Zaczęło się w Radomiu - Konrad Mazur - ebook + książka

Zaczęło się w Radomiu ebook

Konrad Mazur

0,0

Opis

Nie masz pojęcia, jakie rzeczy działy się w Radomiu…

A gdyby tak cofnąć się w czasie, to co moglibyśmy zobaczyć? Bojaźliwego Mojżesza (sic!), piramidy w Radomiu, potępione dusze powstańców styczniowych, alternatywną wersję własnego żywota? A co, gdybyśmy teraz rozejrzeli się dookoła – kogo moglibyśmy dostrzec? Czy przede wszystkim wiedzielibyśmy, kogo widzimy?

Czy zastanawiamy się, kim jest dystyngowany starszy pan, który nas przed chwilą minął, lub kim jest tajemniczy mężczyzna siedzący nieopodal nas w barze? Czy rozważamy, jak różnie mogłyby potoczyć się losy nastoletniego Seby, przedstawiciela młodzieży patriotycznej, gdyby znalazł się w innym możliwym świecie? Czy próbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co nas otacza, jest do bólu zwyczajne, czy też nic nie jest takie, jak się wydaje? A może nie będziemy w stanie nigdy się tego dowiedzieć?

Pomyślał, że wyjdzie teraz z tej piekielnej maszyny, opluje ją, okazując tym samym kompletny brak szacunku dla tego urządzenia, i wróci do domu. A od jutra zastano¬wi się nad sensem palenia marihuany. Mateuszowi też tak poradzi.

Konrad Mazur (rocznik 1980) – urodziłem się w pięknym Radomiu, gdzie spędziłem swoje pierwsze i wspaniałe 24 lata życia. Miasto to kocham trudną miłością bezwarunkową. Jestem absolwentem tutejszej Politechniki, podczas studiów pracowałem w lokalnej redakcji dzien-nika „Echo Dnia”, gdzie zapoznawałem się z pasjonującym zawodem dziennikarza. Od 2004 roku mieszkam w irlandzkim hrabstwie Kildare, dokąd sprowadził mnie szczęśliwy los.
Wszystkie opowiadania z tej książki są efektem mojej wyobraźni, która, gdy się z nią odpo-wiednio popracuje, nie ma absolutnie żadnych granic. Życzę ci, Drogi Czytelniku, wielu pięk-nych chwil spędzonych podczas lektury tej książki. Trzymasz w ręku mój debiutancki tom - piszę właśnie dla Ciebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BUFET W DWORCOWEJ POCZEKALNI

Spotkałem go na dworcu. Był brudny, posiniaczony, śmierdzący, widać było, że ktoś go niedawno pobił. Zakrwawione rękawy u kurtki kontrastowały z białym golfem, który nosił dumnie na swoim wątłym korpusie. Zatrzymałem się przy nim, miałem jeszcze sporo czasu do odjazdu mojego pociągu. Ja w skrojonym gustownie u krawca garniturze, ze skórzaną teczką w dłoni, uczesany schludnie według mody panującej obecnie; on w nieczystym ubraniu przesiąkniętym potem oraz wielodniowym pyłem, z wymiętoszonym plecakiem na ramieniu, w którym trzymał swoje skarby – parę starych trampek, w których schodził całe Bieszczady, dziennik, gdzie zapisywał swoje wiersze, myśli i wydarzenia, jakaś kurtka przeciwdeszczowa oraz plastikowa butelka z domowym winem.

– Ciężko cię poznać. Zmieniłeś się trochę.

Przyjrzałem się dokładnie jego twarzy. Była szara, cerę miał ziemistą, a oczy świdrujące, które wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem.

– Ty też jesteś inny. To, co masz na sobie, musiało sporo kosztować.

To było stwierdzenie, nie pytanie. Mimo że wyglądałem przy nim wytwornie i bogato, w portfelu miałem karty płatnicze i kredytowe, a na ręku zegarek za dwadzieścia pięć tysięcy złotych, to czułem się przy tym człowieku jakoś nieswojo – biła od niego duma, charyzma i potężna siła wewnętrzna, której ja nie miałem.

– Trochę kosztowało. Muszę tak wyglądać, bo reprezentuję swoją firmę przed kontrahentami. Zresztą wygodniej się czuję w garniturze. Ale co u ciebie? Wybierasz się gdzieś? – spytałem, zerkając na plamy krwi na jego kurtce. Wyglądały na świeże. Gdybym przetarł je palcem, to na naskórku pewnie zostałby jeszcze czerwony ślad. Tak wtedy myślałem.

– Gdzieś się wybieram, może jeszcze sam nie wiem gdzie? – odparł filozoficznie.

– Gdzie mieszkasz? Tutaj? – Kiwnięciem głowy pokazałem na budynek dworca. Mówiąc „tutaj”, miałem na myśli to miasto, nie dworzec PKP.

– Pod Leskiem. Mam tam mały domek, pod samym lasem. A ty co robisz? Po twoim wyglądzie sądzę, że nieźle ci się powodzi.

W jego pytaniu nie było nawet grama zawiści, a jedynie czysta, bezinteresowna ciekawość. Moja sympatia do tego człowieka momentalnie wzrosła, w duszy uśmiechnąłem się szeroko. Wyczułbym zawiść w głosie od razu, mam wprawę w rozmowach z ludźmi. Z tymi, z którymi zadaję się na co dzień w sprawach służbowych, biznesowych czy też towarzyskich, nie podzieliłbym się nawet połową tego, co pragnąłem przekazać mu tu i teraz. Czemu tak na mnie zadziałał ten mężczyzna? Nie widziałem go przecież osiem lat. Tyle się pozmieniało od tego czasu. Tyle zła…

– Masz może chwilę? Zapraszam cię na kawę do bufetu, tutaj na miejscu. Pogadamy – spytałem.

– A tobie się nie spieszy? W takim wycackanym garniturze to chyba musisz jechać na ważne spotkanie.

– Mam czas. Pociągi kursują co pół godziny. Mną się nie przejmuj. To co? Dasz się zaprosić?

Już prawie miałem go złapać za ramię i siłą pociągnąć w stronę budynku dworca, lecz pohamowałem się. Źle by to wyglądało.

– W porządku. I tak miałem zamiar coś zjeść – odparł, patrząc mi w oczy.

– Wspaniale. Chodźmy.

Kilka minut później siedzieliśmy w kiepskim bufecie, gdzie kleiła się od brudu podłoga, a pani, która stała za ladą, wyglądała na taką, co od wczesnych lat życia była uzależniona od wina i wódki. Podeszła do nas, obdarzyła służbowym uśmiechem, odsłaniając swoje krzywe i żółte od nikotyny zęby.

– Panowie co zamawiają? – odezwała się do nas chrapliwym głosem, machinalnie przecierając stół ściereczką, którą miała za paskiem spodni.

– Ja herbatę. A ty? – zwróciłem się do swego towarzysza.

– Poproszę herbatę z cytryną, smażoną kiełbasę z ekstra chlebem, porcję flaczków i… Czy podajecie alkohol w tym lokalu? – Słowo „lokalu” zaakcentował tak, jakby to była najlepsza restauracja w, nie przymierzając, Paryżu bądź Nowym Jorku.

– Miły pan widzi tabliczkę? – Wskazała na ścianę obok drzwi: „Alkohol sprzedajemy po dwunastej w południe”.

– To jeszcze dwie godziny. W takim razie butelkę wody mineralnej, takiej gazowanej.

– Oczywiście. A czy pan sympatyczny życzy sobie coś do tej herbaty? – Tu pani bufetowa zwróciła się do mnie.

– Eee, może… – zerknąłem szybko na krótką kartę dań, leżącą na ceracie – może wezmę parówki?

– Jak pan sobie życzy. Za chwilę podam jedzenie – powiedziała, odwróciła się z gracją podmiejskiej piękności i poszła do pomieszczenia kuchennego, by przekazać kucharzowi zamówienie. Gdy otwierała drzwi, dało się zauważyć tego mistrza gastronomii: zwalisty, wielki chłop siedział przy stoliku i palił papierosa. Biały fartuch oplatał jego potężny brzuch. Zaraz też wstał z krzesła i zniknął mi z pola widzenia. Popatrzyłem na Adama. W świetle, jakie panowało w tym lokalu, jego twarz wyglądała inaczej niż na peronie, bardziej dostojnie, jakoś tak nawet elegancko. Spory siniak oraz rozcięcie przy uchu świadczyło, że tam właśnie został niedawno uderzony. Nie chciałem wiedzieć za co i od kogo. To ja potrzebowałem mówić.

– Pamiętasz, jak zakładaliśmy zespół? – spytałem Adama, który siedział sztywno i wpatrywał się w kobietę za barem. – Pamiętasz tamte czasy?

– One już nie wrócą. Oczywiście, że pamiętam. Przyciągnąłeś mnie tu, byśmy gadali o zespole?

– Może. Od wielu lat nie miałem z kim o tym mówić. Odkąd mam tę firmę, to wszystko dzieje się tak na poważnie, ci ludzie, z którymi przebywam, te sztywne biznesowe lunche, spotkania. Rzygam tym.

– Zapalisz? – spytał, wyciągając z kieszeni kurtki pomiętą paczkę papierosów. To były czerwone caro, dawno ich nie widziałem. Dawno w ogóle nie widziałem, by ktoś palił takie tanie i mocne papierosy.

– Nie, rzuciłem to. Alkoholu też nie pijam.

– Uhm. Pozwolisz więc, że ja zapalę. Wciąż sprawia mi to przyjemność.

– Pal, pal. To nie problem dla mnie.

– Co ci się nie podoba w twoim życiu? – Zaciągnął się mocno papierosem, dym wypuścił nosem, zakaszlał.

– Od razu mnie przejrzałeś. Punkt dla ciebie. Nowe życie mnie zmieniło, stałem się gnuśnym starszym panem. Zobacz, jak wyglądam, widzisz? Stary dziad w garniturze za pięć tysięcy euro, a wczoraj byłem u fryzjera tylko po to, by ten mnie uczesał. Wydałem czterysta złotych i jeszcze musiałem miesiąc wcześniej dzwonić, by się tam umówić. O zegarku nawet nie chcę mówić, ile kosztował. Za seks muszę płacić, i to sporo. Dzieci mnie nie szanują, chcą tylko mojej forsy. Od rana do wieczora tyram w mojej firmie, życie prywatne przecieka mi przez palce. Z czego mam się cieszyć? Z aktywów, jakie posiadam? Z dwóch domów?

– Masz dwa domy? – spytał Adam, do tej pory z nieukrywaną ciekawością słuchający moich żalów.

– Jeden tu, drugi nad morzem. Była żona naciskała na daczę nad Bałtykiem.

– Jak zaczynaliśmy grać, to nie mieliśmy forsy na nic. Pamiętam zbiórki pieniędzy wśród rodziny, by kupić gitarę i tę starą perkusję. – Adam zgasił papierosa w popielniczce. Pani bufetowa przyniosła nam herbatę.

– Który pan z cytryną zamawiał? – spytała, stawiając przed nami tacę z dwiema szklankami. – Paróweczki będą za momencik, kiełbaska oraz flaczki za dwa momenciki. Aha – nachyliła się Adamowi do ucha – mogę szanownemu panu zaproponować setkę gorzałki, jeśli pan nie wygada się przed wszystkimi. Nagnę nieco regulamin. – Puściła do niego oczko. – Pan, widzę to teraz wyraźniej, swój człowiek. – Dotknęła się w policzek tam, gdzie Adam miał siniaka na twarzy, i wróciła za ladę, by przelać do literatki wódkę. Sięgnąłem po szklankę z herbatą, zamieszałem fusy.

– Stare, dobre czasy – rzekłem poważnym głosem. – Śnią mi czasem, często też myślę o nich. Te trasy koncertowe, setki butelek po wypitych winach, borsuczenie po kątach z tymi chętnymi panienkami, autografy, wrzawa, muzyka i wolność. Żyliśmy tak, jakby nie miało być jutra.

– Tak było. – Adam podziękował pani za szklaneczkę z wódką i postawił ją tuż obok herbaty. Po chwili, dwoma równymi haustami, opróżnił literatkę. Zakasłał. – Szkoda, że zespół się rozpadł.

– Adam, to najpiękniejsze lata mego życia! Byliśmy młodzi, piękni, muzyczny świat stał przed nami otworem. Próby w Domu Kultury, na których tworzyliśmy nasze przeboje, to był sens mego żywota. Wiesz, że słyszałem niedawno, jak jakiś gówniarz nucił pod wąsem nasz Leżajski full?! Nawet chciałem go zatrzymać i spytać, skąd to zna, ale nie miałem siły i odwagi gonić go po ulicy. Dwa lata temu, tak z niczego, może z nadmiaru stresu, zadzwoniłem do Hery, pamiętasz go?

Adam kiwnął głową. Hera był perkusistą w naszym zespole, ja basistą, Adam gitarzystą, a na wokalach szalał Dziki. Ten zmarł śmiercią samobójczą w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku. Wyszedł przez okno z ósmego piętra akademika, w którym wtedy balangowaliśmy. W krwawej miazdze mięsa, którą znaleźliśmy potem pod budynkiem, nie sposób było poznać naszego kolegi i towarzysza z zespołu. Sekcja zwłok wykazała, że miał cztery promile alkoholu we krwi. Trzy godziny przed śmiercią darł się jeszcze do mikrofonu podczas naszego ostatniego koncertu. Ostatniego, gdy byliśmy zespołem.

– Hera jest krawcem, wiesz? Dorabia sobie do renty szyciem spódnic, bluzeczek i innych szmatek dla lokalnych matron. Wycięli mu nerkę dziesięć lat temu, amputowali nogę, mówił, że jest wrakiem człowieka. Zaproponowałem mu pomoc, pracę w mojej firmie, ale odmówił. Uniósł się honorem, tak myślę. Raz z nim gadałem, potem nie miałem jakoś odwagi, a może okazji, by zadzwonić. A ciebie spotykam dzisiaj! Jaki zbieg okoliczności!

– Tak bywa – lakonicznie odparł Adam.

Pani przyniosła mi parówki, uśmiechnęła się też do mojego towarzysza. Ten, wprawnym gestem, wskazał na pustą literatkę. Kiwnęła głową, że rozumie, i poszła do bufetu. Nie wpadliśmy sobie w ramiona z Adamem podczas tego naszego spotkania na peronie kilkanaście minut temu. Nie było łez, uścisków czy krzyków radości. A kiedyś byliśmy takimi kuplami. Dzień w dzień razem, u mnie w domu czy u niego, siedzieliśmy, graliśmy, piliśmy wina, snuliśmy plany. Razem zaliczaliśmy panienki po koncertach, nagrywaliśmy piosenki, płyty – ja pisałem teksty, on układał muzykę i nakłaniał nas do systematycznej pracy podczas prób. Jeden za drugiego wskoczyłby wtedy w ogień. A teraz? Ciężko cię poznać, mówię, bez większego entuzjazmu, do najlepszego (kiedyś) kumpla, którego nie widziałem tyle lat od ostatniego spotkania. I jakie to było spotkanie? W rzeszowskim sądzie, na rozprawie o prawa autorskie do kilku piosenek. Adam, po rozpadzie kapeli, został wolnym ptakiem, bieszczadzkim wędrowcem, którego domem były góry. Nie były dla niego ważne dobra materialne, bez walki oddał mi intelektualną wartość w postaci praw autorskich do naszych utworów. A ja, cięty na pieniądze materialista, sprzedałem je byłemu managerowi. Teraz ja mam pieniądze, a Adam ma wolność. Ja tracę zdrowie, kierując firmą w niewyobrażalnym dla moich pracowników stresie, a Adam popija sobie winko gdzieś na połoninach. Ja ląduję w szpitalu z podejrzeniem stanu przedzawałowego, a Adam jeździ sobie po wsiach i miasteczkach Podkarpacia, gdzie imprezuje ze znajomi hulakami, ciesząc się życiem i brakiem wszelkich obowiązków.

– Kiełbaska i flaczki dla pana. – Pani bufetowa postawiła przed moim kolegą dwa talerze z parującą zawartością, a obok nich literatkę z przezroczystym płynem.

– Twoje zdrowie, Krzysiu. – Adaś podniósł do ust szklaneczkę i wypił na raz całą jej zawartość. Uśmiechnął się do mnie tak, jak potrafią to robić tylko przyjaciele.

Długo jeszcze siedzieliśmy w tym lokalu. Noc nas zastała, gdy opuściliśmy teren dworca. Nie pojechałem dziś na umówione spotkania. Jutro raczej też nie pojadę. Chyba zmienię swoje życie? Dzięki ci, Adaś.

 

KONIEC

AMBONA

– Wstawaj, no, obudź się…

– Co, co?

– Ósma. Kazałeś obudzić się o ósmej.

– Eee, chyba tak? Tak.

– To wstawaj. Sławek już na dole siedzi, kanapki wcina.

– Wstaję już, podaj mi wodę, tę, co stoi na stoliku.

– Co, suszy? Powinno suszyć. Tyle win wczoraj…

– Nie gadaj tyle, tylko podaj. Na pewno idziemy tam?

– Jak było gadane wczoraj? Idziemy, postanowione. Koniec i kropka.

– To podaj wodę. Zaraz może wstanę.

*

– Siema, Sławek.

– Siemanko. Wszystko gra? Cienko wyglądasz.

– Bywało lepiej. Zaraz przyjdę, muszę tylko skorzystać z łazienki.

– Zrobiłem jajecznicę, woda w czajniku jest, to sobie herbatę czy kawę, co tam chcesz, zrobisz. Lecę nad rzekę przepłukać gacie.

– Dzięki. Za kwadrans będę gotowy.

*

– Która godzina?

– Za dziesięć. Sklep już otwarty, nie?

– Pewnie tak. Podaj ognia.

– Marta upadła w nocy, widzieliście?

– Nie…

– Ja widziałem. Położyła się na ścieżce i usnęła. Gdyby jej nie znalazł Kudłaty, to spałaby na dworze. Są tu wilki?

– Hehe, pewnie są. Dwa. Leon i Zbyszek.

– Jeszcze kilka dni i te wina wysikam razem z wątrobą. Żeby codziennie pić to świństwo?

– Stary, a gdzie jesteśmy, co? Miejsce zobowiązuje.

– Może i zobowiązuje. A co tam. Młodzi jesteśmy, piękni, ty nie, Sławek, to organizm wytrzyma to obciążenie. Daleko jeszcze?

– Przecież wiesz, kwadrans się idzie do sklepu, a my ledwo co wyszliśmy.

– Czekajcie, muszę zapalić, fajki mam w plecaku.

– Gdzie?

– W plecaku, wczoraj tam włożyłem, żebyście mi wszystkiego nie wypalili nocą.

– Sprytny facet jesteś. Ty, Sławek, wziąłeś mapę?

– No.

– Chodźta żesz szybciej, nogi mnie same niosą.

– To efekt uboczny kaca, hehe. Jeszcze się dzisiaj zmęczysz, nie szarżuj.

– O, już szosę widać. Zaraz będzie i sklep.

– A ciebie tak puściła samego wolno ta twoja panna? Z nami?

– A co miała nie puścić? Ona z Martą mają dziś do miasteczka jechać, jakieś zakupy czy coś. Babskie sprawy.

– Babskie sprawy, taa. Pewnie przygód będą szukać. Tyle się tu typów z całego kraju nazjeżdżało w to lato, że dziewczyny mają w czym wybierać. A ty jesteś nudny, brudny i smutny.

– Chcesz w ryja?

– Hehehe. Masz, zapal sobie.

– Dobra, sklep jest. Co bierzemy?

– Tak jak planowaliśmy rano. Po dwa wina na głowę, konserwy, bułki i wodę.

– Idź ty ze Sławkiem, ja siądę na ławce, coś mnie kłuje w żołądku. Masz tu moje dziesięć złotych. A, kupcie też po piwie, wypijemy sobie spokojnie teraz, przed wyjściem.

– Niegłupi pomysł. Ty, Raper, jakie to piwo?

– Zwyczajne, tutejsze.

– Zwyczajne to są obyczaje na wsi. Konkretnie mów.

– Warka.

– Siki nie piwo, ale dobra, wezmę ci warkę.

*

– Uff, dobra, skończyłem. Idziemy?

– Chwilka, skończę palić. Która godzina?

– Wpół do.

– Wczesna.

– Kto rano wstaje…

– Mnie jakoś głowa przestała teraz boleć, kolory jakieś jaśniejsze są…

– A widzisz, to po piwie. Miałem dobry pomysł.

– Idź, oddaj butelki. Pora się szykować, panowie. Przed nami długa droga.

– Co będę odnosił szkło, zostawię na ławce. On i tak tu wyłazi palić, to se sam weźmie. Uch, wstaję…

– Gotowi? Szosą do tej ścieżki, nią idziemy prosto ze dwa kilometry, potem w las, na tę górę, potem tędy, tędy i o, tu wyjdziemy. Stąd szlak prowadzi zielony, my skręcimy w lewo i tędy. Stąd powinny być jakieś dróżki do Soliny. Dobre?

– Dobre, dobre. A jak zabłądzimy? To pustkowie przecież.

– I co się martwisz? Jak zabłądzimy, to zabłądzimy. Będziemy szukać wtedy drogi. Mamy mapę, telefony, nogi zdrowe.

– Taa, i wielodniowego kaca.

– To też. On jest najważniejszy, dodaje animuszu. To co? Idziemy?

– Idziemy!

– Chodźmy.

*

– Czekajcie, muszę oddech złapać.

– Co tak co chwilę stajesz, co? A tak żeś gadał, że po górach to jak kozica biegasz, hę? Że bez zadyszki po Tatrach łazisz co rok.

– Uff. Może przerwa?

– Gdzie? Tu? W lesie? Wyjdziemy na połoninę, to tam usiądziemy. Weź się w garść i idź.

– Może się napijemy chociaż?

– Czego? Wody czy wina?

– Co jest otwarte?

– Woda. Masz, pij i nie narzekaj. Idziemy.

*

– Patrzcie na to! Ale jaja, nie?

– Co to?

– Ambona, wieśniaku. Myśliwi w niej siedzą, gdy do zwierząt strzelają. Idziemy do niej?

– A jak ktoś tam jest?

– Co ty, w dzień myśliwi nie polują. Nocami tu siedzą i wczesnym rankiem, gdy sarny i dziki na żer wychodzą.

– O, jaki umny się znalazł. Żeś się chyba urodził na ambonie, że tyle wiesz.

– Sp…aj. Wiedza nie boli. Idziemy do niej?

– Ej, a gdyby tam zrobić postój, co? Wypijemy, co mamy, zjemy, odpoczniemy?

– Ja popieram.

– Ja też. Chodźmy.

*

– Ale czad. Zobacz, ile tu wydrapanych ksywek: „Jaro ze Świdnicy”, „Misiek tu był”, „Legia Mistrz”, „Chorąży Bąk”… o, i to: „Je…ć Widzew. Bioły i Kafar 2000”. Nie pierwsi tu jesteśmy. Daj scyzoryk, też coś naskrobię.

– „Sławek, Raper, Alcybiades, VII 2002”,nieźle, nie?

– Może być. Wdrapałeś się do historii, można powiedzieć. Dobra, dawajcie te flaszki. Zatańczymy z nimi.

– Bułkę.

– Co?

– Bułkę daj.

– Masz. Zrób mi zdjęcie, jak stoję na ambonie. Ty, tę flaszkę będę trzymać jak flintę, co?

– Dobre. Mi też zrób.

– A mi kto zrobi? Każdy każdemu, sprawiedliwie będzie.

– Ale z twoją gębą…

– W ryj dać?

– Pij, nie gadaj tyle.

– Zobaczcie, jaki tu spokój, jak cicho. Szum wiatru w uszach, las, łąka. A tam w miastach, miasteczkach zapier…ją gdzieś w swych robotach, pocą się, męczą, a my tu, panowie, winko sobie popijamy i mamy na wszystko wypięte. Hep!

– Ty, upił się i gada farmazony. Ee, Raper, podaj fajki.

– Pięknie tu, taki spokój.

– Już mówiłeś, że spokój. Podaj fajki lepiej. Masz jeszcze tę bułkę słodką w plecaku?

– Mam. Chcesz?

– Daj.

– Ale miejscówka. Takie coś to rozumiem. Aż chce się tu siedzieć, nie?

– Tylko że niedługo w drogę trzeba iść. Jest już po pierwszej. A trochę jeszcze mamy trasy.

– Ile?

– A bo ja wiem? Na mapie to dwa centymetry będzie w linii prostej.

– Gdzie my jesteśmy?

– Chyba tu?

– Weź tego palucha. Gdzie?

– Tu.

– Tu?

– Tu. Teraz trzeba by iść dalej tą łąką. Musi tam być jakaś ścieżka czy coś. Myśliwi muszą tu jakoś docierać, nie?

– Chyba tak. Kiedy idziemy?

– Chwila jeszcze… Ja dopiję, co mam, ty też, Sławek się ociąga, bo ledwo połowę wypił. Za kwadrans ruszamy?

– Spoko. Idę w krzaki za potrzebą.

– Idź. Szczegóły zachowaj dla siebie.

– Czemu? A właśnie że opowiem wam po powrocie, co ze mnie wyszło, jak duże było i jaki wydzielało aromat wokół siebie, co?

– Weź idź, pędź i nie wracaj. A ty, Alcybiades, kończ szybciej ten trunek, nie patyczkuj się jak z jakimś francuskim merlotem czy innym drogim szajsem sklepowym.

– Piję, piję, nie poganiaj. Ja się delektuję w pięknych okolicznościach przyrody.

– To delektuj się prędzej.

*

– Którędy teraz?

– Czekaj… Gdzie mamy słońce? Tu. Hmmmm. Czemu tu nie ma żadnej ścieżki?

– A tam?

– Stamtąd przyszliśmy, jełopie. Za dużo wińska żeś wychlał.

– Weź się odp…

– Hej, tam jest jakaś droga, nie? Tak wygląda…

– Zobaczmy. Do dupy jest ta mapa.

– Mapa jest dobra, to ty raczej jesteś do dupy…

– Chodźmy. Ty lepiej zerwij kwiatki dla tej swojej pięknej. Zobacz, jakie tu rosną kolorowe.

– Te to maki są, nie?

– Czerwone to maki. Pamiętacie tę piosenkę?

 

…Oczy błądzą po ścianie

Ręce drgają bez przerwy

On kończy swoją drogę

Wrak co ma mózg i nerwy

Na polach krwawy kwiat

Dzieci zrywają maki

Ktoś dzisiaj pierwszy raz

Wejdzie na senne szlaki

 

– Igła i mak, KSU. No, też mi się to skojarzyło. Zerwiemy kilka?

– Co ty, głupi? Kwiatki będziesz na łące zbierać jak jakaś dziewczynka? I co potem z nimi zrobisz? Będziesz maszerował z bukietem w ręce?

– Wal się.

– Sam się wal. Idziemy. Do tej drogi, co ją Raper zobaczył.

– A jak to zła droga jest i nią nie dojdziemy do Soliny?

– Trudno. Chcesz się zgubić i błądzić tu godzinami?

– A mówiłem pod sklepem, że się zgubić możemy? Mówiłem.

– To żeś wykrakał, pierdoło. Chodźmy, nie gadajmy tyle. Zaschnie nam w gębach, a do picia tylko wody trochę zostało.

*

– Traktor tędy jechał niedawno, nie?

– Tak wygląda. Koleiny, aż strach, musiało być niezłe błoto. To co? Schodzimy na dół czy wracamy na łąkę i szukamy innej drogi?

– Na dół.

– A ty, Alcybiades?

– No.

– Co no? W dół czy nazad?

– No w dół.

– Dobra, maszerujemy, wiara. Śpiewamy coś? Będzie jak w harcerstwie. Ja druh drużynowy, wy młode druhy.

– Zuchy chyba?

– Mogą być i zuchy. Śpiewamy?

– Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat…

*

– Halo, gospodarzu, jak nazywa się ta wieś?

– Hee?

– Gospodarzu, dzień dobry. Gdzie jesteśmy?

– A co, zgubiliśta się, młodziaki?

– Może i tak być. To gdzie jesteśmy?

– Bedzie to Wydrne. We Wydrnach jesteśta.

– Dziękujemy. Miłego dnia.

– Ha.

– Co on powiedział?

– Że w jakiś Wydrach jesteśmy. Sprawdź na mapie.

– O kurna. Kawał drogi żeśmy przeszli. Tu jesteśmy.

– Do Soliny daleko. Ale prawie w dobrą stronę szliśmy, nie?

– No, prawie. Ale wycieczka udana, co?

– Ano. Napiłbym się czegoś. O, jest źródło.

– Można tak pić z ziemi?

– To najzdrowsza woda. Źródlana.

– A jak tam same gówna płyną, z robakami?

– Sam żeś gówno z robakami. Widzisz, że czysta? Ja tam piję. Ty rób, jak chcesz.

– Ciekawe, czy jest tu przystanek w tej wiosce. Nie chce mi się z buta wracać do kwatery.

– Mi też nie. Chodźmy zobaczyć.

*

– Poproszę sześć piw, tych, o tam. Do tego tę kiełbasę, trzy bułki, marsy czerwone i gumę do żucia.

– Proszę. Skąd idziecie, kawalery?

– Z Hoszowa.

– Uu, to kawałek drogi. A czemu, jeśli można pytać, idziecie aż z Hoszowa?

– Bo my, proszę szanownej pani, chcieliśmy do Soliny dotrzeć, tam, gdzie Czarna do niej wpływa. Wczoraj na taki pomysł wpadliśmy, gdy mapę studiowaliśmy.

– No to stąd jakieś dwa kilometry będą, ale to takie zarośla i wertepy tam, że to nie dla was. To trzeba by traktorem jechać.

– Nie, my to już tu skończymy wyprawę. Za czterdzieści minut mamy pekaes do Ustrzyk.

– Uważajcie, chłopcy, na siebie. To dzika okolica.

– Dziękujemy. Do widzenia.

– Do widzenia wam, do widzenia.

– Miła ta babka, nie?

– Co, lubisz starsze?

– Jak cię walnę w ten parchaty ryj…

– Podaj lepiej piwo, obywatelu, nie wydzieraj się na Sławka. My kulturalni ludzie.

– Masz. Otwórz no papierosy, ja nie mam cierpliwości do tej folii.

– Częstuj.

– Ale nam dobrze, panowie. Piwko, fajeczka, cień, zaraz autobus przyjedzie…

– Nie jest źle, to fakt.

– Ciekawe, co dziewczyny porabiają?

– Ciekawski taki jesteś? Jeszcze będziesz żałował. Może spotkały jakichś kawalerów z fantazją i gotówką, a teraz płyną gdzieś.

– Weź, lepiej byś milczał, niż gadał takie głupoty.

– Pij piwo, mniej gadaj. Sławek dobrze mówi.

– Zamknę oczy na chwilę, tak mi tu dobrze. Obudźcie mnie, jak pekaes nadjedzie.

– Dobrze, królewiczu.

– Wal się.

– Ale fajna wycieczka.

– No.

 

KONIEC

Tytuł tej historii pochodzi od ulubionego trunku głównego bohatera. Chociaż sami zobaczycie później, że nie stroni on też od mocniejszych napojów. W tym opowiadaniu okoliczności historyczne, położenie geograficzne i warunki społeczno-polityczne nie są ważne. Wszystko jest zmyślone, główni bohaterowie są fikcyjni, a wydarzenia nie miały miejsca w rzeczywistości. Tyle mojego wyjaśnienia. Jeśli ktoś z Was znajdzie jakieś luki w tekście, nieścisłości i nieprawidłowości, to jest to moja wina.

HERBATA

Słowem wstępu: słońce rześko wschodziło ponad horyzontem. Egipt budził się ze snu. W Aleksandrii pierwsze dorożki zaczęły krążyć po ulicach, w Kairze straganiarze rozkładali swój towar przy pasażach handlowych, biedota wystawiała głowy ze swych nędznych domostw, a leniwi szlachcianie jeszcze słodko spali. Kraj był to bogaty i piękny. Potężna rzeka, zwana Nilem, użyźniała wschodnie krainy, a na zachodzie rozciągała się nieprzebyta pustynia, oferująca śmierć w męczarniach dla śmiałków próbujących ją przemierzyć. Krajem tym gospodarował potężny faraon, a rządził namiestnik rzymski, ze zlecenia cesarza imperium. Gdzieś na północy Egiptu było niewielkie miasteczko, obok którego ulokowała się mała osada, a na obrzeżach tej osady, na parceli wielkości siedemnastu arów polskich, stał namiot, w którym mieszkał Mojrzesz.

Mojrzesz obudził się bladym świtem z potwornym bólem głowy. Kac, pomyślał. Trzeba było nie pić wczoraj tyle tego wina – taka druga myśl zaświtała mu po chwili. Sięgnął ręką po dzbanek z wodą, stojący tuż obok jego łóżka. Podparł się na łokciu i pociągnął z gwinta kilka potężnych łyków. Po czym opadł z powrotem na posłanie, z westchnieniem ogromnej ulgi, jakie wyrwało mu się z gardła. Znów pomyślał, że nie trzeba było chlać tyle wczoraj. Głupi jest, że nie zna umiaru. A częstowali go wczoraj wyjątkowo hojnie. Widocznie plotka o nim, że ma przeprowadzić Żydow do Ziemi Obiecanej, rozeszła się już szerokim echem po tutejszych mieszkańcach. Położył sobie dłoń na czole i leżał tak kilka minut, oddychając głęboko, skupiając się na bolącej głowie. Chciał siłą woli spowodować, że ból ustąpi, lecz ta sztuczka mu się nie powiodła, niestety. Usłyszał beczenie kóz, które pasły się obok namiotu cambr. Był to pierwszy dźwięk, jaki dotarł do jego uszu, odkąd otworzył oczy. Postanowił, że wstanie i pójdzie opróżnić pęcherz, który zaczął go już nieprzyjemnie naciskać. Nie dość, że głowa go bolała, to jeszcze podbrzusze chciało eksplodować od nadmiaru strawionego wina, którym się wczoraj opił. Menel, pomyślał o sobie. Moczymorda i ochlaptus, dodał w myślach. Stęknął głośno, puścił dwa głośne bąki i – z zamkniętymi oczyma – usiadł na posłaniu. Marnie się czuję, oj, marnie, wyszeptał. Odepchnął się rękami od łóżka i powoli wstał. Pierwszy krok był raczej niepewny, zachwiało go na lewą stronę, lecz pomyślny balans rąk doprowadził go do równowagi. Odsunął płachtę, która imitowała drzwi wejściowe, i wystawił głowę z namiotu. Słońce dopiero co wschodziło na horyzoncie, więc nie zraniło zbytnio jego przekrwionych oczu. Stadko kóz pasło się kilka metrów od niego. Mojrzesz odszedł parę kroków od domostwa i zaczął opróżniać pęcherz, pierdząc przy tym głośno kilka razy, co wzbudziło zaciekawienie wśród jego trzody. Nie wyglądał w tym momencie na statecznego obywatela, który zasługuje na szacunek. Pierwszy ból pokonany, pomyślał. Ech, ileż by się dało za takie lekarstwo, które po połknięciu bądź wypiciu usunęłoby kaca. Ale to niemożliwe, nie ma czegoś takiego i raczej nie będzie.

Te i inne ważne rozważania zajęły Mojrzeszowi cały ranek. Na śniadanie wybierał się do wyszynku, w którym wczoraj gościł i tak mocno popił. Miał tam otwarty od przedwczoraj rachunek, zamierzał z tego korzystać, gdyż z pieniędzmi nie było u niego ostatnio za różowo. Posiadał trochę oszczędności, zakopanych pod pewnym drzewem chlebowym, lecz wolał ich nie ruszać, aż do odwołania.

Gdy słońce wysoko już świeciło nad horyzontem, Mojrzesz dziarsko maszerował w stronę wyszynku. Był to spacer obliczony na dziesięć pacierzy, co dawało około dwudziestu minut spokojnego marszu. Idąc i nie rozmyślając o niczym ważnym, napotkał na swojej drodze pastuszka Mariana, który siedział na kamieniu i doglądał małego stadka osiołków.

– Dzień dobry, Marianie – zagadnął go Mojrzesz. – Piękny ranek dziś mamy.

– A, o, dzień dobry, panie Mojrzeszu. – Pastuszek ukłonił się uprzejmie, aż dotknął czołem swych brudnych stóp. – Rzeczywiście, dzień zapowiada się wyjątkowo pięknie. Moja teściowa mówiła mi dziś przed wyjściem, że słyszała o panu taką mianowicie historię, że…

– Bardzo się spieszę, drogi Marianie – przerwał mu Mojrzesz. – Dokończymy tę rozmowę kiedy indziej, dobrze? – Powiedziawszy to, odwrócił się szybko i odmaszerował, nie chcąc słuchać monologu, znanego potocznie z gadulstwa, pastuszka.

Po paru chwilach dotarł do lokalu, przed którym krzątała się panna Monika, córka właściciela, starego Żyda Ajka. Zamiatała obejście, podśpiewując sobie popularną ostatnio w kraju piosenkę o sukience w czerwone grochy.

– O, dzień dobry panu. – Przerwała śpiewanie, gdy tylko zauważyła Mojrzesza. – Jak się pan dzisiaj miewa? – Uśmiechnęła się szeroko, z zalotnym błyskiem w oku. Od jakiegoś czasu nie ukrywała, że Mojrzesz nie jest jej obojętny.

– Dzień dobry, panno Moniko. Apetyt mi dopisuje i właśnie zmierzam do waszego taty, by w miłym towarzystwie zjeść śniadanie oraz podyskutować o przyziemnych sprawach.

Mojrzesz ukłonił się panience i nie zaczekawszy na to, aż ta zacznie typowe babskie gadanie o niczym, wszedł do ciemnego wnętrza wyszynku. Był to budynek zbudowany z gliny i drewna, który lata swej świetności miał już dawno za sobą. Od początku właścicielem był Żyd Ajek, znany w okolicy ze swej pazerności i koniunkturalizmu. Posiadał za to wyśmienite trunki na sprzedaż, sprowadzane aż z dalekiej północy, gdzie żyły dzikie i waleczne plemiona słowiańskich polonusów. Zatrudniał też, na pół etatu, świetnego szefa kuchni, Kulawego Stefana, który przyrządzał niesamowite kanapki oraz zupę z grochu. W dni targowe Stefan sprzedawał onuce na targu, w pobliskim miasteczku. Mojrzesz pierwsze kroki skierował do właściciela.

– Witam szanownego i sympatycznego pana! – Żyd Ajek uśmiechnął się i rozłożył ręce w geście powitania. – Cieszę się niezmiernie, widząc ponownie pana w moich skromnych progach. Jestem do usług, proszę się częstować czym tylko ma pan ochotę. I nie martwić się rachunkiem, który to, jak już przed dwoma dniami wspominałem, ja pokryję. Byle tylko łaskawy pan był zadowolony. – Ajek odwrócił się od lady i krzyknął w stronę zaplecza kuchennego: – Stefanie! Talerz pysznych kanapek, a także zupę z grochem dla szanownego pana Mojrzesza. Byle szybko! A co do popicia życzy pan sobie?

– Dzień dobry, panie Ajek. Dziękuję za gościnę i za pana życzliwą dobroć. – Mojrzesz kurtuazyjnie zaczął rozmowę. – Herbata w zupełności wystarczy. Wie pan, wczoraj troszkę za dużo tego wina pojawiło się na stołach. Musiałem chyba pana zrujnować, tyle tego wypiliśmy ze znajomymi.

Żyd Ajek ze stanowczością zamachał dłońmi.

– Ależ, panie szanowny, ja dla pana wszystko. Niech pan pije, ile chce, niech pan nawet ten wyszynk weźmie sobie ode mnie. Ja pana tak uwielbiam i tak szanuję, że słów mi brakuje. – Ajek zaczął się kłaniać i zamiatać czapką podłogę.

Mojrzesz, zawstydzony trochę czołobitnością Żyda, usiadł przy stole i zaraz zaczął rozglądać się po prawie pustym lokalu. O tak wczesnej porze dnia niewielu gości tutaj zaglądało. Zobaczył miejscowego żula Karola, który przesiadywał tu całymi dniami, przepijając swoją rentę, paru młodych podróżnych konsumujących kanapki oraz apostoła Mateusza, który siedział w kącie sali i wpatrywał się uporczywie w Mojrzesza. Ten ukłonił mu się i odwrócił zaraz wzrok. Nie lubił tego apostoła, wcale a wcale. Kiedyś urządził mu on tyradę o niemoralnym prowadzeniu się i o niedostatecznym świeceniu przykładem dla miejscowych chłopów. Gadał tak Mateusz wszystkim o moralności, a ludzie mówili, że podobno sam obmacuje kozy po stajenkach. Mojrzesz splunął pod stół na samą myśl o takiej sodomii. Zresztą, wszystko jest możliwe u takiego typka. Przylizany jest, jakby mu osioł codziennie językiem grzywkę układał, maluje paznokcie na czerwono, nie pije alkoholu i tylko łazi po okolicy, głosząc jakieś niesprawdzone przypowieści o wiecznym zbawieniu.

Po krótkiej chwili, cały czas uginając się w pokłonach, Żyd Ajek doniósł na stół talerz pełen kanapek z łososiem, serem, sosem chili i pomidorami (autorska kompozycja Kulawego Stefana), dymiący garnek zupy z bobem i dzbanek pełen herbaty.

– Proszę jeść na zdrowie – powiedział uprzejmie, choć w głębi duszy gotowało mu się, że nie dostanie za te frykasy złamanego srebrnika.

Mojrzesz podziękował grzecznie i zajął się konsumpcją. Wszystko niezmiernie mu smakowało, a garnek po zupie wyczyścił chlebowymi skórkami po kanapkach. Wreszcie, w spokoju już, począł popijać herbatę. Rozsiadł się na drewnianej ławie, jedną rękę położył zamaszyście na oparciu, a w drugiej trzymał gorący kubek z pysznym, aromatycznym naparem. Zapomniał zupełnie o kacu. Szczerze mówiąc, to z chęcią napiłby się teraz trochę tego spirtu, co go Ajek szmugluje z północnych krain, lecz zbyt wczesna pora jeszcze była, aby zacząć pijaństwo. Powiódł ponownie wzrokiem po sali. Żul Karol nadal siedział przy swoim stoliku i żłopał wino, wpatrując się tępo w kielich bez gazu. Apostoł Mateusz gdzieś zniknął. I całe szczeście, gdyż Mojrzesz nie lubił patrzeć na tę jego obleśną gębę. W kącie sali siedziało za to trzech rzymskich żołnierzy, którzy pałaszowali śniadanie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Pojawiły się też dwie młode kobiety, które, przy talerzu kanapek i dzbanku z jakimś trunkiem, deliberowały o najnowszych plotkach ze świata mody i życia wyższych sfer.

W tym momencie do lokalu wszedł Romek, znajomy Mojrzesza ze szkoły i z praktyk ogrodniczych na farmie winogron, należącej do Kaduka bin Hasajna. Nie wyglądał zbyt świeżo. Włosy miał rozczochrane, wzrok mętny, a jego ubranie było brudne i pogniecione. Pewnie nie dotarł do domu po wczorajszej libacji, pomyślał Mojrzesz. Podniósł rękę w górę, by Romek mógł go dostrzec. Ten zauważył kompana, uśmiechnął się szeroko, ukazując swoje cztery czarne zęby, i podszedł do stolika.

– Hey, ty stary capie! – przywitał się wesoło. – Żeśmy zabalowali wczoraj, że hej, nie? Mnie cały czas to wino trzyma. Przyszedłem kaca podleczyć, bo inaczej nie wytrzymam. – Usiadł obok Mojrzesza i roztoczył wokół siebie nieprzyjemną woń dawno niemytego ciała, pomieszaną z odorem alkoholowym.

– Siemasz, ośla fujaro – odpowiedział prostym, niewyszukanym tekstem Mojrzesz. – Mój kac już przeszedł na szczęście, ale okrutnie dokuczał z rana. Zjedz śniadanie, to się ci polepszy.

– Eee, walnę sobie lepiej spirtu na rozluźnienie. Już mi dziadunio dawno temu tłumaczył, że tym się trza leczyć, czym się struło. I miał stary pan rację. Ileż razy mnie to na nogi postawiło – rozmarzył się Romek, grzebiąc w myślach o swoich poprzednich libacjach alkoholowych.

Zawołał Żyda Ajka i zamówił kubek mózgotrzepa, który wypalał wnętrzności po wypiciu, ale był skuteczny w walce z praktycznie każdą chorobą, bo znieczulał dogłębnie pacjenta po każdym dawkowaniu. Ajek po krótkiej chwili doniósł kubek, z rezerwą popatrzył na Romka, lecz gdy ten wyjął zza pazuchy pieniądze, by zapłacić, twarz mu się rozpogodziła i zaoferował, że dorzuci gratisowo kanapkę do zagryzienia.

– Ten Żyd jakiś milszy jest, kiedy ty jesteś w pobliżu – trzeźwo zauważył Roman. – Pierwszy raz widzę, by dorzucił mi coś gratis do zamówienia, a klientem jestem tu, odkąd skończyłem szkołę, czyli z lat dwanaście będzie w czerwcu.

– To wszystko przez tę plotkę, co ją roznoszą różni ludzie, że wyprowadzę Żydów do Ziemi Obiecanej – odparł Mojrzesz, popijając herbatę. – Gdzieś w zachodnich krainach przepowiedział to jakiś wieszcz. Że mam dostać znak od Boga, po czym muszę zebrać uciemiężonych Żydów i wyprowadzić ich w lepsze miejsce, gdzie założą swoją własną ojczyznę. Dlatego Ajek dał mi w tym wyszynku otwarty rachunek, a traktuje mnie niczym samego faraona.

– No właśnie – podniecił się Roman. – To za to piliśmy wczoraj. Już sobie przypominam, jak Heniek z Wieśkiem zagnali mnie do szynku prosto z pola, że jakaś popijawa jest i Ajek polewa za darmo znajomym Mojrzesza.

– Dokładnie. Sam jestem tym zaskoczony, że takie nagłe poruszenie wśród Żydów jest w stosunku do mojej osoby. Jeszcze do tego dojdzie, że mnie namiestnik okręgu wezwie i jakieś nieprzyjemności będę miał z tego – skrzywił się Mojrzesz. – Rzymianie ostatnio jacyś nerwowi są, a ja kłopotów na swoją głowę ściągać nie chcę. Mało to tego, że mi dwie kozy ukradziono, a do tego Hanka wyprowadziła się do mojej matki dwie niedziele temu?

Hanka była partnerką Mojrzesza od ponad roku. Planowali nawet wesele w najbliższym czasie, lecz jakoś nie mogli dojść do konsensusu w sprawie daty i liczby gości.

– No racja. Mogą cię wziąć na widelec, a wtedy będziesz miał przechlapane. Oni lubią – tu wskazał głową na Rzymian pałaszujących śniadanie w kącie sali – mieć porządek u siebie w papierach, a szpiegów mają na każdym rogu.

– Szpiegów, powiadasz? Faktycznie, słyszałem, że mają policję polityczną, która werbuje kapusiów na zaanektowanych terenach. Myślisz, że wiedzą już o tej plotce o mnie? – zmartwił się Mojrzesz.

– Nie zdziwiłbym się, gdyby już wiedzieli – odparł Romek. – Ale teraz napijmy się, bo szkoda dnia. – Chwycił kubek i wychylił go czterema haustami. Oczy mu wyszły na chwilę z orbit, zrobił się czerwony na gębie, zakasłał, a po chwili wypuścił powietrze z płuc i głośno westchnął. – Mocny towar. Ho, ho – stwierdził Roman. Przegryzł alkohol kanapką i rozsiadł się zadowolony na ławie.

– Walniesz ze mną następnego? – spytał Mojrzesza.

– Zostanę przy herbacie. Jakoś niepewnie się poczułem, myśląc o Rzymianach.

– Olej to. Jeśli to przepowiednia, to na pewno się spełni i wyprowadzisz tych Żydów, gdzie tam będą chcieli iść. Zatem z rąk Rzymian nic ci nie grozi, bo inaczej byłoby to uwzględnione w słowach tego wieszcza – podsumował inteligentnie i logicznie, za pomocą dedukcji, Roman. – A właśnie. Wiesz może, co to za wieszcz tak to opisał?

– Podobno wieszcz Kazio, najwybitniejszy żyjący obecnie we wschodnim imperium przepowiadacz. Tak mi przedwczoraj powiedział ten stary Żyd Echmund, gdy odwiedził mnie w porze obiadowej.

– No, skoro on taki dobry, to lepiej dla ciebie, brachu. Stawiać kolejkę? – spytał Romek, który po wypiciu mózgotrzepa nabrał kolorów i jakoś zaczął lepiej wyglądać.

– Wiesz co, ja postawię. I tak mam za darmo, więc obaj zaoszczędzimy. – Mojrzesz, który nabrał nagle potężnej ochoty na alkohol, postawił kubek z herbatą na blacie stołu i zawołał Ajka.

– Szanowny panie, proszę dla mnie oraz mojego serdecznego przyjaciela Romana dwa… – tu zrobił przerwę na mały namysł – nie, sześć drinków z tym ciekawym alkoholem, co przywieźli wam ostatnio. Sześć na głowę, ma się rozumieć. Dziękuję.

Żyd Ajek pokiwał głową z rezygnacją. Ech, odbije on sobie za to, kiedy już ten alkoholik przeprowadzi go i jego rodzinę do Ziemi Obiecanej. Podreptał za ladę, by przygotować dwanaście drinków z rumem i sokiem z pomarańczy.

Panowie podebatowali przy drinkach do późnego popołudnia. Zaczęło im mocno szumieć w głowach oraz pojawiła się, jak to zwykle po alkoholu bywa, ochota wykonania jakiegoś szalonego czynu. Zamówili więc jeszcze po trzy kolejki. Rum był wyśmienity, destylowany przez plemię słowackie, żyjące gdzieś w centralnej Europie. Robiło się już ciemno, gdy Mojrzesz z Romanem opuścili wyszynk, w stanie wyjątkowo wskazującym, ze śpiewem na ustach i z szaleńczą odwagą w sercach, podrasowaną przez wypity wcześniej rum.

– Mój bracie najukochańszy, przyjacielu jedyny! – zaczął Romek. – Co robimy z tak wczczewcz… – nie mógł, biedak, wymówić tego trudnego słowa – miłym wieeczorem? Eep, hyp – odbiło mu się rumem. – Może na dziewuchy pójdziemy do miasteczka albo komuś gębę obijemy?

– Bracie kochany! – Mojrzesz przytulił mocno do siebie Romka. – Róbmy, co chcemy! Życie jest krótkie… – zaintonował popularną, regionalną pieśń. – Żywot nasz jest krótki, napijem się wódki, hej ha…

Pomaszerowali, objęci braterskim uściskiem, w stronę miasteczka. Śledziły ich czyjeś złe oczy.

*

Mojrzesz obudził się późnym rankiem z potwornym bólem głowy. Kac, pomyślał. Trzeba było tyle nie chlać wczoraj – taka druga myśl pojawiła się po chwili w jego obolałej głowie. Sięgnął ręką po pusty dzbanek na wodę i jęknął smutno. Zapomniał nalać sobie wody przed pójściem spać. Teraz będzie musiał zwlec się z łóżka i o wysuszonym gardle oraz ze szczypiącą głową doczołgać się jakoś do studni. Ale ja głupi, pomyślał. Ledwo co wczoraj się leczyłem po pijaństwie z przedwczoraj, a dziś znowu to samo. W okolicy będą pewnie teraz debatować o wczesnym stadium alkoholizmu u Mojrzesza, który miał być tutejszym bohaterem, wyprowadzającym uciskany lud z Egiptu, a na dzień dzisiejszy stacza się wprost do rynsztoka.

Zebrał w sobie całą silną wolę, jaką miał, podźwignął się z łóżka i stanął na nogach. Gwałtowny, ostry ból głowy, który pojawił się sekundę później, prawie powalił go z powrotem na posłanie. Zimnymi dłońmi potarł czoło i powoli poczłapał do wyjścia z namiotu. Ile by dał teraz za tabletkę od bólu głowy. Choć wiadomo mu było, że takiej tabletki jeszcze umni uczeni nie wynaleźli. Z przymkniętymi na poły oczami podszedł do studni i z ulgą oparł się o kamienie, z których zbudowany był otaczający ją murek. „Ale paskudnie się czuję” – wyszeptał. Wino i wódka nie rozwiązują wszystkich problemów.

Zrzucił wiadro do studni, by napełniło się świeżą, źródlaną wodą. Wciągnął je na sznurku, po czym zanurzył w nim głowę. Ulga, tak, och – przeszło mu przez myśl. Wypił kilka potężnych haustów, zakrztusił się, zakaszlał kilka razy, beknął potężnie, puścił głośnego bąka, a resztę wody wylał sobie na tułów. Dobrze, że nikt mnie nie widzi w takim stanie, pomyślał i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Prócz stadka jego kóz, patrzących na niego beznamiętnie, w pobliżu nie było na szczęście nikogo. Mojrzesz usiadł pod studnią w zaciemnionym miejscu i zamknął oczy. Przypomniało mu się, jak wczoraj z Romkiem chlali w wyszynku rum, a potem ruszyli do miasteczka, gdzie zaczepili dwie panny stojące w bocznej uliczce, obok lokalnej tawerny. Po krótkiej rozmowie i targowaniu ceny, poszli z dziewczynami do zagajnika, by oddać się tam rozpuście cielesnej. Noc była już bardzo późna, kiedy dotarł do swojego namiotu i padł zmęczony na posłanie.

Mojrzesz westchnął i otworzył oczy. Siedział w cieniu rzucanym przez studnię, więc przedpołudniowe słońce nie raziło jego zaczerwienionych, wrażliwych oczu. Niedługo będzie taki jak ten żul Karol, co codziennie i regularnie upija się u Ajka.

Nagle jego uszy wychwyciły stukot kopyt na drodze dojazdowej do posiadłości. Podniósł się i począł wpatrywać w tę stronę. Wiedział, że tylko Rzymianie poruszają się w tej okolicy na koniach. Nie pomylił się. Zza zakrętu wyłoniła się kareta ciągnięta dostojnie przez dwa rumaki, obok której maszerowało sześcioro żołnierzy. Mojrzesz nerwowo rozejrzał się dookoła, gotowy do natychmiastowej ucieczki, lecz zaraz sobie uświadomił marne konsekwencje takiego czynu. Zostałby złapany w miarę szybko przez żołnierzy, bo na ciężkim kacu i o pustym żołądku szybko się nie biega. Uznany by też został za winnego, bo tylko ktoś, kto ma coś na sumieniu, ucieka na widok przedstawicieli władzy. Poprawił więc mokre włosy, przetarł dłońmi wymiętoszoną szatę i wyszedł na spotkanie Rzymian przed swój namiot.

Z karety wytaszczył się gruby człowiek, w purpurowych szatach i skórzanych sandałach. Żołnierze zasalutowali mu i stanęli w dwuszeregu. Grubas zrobił dwa kroki w stronę Mojrzesza, stanął, wyciągnął rękę i pomachał mu, by ten podszedł do niego.

– Podejdź no tu, kolego sympatyczny – powiedział podejrzanie miłym głosem.

Mojrzesz, pod wpływem nagłego impulsu, postanowił zrobić z siebie idiotę. Z głupią, pytającą miną pokazał na siebie swoim wskazującym palcem.

– Ja? – spytał i od razu pożałował tej szopki.

– Nie róbcie z siebie debila, Mojrzesz. Tylko wy tu jesteście – rozgniewał się grubas. – Wolicie rozmawiać tutaj czy u mnie w pałacu?

– Zapraszam pana w moje skromne progi. – Mojrzesz błyskawicznym ruchem ręki wskazał na swój namiot. – Nie trzeba od razu fatygować się do pałacu i podwójnie zabierać panu cenny czas – zaczął się nieumiejętnie przymilać do przedstawiciela władzy.

– No! – troszkę łaskawszym głosem odpowiedział grubas. – Faktycznie skromne te wasze progi. Jestem namiestnik Lucjan, pewnie słyszeliście o mnie?

– Oczywiście, że słyszałem. A jakże! – Mojrzesz podniósł do góry ręce. – Jest pan świetnym zarządcą tej krainy, genialnym administratorem, sprawiedliwym sędzią i mądrym przewodnikiem naszego ludu. Wyrocznią polityczną, obrońcą przed wrogiem i nieprzyjacielem. Jest pan darem dla tej krainy. Wszyscy moi znajomi i przyjaciele cieszą się bardzo z pana namiestnikowania. Ja sam często mówię, ba, powtarzam to każdemu, że gdybym miał tylko okazję ucałować pana ręce, to od razu padłbym na…

– Dobra, dobra. – Namiestnik machnięciem dłoni przerwał laudację. – Nie wciskajcie mi tu farmazonów. Ja wiem doskonale, co ludzie o mnie mówią i myślą.

– Ale co sprowadza pana namiestnika do mnie? – spytał się Mojrzesz, który nagle zaczął pocić się ze strachu. – Czym zasłużyłem sobie na taki zaszczyt?

– Niczym, młody towarzyszu. Przejeżdżałem sobie właśnie nieopodal, gospodarskim okiem rozglądając się po okolicy, i zapragnąłem nagle zajechać do człowieka, o którym Żydzi mówią od trzech dni, że jest ich zbawicielem. Tak właśnie się tu znalazłem. To co? Wejdziemy do środka? – zapytał namiestnik Lucjan.

– Serdecznie zapraszam. – Mojrzesz wyciągnął rękę w stronę namiotu. – Mały bałagan mam w domu, ale ja kawaler jestem i dłoni kobiecej brakuje, by posprzątać. Wczoraj trochę późno wróciłem, z przyjacielem moim w szachy grałem, i nie zdążyłem…

– Wy nie gadajcie tyle po próżnicy. – Namiestnik spojrzał groźnie na Mojrzesza, który zrobił się teraz blady. – Zaraz będziecie się tłumaczyć gęsto z poważniejszych spraw.

Weszli do środka. Żołnierze stanęli wokół namiotu tak, by nikt nie mógł z niego uciec bądź do niego wejść. Mojrzesz wskazał namiestnikowi dwa krzesła, które stały przy małym, okrągłym stoliku, prezencie od stolarza Waldka za protekcję w załatwieniu pewnego lukratywnego kontraktu w stolicy. Długa to historia i niegodna umieszczania jej w tej opowieści, bo rzuca złe światło na głównego bohatera. Może kiedyś Mojrzesz sam opisze ją w swoich pamiętnikach? Panowie usiedli naprzeciw siebie.

– Czy mówi wam coś imię wieszcz Kazio? – spytał namiestnik, stukając palcami o blat stolika.

– Eeee, słyszałem niedawno to nazwisko od pewnej osoby. To jakiś wieszcz? – wydedukował Mojrzesz.