Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Z Nocy i Mowy. Taki jest mój rodowód” – deklarował Marian Pankowski w swojej pierwszej powieści. Jego twórczość wyrasta z kreacyjnego żywiołu języka, który pozwala się przyjrzeć ciemnym sferom doświadczenia i oddać cielesny wymiar świata. Jest to autor na wskroś oryginalny, bezkompromisowy. Wyróżnia się olśniewającą frazą, a zarazem prowadzi wysublimowaną grę z tradycją literacką: od Reja i Kochanowskiego, przez romantyków, po Leśmiana i Gombrowicza.
Utwory składające się na niniejszy wybór – Smagła swoboda (1955), Matuga idzie (1959) oraz Granatowy Goździk (1972) – są świadectwem dojrzałości i maestrii pisarza, a także zapowiedzią jego dalszych przygód w prozie. To również swego rodzaju nieformalna „trylogia rodzinna”, którą wyznaczają dedykacje dla matki, brata oraz młodszego siebie – „Maniusia, autora lirycznych wierszy”. Pankowski wskazuje w niej źródła mowy własnej: sanockiej, arcypolskiej, światowej.
O autorze:
Marian Pankowski (1919–2009) – prozaik, dramatopisarz, poeta, historyk literatury, tłumacz. Od 1938 roku studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, jednak musiał przerwać naukę z powodu wybuchu wojny. W latach 1942–1945 był więźniem obozów koncentracyjnych Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. Po wojnie osiadł w Belgii, gdzie ukończył studia i pracował jako wykładowca współczesnej literatury polskiej oraz lektor języka polskiego na Université Libre de Bruxelles. Poza utworami zawartymi w niniejszej edycji wydał m.in. Rudolfa (1980), Pątników z Macierzyzny (1985), Z Auszwicu do Belsen (2000), W stronę miłości (2001), Bal wdów i wdowców (2006), Niewolę i dolę Adama Poremby (2009). Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2001, 2002); za Ostatni zlot aniołów otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia (2008).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Smagła swoboda
Matce poświęcam
Traktat pierwszy
O wykradaniu owoców
Kto chce wykradać owoce, musi wpierw posiąść dwie rzeczy: stronę rodzinną i dzieciństwo. Potem dopiero będzie mógł pomyśleć o prawidłach sztuki, surowych i wymagających niezliczonych studiów z dziedziny ogrodnictwa i psychologii. Pierwsi teoretycy dawali się uwieść pozorom (na przykład chrupkości papierówek) i adept zamiast formuł i porad znajdował teksty będące raczej dokumentem ich upodobań hedonistycznych aniżeli uczoną summą sztuki wykradania smakowitych fruktów.
W narodzie naszym wiele jest do odrobienia, wiele wiekowych uprzedzeń należałoby rozprószyć; toteż nie dziwota, iż większość pozycji, z których korzystam w niniejszym traktacie, pochodzi z literatury obcej, przede wszystkim prowansalskiej i włoskiej. Akta Sądu Grodzkiego w Sanoku wspominają jedynie o zwykłych złodziejach owoców, pustoszących sady bez jakiegokolwiek względu na strój i zdrowie drzewa, po to, aby rankiem sprzedać pokątnej powidlarni parę worów posiniaczonego owocu.
Do pracy mej, pierwszej u nas, wiele zaczerpnąłem z tradycji. Walną pomocą było mi własne doświadczenie, jak również wspomnienia głośnych w Sanockiem sadowników[1*].
Oddaję tedy tę rozprawę moją w ręce Braci Polaków, aby drobiazg dziecięcy w sztukę ową inicjowali, a Boże broń, nie karcili. Bo nie tylko chlebem człowiek żyje, ale i pragnieniem. A pragnienie rzeczy wzbronionych góry przenosi.
Co to jest sad?
Sad, u nas niedbale i ogrodem przezywany, jest to miejsce ogrodzone płotem lub, co gorzej, murem. Płoty wyglądają różnie, ale do najczęściej spotykanych należą: drewniany i z drutu kolczastego. W obu wypadkach otwieranie wejścia jest igraszką. Deska pozwala się uchylać niezgorzej od kotary, a odgięte w dół i w górę druty wprost zapraszają deltoidalnym przełazem. Trudniejsza sprawa z murem, tym bardziej gdy góra naszpikowana jest okrutnie tłuczonym szkłem. Do roku 1939 używano w tym celu flaszek z piwa[2*].
Zdarzały się, choć raczej rzadko, sady otwarte na pola. Dojść tamtędy można było bez trudu, ale tylko przed żniwami. Nie trzeba bowiem tłumaczyć, iż na gołym ściernisku i kuropatwie trudno przypaść do ziemi.
Wnętrze sadu
Są tam najsamprzód drzewa stare, co dwa lata trzeszczące od pyzatych jabłek i adwentowofiołkowych węgierek. Jest tam wiśnia, ale blisko okien, by łatwiej było płoszyć rajcujące na owocu kawki. Po kolana w ziemniaczysku stoją grusze, jedna nosząca hojnie sypki, kanarkowo woskowany owoc, druga zaś, jak murarz zaprawą, tak ona ciska o ziemię klapsami.
Oprócz drzew rosłych, znających obyczaj pór roku, sadownik ma jeszcze inne. Wiosną zatknął w grunt dwie, trzy chude i sękate tyczki, z których (choć z małym opóźnieniem) rozkręcają się duże, duże liście, a potem wywija się kilka bladomalinowych kwiatów. Szczepy te są oczkiem w głowie sadownika, i jeśli fawor słonecznych niebios pozwoli dojrzeć pierwszej parze jabłek, drzewko, wspierane i hołubione, zna przywileje młodej matki, a owoce omija los pospolity. Pysznią się swym pierwszeństwem z brzegu dębowego kredensu i dopiero gdy nadejdzie Boże Narodzenie, smagła ręka ojca potoczy je po obrusie w stronę wzruszonych dzieci.
Nie od rzeczy byłoby wspomnieć o agreście i porzeczkach, nie pomijając truskawek ni chrupkiej kalarepki, ale rozprawa nasza zboczyłaby z wytkniętej drogi i zacząwszy pisać o wykradaniu owoców, skończylibyśmy na wodzie sodowej z malinowym sokiem, którą tak bardzo lubią Polacy w czas kanikuły.
Kiedy i w ilu wychodzić po owoc?
Wergilego „Ibat [...]tacitae per amica silentia lunae...”, jedna z rzadkich wzmianek o wyprawach po owoc, jakie nam przekazała poezja łacińska, zawiera wyczerpującą odpowiedź. Domyślamy się wprawdzie, iż Wergilemu chodziło o złote granaty, popękane krwawo od nadmiaru lata; niemniej w cytacie owym, jak w soczewce, zebrało się doświadczenie apenińskiego półostrowu. A więc nocą. Nocą, kiedy gacki dopadają ciężkich wrzecionowatych ciem, zalanych do nieprzytomności wódką paloną z rezedy. Kiedy pszenica trzeszczy od suchości, a tam i sam kometą wybucha kłos.
Iść trzeba we dwóch, we trzech, nie gromadą. Ale nigdy samemu. Bo trzeba mieć kogoś ze sobą, aby ciemność otworzona przez idącego na czele nie zamykała się natychmiast, by nie waliła się na plecy chochołem strachu. Nie masz piękniejszej gry. Gdzieś drzwi zamykane, gdzie indziej okno gasnące. Cicho, i wystarczy wznieść rękę, aby móc w palcach rozetrzeć noc, jak aromatyczną gałąź jedliny.
Za przykład wezmę klasyczny zespół złożony z trzech[3*]. Sprawę płotów poruszałem już był uprzednio, tu dodam tylko, iż zasadniczo jeden z miłośników nocnego owocu zatrzymuje się u wejścia uczynionego w ogrodzeniu. Piszę: z a s a d n i c z o, gdyż w miarę wzrastania bezpieczeństwa i on może dołączyć do dwu braci pracujących wewnątrz. Jednakowoż z początku powinien czuwać u wnijścia, bacząc na przykład, aby kroki zasłyszane na mostku nie przybliżyły się zbytnio i aby w razie ukazania się księżyca miał kto odgwizdać odwrót.
Profil psychiczno-moralny przedsięwzięcia
Sama praca daje radości nieprzeliczone. Postaram się nazwać je po kolei, doszliśmy bowiem do miejsca, gdzie każde nieomal słowo streszcza jakiś ważki fragment opisywanego doświadczenia. Pierwszą więc rozkoszą jest n i e p o k ó j. Obawa, że coś się stanie. Że dom zabłyśnie siedmioma oknami, jak w dzień ślubu Zosi, a płot najeży się nagle drutem kolczastym. Że w chwili gdy nogi miłośnika owocu odepchną ziemię, wstępując po schodach wielbłądzio przychylnej jabłoni, podbiegnie On, sadownik – i że nie pozostanie wówczas nic innego, jak tylko wstępować wciąż wyżej i wyżej...
Nie zapominajmy o tym, że wyprawa dotychczasowa odbywała się w p o z i o m i e. Obecnie spełnia się część druga, prostopadła: w s t ę p o w a n i e. Bose stopy odnajdują (podkreślam o d n a j d u j ą, a nie spotykają) zakląsy wyrastających z pnia konarów. Miłośnik owocu rozbudowuje swój niepokój i opóźnia gest rwania. Pod altaną letniej nocy, wspartej z jednej strony na mieście, a z drugiej na ciemnym grzbiecie lasu, raduje się trwożnie na myśl o przebytej wysokości i coraz świadomiej przygotowuje rękę do gestu, o którym wiedział od początku. Mija ostatni pułap listowia, aż naraz źdźbło ciepła dotknęło go wesoło w policzek. Lewą ręką przytwierdza ciało do masztu, a prawą krąży nad przepaścią, tropiąc owo źródło, skąd pulsuje łagoda. Bez trudu spotyka owoc dostojnie nagi.
Słońce było już zaszło za Morze Czerwone, ale szczytowe jabłka przechowują gorąc jego promieni. Ręka, otrząsnąwszy się z czułego zamyślenia, określa kształt owoców, zapisuje wzajemne odległości planet i kąty nachylenia. Po czym, ująwszy jedną z nich, przekręca powoli wokół osi ów dziecinny światek, chcąc jakby poprawić położenie tej wdzięcznej konstelacji. I tak po trzykroć, religijnie.
Tu kończę opis jednej z rozkoszy: niepokoju. Od chwili zawładnięcia owocem krzywa natchnienia opada gwałtownie. Zstępując z jabłoni, miłośnik niesie za pazuchą już tylko jabłka. Pomarszczone gałązki, będące przedłużeniem ogonków, rysują opalaną skórę chłopięcą. W miejsce niepokoju przychodzi d u m a, duma, jaką znają myśliwi wracający od błot, mając pas ustrojony po szlachecku pawiookimi guzami cyranek. Uczucie dumy nie ukazuje się jednakowoż w postaci czystej. Początkowy niepokój znajduje teraz kompensatę w niepoważnej zadzierżystości i chęci ryzyka. Powrót na ziemię jest aroganckim i hałaśliwym zeskokiem, pozbawionym wszelkiej, ale to wszelkiej podszewki metafizycznej. Piszę o tym, bo chciałbym, aby uwagi me wpłynęły na coraz nowe pokolenia chłopców dudniących na bosaka po naszej urodziwej polskiej ziemi.
Brnie tedy młodzik na przełaj, choć przedtem cieszyły go ścieże gładko udeptanej gliny; miażdży kruche, odchylone sennie liście kapusty i żałuje, że sadownik nie widzi jego triumfu. Chce, aby uczynek był natychmiast rozgłoszony, żeby i n n i określili jego wartość i wyjątkowość. Próżność owa jest niestety jedną z rozkoszy. Boleśnie przychodzi nam pisać o tym, chcemy jednak, aby traktat niniejszy zawierał całą prawdę. Może znajdą się tacy między uczniami naszej sztuki, którzy potrafią godnie zakończyć wyprawę po owoc? Życzymy im tego całym sercem. Niech będą mężniejsi od nas...
Pomimo to posiadacz szczytowego owocu jest idealistą. Nawet pragnienie sławy, będące żądzą trawiącą jak nałóg pijacki czy gra w karty do rana, pozostaje w sferze myśli, nie przynosząc żadnej korzyści materialnej, z grubsza rzecz biorąc.
Oto zespół trzyosobowy, który wziąłem za przykład do powyższych rozważań, zasiadł na poręczy mostku. Nogi zwieszone w stronę brzęku potoku. Owoce krążą z rąk do rąk, ważone na dłoni i wąchane na umór. Szepty, czasem prześmiechy dziecińskie – i wreszcie, jeden po drugim, chrzęsty szarpanych wilczymi zębami owoców. Nikt nie dojada jabłka. Nasycenie nastąpiło już przedtem i było innej natury. Kilka ukąszeń jest raczej jeszcze jednym więcej gwałtem uczynionym na owocu. Jest zwierzęcym, jest ludzkim znakiem posiadania. Tyle relacji.
Uczniu, czytając tę rozprawę, przemyśl każdy jej ustęp; prześledź jej geometrię i aspekt astronomiczny. Przemierz odległość dzielącą pierwszy dreszcz pragnienia od gestu spełniającego. Całe człowieczeństwo leży obozem pomiędzy tymi godzinami.
Appendix
W odpowiedzi na list otwarty miłośników siemienia konopnego, pestek dyni i ziarnek słonecznika.
Wielki mię zaszczyt spotkał i, po cóż ukrywać, niespodzianka, bowiem fragment powyższego traktatu, ogłoszony w jednej z gazet parafialnych, obudził silny rezonans wśród młodych czytelników; również listów kilkoro przyniesiono mi z rana. Dla czytelników mych tedy, z autorską myślą o nich, wierząc, że zechcą liczną subskrypcją pracy mej walnie dopomóc, piszę, co następuje.
O wykradaniu słonecznika
Lingwistyka świata całego składa hołdy tej dziwnej, ponad inne wyniosłej roślinie. H e l i a n t h e m u m, Corona solis, oto królewski rodowód, któremu godny i strojny pokrój słonecznika odpowiada jak najwierniej. Podobno kiedyś, w pogańskich procesjach, w porze mocowania się dnia z nocą, biało odziane dziewczęta niosły nad głowami krągłe plastry słoneczników, jeszcze huczące od pszczół i trzmieli. Tak uczczone słońce hojnym sypało promieniem, nie tak jak dzisiaj. Kościół zastąpił tę uroczystość procesją Bożego Ciała, a boskie rośliny świecami...
Ale zostawmy historię, chociaż przeglądając rękopiśmienne kroniki, niejedno można odkryć, nad niejednym podumać...
Sama roślina zaczątek ma skromny, szaroburobiały. Graniaste ziarno sadzą ludzie dla dzieci i ptaków. Toteż dwa bezradne i pękate liścienie wstają do światła na wąskim zagoniku, najczęściej przy płocie. Rosnąc, starają się nie zawadzać pulchnej gosposi, krzątającej się wokół pełechatej marchwi bądź też skubiącej młodziutki koperek na zakryszkę.
Młode słoneczniki mają w sobie coś z podlotków. Długie to i szorstkie. Ale przyjazne oko zauważy bez trudu węzeł kwiatowy, zapowiadający kolistą polanę, z której raz po raz będą startować kosmate helikoptery, unoszące nektar w stronę przetwórni.
Lato w życiu naszej rośliny to jedno wielkie rozmrużanie coraz bardziej olśnionego słońcem oka. Sikora bogatka siądzie czasem na brzegu słonecznikowego koloru i – jak gdyby nigdy nic – dziobnie raz jeden i drugi. Ogrodnik, lustrując z rana wypoczęte grzędy, przeżegna tarczę, wykruszając kwiaty przybrzeżne. Widać wtedy szary bruk pokrywających się we wszystkich kierunkach, jak abrakadabra, ziaren.
Tymczasem liście spłowiały. Ostatnie ogórki uratowano do wielkich akwariów. Pozostał słonecznik. Samotność pochylonej dojrzałą jesienią rośliny może wzruszać miłośników przyrody, ale jeśli chodzi o nasz punkt widzenia, powiemy sobie krótko: oto moment.
Pora? Jak przy owocach. Liczba uczestników? Bez znaczenia. Ale to nie wszystko. Nie wystarczy bowiem podejść do słonecznikowego drzewa, trzeba znać sposób. Sposób zaś jest prosty jak pacierz. Wbij dwa palce, kciuk i wskazujący, w pulchny, watowany kołnierz rośliny. Oderwij tarczę. I ani spojrzyj na tykę sterczącą bez sensu; za to biegnij, biegnij, ile sił, z ogromnym kołem pod pachą, jakby gdzieś przyjaciele pośród mroku siedzący zorzy wypatrywali daremnie.
Słonecznik to najdoskonalsza z figur płaskich. Należy go dzielić na czworo. W naszych czasach stał się opiumicznym prawie przysmakiem gimnazjalistek czytających Prousta i cennym posiłkiem dla nerwów kibicujących amatorów futbolu.
Ale w miernocie dnia wielkomiejskiego, na miły Bóg, nie zapominajmy o jego boskim, z ołtarzów Inków, rodowodzie.
Słonecznik, „Soleil cou coupé”.
Traktat wtóry
O rozpalaniu ognia, powiększony również appendixem
Bywa, że idąc przez łąkę, stojącą tłustym ziołem, potrącisz nogą o niewidocznego zawalidrogę. Jeżeli krok twój nieśpieszny jest (a takim być powinien), rozchylisz łodygi cieniste, aby zobaczyć rzecz oną, która cię zatrzymała. Może nawet przyklękniesz i odwaliwszy kamień, spostrzeżesz pierzchające mimo pancerzy swych żuki, rosówki oślepione dniem, a może mrowisko, gdzie owad gospodarny przenosi z miejsca na miejsce tajemnicze białe zeppeliny.
Jednym słowem, jeśli wyciągniemy przed nawias kolorowe szczegóły, otrzymamy w wyniku prostą myśl, którą lud nasz ujął lapidarnie słowami: od rzemyczka do koniczka. Tak też było z niniejszym studium o sztuce rozpalania ognia. Przeczytawszy wiele dzieł traktujących o jego naturze, a przede wszystkim gruntowne dzieło Bachelarda i nie mniej śmiałą broszurę markizy De Chastelet, zwróciłem się i tym razem w stronę własnej praktyki.
Moi średniowieczni poprzednicy badali wysokie prawa ognia i w złotą definicję zatrzasnąć próbowali jego bachancką naturę. Najdrobniejszy blask-błysk poddawali żmudnym badaniom. Jednak dopiero wiek XVIII potrafił wniknąć głębiej w istotę rubinowego żywiołu: doświadczenia zaś wspomnianej już markizy są tego najwalniejszym dowodem. Już przed nią poważni uczeni dowiedli, iż światło miesięczne, nawet zgarnięte w szkle powiększającym, nie pali – ale śmiała Markiza uczyniła krok następny. „Własnoręcznie zanurzyłam – pisze w swoim dziele – garść robaczków świętojańskich w bardzo zimnej wodzie, co jednak nie zgasiło i nie oziębiło ich ognia”[4*]. Doświadczenia owe, niewątpliwie ciekawe, nie wyjaśniły jednak w zupełności palących problemów, chociażby z tej przyczyny, że świętojanki (w zgodzie z Buffonem) uznaliśmy nie za owady, lecz za czerwcowe stadium pomiędzy szmaragdowym wirusem paproci i żywym ogniem.
Ogień łączy ziemię z niebem
Gdyby nie ogień, nie moglibyśmy żadną miarą porozumieć się z niebem. Dodajmy uczciwie, że to niebo pokazało nam ów sposób ognisty w chwili, gdy śmigły Cherub w gorący kolor przemienił suchą topolę, ku radości zmarzniętych na kość Pierwszych Rodziców. Od tego czasu sfery niebieskie nabrzmiałe są kuliście od nieustannych ogni naszych. I może tym da się wytłumaczyć ono dziwne rozszerzenie się kosmicznej budowli, upodobnionej przez nas do błękitnego w złote pasy Montgolfiera. Tak więc człowiek podtrzymuje firmament ogniami ustawicznymi. One to są również fizycznym skrzydłem sterujących w stronę ogrójca dusz.
Ogień w mądrych ręku pracuje
Widzieliśmy w tutejszym muzeum królewskim szkła antyczne, greckie i chaldejskie. Podziwialiśmy kunsztowność onych naczyń i łagodność tamtego ognia. On, co tylko rwie, obala i pustoszy – w ręku rozważnych śćklarzów przecudnych flasz i flakoników naczynił.
Dzisiaj majstrowie czescy słyną z działania onych przezroczystych fikuśności. Cienkie to, a kruche, że strach brać w palce. Mróz, nie kryształy!
Jest wszędzie
Zadziwia ognia wszechobecność. Dzięki cytowanym już dziełom wiemy, że znajdziesz go we wszystkich rzeczach, bądź mało, bądź dużo. Zawierają go: złoto i ocet, włosy i marmur, także woda i róg jelenia. Przed drugą wojną światową ośmioletni Tadeusz B. przysięgał, iż ma słońce na komodzie. Ojciec był je zamknął w chwili, gdy poranne zatrzymało się w lustrze. Zdajemy sobie sprawę, że znikome przygotowanie naukowe, jakim dysponowaliśmy wówczas, osłabia częściowo wartość przytoczonego świadectwa.
Pamiętamy za to dobrze inny wypadek. Było już po pierwszych przymrozkach. W ulicę pełną kramów z dyndającymi parami juchtowych butów wbiegł chłopiec z jarzącym się pod wiatr, coraz czerwieńszym liściem dzikiego wina. M i a s t o b y ł o d r e w n i a n e. Ale dorośli nie lękali się jakoś pożaru. Za to my rzuciliśmy się na szaleńca i utopiwszy w potoku ów liść, zapobiegliśmy nieszczęściu. To jeden przykład.
Wiem również, iż bukiety żółtego mleczu, trzymane w obu rękach, dawały prawo do jazdy w późny wieczór i do trąbienia.
Jedząc świeże kajzerki, smakując ciemną pieczeń wołową, przetykaną słoninką, czy też gryząc trzeszczące placki kartoflane, j e m y o g i e ń. Spożywamy znak jego mistycznego obcowania z pszenicą, ziemniakami i mięsem.
Ten ostatni ogień zwie się domowy. Aby był dobry, radzęć palić polanami bukowymi. Najtaniej kupisz, biorąc całą sągę. Tylko tego drzewa, jak je porzniesz i połupiesz, nie kładź zaraz w piec. Niech się przesuszy kędy w miejscu przestronnym, gdzie wiatr a słońce, najlepiej pod ścianą. Jak ci trzeba, wyjdziesz z kuchni i narączko łatwo przyniesiesz – a i nocą usłyszysz, jeśliby złodziej chciał polan dostawać. Pomiędzy polana owe nawtykaj drew z grusz bądź z jabłoni, co je mróz pomorzył – a będzieć wokół domu pachniało.
Dwie recepty, które podaję, mogą posłużyć wszystkim, ale specjalnie harcerzom, miłośnikom sportu kajakowego, także i młodożeńcom. Pomogą im nawiązać do najstarszych tradycji człowieka, prawie zapomnianych w wieku kaloryferów i mazutu.
Studentów ignistyki (osobiście wolałbym a g n i s t y k i), chcących się zapoznać z ciekawym dokumentem, odsyłam do appendixu na końcu niniejszego traktatu.
Ogień na polu przy ziemniaków kopaniu
To ognisko najlepiej udaje się pod wieczór. Są i tacy, co i za dnia próbują, ale to nie ogień, bo go nie widać. Chyba że mokrego dorzucą, wtenczas dymi. Ale to też nie ogień. Wybierz tedy wieczór chłodny, ale suchy i tak postępuj. Skocz pod znajome okno i zagwizdaj. Potem we dwójkę pobiegnijcie pod jeszcze jedno okno i zagwizdajcie. Bo jak już gdzie indziej pisałem, we trzech lepiej te rzeczy podejmować. Teraz tylko wybrać pole. Dobre jest takie, skąd już ziemniak zwieziono, że tylko badylanka została. Dobrze też, gdy właściciel daleko mieszka. Póki jeszcze widno, obleć inne zagony. To się przyda.
Zacząć od tańcowania w miejscu, gdzie ma stanąć ogień. Bić piętami, aż pulchna ziemia zabłyśnie jak klepisko. Ale nie siadać. Znieść, ile tylko można, badylanki i obłożyć nią ono miejsce. Teraz wszystką czułość skierować na garstkę suchych liści lub przychwycony w jesiennym locie świstek starej gazety. Mówić szeptem i unikać gwałtownych ruchów, żeby się t o udało. Kłaść delikatnie badyl po badylu, unikając, jak wody, bylicy, strasznie syczy i jak żaba pluje. Podpal to. Macie wszyscy klęczeć i zasłaniać od wiatru, nawet gdyby bardzo słaby wiał. Dopiero jak płomień tryśnie poprzez dym, dokładać, ale baczyć pilnie, by ręka lekko kładła paliwo, inaczej zmienić rękę. Można już mówić głośno. Teraz dopiero jest ogień. Niemniej sprawdź, czy idzie w górę, tak bowiem określiła jego najpierwszy charakter Akademia Florencka, w czasach gdy ojcowie nasi nauki tam pobierali. Ma iść w górę ochotnie, parskając, by kasztan, kiedy obrok czuje.
Na nic rady
W tym miejscu, choćbym ci radził różne rzeczy, wiem, że czynić będziesz jedną, to jest tańcowanie, krzyki i swawolne skakanie przez ogień. Skacz tedy, pokrzykuj, bo bez tego nie masz prawdziwego palenia, i pamiętaj, żeś winien ogniowi daninę z brwi i rzęs osmalonych. Zdarzy się, że przybliżą się dziewczęta. Nie dopuść ich za blisko. Mają stać razem, trzymając się wpół, i patrzeć. Dorzuć wtenczas badylanki, a gdy buchnie, dalejże skakać, wywlekając za każdym susem zdrowy dym i wypłaszając z ogniska trzaskające bażanty iskier.
Potem porwij jaki grubszy badyl z czerwonym końcem, a przyskocz do dziewcząt. Piskania strachliwego będzie co niemiara. Ale matki im długo tam być nie dadzą.
Teraz jest czas pieczenia ziemniaków. Skocz no na pole, gdzie ich jeszcze nie wykopali. Przypadnij do bruzdy i zapuść rękę pod kopiec. Pomacaj co większe i do kieszeni. Jestli bób albo fasola gdzie na podorędziu, szarpnij trochę. Da się dobrze upiec. Rozkop tedy żar, policz i włóż ziemniaki. A niech wszyscy znają liczbę. Taki już zwyczaj. Teraz można opowiadać. Najlepiej o tym, jak się dzieci rodzą; ale można też patrzeć za ogniem, jak się wspina po nocy, jak próbuje zapalić mrok i jak z powrotem opada.
Siedzieć trzeba kołem, zawsze twarzą do ognia. Ziemniaki jeść razem z czarną skórką, parzące, i za nic w świecie nie obcierać osmolonych ust. Nie trzeba, żeby starsi przychodzili, bo zaraz każą śpiewać Góralu, czy ci nie żal i inne smutne pieśni. Ogień gasić ziemią, a nie i n a c z e j, bo to grzech.
Nad wodą ogień jako rozpalić
Kto taki ogień chce rozniecić, niechaj wpierw rzuci w rzekę kilka wędek, okrasiwszy haczyk smakowitą przynętą: trześnię na jelce, glistę na kośnice, brzany i węgorze. A o ciężarku z ołowiu pamiętać. Teraz ręce opłucz i chodząc po kamienistym brzegu, to patrz na prąd, jak ucieka, to zbieraj spławisko; a to są kawałki drzewa i gałęzie przywiezione powodzią i wymyte ciągłym tarciem o kamień i piasek. Masz-li czas, przyglądaj się tedy ich okrągłości, wódź palcem po białych liczkach kamieni, które choć niczemu nie służą, mają w sobie wiele długo szukanego, powściągliwego piękna. Potem płaski kamień znajdź, zmyj cicho wodą, tak abyś ryby nie zraził, i połóż go równo, ale nie dalej niż o krok od krzaków łoziny (muszą być dwa). Wyszukaj jeszcze dwie płytki kamienne, też umyj i postaw daszkiem nad ową, co już leży. Teraz co najcieńszych, suchych gałązeczek naskub a połóż pod ten daszek. Łatwo znajdziesz i papieru kawałek. Zaświeć siarniczkę (ale niech drugi bluzką osłoni), a będziesz mieć płomień. Drugi niech teraz podsyca ognisko, a ty skocz na brzeg i wyciągaj po kolei wędki. Jak ma być deszcz, ryba dobrze bierze i łatwo o brzankę. Kiełbiem też nie gardź, ale wypatrosz, posól i na żywej gałązce w szparze kamiennego daszka zawieś. Uwędzi się wybornie. A węgorz to dopiero uczta. Na taki ogień deszcz nic nie może, tylko na płytach bąblami się poparzy. Ty zaś powiąż czuby krzów gęstych, a na piachu ciepłym pod takim szałasem siądź.
Kapuśniaczek zasuje świat cały siwym chłodem, a was nawet nie znajdzie. Są kiełbie, co jak uwędzisz, to tłuszcz po palcach kapie. Można też Żydkom sprzedać, najlepiej we czwartek lub w piątek rano.
Appendix
Dokument ten autor uwadze czytelników poleca, jako iż jest to pierwsze autentyczne świadectwo dotyczące świętojańskiego ognia. Zasłużony badacz jeden ignistyki, który pierwszy do ludu za nauką chodził, ono opowiadanie uczestnika sobótkowej nocy wiernie spisał.
„Ja, pastuch Jaśku, wyganiający od trzech lat konie na te łąkę, co za olszyną, jeszczem nigdy nie widział ognia świętojańskiego. Wczora my nie spali, a jak u Franciszkanów za wodą [za Sanem, to jest w Sanoku, przypisek autora] wybiła dwunasta, skoczyli my do lasu. Ciemno było, że oko wykol. Jedlina chlastała po gębie, a paproci było po pachy. Rwali my i rwali, a nuż gdzie kwiat się najdzie, ale nic. Rwiemy i rwiemy, a tu nad głowami: bźźźźź... Pczoły abo muchy, myśle sobie. A to chmara chrobaczków świętojańskich, tylko fiuuuu-u! – przeleciała nam nad głowami. Gęsto leciały, a było ich z tysiąc. Dobrze, że my głowy schylili, boby się czapki zajęły. Już my chcieli słowo przemówić, a tu oni wracają. Fiuuu-u! i tak pięć razy. Wyśli my potem z chaszczy, kapoty od rosy ciężkie, i do ognia wrócili. Było nas siedmiu, trzech wsiowych i czterech dworskich”.
Traktat trzeci
O sztuce latania
Rzecz tę, bardziej niż którąkolwiek inszą, dla najmłodszych przyjaciół przeznaczam. Wierzę, że będzie im pomocą w dniu, kiedy niska, zioły mnogimi pokryta ziemia nużyć ich zacznie; w dniu, kiedy rzuciwszy podeszczową kałużę i piasek nadrzeczny, zobaczą d r z e w a i p t a k i.
O lotach rozmaitych
Lotów masz co niemiara. Jeden jest chyży i furkotu pełen, jak u kuropatw, gdy je z bruzdy wypłoszysz; inszy u szczygłów, wolny – to wysoki, to niski – jakbyś sznur na bieliznę na licznych tyczkach luźno zawiesił. O takim locie niderlandzki ptasznik jeden pisze: „Są ptaki, co falistą warstwę powietrza pośród innych znaleźć umieją. A to niełatwa rzecz”.
Ale ze wszystkich najcudniejszy, wierz mi, jest orłów a jastrzębi napowietrzny żywot. Tegom w dzieciństwie próbował, niemałego szczęścia przy tym zaznając. Popróbuj tedy i ty, najmłodszy mój czytelniku, onego niebieskiego, między ziemią a firmamentem bytowania. Bacz zaś na to, iż czas twój krótki jest, pomiędzy papierową łódką a pierwszą miłością. Potem już ziemi nie odejdziesz...
Najlepszy czas latania
Tutaj wszyscy luminarze ornitologii tudzież znawcy powietrznego szybowania zgodni są na jotę. Jedną bowiem porę przeznaczyła ku temu Natura, a to jest jesień. Wtenczas, a nie kiedy indziej podnoszą się w długie loty: gęś żelazistego a białego pióra i słonka lękliwa lecące do ciepłych krajów. Wtenczas sama Natura zachęca nas do lotu, rozwieszając w suchym a rześkim powietrzu długie siwe nici, będące niczym innym jeno pierwszą molekułą rzeczy latającej. Chłopkowie nasi zwą one łaskotliwe przędziwa „babim latem”, co jest prostym wymysłem. Też liście farby starego złota, lecące na wiatrach, wskazują na oną porę latania. Ale najrozumniej działają: siemię dmuchawca i owoc klonu. Dają się wiatrom po niebie prowadzić tak długo, dopokąd nie upatrzą jakiej gleby życzliwej; wtenczas opuszczają się wirem, jakby na brzegu niebios leżąca prządka w białych palcach skręcała pionową oś ich lotu. Z nich tedy bierzmy przykład.
Ale przestroga
Najsamprzód powiem ci jedno. Winien jesteś uczciwość żywiołowi powietrza. Żadnych podstępów nie używaj ani chytrości żadnych. Był bowiem jeden, co przechytrzył i do morza wpadł. To dawno. Ale pamiętam drugiego, co z ogromnym latawcem na ściernisko wyszedł, wypłoszył go pod chmury, a sam za sznur ciągnąc, ową machinę to ku ziemi wiódł, to znów pozorną wolność jej dawał; a dręczył ją nieustannie owym sznurem konopnym. Aż go porwało i poniosło za San i za lasy siwe. Byli przy tym: kołodziej Filipczak i jeden, co w sądzie pisał – ale możesz mi bez ich świadectwa zawierzyć.
Lot
Wyjdź tedy na brzeg jaki albo na pagórek stromy, ale kiedy największy wiatr. Stań na górze, weźmij w garście poły bluzki rozpiętej i pozwól, niech cię podmuch z doliny idący dwakroć, a najlepiej trzykroć uderzy. Wtenczas możesz kłaść się na wiatr. Utrzyma cię, nie bój się. Odbij się, a polecisz, poszybujesz ku dolinie, straciwszy oddech i pamięć. Dopiero na dole zatrzymasz się, radośnie zmęczony. Może nawet pióro ptasie znajdziesz we włosach, nic nie wiadomo. Starsi, jak zwykle, nie uwierzą. Będą różne insynuacje czynić. Przebacz im, bo są jakby kapłon zazdroszczący gołębiom.
Inny lot
Przypomnij sobie, com już mówił o lotnym ziarnie klonu, i morał z tego wydobądź. Zresztą powiem ci. Trzeba pomału opadać. Ten lot jest łagodny i tym się różni od pierwszego. Obierz sobie, ale nie sam, jakie drzewo w ogrodzie stojące. Ma być pod nim miękka ziemia, najlepiej grzęda z sałatą albo ogórkami. Bo wtedy pulchna jak puch. Spluń w dłonie i dalej na drzewo! Kiedy już wstąpisz na gałąź, popróbuj nogą, czy mocna, trochę ją rozhuśtaj – a jak poczujesz, żeś na szczycie huśtu, oprzyj się na przepaści. Nawet rąk w bok nie rozczapierzaj, bo i po co? A jak już będziesz do ziemi się zbliżać, pamiętaj, abyś na palce lądował, a kolana przy tym ugiął. I zaraz do drzewa pędź, bo ten lot jest jak u dorosłych wiśniaku picie – jeden ma iść za drugim – inaczej nie zasmakujesz przestrzeni.
O wysokości gałęzi nie piszę. Nie masz bowiem liczby ni miary na śmiałość twoję. A kolega wierny niech z tobą lata, bo o zwichnienie kostki nietrudno. Wtedy pomoc się przygodzi. Dodam, iż możesz zamiast drzewa dach jakiej szopy wziąć, też dobre. Jak wiatr, to dłużej lecisz.
Kiedy i jak budować gniazdo?
Skoro już lotów popróbujesz i w ćwiczeniu onym dobrze się zaprawisz, radzęć, zamieszkaj na drzewie. Bo latanie ku temu służyło, abyś za ziemią tęsknić przestał, a owo chwiejne zawieszenie w nicości polubił.
Są lipy połową gałęzi zwieszone nad wodą. Tam upatrz konarów rozwidlenie, tam łozy gibkiej koliście nanieś, a sianem wymościć nie zapomnij. I zamieszkaj. A gdy nadejdzie koniec czerwca lub początek lipca, usłyszysz wielki szum. Otwórz drzewo, bo to są pszczoły i wszelka gawiedź błonkoskrzydła przybyła na miodobranie. Mruczenie syte będzie nad tobą i wokół ciebie, a jak głos matki zawoła cię na obiad – nie poznają syna. Tyle bowiem złocistej perchy, tyle gitar i mandolin niewidocznych przyniesiesz na sobie, niechcący a szczęśliwy.
Korzyść też mieć możesz. Do torby parcianej naskub lipowego kwiatu; przyda się na czas zimowy. Weźmie matka suchy bukiecik a wrzątkiem zaparzy i łyżkę miodu scukrzałego do wywaru wpuści. Za nic ci wtenczas mroźna krupa siekąca w szyby, za nic wiatru pod dachem gwizdanie. Tyś pan. Jeno o sikorach w on czas nie zapomnij. Siemienia konopnego zatop w łoju, a na żerdce po fasoli zawieś. Będą się ptaszęta wieszać, a jako błazenkowie główkami wiercić, to tu, to tam. A ogień z buczyny niech w izbie trzaska.
Inna powietrzna droga
Wyszukaj górę natknioną drzewami śmigłymi. Wybierz tam drzew kilkanaście, których korony drżącym srebrem zachodzą jedna na drugą. Mówię ci, nie masz radośniejszej swawoli jak z drzewa na drzewo przelatywać. Jeno pamiętaj, abyś w czasie lotu na boki oczami nie strzelał. Niech sobie żołna czerwoną głową miga, niech tam po ziemi kica królik dziki – nie zważaj na to. Oddychaj głęboko, ale bez pośpiechu. I jeno o to dbaj, abyś kierunku nie zmylił, a do gałęzi upatrzonej dotarł. Tak możesz latać, gdy sucho. Po deszczu kora elementem obcym dotkniona, nie tak już życzliwa twoim rękom. Gdyby nie głód, mógłbyś na ziemię nie wracać.
Pytanie i odpowiedź
A czyż nie lepiej skrzydła jakie uczynić, szyrokie a mocne, i na nich na wiatry wyjechać?
Przenigdy! To, proszę cię, drugim pozostaw – tym, co dumy i wiary młodzieńczej nie mają. Tym, co stronią od burz czerwcowych, malowanych bławatem błyskawic, tym, co w czas ulewy nago nie biegali, biorąc na barki snop deszczówki pachnącej metalami.
Krótki jest czas, powtarzam, w którym lotów próbować możesz, ale za to rozległe powietrza na grzbiet cię biorą i noszą nad murawami szumiącymi. Jeno tak, wierzaj mi, nauczysz się wielkości pragnąć.
A skoro zima osmuszy twe drzewa z liścia sutego, skoro śniegi zasują stoki, nad którymi przelatywałeś, pora, abyś powrócił do domu. Czekają na cię książki przyjazne. One to powiedzą ci, jak drążyć groty, pachnące korzeniami drzew i zimną miką, jak oswajać najdziksze trzmiele; w nich też przeczytasz, jak mieszać najdoskonalej siarkę, saletrę i węgiel.
A kiedyś, w któreś jutro, młodej braci przekażesz onę wysoką sztukę latania. Tako i ja czynię, i tak po mnie czynić będą. Póki dzieci i drzew na tym świecie.
Traktat czwarty
O smagłej swobodzie, jako ją spotkać można
Sprawać to trudna i nie masz w tym żadnej reguły; notować jeno trzeba, że miesiące maj, czerwiec i lipiec są ku temu najdogodniejsze. Choć nie brak ludzi, którzy twierdzą, że prędzej w jesieni, przy wrzosie napotkać ją możesz, oną smagłą swobodę.
Powiem ci, czytelniku, rzecz jedną, niczego nie skrywając. Jak i gdzie indziej, tak i tutaj cierpliwość a ufność wszystko mogą. A i o łagodności pamiętaj. Wybierz tedy dobry miesiąc maj. Wyjdź pod wieczór, kiedy chłopięta zbrojne w łozinowe palmy czekają pierwszego nalotu chrabąszczy. Wyjdź na drogi jak najbardziej rozstajne i patrz pod zachód, a oczu nie przysłaniaj. Po długiej chwili, ręczę ci, dojrzysz wozy, dojdzie cię dzwonków brzęk i psów ujadanie. A gdy nadjadą, rzuć im „Szczęść Boże!”. A majowi za dobry traf podziękuj.
O pracach ich
Wiele umieją. Kamień tłuc, kotły kować, na drumli przygrywać i niedźwiedzie rozumne wodzić. Wiedzą też, jak leciwym koniom przywrócić młodość minioną i spod siwej karą sierść wydobyć. Są między nimi złotary, co nad karpackimi potokami wisząc, nic, jeno piach sitami czeszą a czeszą, rozstawiwszy uprzednio straże, aby oko profana nie podpatrzyło miejsca i sposobu. Potem samorodny złoty śrut, zaszyty w wąskich z koźlej skóry woreczkach, sprzedają na Hungary i dalej, aż do Stambułu.
Ale najczęściej śród nich napotkasz czarowników. Uczenie uprawiają wróżbę. Niedowiarstwo dzisiejszego człeka jest bezprzykładne, tym więcej należy więc podziwiać wysiłek ich, nierzadko uwieńczony trafnym rezultatem. Autorowi niniejszego traktatu miło jest wyznać, iż od wczesnego dzieciństwa stosuje się pilnie do wróżby pewnej starej wysokiej Cyganki, którą matka poczęstowała talerzem aromatycznej zupy grzybowej. Przepowiednia ta przylega bowiem tak ściśle do historii dni i lat, że odstąpić od niej na krok równałoby się nieszczęściu.
Różne różności o nich
Zadziwiają rozlicznymi przymiotami, mężowie sprytem i szlachecką imaginacją, a niewiasty elokwencją i perswazją niezrównaną. Nigdyś w życiu nie widział, czytelniku, tylu złotych zębów naraz. Ani tylu fartuchów jasnojelenich i purpurowych, w pośrodku których głęboko, głęboko mieszka smoliste ciało Cyganki.
Albo to. Siedzi sobie ciemna ich młodzianka i warkocze splata, ale raz po raz smugę dymu znad ognia uszczknie i między włosy wplecie. Mówią, że którego chłopca taką kosą po twarzy smagnie, to amen; już z niego niewolnik, służka śniadej pani, a nie mężczyzna.
Ich natura
Dziwną jest. Może to i prawda, że dawnymi czasy kraj induski na wozach przemierzali, a potem skądś od Mare Nostrum ku nam, na zimny Septentrion przywędrowali.
Od dziada pradziada drób jest ich przednim pożywieniem. Łowcy z nich zagorzali, ale cóż, u ludzkości osiadłej zrozumienia nie znajdują. Nękani prawem, ustanowionym przez ludzi glebae adscripti, coraz rzadziej polują na terenach wsi. Nic też dziwnego, że jedynym zwierzem, na którego wyprawiają się zbrojnie, gromadą lub w pojedynkę, jest jeż. Oblepiony gliną daje się piec w popiele. Czekają, aż skorupa sama od gorącości rozpęknie, a wtenczas łatwo wyjmują z niej różowiutką, kształtu ogromnej pisanki wielkanocnej pieczeń.
O mowie ich niezwykłej
Ale już ze wszystkich dziwności najniezwyklejsza jest ich mowa. Naskarbili sobie różnych słów jeszcze za czasu onej induskiej ojczyzny – i dziś musiałbyś Litwina o pomoc prosić, takie to korzeniste, splątane a szumiące.
Cierpliwie pracował nad ich lingwą Ficowski nasz Jerzy, słynny cyganolog i wielokrotny doktor honoris causa klanów Kelderari i Lowari. I dziś, dzięki niemu, najmroczniejszy pargamin czytelnym się stał. Z jego też ksiąg uczonych biorę formułę zaklęcia, abyś, czytelniku, zadrżał, powtarzając ze mną:
„...Syr me som bango – nek man deweł mareł, pchagireł, szućkireł; te chacioła do momeli pre mro grobo. Te jaweł cudo kie trin dywes, kie trin ćchona, kie trin bersz”.
Co się wykłada: „...Jeśli jestem kłamcą – niech mnie Bóg bije, łamie, suszy; niech pali się ta świeca na moim grobie. Niech nastąpi cud w trzy dni, w trzy miesiące, w trzy lata”.
„Nek man deweł mareł, pchagireł, szućkireł”. Strach bierze i ciarki idą po plecach – tyle w tych słowach szatanów chlustających smołą.
Autor traktatu widział ich świętą górę w mieście, co je zową Granada
Miasto, choć w nim teraz Hiszpan panuje, co krzyże w miejsce półksiężyców poutwierdzał, jest perłą Arabistanu. Z Alhambry zbiega woda po marmurach łabędzich, a w ogrodach kalifów iskrzący się wodotrysk opada wolno, godzina po godzinie. Tu jeno podróżny czoło podnosi, a oczami wodzi. Ale życia tu nie masz.
Życie jest na Sacro Monte. Też góra nad miastem, a w niej do wschodu słońca mieszkają ludzie, niby brzegówki nadrążywszy grot. To są Gitanos, po naszemu Cyganie. Kobiety ich i córki tańczą, jakby wąż święty na ziemię zstąpił. W tej górze jest macica, skąd taniec jurny i rytm okrutny biorą swój winem zbryzgany początek. Ale to nie nasi Cyganie, po polsku nie rozumieją.
Zamknienie traktatu
Dawno to było, tak dawno, że jeno dzieci pamiętają tamte lata, albowiem postradały wówczas rodzicieli swoich. Dorośli już zapomnieli.
Zbrojni ludzie nie ludzie rzekli wtenczas, że zaczną nowe tysiąclecie, a tylko nowej krwi naczynili wokół siebie i pogorzeli nowej. Oni to zatrzymali tabory Cyganów, ograbiwszy je z dobytku wszelkiego, ze złota, srebra i mirry. Potem ich na pole pomoru wpędzili, gdzie pod strażą umierać musiał naród cygański. Tych, co nie upadli, a stali prosto, siłą obalano i palono ich ciała w piecach ogromnych.
Ale tego nie pamiętają już dorośli. Jeno dzieci pamiętają tamte lata, bowiem postradały wówczas rodzicieli swoich.
Ci, co uszli cało, powrócili na drogi, po których od stuleci toczą się ich wozy, abyśmy mogli wierzyć, że nie umarła ona smagła swoboda.
I to miej na pamięci, abyś dzieciom, kiedy ich czas majowy nadejdzie, rozstajne drogi wskazał.
De arte poeticaTraktat piąty i ostatni
Pomiędzy najprzedniejszymi dobrodziejstwy, które od Natury mieć możesz, obok zapachu odwilży i pogody w dniu rozdania świadectw – poezja, mówię ci, jest ze wszystkich najmilsza. Zawierz jej, a poprowadzi cię przez życie po matczynemu, tym bardziej jeśliś Polak.
Sto mil od brzegu żywot wiodąc, z jej kart usłyszysz hojne drzewo, co szumnym chłodem ojcowiznę twą miało.
Czytajcie tedy pilnie rozprawę niniejszą, przede wszystkim wy, rodziciele, bo ars poetica jest ars vitae, a wam Natura nauczanie pierwszej lekcji poruczyła.
Ważne części wyżej nazwanej sztuki
Wiedz jednakowoż o tym, iż praca ta niepospolitej wymaga uczoności, a i frasunku przy tym niemało. Wiele w niej części, ale z nocną i dzienną najpierw cię zapoznam.
O tej pierwszej
Noc jest gleba szczodra, z której wszystko, co dzienne, mądrze się wywodzi. Posłuchaj tylko. Przed jutrznią do boru wyjdziesz, a twardych borowików uzbierasz łatwo z pół kopy. Skąd one? Bo wczora ich tam nie było. Tego ci nikt nie powie.
Nocą najchętniej odlatuje ptastwo dzikie i spadać lubi pierwszy śnieg. Nie mówiąc już o miłowaniu. Ale o tym za wcześnie dzieciom nie opowiadaj, tyle że noc temu bardzo rada.
Miej tedy baczenie, aby dziecię twe nie lękało się mroku, a przeciwnie, ciemność lubiło. Przyuczaj je do tego, poczynając od szarówki. Jest to godzina, kiedy wysoka i siwa kobieta lnianym gałgankiem przecierać zaczyna szkiełko naftowej lampy. Najpewniejszy to znak. O takiej porze każ dziecku, niech idzie do drugiej izby po pudełko z guzikami. Jak przyniesie, daj mu, niech się nimi bawi, a osobno rogowe, osobno perłowe na stole układa.
Latem, kiedy matiola olbrzymieje, dosięgając nieomal brwi, bierz je za rękę i w ogród prowadź. Tam pasikoników rzępolenie, jakby synek lutniarza po warsztacie biegał, a to tu, to tam ojcowych instrumentów drobnym palcem dotykał. Zważ to również, abyś dziecięcych oczu ustawicznie przy dalekim firmamencie nie trzymał. Wskaż mu i tę noc najniższą, po której tuż nad głowami szybuje puchacz, bo z patrzenia onego wiele radości mieć będzie.
Jest też druga noc, gdy buty podkute chrupią gładką sannę. Niech wtenczas kolędnikom dziesięć groszy wyniesie, a jak ich niewielu, to po buchcie gorącej. Kiedy mu już na dziesiąty rok będzie szło, pozwól, niech z drugimi, w śnieg sypiący, gromadą kolędy śpiewać idzie – bo tylko wtedy, tylko wtedy, mówię ci, można uwierzyć, że Bóg się rodzi, a moc truchleje.
Do snów mu się nie wtrącaj i z rana o nic nie wypytuj. Bo późne dzieciństwo i wczesna młodość, jak jaskier, z ciemnych grzęzawisk nocy wychylają się złotym uśmiechem.
Część wtóra, to jest dzienna
Tutaj naucz go dnia, bo świętszy jest od pacierza. Ale niech nocy miłować nie przestaje; starczy mu dla obojga radości.
Kiedy to czynić? Najlepiej z rana, jak się przebudzi. Daj mu wtedy gruszkę pucułowatą, co upadła nocą, a przy pierwszym przymrozku szybkę lodu z kałuży wyjmij, a w rączki mu podaj. Rozkruszy mu się to po sowizdrzalsku na krocie lusterek, a wesoło topnieć i kapać będzie.
Można i królika maluchnego na chwilę od macierzy odłączyć i do rąk dziecięciu podać – ale to łatwe, gdy pod miastem albo gdzie na wsi mieszkasz.
Zbudź tedy dziecię swe parę razy wedle rady mojej, a zobaczysz, polubi dzień i wszystko, co w nim jest: źrebaka chrupiącego biały cukier, stare-jare jodły, a i nabożeństwa majowe, pełne gór i dolin zielonych, pogańskie.
O podróżach a wyprawach dalekich
Wielu już autorów przede mną o ich ważności pisywało, wysławiając pożytki stąd płynące dla ciała i dla duszy. Tylko że w dziełach tych jedynie o dorosłych podróżnikach mowa, a stan dzieciński, najbardziej ze wszystkich przedsiębiorczy i wędrowny, całkowicie pominięty został.
Chce tedy autor niniejszych traktatów zapoczątkować ogromną kronikę wędrówek i pielgrzymowania drobiazgu dziecięcego, który po stanie szlacheckim czupurność a narodową fantazję przejął i obiedwie chlubnie kultywuje.
A ty, miłościwy piastunie, najmłodszym adeptom dzieła moje czytaj, aby z myślą o nich w krzepki sen wstępowali.
Wyprawa po owoc borów naszych
Trzeba dużej rzeki. I żeby pienistymi zakrętami góry podmywała. Inaczej szedłbyś do boru ubogo i bez przygód. A droga ma być najeżona niebezpiecznościami i trwóg czyhających pełna. Dlatego też dobrać sobie musisz dzielnych kompanionów.
Zalecam ci czas babiego lata, a to dla wielu przyczyn. Primo, wód najmniej po dnie rzeki w on czas ciecze, bo wszystkie mądra Natura jakby w komorze zawarła, aby gdy przyjdzie listopad, przepadzistymi dżdżami skąpać zapieczoną ziemię. Secundo, w boru, co miało dojrzeć, już dojrzało. Dąb zrzuca żołądź płową, buk bukiew rumianą, a od źrałego liścia lwio i aż lamparcio.
Wyjdźcie tedy w sześciu, a żeby dobry przywódca był, taki, co ścieżki zna i po ciemku. O woreczkach parcianych, bliźniaczych, jednym sznurkiem zaciąganych, pamiętaj. Tam przylipkę chleba weźmiesz, nazad zaś bukwi a ziarek jałowcowych przyniesiesz.
Dobrze jest wyjść po obiedzie. Iść prosto na las, aż wam rzeka zawalidrogą na ścieżce się położy i pochód animuszu pełen zatrzyma. Niech wtenczas przywódca wasz płaski kamyk po rzece ciśnie, a w ten sposób przeprawy kierunek wyznaczy. Potem, buty zzuwszy, niech w bród wejdzie i kijem jakim bez ustanku przed sobą o dno uderza – a wy za nim. Prawą rękę daj w tył towarzyszowi, lewą zaś drugiemu, co przed tobą, bo samotnego nurt mógłby powalić. Bród brodem, ale woda już chłodna.
Jakiego boru szukać
Wybierz taki, gdzie wielka rozmaitość drzew a krzewów. Niech dąbrowa na las bukowy zachodzi, też kalin i trześni dzikich niech tam nie zabraknie. Jak wejdziesz między drzewa, przeżegnaj się cichaczem, bo w gąszczu wszystko przydarzyć się może.
Jeden mleczarz znajomy po dziś dzień bliznę nosi, tak go srogi dzik pobódł, gdy po świętym Andrzeju do miasta z bańką szedł. Miej tedy na wszystko czujne baczenie, bo kto wie, czy kiedyś nie spiszesz jakiejś rozprawy na pożytek braci twych, o asfalt parzących bose stopy słowieńskie.
To także miej na pamięci, abyś nóg od ziemi nie odrywał, szumiał nimi, po sypkim listowiu brodząc – bowiem nie masz milszego znużenia. A kiedy kroku zwolnisz, aby odetchnąć, aby na ściółce leśnej lec, nie odróżnisz, co ty, a bór pustoszejący.
I jeszcze jedno ci powiem. Polubisz tę ziemię stygnącą ku zimie i czas ów, kiedy się pora z porą listem płowym a śniegiem zaręcza. Tak jak młodzi pierścieniem, w którym szmaragd.
Pożytek jaki
Są tacy, którzy zawsze o pożytek pytać będą. Dla nich gotową miej odpowiedź. Potrząśnij sakwami, w których bukiew i żołądź zachrzęści; a matuli warzącej wieczerzę na blachę jałowcowych kulek sypnij. Napachnisz kuchnię całą, jakby to nieszpór był u Franciszkanów.
A kiedyś, gdy w mieście dalekim przyjdzie ci w pamięć na larum uderzyć, wierzaj mi – stawi się wiernie wszystek bór. Oprzesz się oń i tysiąc miast betonowych pędzących na ciebie powstrzymasz. Taka jest moc tamtej ziemi.
Traktatu niniejszego i księgi zamknienie
A gdzież jest ona ars poetica, której szczęśliwe zgłębianie zalecałeś mi? – zapytasz, bracie mój młody.
W ksiąg tych pięciorgu daję ci wiedzy onej zarys, żmudnie rok po roku zdobywanej, a dotychczas niezdobytej. Po swojemu poczynaj. Inszy będzie bowiem świat narodzin i twego dzieciństwa. Jeno firmamentu mądre obroty i ziemi w coraz to innej wiośnie kąpiel po wsze czasy te same zostaną.
Łagodnym zamysłem pochylaj się nad rzeczą. Śledź jej żywot, od ziaren żwiru zaczynając, a na jodłach puszczańskich – co Karpatami z południa na północ kołyszą – kończąc.
Ufaj mi, tak czyniąc, doczekasz dnia, w którym zapragniesz mowy. Jedynej, bo twojej.
Weźmiesz tedy arkusz, a rozwinąwszy go na stole trześniowym, napiszesz u góry: „Narciarz”. Potem powoli oną kartę ku sobie pochyl. Jarkim śniegiem w dół zaszumi, szronistym prądem cię obryzga, telemarkiem skibę wysoką wzniesie i pióro twe zadziwione zimą przywali, o d d e c h e m g ó r s k i m p u l s u j ą c e s ł o w o.
FINIS
Matuga idziePrzygody
Maniusiowi Pankowskiemu,autorowi lirycznych wierszy,poświęcam
Do Czytelnika
W imię Nocy i Mowy! Z Nocy i Mowy. Taki jest mój rodowód. Chodziłem brzegami pól i lasów, chodziłem brzegiem rzeki, ucząc się zwalniania kroku – a wszystko po to, aby dziś rękę raptowną wbić pod wodę i wydrzeć na światło, i wznieść nad głowę jelca sypiącego mlekiem ciemności.
W imię Nocy i Mowy, połączonych czerwonym przesmykiem milczenia. Patetycznie i zarozumiale witam cię, Czytelniku.
Był sad. Nie szkodzi. Nie będzie sadu. A wszystko przepasane jakby wstęgą... Nie przepasane. Przerżnięte brzytwą, równo i aż do kości. „...Podaj no, Józiu, piwa. Która to?...
– Siódma buteleczka, panie radco. Służę piorunem.
– Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci...”
A wszystko przepasane jakby wstęgą. Siedzą przepasani i piszą. Ci poniżej trzydziestki szurają nogami. To rzecz arcyważna. To bunt przeciw starszemu pokoleniu. A za nimi znowu stół. A za tym stołem też siedzą i piszą. I dopiero-ci przepasani. To klasycy. Naród czci ich i ksiąg ich dotyka z uszanowaniem. Módlmy się za nich.
A wokół stołów tych narodowych Woźny wąsaty chadza i coraz to wiadra pisarzom nachyli. A w onym wiadrze co tak chlupoce? W onym wiadrze nalewka chlupoce. A z czego tę nalewkę uczyniono? A ze stokroci naszych-ci zalanych letnią lemoniadą. Ciągną-ci pisarze ów inkaust pióry wiecznymi. Siorbają go z namaszczeniem, aże bulgoty idą po literaturze!
I spod tych piórów ciągną się słodziuchne a gładziuchne książeczki – a wiosenka w reformach po kolana, a przyheblowane, a bez jednego sęka, bez gwoździa, bez drzazgi. Żeby z kolejki nie wypaść przed kinem, co mu Panteon. Żeby nie być jak te chuligany, co nasermater mówią i gwiżdżą, z boku stojąc, a potem: rrrrum! i bez kolejki w kinie. A przed tym kinem, co o nim mówię, stoi siwiuteńki a z czyrwoniuchnym noskiem Mikołaj z... i te bileciki przedziro, nic tylko przedziro a wpuszczo furt i cięgiem tych ogonkowiczów cierpliwych...
A za pisarzami, jak ta ściana niewzruszona, krytycy stoją. A ręce u nich długie, że strach. I mach! sięgają nimi przed się. I chap! wydzierają ciepluchne jeszcze kluseczki z makiem. Z maku ryż. Mak lepszy. Czym cieplejszy, tym lepszy. Niech żyje mak. Po nim czka-sie, po nim śpi-sie. Nasz-ci to mak. A mów mi wuju. A dyć to nasz mak narodowy. I ciągnie sie przez wieki to lepszy wróbel w garści a mów mi wuju pasła kasieńka wołki swe za-wo-dom.
A ziemia tam jedyna, tylko od świata lodami a borami odgrodzona. Oj, tam-ci kacykiem być, a jeszcze lepiej anty-kacykiem.
Widzę go, kuca anty-kacyk na środku tamtej ziemi, jedynej a bosej – a buciki ma jesce zagranicne – i w primus pompuje: a szuit!, a szuit!
– A czego tam tak pompujecie, dziadku mój?
– A, mój młodziku – peda on – ja noc absurdu rozjaśniam. Irracjonalną noc rozświetlam, co naszej młodzieży mistycznymi ciemnościami zagraża. Jeszcze trochę, a – panie tego – nie dziś, to jutro – kultura dla wszystkich – cztery nogi w kupie – powszechne głosowanie, więc demokracja.
A mów mi wuju. Och, mów mi wuju, bez przerwy i coraz senniej!
– A wy, dziadulu – pytam go – jakeście jeszcze młodzi byli – toście z absurdem nic? nie tego? – Pokraśniał dziadulo, a okulary przecierać niepotrzebnie jął i tak peda:
– Panie-dzieju, a juści, że absurdem z kolegąśmy się zajmowali, ale było to sensowne pisanie absurdów, żeby w ludzie – co do gazet w dyrdy leci – podejrzliwość a krytycyzm obudzić... – I znowu do pompowania sie zabiera. A szuit!, a szuit!
A mocniej, dziadulu! A duj w tę maszynkę. A walcz ty, pszczółko pracowita. A niech ci Duch Racjonalizmu co roku przez szparkę w grobie Rocznik Statystyczny wrzuci – ale teraz pod stół, ty okruszko z piernika, społecznie pożyteczna, ty mów mi wuju, a nie ustawaj.
Co mnie obchodzi burak cukrowy? Co mnie obchodzi klasowy smutek późnopańszczyźnianego żurawia? Co pan mówi? Że bluźnię? Że Europa to nasz zagon ojczysty? I że jak długo nie poznam Praw rządzących Prawami, jak długo nie przeniknę Prawideł, nie roztrząsnę Prawidłowości – to co? To ręczy mi pan, że co? Że chłopiec od introligatora pańskie nowele rozumie? Bidny pan. Nie? Co pan mówi? Bogaty pan? Boże mój, tym lepiej dla pana. Do widzenia. A tak się żegnają nie... Ach, lepiej już mów mi wuju, po prostu i bez jąkania.
Bo co mnie obchodzą owe ponadnarodowe, a kontynentalne, owe a spotkajmy się nad Lemanem, owe wszystkie ę ą przy kawuni, że proletariat i filozofia, że filozofia i produkcja. I że już – ach, mów mi wuju i rozumuj, rozumuj ma-te-ma-tycznie.
A ja jestem Mowa. Jestem węgorz uciekający z oschłego Nieba Praw rządzonych Prawami. Jestem uciekinier od Panprawidłowości. Jestem ciemnozielony burdel, w który spadają, płonąc, dziewczynki ubrane do pierwszej komunii. Ach, siarki, siarki! Niechaj młodzież szkolna pali siarkę przed ołtarzem swego Patrona. Ach, smoły! Smoły woniejącej jak zdrowie. Niech młodzi umyją nią ściany, na których wiszą świętości.
Z siarki lubej, której już we mnie żaden papież nie ugasi, ze smoły, którą bryzgają moje sosnowe rzeczowniki, wiążę mowę. Nie. MOWĘ! I wzniósłszy ją wysoko, źródłem ją ryję w tę ziemię, bosą a wódą zalaną, a przedmurzem obwiedzioną święcie. Od tego źródła ruszą potoki i żreć będą ziemię. O erozjo! Erozjo, rodzona w samotności!
A ci, którym ta mowa za ostra, za graniasta i nazbyt plebejska: niechaj wąchają wianecki ruciane, a tę dzięcielinę, co panieńskim rumieńcem pała i napałać się nie może.
Won, pod strzechę! Na wieczne spanie w betach letniuchy uhaczkowanej ze słów grzecznych a popstrzonych równo gówienkami much soplicowskich.
A nam, Przygoda! Nam uczta na słońcu osadzonym na płask na Synaju. Nam pańskoplebejski chód w stronę brzucha macierzystej Nocy. Nam wieczna w polszczyźnie rozróba!
Kartoflania
Jak cudowne nie byłoby niebo, pełne gwiazd wyrzezanych w kruchym świetle – zawsze jednak wisiało ono nad Kartoflanią. Takie bowiem miano nosił kraj Matugi od długich i sławnych stuleci.
Jakie przeszumne i arcypieniste nie spływałyby po tej ziemi rzeki czy potoki – co chwila po ptasiemu próbujące skrzydeł – zawsze i niezmiennie nosiła je Kartoflania.
I Władziu Matuga, poszukując niecierpliwie cudu najcudowniejszego, nawet nie wiedział, że urodził się i zamieszkiwał najcudowniejszą z ziem, wielką i kartoflami żyjącą.
Pomimo że nauki w szkole królewskiej dobiegały końca, pomimo iż zęby z mlecznych stwardniały w prawdziwe, pomimo że i te ostatnie łyskały tam i sam plombą srebrną – pomimo to Matuga nie posiadał wówczas wystarczającej dojrzałości, aby móc pojąć kartoflaność wieczną i niezgłębioną swej ziemi.
Wiele było w tym winy pedagogów, co w prohibitach wszystkie księgi o kartoflu traktujące pozamykali, wiele też i jego, Matugowej, winy, że nie potrafił się zadumać nad rzeczą kartoflaną, samą w sobie. Nie wiedział Matuga poświstujący:
On nie powróci już,
Nie czekaj ani dnia.
On nie powróci już,
Choć miłość twoja trwa...
Wzgardzona i szalona,
Choć miłość twoja kona,
Otwieraj swe ramiona,
Tra-la, la-la, la-la-la,
Tym wszystkim, którzy chcą...
nie wiedział, że wystarczy wstąpić na drabinkę w szkolnej bibliotece i sięgnąć ręką w róg, tam gdzie stały foliały w pergamin oprawne, nie wiedział, że wystarczy wyjąć najgrubszy spośród nich, ochędożyć go połą mundurka i, nie złażąc z drabiny, zacząć czytać: „O Cudownym Obdarowaniu Ziemie Naszey Kartofflem, Czyli O Nieustającym Opiekuństwie Niebios a Przede Wszystkim Orędowniczki Naszey, Spisano Wedle Głosów Dochodzących z Góry Przez Justyna Z Mrzygłoda, W Oficynie Franciszka Patały, Roku Pańskiego Tegoatego...”.
Czegóż tam nie mógłby się Matuga doczytać. Traktat był bowiem obficie przetkany złotymi z pism Ojców cytatami. Zawierał też wieść, która zawsze i po wsze czasy raduje i radować będzie serca kartoflańskiego narodu, wieść mówiącą o tym, że:
„Kiedy już dobroć Boża a nieskończona nie mogła dłużej ostrzegać ziemian, aby zaprzestali życia w grzechu a grzeszenia nieustannego, zaczął tedy Ojciec nasz Najlepszy strącać dziatki swe nieposłuszne i za nic se mające Jego święte przestrogi w piekło a w czyściec, w ogień, co do pasa ledwie sięgając, nie spala grzesznika, ale go podsmaża i aż po jajca rumieni, by to cielę na rożnie.
Wielka i zasłużona była radość między Sprawiedliwymi, którzy widząc spadających w ogień smolisty grzeszników, tak śpiewali:
O, biczujmy się, ludzie mili,
O, krzyżem się po ziemie tarzajmy.
Bychmy na niebo zasłużyli...
Amen...
Ale Matka Boża i Piastunka Nieszczęsnych budziła się nocą. Do uszu Jej Panieńskich a drobnych jak ziarenka dolatywały skargi onych potępieńców a potępienic. I jednego razu, a trzeba dodać, że dość już miała tego budzenia się pośród nocy – jednego razu tak mówi do Boga Ojca:
– Panie mój, ja do nich pójdę – bo straszne męki muszą tam znosić – a ulżę im trochę widokiem mym... a jak pozwoleństwo Twę otrzymam, to im czego, a nie dużo, w zawiniątku zaniosę. Bo to, jak by nie było, nasi, tutejsi grzesznicy.
Kiwnął mądrze Pan głową swoją i rzekł:
– No, dobrze...
I poszła Matka Boża. I po jarach a grottach wnijścia cierpliwie szukała. Szukała dopóty, dopóki nie odkryła. A jak odkryła, weszła w nie i kurytarzami jak Labyrinthus poplątanymi (aby grzesznicy przed odcierpieniem kary na świat umknąć nie mogli) po siedmiu niedzielach szukania a dopytywania u skał i u ciemności – dotarła dnia jednego do drzwi Czyśca.
Zapukała, a jak drzwi Jej otworzyli, aże buchnęło żarem. I ujrzała Matka Boża pole okrutnie dalekie – a końca mu nie było widać – a na nim niskie ognie, a nad tymi ogniami kotły a rożny. Małe dla dziatek nieposłusznych, a duże dla żon nierządnych. I zapłakała.
A na to strażnik tego miejsca rzekł:
– Kto wy? Pewnieście z ziemie przysłani.
A drugiego strażnika trąca i tak doń mówi:
– Oj, my biedni. Taż to święta osoba być musi, patrz – ani żar się jej nie ima, ani strach ją zbiera, a jeszcze ma wilgoć na łzy rzęsiste.
I upadli a pokłon oddali trzykrotny. A grzesznicy coś zmiarkowali, bo się w kotłach wiercą i pociesznie – by te dzieciuchy z kolebek – wychylają, a pokrzykują, a coś skomlą...
Wtenczas Matuchna Boża zawiniątko swe małe rozsupływać zaczyna, supeł po supełku, aże z lnianej chustki siedem kartofli się wytulało na ziemię.
Boże mój, jaki się krzyk podniósł znad rożnów:
– Kartofle! – wołali. – Zupy nam ugotować! Upiec, a solą posypać! – A równo rozdzielić, ciężkim po całym, lżejszym po ćwierci!
A na to strażnik czerpnął smoły gorącej filiżanką, a jednemu, co najgłośniej się domagał, chlust! w rozwartą paję. – A stulże ją, kiedy Jasna Gościni u nas.
Uciszyło się po trosze, Matuchna kartofle pozbierała i duma, i duma, i wydumała. Patrzy miłosiernie po grzesznikach, a łzę roni. Aż wargi swe, jak róży chrześcijańskiej płatki, rozchyla i tak rzecze:
– Ta ja wam placków kartoflanych nasmaże, biedniuchy wy moje!
I jedli dnia tego (a Zwiastowanie było) grzesznicy placki kartoflane, własnoręcznie tarte palcami Dziewicy. A kto by o tym powątpiewać śmiał, ogień mu, i to nie czyśćcowy, ale piekielny i wieczny...”.
Mógłby był potem Matuga tomisko na miejsce wsunąć, a chyłkiem się z drabinki spuścić, i jeszcze bardziej chyłkiem z biblioteki wysunąć – ale on wolał sobie na poręczy siadać i podśpiewywać:
Zranione serce,
zdeptane w tłumie,
o poniewierce zapomnieć umie.
Ja tylko czekam
i kocham choć z daleka,
bo wiem, że przyjdzie czas,
gdy miłość znów połączy nas...
Nie ciekawiły go też inne książki, ani kupfersztychy, na których rylec Olendra Maluchnego Jezusa wyobraził, co w swych rączkach świętych nie kanarka trzyma, ani nie szczygła nawet i nie ogórek, ale kartofel, podłużny i pokaźny, tylko co z piaszczystego zagonu skromną motyką oracza dobyty.
Prawdziwej mądrości trzebażże ksiąg? Nie wystarczyli gar polewany dymiący świeżo co odcedzonymi kartoflami?
Gdzie tam Matudze było do mądrości. Nic, jeno chichy a chachy mu w głowie, a na piasku smalić skórę pod słońcem, a na głębinie się pluskać – nawet w niedzielę.
A tu trzeba było wziąć do ręki kartofel ugotowany, a rozkruszyć na kilkoro i jeden okruch sikorom, drugi chłopom, trzeci Żydom, a czwarty sobie do ust włożyć.
A on, jeśli brał do rąk jaką księgę, to tylko tę, co mu ją synal chorążego pożyczał. Brał ją do ręki, wziął ją do ręki. Siadł na progu i zaczął czytać. I tam, w mądrej księdze, i tu wokół niego latały pierwsze muchy, ufne i niebojne. Czytał. Boże, jakie to cudne! Spojrzał na świat. Bzy kwitły ciężkie, że aż cycate. Spojrzał w niebo, westchnął i zasnął.
A kiedy sen nabrał lotu i siły, ujrzał ziemię równinną, a na niej stojący dumnie ogromny kartofel. Orzeł królewski powolnym łopotem opuścił się nań i zastygł, hieratyczny.