Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Pełka
Z szumem w głowie
Ulrich siedział oparty o pień dębu i zaszklonym wzrokiem patrzył na leniwie dogasające ognisko. W jego żyłach krążyła mieszanka jarzębinówki Johana i jabłkowego wina Dietera Hollendorfa. Porównywalna i wcale nie mała ilość obu trunków wlana w gardło sprawiała, że rycerz czuł błogość. Wszelkie problemy otaczającego świata stały się błahe, a ich rozwiązania były w zasięgu ręki, wystarczyło tylko po nie sięgnąć. Ulrich zrobiłby to, ale mu się nie chciało. Pełgające po dopalających się resztkach gałęzi płomienie nastrajały go też nieco melancholijnie. Przez chwilę zastanawiał się, czy odczuwana błogość nie wyklucza jednoczesnej bliżej niesprecyzowanej tęsknoty za niczym konkretnym. Najwyraźniej nie, skoro tak właśnie się czuł.
W poprzek kolan leżał wyszczerbiony tu i ówdzie, pamiętający lepsze czasy miecz. Tuż obok poniewierała się na ziemi osełka. Ulrich próbował naostrzyć swój oręż, ale nie bardzo mu to szło. Spożyty alkohol odebrał precyzję ruchów jego dłoniom i po dwukrotnym, na szczęście płytkim, skaleczeniu się jasnowłosy mężczyzna poniechał prób wygładzenia starej klingi. Uznał, że na większość mieszkających w Wielkim Borze paskud aktualna ostrość w zupełności wystarczy. W przypadku pozostałych… Cóż, jeśli je spotka, to nawet ostrość brzytwy cyrulika nie wystarczy.
Ulrich przez chwilę wspominał bestie, które miał okazję spotkać w mrocznym, magicznym lesie i które w trakcie tych spotkań poczęstował żelazem. Dałoby się z nich stworzyć całkiem sporą listę. Z kilkoma jednak uniknął do tej pory kontaktu. Wiedział, że takowe istnieją z opowieści Johana, Dębowego Dziadka i od niebieskoskórej driady, z którą miał równie niebieskoskórą córkę. Jak dotąd los nie skrzyżował z nimi jego ścieżek – może na szczęście, może przez zwykły przypadek. Nie miało to dla niego znaczenia.
Wzruszyłby ramionami, ale mu się nie chciało. Spotka paskudę, która go zabije, to spotka. Na każdego kiedyś przyjdzie kres. Doszedł do wniosku, że chyba lepiej odejść szybko, choć w bólu, niż powoli ze starości i co by nie mówić – też pewnie w bólu. Czy lepsze będzie kilka chwil cierpienia spowodowanego rozszarpywaniem brzucha przez czyjeś kły i pazury, czy może wielomiesięczne męki związane ze zwyrodnieniem stawów? Lepiej być zagryzionym przez okrutnego drapieżnika i przy okazji owego zagryzania popuścić jednorazowo w gacie czy z powodu choroby jelit męczyć się i nie móc tego zrobić nawet raz? Choć te pierwsze scenariusze były mocno drastyczne, to i tak rycerskiej duszy wydawały się bliższe.
Podczas jednej ze swoich wędrówek Ulrich poznał kiedyś specyficzną kobietę. Wydawała mu się odrealniona, sprawiała wrażenie, że żyje w innym świecie. Zapamiętał pewne słowa, które wypowiedziała, siedząc przy podobnym do obecnego, dogasającym ognisku na skraju Wielkiego Boru. Janisa z Dżoplinu stwierdziła wówczas z rzadką dla niej śmiertelną powagą:
– Upadły rycerzu z Tańczącym Jeleniem w herbie, przyjmij ode mnie dobrą radę: żyj szybko, kochaj mocno, umieraj młodo!
Coś w tym stwierdzeniu było, bo słuchaczowi na długo zapadło w pamięć. Podobny w wyrazie był cytat z zakazanej przez Kościół księgi pewnego niepokornego filozofa zza wielkiej wody. Kurt z Kobainowa twierdził, że lepiej szybko spłonąć, niż tlić się powoli.
Rozmyślania nad tym, czy śmierć szybka, choć bolesna, lepsza jest od powolnego, mniej bolesnego konania, przerwał najpierw trzask nadepniętej gałęzi, a potem coraz liczniejsze, przybliżające się szelesty. Na polanę przy rozłożystym dębie zawitał drzewiak. Zwalista, sękata istota z westchnieniem ulgi usiadła przy Ulrichu i bez słowa przywitania sięgnęła po bukłak. Produkt wyrafinowanej sztuki fermentacji jabłek autorstwa Dietera Hollendorfa spłynął obfitym strumieniem w gardło Dębowego Dziadka. Bukłak wyraźnie stracił na objętości.
W innych okolicznościach Ulrich zapewne gwałtownie zaoponowałby przeciwko takiemu nadużyciu gościnności. Wiedział jednak, że tak naprawdę to drzewiak był u siebie, a on w Wielkim Borze miał status gościa. Poza tym, choć kontury otaczającego go świata mocno się rozmywały, zdołał dostrzec, że na wystających z barków przyjaciela sękach kołyszą się wyplecione z łyka torby z pękatymi naczyniami w środku. W zatkanych korkowymi zatyczkami antałkach znajdował się powód dumy i chluby Dębowego Dziadka – drzewny spirytus.
Rycerz przez chwilę zastanawiał się, czy mieszanie samogonu z jarzębiny i jabłkowego wina z nowym rodzajem alkoholu wyjdzie mu na dobre. Nauczony niemałym doświadczeniem z przeszłości łatwo doszedł do wniosku, że raczej nie, ale nie przejął się tą konkluzją. Zamiast tego bez słowa wyciągnął rękę, a drzewiak podał mu antałek z własnym wyrobem. Oblicze leśnej istoty wykrzywiał paskudny grymas. Tylko nieliczni obeznani z naturą sękatego stwora wiedzieli, że to był szeroki uśmiech.
– Ech, Ulrich… – westchnął Dębowy Dziadek, dopijając resztę bukłaka. – Rozumiemy się, stary przyjacielu, bez słów.
– No! – Rycerz czknął w odpowiedzi, z trudem łapiąc powietrze po dwóch łykach spirytusu. Z kącików zaszklonych oczu popłynęły mu łzy. – Na czym ty to pędzisz? – zapytał po dłuższej przerwie potrzebnej na odzyskanie władzy nad strunami głosowymi.
Mile połechtany uznaniem przyjaciela drzewiak uśmiechnął się jeszcze szerzej i odpowiedział:
– Z młodych pędów jodły, z zielonych szyszek sosny, z żywicy, także sosnowej, oraz z owoców jałowca.
– Jałowca to tu w ogóle nie czuć – stwierdził rycerz.
– O! – zdziwił się Dębowy Dziadek, ale zaraz po tym machnął ręką. – Na trzeźwo byś poczuł, ale widzę, że odpowiednio już się zaprawiłeś przed naszym spotkaniem. Jeden niuch jarzębinówki Johana wypala nos na cały dzień, więc mi tu nie szkaluj mojego wyrobu. Jest pierwszej klasy. Czuć w nim jałowiec i koniec!
Ulrich po kolejnym łyku specyfiku był w stanie unieść jedynie kciuk w niemym geście zgody z tą opinią. Wiedział, że mieszkaniec lasu z natury jest uparty i że dyskutowanie z nim na pewne tematy nie miało sensu. Poza tym czuł, że przyjaciel zaraz zrobi mu małą awanturę o rozpalone ognisko.
– A ten ogień to po co? – zgodnie z przewidywaniami zaatakował Dębowy Dziadek kilka palących łyków później. – Zimno ci?
– Nie.
– Piekłeś coś?
– Nie.
– No to dlaczego go rozpaliłeś?
Drzewiak był zawziętym wrogiem ognia. Bał się, że któregoś razu jego nabzdryngolony przyjaciel straci nad nim kontrolę. Pożar w jego ukochanym Wielkim Borze był dla niego przerażającą wizją. Dla ognia robił tylko jeden wyjątek – była nią polana zamieszkana przez pustelnika. Tam ognisko płonęło w porządnym zabezpieczeniu w postaci kręgu z kamieni. Sam ten krąg układał, więc zadbał o to, aby był odpowiednio wysoki. A tu? Ot tak, na gołej ziemi, bez zabezpieczenia? Przecież wystarczał jeden zabłąkany silniejszy podmuch wiatru, który mógł przenieść gdzieś dalej iskrę i nieszczęście gotowe.
Ulrich wiedział o swoistej fobii przyjaciela, ale mimo tego nie potrafił odmówić sobie rozpalenia ogniska choćby z tylko kilku gałęzi. Drgające w nieskoordynowany sposób światło płomieni zawsze podnosiło go na duchu w mrocznym lesie. Poza tym, gdyby chciała napaść go jakaś paskuda, oprócz miecza miałby wówczas pod ręką jeszcze jeden rodzaj oręża – płonący konar. To, czy pod wpływem jarzębinówki i jabłkowego wina byłby w stanie walczyć w skoordynowany sposób obiema rękoma jednocześnie, pozostawało kwestią nierozstrzygniętą. Rycerz był przekonany, że tak. Musiał jednak uczciwie sam przed sobą przyznać, że jeszcze nigdy nie stanął przed takim wyzwaniem. Wiedział, że czasami nawet najlepsza, najbardziej szczegółowa i najlogiczniejsza teoria pasowała do praktyki jak pięść do oka.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Dębowy Dziadek rozgarnął i tak już dogorywające ognisko. Na polanie momentalnie zrobiło się ciemniej.
– Nie lubię ognia – warknął zdegustowany mieszkaniec lasu, dogaszając ostatnie czerwone drobiny żaru. – I przez to, że go co rusz rozpalasz, zacznę nie lubić ciebie.
Tym razem człowiek zareagował. Co prawda język mocno mu się plątał, ale przytoczone argumenty były i celne, i słuszne.
– Znasz kogoś, kto więcej razy ode mnie uratował ci sękaty tyłek?
– Nie.
– Znasz kogoś innego niż ja, kto uwolnił Wielki Bór od kleszcza wielkości wołu?
– Nie.
– A kto przepędzał stąd różnych bęcwałów, którzy chcieli się tu panoszyć?
– Ty.
– A z kim pijesz najczęściej i najwięcej?
– Z tobą.
– I ty zamierzasz mnie nie lubić?
Tym razem Dębowy Dziadek nie odpowiedział. Był wyraźnie skonfundowany, o czym mógł świadczyć fakt, że z antałka ze spirytusem pociągnął wyjątkowo długi łyk. Zazwyczaj popijał swój wyrób powoli i w mniejszych porcjach, delektując się nimi jakby za każdym razem od nowa. Teraz nie miał ochoty na doznania smakowe – teraz chciał jak najprędzej zagłuszyć wyrzuty sumienia związane z niefortunnym stwierdzeniem sprzed paru chwil. No bo rzeczywiście – on miałby nie lubić Ulricha? Gdyby nie ten człowiek, drzewiaka dawno by już nie było, nie mówiąc też o tym, że Wielki Bór nie byłby taki sam. Tego nieokrzesanego, jasnowłosego, upadłego, co prawda, a jednak rycerza nie dało się nie lubić.
– Lepiej otworzę następny antałek – oznajmił, zdejmując z sękatego barku torbę i próbując w ten sposób załagodzić niezręczną sytuację. – Zapomnimy o tych kilku nieprzyjemnych zdaniach sprzed chwili? – zapytał, podając pękate naczynie przyjacielowi.
Ulrich łyknął, czknął i gdy tylko odzyskał władzę nad gardłem, odpowiedział:
– Ja już zapomniałem. Ten twój wyrób z niewyczuwalną nutą jałowca jest świetny na zapominanie.
– Uhumm – potwierdził tę opinię Dębowy Dziadek i ponownie, zgodnie ze swoim zwyczajem, delektował się trunkiem niespiesznie, małymi łyczkami. – Do czego pijesz? – zagaił w niekonwencjonalny sposób, chcąc popisać się elokwencją.
Rycerz spojrzał na niego zaszklonymi oczami i odpowiedział:
– Johan opowiadał mi kiedyś, że ma wielkie marzenie. Chciałby kiedyś dojść do perfekcji w pędzeniu bimbru i stworzyć alkohol o niebiańskich wręcz walorach smakowych i właściwościach w działaniu. Określił ten niedościgniony ideał samogonu mianem ambrozji.
Drzewiak sprawiał wrażenie zainteresowanego wywodem człowieka.
– Kontynuuj! – poprosił, potwierdzając to wrażenie.
– Tak sobie myślę, że skoro twój spirytus tak ułatwia zapominanie, to jego też należałoby jakoś nazwać. Ambrozja to bardzo ładna nazwa, ale skoro jest już zajęta, to trzeba wymyślić coś podobnego. Może nazwiemy go amnezja?
– Dla mnie bomba! – oznajmił wyraźnie wzruszony Dębowy Dziadek. Pociągnął z antałka potężny, długi łyk i westchnął: – Pyszna ta amnezja!
Jakiś czas później, gdy w obu antałkach poziom spirytusu drzewnego był już skrajnie niski, kompletnie pijany Ulrich zapytał mieszkańca lasu mocno bełkotliwym głosem:
– Ty, a o czym my tu przed chwilą gadaliśmy?
– A gadaliśmy? – Drzewiak nie krył zaskoczenia.
– No! – Rycerz sprawiał wrażenie nie do końca pewnego w tej kwestii.
Równie pijany jak człowiek mieszkaniec Wielkiego Boru wzruszył sękatymi ramionami.
– Nie pamiętam.
– Ja też nie.
– To pewnie nie było nic ważnego.
– Uhumm.
– No to napijmy się! – zarządził Dębowy Dziadek. – Wznoszę uroczysty toast: za lepszą pamięć!
Ulrich czuł, że spirytus drzewny Dębowego Dziadka mocno nim poniewiera. Głos rozsądku podpowiadał mu, że powinien przestać go pić już kilka łyków temu. Podkład z jarzębinówki Johana i jabłkowego wina Dietera Hollendorfa mocno ten głos wyciszał, a właściwości pędzonego przez drzewiaka specyfiku ostatecznie go wytłumiły. Rycerz popłynął więc w alkoholowy rejs pozbawiony wszelkich zahamowań. No bo jak tu odmówić przyjacielowi, kiedy częstuje? To byłby nietakt, takie towarzyskie faux pas.
Rycerz zastanowił się, skąd zna taki zwrot. Nigdy nie był w okolicach, gdzie zniewieściali mężczyźni władali równie zniewieściałym językiem. Nie miał też okazji osobiście poznać jakiegoś mieszkańca Frankonii, więc także nie z takiego potencjalnego źródła pochodziło przytoczone dopiero co w myślach określenie.
– Powiedz mi, Dębowy Dziadku – nieco bełkotliwie zagadał do mieszkańca Wielkiego Boru – czy wiesz, co oznaczają słowa faux pas?
Drzewiak zmarszczył pokryte łuskami czoło.
– Pierwsze słyszę – oznajmił po chwili zastanowienia, pogłębiając tym samym zakłopotanie rycerza.
Ulrich przez moment rozważał, czy aby nie przejął obcego zwrotu od Johana, ale pustelnik wyrażał się w tak potocznym, niejednokrotnie wręcz rynsztokowym języku, że frankońskie słowa pewnie nawet nie przeszłyby przez jego gardło. Inni mieszkańcy Wielkiego Boru też nie wchodzili w rachubę jako źródło specyficznego określenia. Sycząco-sepleniąca strzyga raczej nie potrafiłaby go poprawnie wymówić. Wilkołak Helmut był prosty jak kołek w płocie i jego również nie dało się posądzić o znajomość frankońskich zwrotów. Podobnie rzecz się miała z włochaczem. A niebieskoskóra driada?
W zamroczonym alkoholem umyśle rycerza zaświtała pewna myśl. Z początku skłonny był stwierdzić, że właśnie znalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie. Potem jednak naszła go refleksja. O ile driada rzeczywiście mogła być elokwentna i znać różne zwroty w kilku językach, to jednak Ulrich niewiele z nią rozmawiał. Z Panią Lasu zajmował się innymi niż konwersacja sprawami, owocem czego była ich córka.
Kilka łyków spirytusu drzewnego później rycerz wyeliminował ze swojej wyliczanki właścicielkę Gospody pod Żyłakiem i jej męża. Z Anke Hollendorf również mało rozmawiał. Trudno zresztą o elokwencję z użyciem obcojęzycznych zwrotów, gdy jest się dosiadanym przez otyłą kobietę o dużym zapotrzebowaniu erotycznym. Dietera Hollendorfa z założenia unikał jak ognia. Z jednej strony miał wyrzuty sumienia w związku z tym, że mniej lub bardziej regularnie przyprawiał mu rogi. Z drugiej jednak jakość wyrabianego przez niego wina mocno go kusiła. Ograniczał więc wszelkie kontakty do niezbędnego minimum przy zakupach i gdy tylko aromatyczny płyn wypełnił jego bukłak, zmykał z kantorka Jabłkowego Dietera prawie że w podskokach. Z innymi mieszkańcami Oxenfurtu także nie utrzymywał zażyłych znajomości. Oczywiście okazjonalnie pił z kowalem, szewcem i bednarzem, ale podczas degustacji wina w Gospodzie pod Żyłakiem zwrot faux pas raczej nikomu z nich z ust się nie wymknął.
Ulrich czuł, że rozwiązanie zagadki nie jest ważne, mimo to jego myśli uparcie błąkały się wokół niej. Wreszcie po kolejnym łyku samogonu drzewiaka doznał olśnienia.
– Helga – wybełkotał imię dawnej miłości.
– Ja pierdolę! – żachnął się Dębowy Dziadek, który posądził przyjaciela o napad melancholii.
Nie chcąc być świadkiem wylewania żalów za utraconą ukochaną, łapczywie przyssał się do szyjki antałka. Lubił Ulricha, bo przez większość czasu nieokrzesany rycerz był znakomitym kompanem. Było z kim popić, pogadać, a jak przyszło co do czego, to ten nie bał się i różnym leśnym paskudom potrafił dać w mordę. Sporadycznie, a jednak co jakiś czas zdarzało się, że przyjaciel upijał się na smutno.
Wówczas wracał myślami do Helgi, z którą kiedyś łączył go płomienny romans. Ów płomień najpierw przygasł, potem zgasł zupełnie. Kobieta wygnała precz nieskorego do ustatkowania się kochanka. O ile Ulrich na trzeźwo twierdził, że w pełni rozumiał jej decyzję, o tyle pod wpływem alkoholu zdarzało mu się rozdrapywać starą bliznę na sercu. Stawał się wówczas nieznośny – biadolił, marudził, a gdy alkohol porządnie go sponiewierał, to nawet szlochał za utraconą miłością. Dębowy Dziadek kilkukrotnie był świadkiem takich napadów żalu i kolejnego nie zamierzał przetrwać na trzeźwo. Pospiesznie wlał w gardło prawie połowę antałka, odetchnął ze świstem i dopiero wtedy spojrzał na przyjaciela.
– Wyłuszcz mi nurtujący cię problem – powiedział nieświadomy tego, że wraz ze wzrostem stopnia upojenia miał tendencję do popisów wątpliwej jakości krasomówstwa.
– A, bo Helga… – odparł Ulrich i na moment zaniemówił.
W głowie na wzór szufladek pootwierała mu się cała gama wspomnień. Obiekt jego dawnych westchnień miał arystokratyczne korzenie. Piękna kobieta bywała na dworach Nadrenii, Prowansji i Frankonii. Obyta w towarzystwie, dystyngowana i elokwentna, wysławiała się płynnie z użyciem różnych obcojęzycznych zwrotów. Rozwiązanie zagadki okazało się dziecinnie proste i ucieszony tym Ulrich zapragnął podzielić się nim z przyjacielem. Chęci miał dobre, ale krążący w żyłach alkohol sprawił, że wykonanie okazało się dalekie od zamierzonego.
– A, bo Helga… – powtórzył. – Ona mi tego… faux pas zrobiła. A potem… Hyyp – wplótł w wypowiedź głośne czknięcie. – Potem mnie sawraviru, sakraviru, no… skurwivru mnie nauczyła. I ja przez Helgę, hyyp, trę dupą trotuar.
Drzewiak pokiwał głową – chciał w ten sposób okazać przyjacielowi, że go rozumie, choć w rzeczywistości nie rozumiał go ani trochę. Plączący się język – to był w stanie znieść. Jednak te różne nowe i dziwnie brzmiące słowa? Tęsknota za Helgą musiała rycerzowi naprawdę porządnie dopiec, skoro nie potrafił ubrać jej w zrozumiałe dla innych zwroty. Nie umiał słownie pokrzepić Ulricha, a nie chcąc sprawić mu przykrości, cmoknął z zadumaną miną i położył na rycerskim barku sękatą łapę.
– Nie omieszkaj kontynuować tego arcyważnego wywodu – oznajmił. – Zdzierżę go, jakkolwiek długi by się nie okazał.
Miał jednak pewne wątpliwości co do owego zdzierżenia, więc aby poprawić tolerancję percepcji rycerskiego bełkotu, ponownie pociągnął z antałka.
Zachęcony Ulrich ciągnął dalej:
– Helga to brud żul… burżuazja, o, taka była. Ona to w kwestii wina wyłącznie château pijała, a ja tylko bożolę. A bożolę nie jest faux pas. O nie! To dobre wino jest! I tanie. Ja żetę bożolę!
Drzewiak w akcie desperacji przelał kolejną część zawartości antałka do gardła. Zapowiadał się długi i wyjątkowo nudny odlot Ulricha. Nie mógł się od niego wymigać – obowiązki przyjaciela mu na to nie pozwalały. Postanowił jednak rycerskie wywody spłycić spirytusem drzewnym tak bardzo, jak się tylko dało. A najlepiej byłoby napad melancholii człowieka jak najszybciej zapomnieć. Miał ku temu idealny środek – w antałku chlupotała mocna, choć specyficznie pachnąca amnezja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Z szumem w głowie
ISBN: 978-83-8373-954-0
© Marcin Pełka i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Agnieszka Łoza
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
ŹRÓDŁO: domena publiczna
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek