. W więk­szym stop­niu wzbo­ga­cali niż nisz­czyli cywi­li­za­cję zachod­nią. Nie­wąt­pli­wie byli zna­ko­mi­tymi podróż­ni­kami, potra­fili nawią­zać pośred­nie kon­takty nawet z odle­głymi Chi­nami. Jed­nak to załogi, któ­rymi kie­ro­wali dowódcy wywo­dzący się z tere­nów dzi­siej­szej Nor­we­gii, poko­nały Ocean Atlan­tycki i dotarły do Ame­ryki.

Jed­nak to nie oni pierwsi spoj­rzeli z zain­te­re­so­wa­niem w kie­runku zachod­nim. Już Kasjusz Dion, histo­ryk z bityń­skiej Nicei z prze­łomu II i III wieku, twier­dził, że za jego cza­sów łodzie wio­słowe ze skóry, któ­rymi posłu­gi­wali się miesz­kańcy wybrzeży zachod­niego Oce­anu – mimo że prze­zna­czone w zasa­dzie do poru­sza­nia się po rze­kach i ich estu­ariach – były jed­nak na tyle mocne, aby sta­wiać czoło falom mor­skim.

Lud Oestrym­niów, iden­ty­fi­ko­wany z ple­mie­niem Osi­smii, zamiesz­ku­ją­cym Galię Lug­du­nen­sis, roz­cią­ga­jącą się mię­dzy rze­kami Loarą, Sekwaną, Marną i Saoną, posłu­gi­wał się nieco innym typem łodzi, o czym pisał pocho­dzący z Etru­rii poeta rzym­ski Rufus Festus Awie­nus:

„U stóp tego przy­lądka leży Zatoka Ojstrym­nicka. A z niej wynu­rzają się wyspy Ojstrym­nidy, roz­rzu­cone sze­roko, obfi­tu­jące w kruszce, jak cyna i ołów. Ludu tu wiele, dum­nego i pra­co­wi­tego. Wszy­scy zaj­mują się han­dlem i na uszy­tych łodziach prują wzbu­rzoną toń i głę­biny oce­anu peł­nego zwie­rząt. Nie umieją budo­wać stat­ków z sosen ani z klonu, ani nie zbi­jają galer z jodeł, jak jest ogól­nym zwy­cza­jem, lecz robią sobie czółna ze zszy­tych skór i na nich pusz­czają się na dale­kie morze”5.

Z kolei uzna­nie Juliu­sza Cezara zyskały ponta – podobne, ale wyko­nane z drewna jed­nostki sojusz­ni­ków Oestrym­niów – Wene­tów. Ich łodzie przez swój wygląd, zwłasz­cza wysoki zakrzy­wiony dziób, wydają się być kon­struk­cją poprze­dza­jącą jed­nostki wikin­gów. Oto jak opi­sy­wał je autor Wojny galij­skiej:

„Dna bar­dziej pła­skie niż w naszych okrę­tach, aby mogły się łatwiej wyzwa­lać z mie­lizn i odpły­wów; dzioby rów­nie wysoko pod­nie­sione jak rufy były przy­sto­so­wane do wyso­kiej fali i burz; okręty były w cało­ści zbu­do­wane z dębiny, aby mogły wytrzy­my­wać wszel­kiego rodzaju napór fal oraz ura­że­nia; żebra z belek gru­bych na jedną stopę były razem zbi­jane przy pomocy żela­znych gwoź­dzi gru­bo­ści palca; kotwice były uwią­zane nie na powro­zach, ale na żela­znych łań­cu­chach; zamiast płótna żaglo­wego korzy­stano ze skór o gru­bej, a także i o deli­kat­nej wypra­wie, czy to z powodu nie­do­statku lnu, czy ze względu na nie­zna­jo­mość jego prze­róbki, czy też – i to jest bar­dziej praw­do­po­dobne – dla­tego że ich zda­niem płó­cienne żagle nie mogłyby wytrzy­mać tak gwał­tow­nych burz i tak bar­dzo sil­nych wichrów Oce­anu oraz nale­ży­cie utrzy­my­wać w ruchu okręty o tak wiel­kim cię­ża­rze. A gdy docho­dziło do spo­tkań naszej floty z tymi okrę­tami, to prze­wyż­szała je ona tylko szyb­ko­ścią i napę­dem wio­sło­wym, pod wszyst­kimi innymi wzglę­dami były one lepiej i bar­dziej odpo­wied­nio dosto­so­wane do wła­ści­wo­ści tutej­szego morza i gwał­tow­no­ści burz […]. Do tego trzeba dodać, że gdy pły­nęły z wia­trem, o wiele łatwiej zno­siły burzę, bez­piecz­niej osia­dały na mie­liznach, a pozo­sta­wione przez odpływ nie oba­wiały się skał i raf”6.

Wydaje się jed­nak, że Rzy­mia­nin znacz­nie prze­sa­dził w swych kom­ple­men­tach. Przede wszyst­kim wąt­pliwe, czy wypo­wia­da­jąc tę opi­nię, miał na myśli inne wody niż kanał La Man­che, gdzie rze­czy­wi­ście masywne i nie­wiel­kie żaglowo-wio­słowe ponta, czyli czółna-jed­no­drewki, zwane lin­ter, mogły zda­wać egza­min, nato­miast z pew­no­ścią nie zali­czy­łyby go na Atlan­tyku.

W grę mogą wcho­dzić rów­nież barki Galów z Akwi­ta­nii, przez Cel­tów okre­ślane mia­nem vegeia i celsa. Domnie­mane szczątki takiego statku z IV wieku wydo­byto z Tamizy, był on nito­wany żela­znymi nitami i miał około 20 m dłu­go­ści i około 5 m sze­ro­ko­ści. Nie­stety, nie­wiele potra­fimy powie­dzieć o walo­rach żeglu­go­wych barek o pła­skim dnie, które były zbi­jane z desek dębo­wych, ale pomost robiono z drewna jodło­wego, maszt zaś z wyso­ko­pien­nych sosen.

Burty były nie­rzadko rzeź­bione, a na pomo­ście stał namiot chro­niący od wia­tru i desz­czu. Barki miały czę­sto ozdob­nie rzeź­bione dzioby i rufy, widzimy tu szcze­gól­nie psie pyski, niedź­wie­dzie mordy lub też popier­sia kaczek. Podobne zakoń­cze­nia dzio­bów i ruf miały magiczny cha­rak­ter, gdyż wymie­nione zwie­rzęta były atry­bu­tami bądź kobie­cego bóstwa – Ardu­inny, Epony, bądź też bóstwa solar­nego – Bele­nosa. A są to zwie­rzęta, zwłasz­cza pies, pro­wa­dzące dusze zmar­łych w zaświaty.

Te duże mocne barki były uży­wane także do dal­szych podróży mor­skich, dawały się świet­nie nieść fali. Wię­cej wia­do­mo­ści o typach stat­ków, barek i ich wypo­sa­że­niu dostar­czają nam kamienne stele gro­bowe przed­sta­wia­jące żegla­rzy, jak na przy­kład znana płyta nagrobna Blus­siusa z Mogun­cji oraz płyta z Neu­ma­gen pod Tre­wi­rem pocho­dząca z I wieku n.e. Inna, z Aix-en-Pro­vence, przed­sta­wia kształt żagli rejo­wych, czę­sto trój­kąt­nych, robio­nych ze skóry bądź z gru­bego płótna lnia­nego (ozdob­nik litery w słyn­nym mszale z Tours dato­wa­nym na XII wiek przed­sta­wia barkę wio­zącą zmar­łego św. Mar­cina).

Dalej, obok ogól­nej syl­wety stat­ków widzimy roz­ma­ite kształty ruf, dzio­bów, burt, kilów, stę­pek, ste­rów, rucho­mych rej, kotwic, wio­seł itp. Więk­sze statki były budo­wane głów­nie w Are­late i Narbo (Arles i Narbonne). Ist­niały tam odrębne od nautów rzecz­nych sto­wa­rzy­sze­nia mary­na­rzy mor­skich. Na steli z III wieku n.e. z Narbonne widzimy żaglowce cor­bita i ponto. Spo­ty­kało się je także na wodach pół­noc­nej Galii. Inny typ statku do podróży mor­skich, może nawet po oce­anie, nazywa się gese­oreta. Jeśli cho­dzi o ple­miona cel­tyc­kie, to żegluga na Morzu Pół­noc­nym i Atlan­tyku była chyba bar­dziej roz­wi­nięta niż na Morzu Śród­ziem­nym7.

Wska­zuje na to odkry­cie domo­stwa nad Fior­dem Eryka w Brat­ta­hild na Gren­lan­dii, które nie ma ani jed­nej cechy świad­czą­cej, że jest pocho­dze­nia nor­mań­skiego, czyli na przy­kład plat­form wzdłuż ścian czy cen­tral­nie umiesz­czo­nego pale­ni­ska. Wej­ście znaj­do­wało się z boku, zamiast w szczy­to­wej ścia­nie, w dodatku dom miał dopro­wa­dzoną bie­żącą wodę, a takiego sys­temu nie zna­le­ziono w żad­nym domu nor­mań­skim z X wieku w całej Skan­dy­na­wii.

Nato­miast zarysy pod­łóg całego sze­regu domów wiej­skich z X wieku w Irlan­dii, nie­oparte na wzo­rach nor­mań­skich, są iden­tyczne z zary­sem pod­łogi domu w Brat­ta­hild we wszyst­kich pod­sta­wo­wych cechach, włącz­nie z umiej­sco­wie­niem pale­ni­ska i innych wewnętrz­nych struk­tur, a także sto­sun­kiem dłu­go­ści do sze­ro­ko­ści. Jedną z ude­rza­ją­cych cech tych cel­tyc­kich kon­struk­cji – która jest wciąż cha­rak­te­ry­styczna dla chat w pół­noc­nej Irlan­dii i Szko­cji – jest to, że są one nie­zmier­nie wąskie i dłu­gie8.

Potwier­dze­niem stycz­no­ści przy­brzeż­nych kul­tur po obu stro­nach oce­anu miały być słowa galij­sko-cel­tyc­kie znaj­du­jące się w słow­nic­twie nie­któ­rych szcze­pów indiań­skich, zwłasz­cza z tere­nów dzi­siej­szych Karo­liny, Wir­gi­nii i Ken­tucky. Posłu­gu­jąc się sta­rym języ­kiem gaelic­kim, można było się ponoć poro­zu­mieć na przy­kład z India­nami Tusca­rora, któ­rzy mieli pamię­tać podróże ich ple­mien­nego boha­tera o imie­niu Madoc. Ponadto na sta­no­wi­skach eski­mo­skich arche­olo­go­wie odkryli pewną liczbę przed­mio­tów wyko­na­nych z brązu, żelaza i mie­dzi, co wska­zuje, że musiało docho­dzić do wymiany towa­rów.

Spo­łecz­no­ści nada­tlan­tyc­kiej Europy już w swych ple­mien­nych cza­sach roz­woju obe­znane były z żywio­łem mor­skim daleko róż­nym od tego, jaki przed­sta­wiał śród­ziem­no­mor­ski zespół mórz wewnętrz­nych. Mówiąc o tych ludach, należy zacząć od tego, który naj­dłu­żej bytuje na wybrze­żach atlan­tyc­kich Europy. Ludem tym jest ostat­nia w nada­tlan­tyc­kiej Euro­pie spo­łecz­ność przed­in­do­eu­ro­pej­ska – Basko­wie.

Naród ten, nazy­wa­jący sie­bie Euskal­du­nak, sta­nowi zgru­po­wany przy zachod­nich krań­cach Pire­ne­jów, po obu stro­nach gra­nicy hisz­pań­sko-fran­cu­skiej, szczą­tek przed­in­do­eu­ro­pej­skiej lud­no­ści, która zaj­mo­wała przed przy­by­ciem Indo­eu­ro­pej­czy­ków więk­szą część nada­tlan­tyc­kiej Europy, w tym także Wyspy Bry­tyj­skie. Z lud­no­ścią tą wiążą się kul­tury mega­li­tyczne Europy Zachod­niej, jej też przy­pi­suje się roz­prze­strze­nie­nie tych kul­tur szla­kami mor­skimi, a także eks­pan­sję kul­tur Sta­rego Świata do Ame­ryki Środ­ko­wej.

Jako argu­mentu na rzecz ostat­niej hipo­tezy używa się dwu­dziest­ko­wego spo­sobu licze­nia przy­ję­tego w języku Basków. Uważa się, że od nich ten spo­sób licze­nia został zapo­ży­czony przez nie­które współ­cze­sne języki euro­pej­skie, jak fran­cu­ski czy duń­ski, skoro uży­wa­jąca tych języ­ków lud­ność osie­dlała się na tere­nach o baskij­skim pod­łożu etnicz­nym. Dwu­dziest­kowy spo­sób licze­nia zna­le­ziono rów­nież po dru­giej stro­nie Atlan­tyku w języku Majów i przy­pi­suje się to zapo­ży­cze­niu od przod­ków dzi­siej­szych Basków9.

Dono­sił o tym Diego de Landa, który w latach 60. XVI wieku był pro­win­cja­łem na Juka­ta­nie i w Gwa­te­mali: „India­nie nie tylko liczą czas poprzez lata i mie­siące, jak wspo­mnie­li­śmy powy­żej. Mają także pewien spo­sób licze­nia poprzez wieki, liczą je po 20, licząc 13 dwu­dzie­stek za pomocą jed­nej z 20 liter mie­sięcz­nych, które nazy­wają Ahau […]. W ten spo­sób łatwo jest star­cowi, o któ­rym pisa­łem w pierw­szym roz­dziale, pamię­tać sprawy sprzed trzy­stu lat. Jeśli nie znał­bym tego ich spo­sobu licze­nia, to nie uwie­rzył­bym, że można pamię­tać rze­czy z tak dawna”10.

Na nie­zwy­kłą zdol­ność zapa­mię­ty­wa­nia fak­tów przez człon­ków kul­tur, w któ­rych pismo nie zostało wyna­le­zione, zwraca uwagę jeden z naj­zna­ko­mit­szych współ­cze­snych znaw­ców cywi­li­za­cji Majów, Michael D. Coe:

„Ludzie nie­pi­śmienni zdolni są do zdu­mie­wa­ją­cych wyczy­nów pamię­cio­wych, jak mogą o tym zaświad­czyć etno­lo­dzy. Roz­le­głe histo­rie ple­mienne zostały powie­rzone pamięci bar­dów i innych spe­cja­li­stów; […] Ja sam mogę słu­żyć za świadka takiego pamię­cio­wego wyczynu. Pew­nego póź­nego, zim­nego popo­łu­dnia w trak­cie Sha­lako, wiel­kiego rytu­ału u Zuni Pueblo w Nowym Mek­syku, mój przy­ja­ciel, Vin­cent Scully i ja byli­śmy w Domu Rady Bogów; wokół ścian sie­dzieli pełni powagi kapłani, wyśpie­wu­jący nie­zmier­nie długi Mit Stwo­rze­nia Zuni, godzina za godziną głę­bo­kiego dud­nie­nia uni­sono, w któ­rym ani jedno słowo czy sylaba nie mogły być pomy­lone. I to wszystko bez pomocy pisa­nego tek­stu. Jedna pomyłka w recy­ta­cji ozna­cza­łaby kata­strofę dla ple­mie­nia”11.

Lek­ce­wa­że­nie tra­dy­cyj­nych prze­ka­zów tubyl­czych to ina­czej prze­mil­cza­nie, a pośred­nio wypa­cza­nie prawdy histo­rycz­nej. Nowo­cze­sna nauka powinna uwzględ­niać i pod­da­wać rze­tel­nej ana­li­zie wszyst­kie dostępne źró­dła. Czy można zatem się dzi­wić gorz­kiemu stwier­dze­niu indiań­skiego antro­po­loga, gdy powiada: „Ist­nieje bar­dzo silne uprze­dze­nie w dowie­rza­niu jakie­mu­kol­wiek indiań­skiemu prze­ka­zowi – po pro­stu dla­tego, że jest to źró­dło indiań­skie. Czę­sto bywa to nie­bez­pieczne dla naukow­ców, któ­rzy przyj­mują postawę pro­in­diań­ską i suge­rują, że India­nie mogą dokład­nie pamię­tać cokol­wiek z odle­głych wyda­rzeń”12.

Szcze­gól­nie inte­re­su­jące było odkry­cie z kana­dyj­skiej wyspy Elle­smere, która oddzie­lona jest od Gren­lan­dii Cie­śni­nami Smi­tha, Ken­nedy’ego, Robe­sona. Zna­le­ziono tam frag­menty kol­czugi od śre­dnio­wiecz­nej zbroi euro­pej­skiej wraz z weł­nianą tka­niną, żelaz-nymi nitami łodzi i kawał­kami drew­nia­nych beczek dato­wa­nych na XIII wiek. Przed­mioty te mogły się tam zna­leźć na sku­tek wypraw kupiec­kich, to suge­ro­wa­łoby zna­le­zie­nie czę­ści skła­da­nej wagi z brązu słu­żą­cej do waże­nia małych przed­mio­tów. Naj­praw­do­po­dob­niej Nor­ma­no­wie docie­rali spo­ra­dycz­nie rów­nież do Ziemi Baf­fina, a mała drew­niana figurka z końca XIII wieku wyko­pana tam w domu jed­nej z eski­mo­skich grup kul­tury thule wydaje się uka­zy­wać Euro­pej­czyka ubra­nego w dłu­gie szaty z krzy­żem na piersi13.

Wiele śla­dów sąsiedz­twa mię­dzy­kul­tu­ro­wego znaj­duje się po stro­nie auto­chto­nów – „Euro­pej­czycy” byli dla nich źró­dłem nie­zwy­kłych przed­mio­tów, głów­nie meta­lo­wych, które prze­miesz­czały się nie­raz na znaczne odle­gło­ści, jak choćby nor­we­ska moneta Olafa Kyrre wybita w latach 1065–1080, która zawę­dro­wała aż do stanu Maine, sta­jąc się pod­stawą do kon­stru­owa­nia fan­ta­stycz­nych wizji o dale­kiej dro­dze Skan­dy­na­wów w głąb kon­ty­nentu14.

Poje­dyn­cze przed­mioty znaj­do­wane wzdłuż pół­nocno-wschod­niego skraju Kanady pocho­dzą głów­nie z osad Inu­itów dato­wa­nych na XI–XIII wiek. Ich liczba wska­zuje, że wza­jemne kon­takty musiały być częst­sze i bar­dziej zróż­ni­co­wane niż tych kilka utar­czek wspo­mnia­nych w sagach. Świad­czy o tym eski­mo­skie naśla­dow­nic­two wytwo­rów euro­pej­skich – na przy­kład 167 kościa­nych „stylu sów”, pojem­niki klep­kowe czy też rzeźby uka­zu­jące „obcych”. Jed­nakże ewen­tu­alne trans­ak­cje wymienne nie mogły mieć zna­cze­nia gospo­dar­czego dla żad­nej ze stron.

Podróże przez Atlan­tyk – mniej lub bar­dziej inten­cjo­nalne – odby­wały się w obu kie­run­kach. Wło­ski uczony Paolo Emi­lio Taviani cytuje słowa Kolumba o jego wizy­cie w Irlan­dii, zawarte w komen­ta­rzu do Histo­ria Rerum Gesta­rum Ene­asza Syl­wiu­sza Pic­co­lo­mi­niego, przy­szłego papieża Piusa II: „Ludzie z Kataju przy­byli ku wscho­dowi. Widzie­li­śmy wiele rze­czy god­nych uwagi, zwłasz­cza w Gal­way w Irlan­dii męża i żonę o dziw­nym wyglą­dzie dwóch wyschnię­tych polan”.

Histo­ria zacho­wała zapisy kilku takich „odkryć” Europy z Ame­ryki i nie­wąt­pli­wie było ich wię­cej, lecz pamięć o nich nie prze­trwała. Część z tych podróż­ni­ków było Eski­mo­sami, któ­rzy doko­nali tego wyczynu w łodziach ze skóry zwa­nych umia­kami. Zacho­wane egzem­pla­rze takich pły­wa­ją­cych jed­no­stek mogły pomie­ścić do 40 pasa­że­rów. Na olbrzy­mich kanu z kory drzew­nej do brze­gów naszego kon­ty­nentu mogli dotrzeć archa­iczni India­nie. Takie łodzie, napę­dzane wio­słami przez 20–30 Beothu­ków, spo­ty­kano daleko od wschod­nich wybrzeży Nowej Fun­dlan­dii jesz­cze w XVII, a nawet XVIII wieku.

Euro­pej­czycy, któ­rzy pod koniec X wieku przy­byli na Gren­lan­dię, wcale nie byli jej pierw­szymi miesz­kań­cami, gdyż natra­fili na ślady nie­zna­nych im poprzed­ni­ków. Ari Thor­gils­son tak opi­sał to w Księ­dze Island­czy­ków: „zarówno we wschod­niej, jak i w zachod­niej czę­ści kraju zna­leźli ludz­kie sie­dli­ska, resztki skó­rza­nych łodzi i przed­mioty wyko­nane z kamie­nia”15.

Dzi­siaj wiemy, że pozo­sta­wili je wyspe­cja­li­zo­wani łowcy ark­tyczni, któ­rzy po nie­mal trzech tysią­cach lat eks­plo­ato­wa­nia wyspy tak dalece przy­sto­so­wali się do zim­nych warun­ków, że „nagłe” ocie­ple­nie kli­matu w trak­cie sub­a­tlan­tyc­kiego opti­mum końca I tysiąc­le­cia n.e. skło­niło ich do prze­nie­sie­nia się na zim­niej­sze tereny pół­noc­nej Kanady. Powszech­nie uznaje się, że pierw­szym wikin­giem, który przy­był na wybrzeże lądu sta­łego Gren­lan­dii, był Eryk Rudy.

Z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa można jed­nak stwier­dzić, że wcze­śniej – być może już w 877 roku – nie­jaki Gunnbjörn Ulf Dra­ges­son zapę­dził się na zachód, gdzie odkrył przy­brzeżne wysepki zwane póź­niej Szkie­rami Gunnbjörna i wów­czas w oddali doj­rzał Gren­lan­dię. Szkiery Gunnbjörna są wymie­niane przy oka­zji dwóch wypraw na Gren­lan­dię, z któ­rych ta pro­wa­dzona przez Eryka Rudego odbyła się póź­niej, a wyprze­dził go Snaebjörn Wieprz w 980 roku.

Eryka Rudego nie zado­wa­lała pozy­cja, jaką miał w Islan­dii. On, poto­mek jed­nego z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych i naj­po­tęż­niej­szych rodów w nor­we­skim Jaede­ren koło Sta­van­ger, na Islan­dii był tylko jesz­cze jed­nym, nic nie­zna­czą­cym, ubo­gim osie­dleń­cem. Dzięki wże­nie­niu się w dość znaczny ród islandzki jego sytu­acja ule­gła popra­wie, lecz w żyłach Eryka pły­nęła krew dziada i ojca, więc także i on wpadł w tara­paty. Jego prze­ciw­nicy skoń­czyli mar­nie, a on został ska­zany w 981 roku przez miej­scowy sejm (thing) na trzy­let­nią bani­cję.

Powszechne tłu­ma­cze­nie odkry­cia i zasie­dle­nia nowych ziem pre­sją spo­wo­do­waną prze­lud­nie­niem Skan­dy­na­wii nie znaj­duje potwier­dze­nia w zacho­wa­nych sagach. Ich auto­rzy przy­pi­sali bowiem przed­ko­lo­ni­za­cyjne spe­ne­tro­wa­nie Islan­dii i Gren­lan­dii ucie­ki­nie­rom poli­tycz­nym. Zna­le­zie­nie nowych, nie­za­miesz­ka­nych tere­nów było więc – nie tylko dla Eryka Rudego – jedyną szansą odzy­ska­nia przy­wód­czego sta­tusu. Czę­sto mówi się o zasie­dle­niu nowych ziem poło­żo­nych mię­dzy Europą a Ame­ryką Pół­nocną w kate­go­riach „pod­boju” lub „kolo­ni­za­cji”, co może impli­ko­wać zor­ga­ni­zo­waną akcję pod­jętą przez jakieś pań­stwo lub grupę etniczną. Bar­dziej ade­kwatne będzie chyba okre­śle­nie „exo­dus”16.

Eryk Rudy wypły­nął daleko na zachód, bo w zasa­dzie tylko ten kie­ru­nek mu pozo­stał. Tam dostał się w zasięg skrę­ca­ją­cego na zachód Prądu Zato­ko­wego i korzyst­nego wia­tru, dzięki czemu dotarł do wybrzeża Gren­lan­dii. Kolejną szczę­śliwą oko­licz­no­ścią oka­zała się pora roku, w jakiej odbył się rejs, gdyż dostęp od nie­go­ścin­nej wschod­niej strony unie­moż­li­wiło mu zablo­ko­wane krą morze. Eryk Rudy dotarł do połu­dniowo-zachod­niej czę­ści wyspy, gdzie pano­wały naj­bar­dziej sprzy­ja­jące warunki kli­ma­tyczne.

Nie poprze­stał jed­nak na tym, gdyż miał nadzieję odna­leźć Irlan­dię Wielką oraz osie­dla West­ma­nów. Zamiast łagod­nego i gościn­nego wybrzeża z roz­wi­ja­ją­cymi się osa­dami ujrzał przy­gnę­bia­jąco zna­jomy widok poszar­pa­nego brzegu z wyso­kim masy­wem gór­skim. Po dotar­ciu do dzi­siej­szego Pół­wy­spu Cum­ber­land na Ziemi Baf­fina on i jego towa­rzy­sze prze­ko­nali się, że na tym tere­nie wystę­puje nie­zwy­kła obfi­tość ark­tycz­nej zwie­rzyny.

Histo­rię nazwy Hel­lu­lan­dia, jaką nadano tym obsza­rom, pozna­jemy dzięki opi­som z trzech źró­deł – Sagi krót­kiej, Sagi o Eryku Rudym oraz Sagi o Karl­sef­nim: „Ten ląd był wysoki i górzy­sty, i były na nim śnieżne góry (alter­na­tyw­nie: śnieżne pola) […] oka­zało się, że był to kraj nie­uży­teczny […] (spu­ścili łódź na wodę) i zba­dali ten kraj. Zna­leźli tam wiele ogrom­nych kamieni (hel­lur) […] było tam wiele ark­tycz­nych lisów […] nadali nazwę temu kra­jowi, zwąc go Hel­lu­lan­dią”17.

Druga kra­ina została opi­sana nastę­pu­jąco: „Stam­tąd [z Hel­lu­lan­dii] żeglo­wali dwa doegry, zmie­nia­jąc kie­ru­nek z połu­dnio­wego na połu­dniowo-wschodni, aż dopły­nęli do lesi­stego kraju, w któ­rym było wiele zwie­rząt. Na połu­dniowy wschód od tego kraju leżała wysepka i na tej wysepce zabili niedź­wie­dzia, nazwali więc ją Bjar­ney [Wyspą Niedź­wie­dzia], a ów lesi­sty kraj Mar­klan­dią [Kra­iną Lasów]”18.

Mimo że wyprawa nie speł­niła pokła­da­nych w niej nadziei, oka­zała się jed­nak uda­nym przed­się­wzię­ciem. W dodatku Eryk doko­nał odkry­cia tego, czego tylko z przy­czyn tech­nicz­nych nie można uznać za kon­ty­nent ame­ry­kań­ski. Po powro­cie na Islan­dię nie musiał w jakiś spe­cjalny spo­sób nama­wiać innych do osie­dle­nia się na Gren­lan­dii. W tam­tym cza­sie łatwo było zna­leźć wielu nie­za­do­wo­lo­nych, przed któ­rymi nie ryso­wały się jakieś osza­ła­mia­jące per­spek­tywy.

Zda­rzali się tacy, któ­rzy byli skon­flik­to­wani z potęż­nymi wodzami prze­lud­nio­nego kraju. Ist­nieli też ci, któ­rym w nie­smak była rosnąca popu­lar­ność chrze­ści­jań­stwa. Póź­niej­sza istna nawała osie­dleń­cza, która wyru­szyła w kie­runku zachod­nim i obej­mo­wała całe rodziny zarówno szla­chec­kie, jak i pocho­dze­nia chłop­skiego, była spo­wo­do­wana kil­koma innymi przy­czy­nami. Nale­żały do nich wywłasz­cze­nia, wyso­kie podatki, a także względy poli­tyczne oraz następ­stwa popeł­nio­nych wykro­czeń.

Zja­wi­sko to osią­gnęło taki poziom, że król nało­żył spe­cjalny poda­tek od emi­gra­cji z Nor­we­gii. Saga krótka z XII wieku podaje: „Mądrzy ludzie powia­dają, że kiedy Eryk wyru­szał, aby osie­dlić się w Gren­lan­dii, dwa­dzie­ścia pięć stat­ków [trzy­dzie­ści pięć według innych źró­deł] poże­glo­wało z nim z Bre­idha­fjordu i Bor­gar­fjordu, a tylko czter­na­ście dotarło do Gren­lan­dii. Nie­które zawró­ciły, inne poto­nęły. Było to na pięt­na­ście lat przed praw­nym usta­no­wie­niem chrze­ści­jań­stwa w Islan­dii”19.

Dzięki sagom można poku­sić się o stwier­dze­nie, że Nor­ma­no­wie posia­dali prak­tyczną zna­jo­mość rejonu Cie­śniny Hud­sona i zatoki Ungava, gdzie znaj­du­jemy starą opo­wieść, która nabrała nieco mitycz­nego cha­rak­teru. Saga o Bar­dzie zawiera nastę­pu­jące frag­menty: „ten »król« zwał się Ragnör, i […] rzą­dził on Hel­lu­lan­dią i wie­loma innymi kra­jami i po dłu­gich rzą­dach kazał się żyw­cem zako­pać z pię­ciu­set ludźmi w Rakn­slodi”20.

Być może Ragnör to Nor­man, który zja­wił się w Hel­lu­lan­dii z pół­noc­nych rejo­nów. Praw­do­po­dob­nie był banitą, jak Eryk Rudy przed nim, co nie było czymś wyjąt­ko­wym w tam­tych cza­sach, bio­rąc pod uwagę krewki cha­rak­ter wikin­gów. Nie bez walki z miej­sco­wym ludem udało mu się osie­dlić w tym kraju, a o ruinach jego domo­stwa lub kur­hanu gro­bo­wego wspo­mina Saga o Arrow-Oddzie spi­sana w XIII wieku: „Gdy dopły­nęli do lądu [któ­rego szu­kali w Skug­gi­fjor­dzie], ojciec i syn zeszli na brzeg i poszli ku miej­scu, gdzie dostrze­gli ufor­ty­fi­ko­waną budowlę, która wyda­wała się bar­dzo mocno zbu­do­wana”21.

Wyprawy wikin­gów nie zawsze były udane. Sagi i inne źró­dła podają, że wiele ich jed­no­stek zato­nęło w róż­nych oko­licz­no­ściach:

– w wyniku wiel­kiego sztormu w 876 roku wszyst­kie 120 łodzi zato­nęło w pobliżu Swa­nage;

– także sztorm znisz­czył inną flotę na wyso­ko­ści Nij­me­gen w 838 roku;

– w 896 roku na połu­dnio­wym wybrzeżu Anglii 20 okrę­tów zamie­niło się we wraki, przy­pusz­czal­nie bar­dziej w efek­cie splotu róż­nych nie­sprzy­ja­ją­cych wyda­rzeń niż w wyniku jed­no­cze­snej kata­strofy;

– według mniej pew­nych histo­rycz­nie rela­cji nie­jaki Göngu-Hrolf pod­czas magicz­nej pogody na Morzu Bał­tyc­kim, dowo­dząc flotą zło­żoną ze stu jed­no­stek, powią­zał je uprzed­nio linami. Mimo że do nawi­ga­cji miał wyko­rzy­sty­wać swo­ich cza­ro­dzie­jów, jedną z łodzi zato­pił ogromny mors, a dzie­więt­na­ście innych zostało stra­co­nych póź­niej, czyli znisz­cze­nia flo­tylli wynio­sły 20%;

– rów­nież na tym samym akwe­nie burza prze­gnała trzy zupeł­nie nowe statki spo­śród ośmiu w ogóle, a zato­piła wszyst­kie pięć star­szych okrę­tów. Efekt – 62,5% strat.

Nie­kiedy rów­nie wielką stratą oka­zy­wało się pochło­nię­cie przez fale tylko jed­nego statku, ponie­waż na jego pokła­dzie znaj­do­wała się jakaś wybitna oso­bi­stość, tak jak się to stało na przy­kład w 1916 roku w przy­padku Hora­tio Her­berta Kit­che­nera – mię­dzy innymi naczel­nego dowódcy bry­tyj­skiego pod­czas II wojny bur­skiej i mini­stra wojny od 1914 roku. Oto kilka podob­nych zda­rzeń, które miały miej­sce mile­nium wcze­śniej:

– Thor roz­bija na islandz­kiej plaży łódź chrze­ści­jań­skiego kapłana Thang­branda;

– heros Gisli ponosi śmierć pod­czas wyprawy rybac­kiej;

– król Eystein z Vest­fold w wyniku magicz­nych kno­wań króla Skjolda wypada za burtę i tonie;

– Gudrod Ljome ginie na morzu bez śladu;

– Hal­l­fred i więk­szość jego załogi tonie przy Konun­ghella w dro­dze do Szwe­cji22.

Wię­cej szczę­ścia miał nie­jaki Bjarni Her­jol­fs­son. Według Sagi o Gren­land­czy­kach, w roku 986 dotarł w pobliże Ame­ryki zepchnięty z kursu przez nie­sprzy­ja­jące wia­try. Jesz­cze do nie­dawna Bjarni Her­jol­fs­son był jedną z naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych postaci w histo­rii wikiń­skich eska­pad w kie­runku zachod­nim. Część naukow­ców wręcz igno­ro­wała jego ist­nie­nie, poda­jąc w wąt­pli­wość to, że był pre­kur­so­rem wszyst­kich wypraw do Ame­ryki. Jak podaje Saga krótka: „Bjarni był bar­dzo obie­cu­ją­cym czło­wie­kiem. Już w mło­do­ści uko­chał podróże mor­skie. Wkrótce też stał się wła­ści­cie­lem statku i towa­rów. Był [wów­czas] czło­wie­kiem zamoż­nym i zaży­wał wiel­kiego sza­cunku u ludzi”23.

Gdy miał około trzy­dzie­stu lat, prze­jął kupiec­kie inte­resy na morzu od ojca, który zaj­mo­wał się spra­wami, jakie nale­żało zała­twiać na lądzie. Zwy­cza­jem żegla­rzy podą­ża­ją­cych z towa­rem do Europy było spę­dza­nie tam zimy na wyprze­daży przy­wie­zio­nego towaru i naby­wa­niu innego. Ozna­czało to, że kupiec w swoim rodzin­nym domu prze­by­wał tylko co drugą zimę.

Dla­tego nie było go, gdy Eryk Rudy orga­ni­zo­wał eks­pe­dy­cję kolo­ni­za­cyjną na Gren­lan­dię. Jej człon­kiem za to dość nie­ocze­ki­wa­nie został jego ojciec Her­jolf. Można się dzi­wić, że czło­wiek 60-letni zde­cy­do­wał się w tym wieku na roz­po­czy­na­nie nowego życia. Jed­nak jemu przy­świe­cał inny cel niż pro­wa­dze­nie pio­nier­skiego życia. W prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych, któ­rzy ruszyli w głąb gren­landz­kich zatok, on pozo­stał u ujścia, przy przy­stani, stwa­rza­jąc pod­wa­liny pod powsta­nie waż­nego portu han­dlo­wego – Her­jolfsness.

Ojciec Bjar­niego szybko zdał sobie sprawę z wiel­kich moż­li­wo­ści han­dlo­wych, jakie wią­zały się z odkry­ciem nowego lądu. Syn, powra­ca­jący praw­do­po­dob­nie z któ­re­goś z por­tów Nor­we­gii, został zasko­czony infor­ma­cją o wyemi­gro­wa­niu ojca na Gren­lan­dię. Jed­nak rodzi­ciel musiał pozo­sta­wić dla niego jakąś wia­do­mość, być może z pole­ce­niem dostar­cze­nia ładunku spro­wa­dzo­nego z Europy. Pierw­sza taka dostawa do nowego osie­dla gwa­ran­to­wała nie­mal pewny zysk.

Musiało upły­nąć tro­chę czasu, zanim udało mu się sprze­dać doby­tek, zgro­ma­dzić zapasy, a przede wszyst­kim napra­wić nad­we­rę­żony poprzed­nią podróżą sta­tek. Część załogi z pew­no­ścią nie miała ochoty na kolejny długi rejs tuż po ukoń­cze­niu pierw­szego, zwłasz­cza że wią­zało się to z koniecz­no­ścią prze­zi­mo­wa­nia na Gren­lan­dii w ocze­ki­wa­niu na ewen­tu­alną oka­zję powrotu do ojczy­zny.

W mię­dzy­cza­sie Bjarni kom­ple­to­wał infor­ma­cje i instruk­cje, które miały uła­twić długi rejs po nie­zna­nych wodach. Być może pomocny był w tym Eryk lub ktoś z jego załogi, a może wia­do­mo­ści te wcze­śniej wydo­był od nich ojciec Bjar­niego. Z pew­no­ścią musiał dys­po­no­wać szcze­gó­ło­wym kur­sem, fakt, że tra­fił jed­nak do osie­dla na zacho­dzie – mimo że zdry­fo­wał na zupeł­nie nie­znane sobie wody – wydaje się być dosta­tecz­nym tego potwier­dze­niem.

Gnany kilka dni przez silny wiatr w kie­runku połu­dnio­wym, sta­tek zbo­czył w znacz­nym stop­niu z wła­ści­wego kursu. W dodatku zasnute chmu­rami niebo w ogóle unie­moż­li­wiało usta­le­nie kie­runku, w jakim zmie­rzał. Póź­niej, gdy zbli­żał się już do ame­ry­kań­skiego lądu, dostał się w zasięg mgły, która w nie­któ­rych mie­sią­cach roz­ciąga się na prze­strzeni 600 mil mor­skich.

Dopiero gdy słońce prze­biło się przez chmury, pozwo­liło mu okre­ślić jego przy­bli­żoną pozy­cję. Samo wyso­kie poło­że­nie słońca w połu­dnie już musiało mu powie­dzieć, że zawę­dro­wał za daleko od poło­żo­nych na pół­noc­nych sze­ro­ko­ściach osad. Poja­wie­nie się ptac­twa zwia­sto­wało bli­skość lądu, pyta­nie pozo­sta­wało jedno – jakiego? My dzi­siaj wiemy, że była to Nowa Fun­dlan­dia. Bjarni miał świa­do­mość tylko jed­nego: nie była to Gren­lan­dia, która według opi­sów miała być górzy­sta, a on spo­glą­dał na nizinny ląd poro­śnięty gęstym lasem.

Posta­no­wił pły­nąć na pół­noc wzdłuż brzegu, zwłasz­cza że poja­wił się wresz­cie sprzy­ja­jący wiatr z połu­dnia. Po dwóch dniach żeglugi ujrzeli inny ląd, ale i tym razem popły­nęli dalej, by po następ­nych trzech dniach natknąć się na górzy­ste wybrzeże. Był to praw­do­po­dob­nie pół­wy­sep Kau­ma­jet w pół­nocnej czę­ści Labra­doru. Mimo że człon­ko­wie załogi nale­gali na dobi­cie do brzegu, Bjarni zde­cy­do­wał się kon­ty­nu­ować podróż przy sprzy­ja­jącym, choć sztor­mo­wym wie­trze.

Dopiero czwar­tego dnia ich oczom uka­zały się maje­sta­tyczne góry, za któ­rymi lśniła w pro­mie­niach słońca biała masa lądo­lodu bez żad­nego śladu zie­leni roślin­no­ści – cel ich tułaczki, która była jed­no­cze­śnie wspa­nia­łym wyczy­nem żeglar­skim. Jego towa­rzy­sze przy­pusz­czal­nie nie podzie­lali naszego zda­nia, a i sam Bjarni trak­to­wał zbo­cze­nie z bez­po­śred­niego kursu na Gren­lan­dię jako swoją żeglar­ską porażkę. Poza tym wydaje się, że ojciec i syn byli bar­dziej zajęci oma­wia­niem bie­żą­cych spraw han­dlo­wych i powo­dów, które skło­niły Her­jol­fs­sona do opusz­cze­nia Islan­dii, niż opo­wia­da­niem o nie­uda­nym bądź co bądź rej­sie.

Potwier­dze­niem mogła być wizyta u Eryka, jaką zwy­cza­jowo skła­dali przy­by­wa­jący kupcy, aby sobie zjed­nać przy­chyl­ność wodzów. Rela­cja o przy­pad­kowo odkry­tych zie­miach musiała wywo­łać sporo iro­nicz­nych docin­ków wśród wikiń­skiej braci, która uwa­żała się za nie­zrów­naną w sztuce żeglar­skiej, a takie błą­ka­nie się po morzu stwa­rzało dobrą oka­zję do naśmie­wa­nia się ze zbyt ostroż­nego kupca. Trzeba też pamię­tać, że Gren­land­czycy byli jesz­cze na eta­pie urzą­dza­nia się na nowym miej­scu i ostat­nią rze­czą, o jakiej myśleli, były nowe zie­mie.

Zna­lazł się jed­nak ktoś, kto widział w podróży Bjar­niego wyda­rze­nie warte zapa­mię­ta­nia. Tym kimś był syn Eryka – Leif, który w chwili podróży Bjar­niego miał około pięt­na­stu wio­sen. Doko­na­nia ojca – także odkrywcy nowych ziem – dostar­czyły mło­dzień­cowi, będą­cemu w wieku skłon­nym jesz­cze do fan­ta­zjo­wa­nia, bodźca do snu­cia marzeń o podob­nych wyczy­nach. Musiało jed­nak minąć dużo czasu, nim mógł przy­stą­pić do reali­za­cji swo­ich ambit­nych pla­nów.

Pomocny oka­zał się także coraz więk­szy nie­do­sta­tek drewna i cią­gle mizerne plony zbóż. Nic dziw­nego, że w takich oko­licz­no­ściach ludzie mogli przy­po­mnieć sobie o zie­miach na zacho­dzie poro­śnię­tych obfi­tym drze­wo­sta­nem. Nie wiemy, kto pierw­szy rzu­cił pomysł poże­glo­wa­nia w kie­runku zacho­dzą­cego słońca. Pro­ble­mem oka­zał się brak odpo­wied­nio dużych stat­ków. Jed­nak zna­la­zła się jedna peł­no­mor­ska jed­nostka zdatna do nie­mal natych­mia­sto­wego wypły­nię­cia. Jej wła­ści­cie­lem był nie kto inny jak Bjarni Her­jol­fs­son, który zre­zy­gno­wał z mor­skich eska­pad.

Ponie­waż posia­dał jesz­cze jeden sta­tek, zgo­dził się sprze­dać swój mało wyko­rzy­sty­wany knorr. Być może w ramach trans­ak­cji Leif otrzy­mał instruk­cje doty­czące kursu oraz poło­że­nia owych ziem. Praw­do­po­dob­nie Leif zde­cy­do­wał się na bez­po­średni kurs na Nową Fun­dlan­dię, gdyż duma i ambi­cja nie pozwa­lały mu podą­żyć całym szla­kiem Bjar­niego wstecz. Ist­nieje dodat­kowy ślad w tej spra­wie – mapy Win­lan­dii z około 1440 roku. Legenda mapy podaje, że Bjarni (bez imie­nia rodo­wego) oraz Leif Eriks­son byli współ­to­wa­rzy­szami wypraw do Win­lan­dii. Jeżeli jest mowa o tym Bjar­nim, to zna­czy­łoby, że stary kupiec jesz­cze raz usły­szał zew morza, a Leif nie mógłby sobie wyma­rzyć lep­szego pilota24.

Być może dzięki temu oraz sprzy­ja­ją­cemu wia­trowi z pół­noc­nego wschodu podróż była szybka. Wkrótce osią­gnęli swój cel – Win­lan­dię. Nazwę naj­czę­ściej wywo­dzi się od nor­mań­skiego słowa vin, które ozna­czało winną lato­rośl i wino­grona, lub od słowa vin­ber – odno­szą­cego się do róż­nych gatun­ków dzi­kich jagód. Gdy domy były już gotowe, Leif posta­no­wił zba­dać oko­licę. Podzie­lił załogę.

Część ludzi miała stale pozo­sta­wać w osa­dzie, zada­niem pozo­sta­łych było roz­po­zna­nie terenu. Od domów odda­lano się tylko na taką odle­głość, by można było wró­cić wie­czo­rem. Grupa pene­tru­jąca nie mogła się roz­pra­szać. Leif cza­sem wyru­szał w teren, innym razem pozo­sta­wał w osa­dzie. Był to wspa­niały, mocny czło­wiek i pod każ­dym wzglę­dem mądry przy­wódca. Pew­nego wie­czoru nie powró­cił Nie­miec Tyr­kir. Zmar­twiło to bar­dzo Leifa, bowiem od wielu lat w rodzi­nie ojca, a potem i jego, trak­to­wano Tyr­kira jak członka rodziny.

Leif zbesz­tał swych ludzi i z grupą wybra­nych wyru­szył na poszu­ki­wa­nia. Nie uszli daleko, a już spo­tkali zagi­nio­nego. Radość była ogromna. Ale wkrótce Leif zauwa­żył, że Nie­miec dziw­nie się zacho­wuje. Zapy­tał go, dla­czego wraca tak późno i czemu odda­lił się od grupy. Tyr­kir odpo­wie­dział, że wędro­wał nie­wiele dłu­żej niż inni, ale odkrył coś nowego – winne krzewy. Zapy­tany przez Leifa, czy to prawda, odpo­wie­dział, że się nie myli, gdyż pocho­dzi z oko­lic, gdzie nie bra­kuje ani wino­gron, ani win­nych krze­wów25.

Inna szkoła twier­dzi, że słowo vin w sen­sie pier­wot­nym, w jakim zostało użyte w sagach, nie ma nic wspól­nego z wino­gro­nami czy jago­dami, ale jest sta­rym nor­mań­skim sło­wem na ozna­cze­nie pastwisk. Wszyst­kie hipo­tezy wydają się trafne, żadna nie wyklu­cza pozo­sta­łej. Współ­cze­śnie, co prawda, nie znaj­dziemy w tym rejo­nie wino­ro­śli, lecz ist­nieją dowody, że dzi­kie wino­grona rosły tu jesz­cze do połowy XVII wieku. Wzmianka o nich poja­wia się choćby w dzien­niku leka­rza okrę­to­wego Jamesa Yonge’a, który odbył cztery rejsy do Nowej Fun­dlan­dii w latach 1622–1670: „co się zaś tyczy owo­ców, jest tu nie­wia­ry­godna ilość pozio­mek, malin i dzi­kich wino­gron”26.

Po pra­co­wi­cie spę­dzo­nej zimie sta­tek został zała­do­wany cen­nym ładun­kiem, na który skła­dało się twarde drewno, skóry upo­lo­wa­nych zwie­rząt oraz suszone jagody i wino­grona, gdyż zalety rodzy­nek były już znane Nor­ma­nom. Leif nie tylko ni­gdy wię­cej nie popły­nął do Win­lan­dii, mimo że kra­ina ta przy­nio­sła mu bogac­two i roz­głos, lecz także nie pomógł nikomu innemu do niej dotrzeć.

P. Urbań­czyk, Nor­ma­no­wie, „Arche­olo­gia Żywa” 2000, nr 1–2, s. 26. [wróć]

A.J. Gurie­wicz, Wyprawy wikin­gów, przeł. S. Lud­kie­wicz, War­szawa 1969, s. 7. [wróć]

P. Urbań­czyk, Nor­ma­no­wie, s. 26. [wróć]

Morze…, s. 228. [wróć]

Geo­gra­fia antyczna, red. M.S. Bod­nar­skij, przeł. B. Butry­mo­wicz, M. Golias, S. Ham­mer, W. Madyda, S. Mleczko, S. Oświę­cim­ski, J. Paran­dow­ski, J. Plisz­czyń­ska, J. Schnay­der, L. Sie­mień­ski, W. Witwicki, War­szawa 1957, s. 334–335. [wróć]

G.J. Cezar, Wojna galij­ska, przeł. E. Konik, Wro­cław–War­szawa–Kra­ków–Gdańsk 1978, s. 95. [wróć]

Morze…., s. 215–216. [wróć]

F. Mowat, Wyprawy wikin­gów. Dawni Nor­ma­no­wie w Gren­lan­dii i Ame­ryce Pół­noc­nej, przeł. W. Nie­po­kól­czycki, War­szawa 1972, s. 49. [wróć]

Morze…, s. 260–261. [wróć]

D. de Landa, Świat Apo­ca­lypto, przeł. P. Ski­biń­ski, Radom 2006, s. 198–199. [wróć]

M.D. Coe, Bre­aking the Maya Code, New York 1994, s. 14. [wróć]

V. Delo­ria jr, Red Earth, White Lies, New York 1995, s. 159. [wróć]

R. Reichert, Histo­ria Eski­mo­sów z obszaru Ark­tyki Kana­dyj­skiej i Ala­ski, „Arche­olo­gia Żywa” 2006, nr 1, s. 44. [wróć]

P. Urbań­czyk, Tubylcy ame­ry­kań­scy w sagach gren­landz­kich, [w:] Wyobra­że­nie wroga w daw­nych kul­tu­rach, War­szawa 2007, s. 135. [wróć]

Ibi­dem, s. 130. [wróć]

P. Urbań­czyk, Zdo­bywcy pół­noc­nego Atlan­tyku, Wro­cław 2004, s. 59. [wróć]

F. Mowat, op. cit., s. 365. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem, s. 68. [wróć]

Ibi­dem, s. 410. [wróć]

Ibi­dem, s. 409. [wróć]

P. Grif­fith, The Viking Art of War, Lon­don 1995, s. 77. [wróć]

F. Mowat, op. cit., s. 75. [wróć]

Ostat­nie bada­nia dowio­dły, że mapa ta została sfał­szo­wana. [wróć]

E. Rac­kwitz, Szlaki w nie­znane. Z dzie­jów odkryć geo­gra­ficz­nych, przeł. T. i L. Sikor­scy, Łódź 1987, s. 73. [wróć]

F. Mowat, op. cit., s. 112. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki