Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści - Marian Pankowski - ebook + książka

Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści ebook

Pankowski Marian

0,0

Opis

„Z Nocy i Mowy. Taki jest mój rodowód” – deklarował Marian Pankowski w swojej pierwszej powieści. Jego twórczość wyrasta z kreacyjnego żywiołu języka, który pozwala się przyjrzeć ciemnym sferom doświadczenia i oddać cielesny wymiar świata. Jest to autor na wskroś oryginalny, bezkompromisowy. Wyróżnia się olśniewającą frazą, a zarazem prowadzi wysublimowaną grę z tradycją literacką: od Reja i Kochanowskiego, przez romantyków, po Leśmiana i Gombrowicza.

Utwory składające się na niniejszy wybór – Smagła swoboda (1955), Matuga idzie (1959) oraz Granatowy Goździk (1972) – są świadectwem dojrzałości i maestrii pisarza, a także zapowiedzią jego dalszych przygód w prozie. To również swego rodzaju nieformalna „trylogia rodzinna”, którą wyznaczają dedykacje dla matki, brata oraz młodszego siebie – „Maniusia, autora lirycznych wierszy”. Pankowski wskazuje w niej źródła mowy własnej: sanockiej, arcypolskiej, światowej.

O autorze:

Marian Pankowski (1919–2009) – prozaik, dramatopisarz, poeta, historyk literatury, tłumacz. Od 1938 roku studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, jednak musiał przerwać naukę z powodu wybuchu wojny. W latach 1942–1945 był więźniem obozów koncentracyjnych Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. Po wojnie osiadł w Belgii, gdzie ukończył studia i pracował jako wykładowca współczesnej literatury polskiej oraz lektor języka polskiego na Université Libre de Bruxelles. Poza utworami zawartymi w niniejszej edycji wydał m.in. Rudolfa (1980), Pątników z Macierzyzny (1985), Z Auszwicu do Belsen (2000), W stronę miłości (2001), Bal wdów i wdowców (2006), Niewolę i dolę Adama Poremby (2009). Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2001, 2002); za Ostatni zlot aniołów otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia (2008).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Se­ria Z Kraju i ze Świata
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Pa­weł Szro­niak
Ko­rekta: Anna Gą­dek, Inez Kro­pi­dło
Re­dak­cja tech­niczna: Da­rek Foks
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Woj­tek Ja­ni­kow­ski na pod­sta­wie kon­cep­cji Prze­mka Dę­bow­skiego
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: Bun Fi­ght, Cam­bridge 1923 Photo by Fox Pho­tos / Hul­ton Ar­chive / Getty Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie: ma­nu­fak­tura
Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­nego: eLi­tera s.c.
Co­py­ri­ght © The Es­tate of Ma­rian Pan­kow­ski
Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich, 2022
Po­sło­wie: Co­py­ri­ght © by Ma­rian Bie­lecki
Nie­upo­waż­nione po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sty­wa­nie utworu sta­nowi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich.
Wy­da­nie pierw­sze elek­tro­niczne
Wro­cław 2023
ISBN 978-83-66257-46-7
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego w ra­mach pro­jektu Ka­non Pol­ski
Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich
Wy­daw­nic­two Osso­li­neum
ul. Szew­ska 37
50-139 Wro­cław
wy­daw­nic­two@osso­li­neum.pl
www.wy­daw­nic­two.osso­li­neum.pl

Sma­gła swo­boda

.

Matce po­świę­cam

Trak­tat pierw­szy

O wy­kra­da­niu owo­ców

Kto chce wy­kra­dać owoce, musi wpierw po­siąść dwie rze­czy: stronę ro­dzinną i dzie­ciń­stwo. Po­tem do­piero bę­dzie mógł po­my­śleć o pra­wi­dłach sztuki, su­ro­wych i wy­ma­ga­ją­cych nie­zli­czo­nych stu­diów z dzie­dziny ogrod­nic­twa i psy­cho­lo­gii. Pierwsi teo­re­tycy da­wali się uwieść po­zo­rom (na przy­kład chrup­ko­ści pa­pie­ró­wek) i adept za­miast for­muł i po­rad znaj­do­wał tek­sty bę­dące ra­czej do­ku­men­tem ich upodo­bań he­do­ni­stycz­nych ani­żeli uczoną summą sztuki wy­kra­da­nia sma­ko­wi­tych fruk­tów.

W na­ro­dzie na­szym wiele jest do od­ro­bie­nia, wiele wie­ko­wych uprze­dzeń na­le­ża­łoby roz­pró­szyć; to­też nie dzi­wota, iż więk­szość po­zy­cji, z któ­rych ko­rzy­stam w ni­niej­szym trak­ta­cie, po­cho­dzi z li­te­ra­tury ob­cej, przede wszyst­kim pro­wan­sal­skiej i wło­skiej. Akta Sądu Grodz­kiego w Sa­noku wspo­mi­nają je­dy­nie o zwy­kłych zło­dzie­jach owo­ców, pu­sto­szą­cych sady bez ja­kie­go­kol­wiek względu na strój i zdro­wie drzewa, po to, aby ran­kiem sprze­dać po­kąt­nej po­wi­dlarni parę wo­rów po­si­nia­czo­nego owocu.

Do pracy mej, pierw­szej u nas, wiele za­czerp­ną­łem z tra­dy­cji. Walną po­mocą było mi wła­sne do­świad­cze­nie, jak rów­nież wspo­mnie­nia gło­śnych w Sa­noc­kiem sa­dow­ni­ków[1*].

Od­daję tedy tę roz­prawę moją w ręce Braci Po­la­ków, aby dro­biazg dzie­cięcy w sztukę ową ini­cjo­wali, a Boże broń, nie kar­cili. Bo nie tylko chle­bem czło­wiek żyje, ale i pra­gnie­niem. A pra­gnie­nie rze­czy wzbro­nio­nych góry prze­nosi.

Co to jest sad?

Sad, u nas nie­dbale i ogro­dem prze­zy­wany, jest to miej­sce ogro­dzone pło­tem lub, co go­rzej, mu­rem. Płoty wy­glą­dają róż­nie, ale do naj­czę­ściej spo­ty­ka­nych na­leżą: drew­niany i z drutu kol­cza­stego. W obu wy­pad­kach otwie­ra­nie wej­ścia jest igraszką. De­ska po­zwala się uchy­lać nie­zgo­rzej od ko­tary, a od­gięte w dół i w górę druty wprost za­pra­szają del­to­idal­nym prze­ła­zem. Trud­niej­sza sprawa z mu­rem, tym bar­dziej gdy góra na­szpi­ko­wana jest okrut­nie tłu­czo­nym szkłem. Do roku 1939 uży­wano w tym celu fla­szek z piwa[2*].

Zda­rzały się, choć ra­czej rzadko, sady otwarte na pola. Dojść tam­tędy można było bez trudu, ale tylko przed żni­wami. Nie trzeba bo­wiem tłu­ma­czyć, iż na go­łym ścier­ni­sku i ku­ro­pa­twie trudno przy­paść do ziemi.

Wnę­trze sadu

Są tam naj­sam­przód drzewa stare, co dwa lata trzesz­czące od py­za­tych ja­błek i ad­wen­to­wo­fioł­ko­wych wę­gie­rek. Jest tam wi­śnia, ale bli­sko okien, by ła­twiej było pło­szyć raj­cu­jące na owocu kawki. Po ko­lana w ziem­nia­czy­sku stoją gru­sze, jedna no­sząca hoj­nie sypki, ka­nar­kowo wo­sko­wany owoc, druga zaś, jak mu­rarz za­prawą, tak ona ci­ska o zie­mię klap­sami.

Oprócz drzew ro­słych, zna­ją­cych oby­czaj pór roku, sa­dow­nik ma jesz­cze inne. Wio­sną za­tknął w grunt dwie, trzy chude i sę­kate tyczki, z któ­rych (choć z ma­łym opóź­nie­niem) roz­krę­cają się duże, duże li­ście, a po­tem wy­wija się kilka bla­do­ma­li­no­wych kwia­tów. Szczepy te są oczkiem w gło­wie sa­dow­nika, i je­śli fa­wor sło­necz­nych nie­bios po­zwoli doj­rzeć pierw­szej pa­rze ja­błek, drzewko, wspie­rane i ho­łu­bione, zna przy­wi­leje mło­dej matki, a owoce omija los po­spo­lity. Pysz­nią się swym pierw­szeń­stwem z brzegu dę­bo­wego kre­densu i do­piero gdy na­dej­dzie Boże Na­ro­dze­nie, sma­gła ręka ojca po­to­czy je po ob­ru­sie w stronę wzru­szo­nych dzieci.

Nie od rze­czy by­łoby wspo­mnieć o agre­ście i po­rzecz­kach, nie po­mi­ja­jąc tru­ska­wek ni chrup­kiej ka­la­repki, ale roz­prawa na­sza zbo­czy­łaby z wy­tknię­tej drogi i za­cząw­szy pi­sać o wy­kra­da­niu owo­ców, skoń­czy­li­by­śmy na wo­dzie so­do­wej z ma­li­no­wym so­kiem, którą tak bar­dzo lu­bią Po­lacy w czas ka­ni­kuły.

Kiedy i w ilu wy­cho­dzić po owoc?

We­rgi­lego „Ibat [...]ta­ci­tae per amica si­len­tia lu­nae...”, jedna z rzad­kich wzmia­nek o wy­pra­wach po owoc, ja­kie nam prze­ka­zała po­ezja ła­ciń­ska, za­wiera wy­czer­pu­jącą od­po­wiedź. Do­my­ślamy się wpraw­dzie, iż We­rgi­lemu cho­dziło o złote gra­naty, po­pę­kane krwawo od nad­miaru lata; nie­mniej w cy­ta­cie owym, jak w so­czewce, ze­brało się do­świad­cze­nie ape­niń­skiego pół­ostrowu. A więc nocą. Nocą, kiedy gacki do­pa­dają cięż­kich wrze­cio­no­wa­tych ciem, za­la­nych do nie­przy­tom­no­ści wódką pa­loną z re­zedy. Kiedy psze­nica trzesz­czy od su­cho­ści, a tam i sam ko­metą wy­bu­cha kłos.

Iść trzeba we dwóch, we trzech, nie gro­madą. Ale ni­gdy sa­memu. Bo trzeba mieć ko­goś ze sobą, aby ciem­ność otwo­rzona przez idą­cego na czele nie za­my­kała się na­tych­miast, by nie wa­liła się na plecy cho­cho­łem stra­chu. Nie masz pięk­niej­szej gry. Gdzieś drzwi za­my­kane, gdzie in­dziej okno ga­snące. Ci­cho, i wy­star­czy wznieść rękę, aby móc w pal­cach ro­ze­trzeć noc, jak aro­ma­tyczną ga­łąź je­dliny.

Za przy­kład we­zmę kla­syczny ze­spół zło­żony z trzech[3*]. Sprawę pło­tów po­ru­sza­łem już był uprzed­nio, tu do­dam tylko, iż za­sad­ni­czo je­den z mi­ło­śni­ków noc­nego owocu za­trzy­muje się u wej­ścia uczy­nio­nego w ogro­dze­niu. Pi­szę: z a s a d n i c z o, gdyż w miarę wzra­sta­nia bez­pie­czeń­stwa i on może do­łą­czyć do dwu braci pra­cu­ją­cych we­wnątrz. Jed­na­ko­woż z po­czątku po­wi­nien czu­wać u wnij­ścia, ba­cząc na przy­kład, aby kroki za­sły­szane na mostku nie przy­bli­żyły się zbyt­nio i aby w ra­zie uka­za­nia się księ­życa miał kto od­gwiz­dać od­wrót.

Pro­fil psy­chiczno-mo­ralny przed­się­wzię­cia

Sama praca daje ra­do­ści nie­prze­li­czone. Po­sta­ram się na­zwać je po ko­lei, do­szli­śmy bo­wiem do miej­sca, gdzie każde nie­omal słowo stresz­cza ja­kiś ważki frag­ment opi­sy­wa­nego do­świad­cze­nia. Pierw­szą więc roz­ko­szą jest  n i e p o k ó j. Obawa, że coś się sta­nie. Że dom za­bły­śnie sied­mioma oknami, jak w dzień ślubu Zosi, a płot na­jeży się na­gle dru­tem kol­cza­stym. Że w chwili gdy nogi mi­ło­śnika owocu ode­pchną zie­mię, wstę­pu­jąc po scho­dach wiel­błą­dzio przy­chyl­nej ja­błoni, pod­bie­gnie On, sa­dow­nik – i że nie po­zo­sta­nie wów­czas nic in­nego, jak tylko wstę­po­wać wciąż wy­żej i wy­żej...

Nie za­po­mi­najmy o tym, że wy­prawa do­tych­cza­sowa od­by­wała się w  p o z i o m i e. Obec­nie speł­nia się część druga, pro­sto­pa­dła: w s t ę p o w a n i e. Bose stopy od­naj­dują (pod­kre­ślam  o d n a j d u j ą, a nie spo­ty­kają) za­kląsy wy­ra­sta­ją­cych z pnia ko­na­rów. Mi­ło­śnik owocu roz­bu­do­wuje swój nie­po­kój i opóź­nia gest rwa­nia. Pod al­taną let­niej nocy, wspar­tej z jed­nej strony na mie­ście, a z dru­giej na ciem­nym grzbie­cie lasu, ra­duje się trwoż­nie na myśl o prze­by­tej wy­so­ko­ści i co­raz świa­do­miej przy­go­to­wuje rękę do ge­stu, o któ­rym wie­dział od po­czątku. Mija ostatni pu­łap li­sto­wia, aż na­raz źdźbło cie­pła do­tknęło go we­soło w po­li­czek. Lewą ręką przy­twier­dza ciało do masztu, a prawą krąży nad prze­pa­ścią, tro­piąc owo źró­dło, skąd pul­suje ła­goda. Bez trudu spo­tyka owoc do­stoj­nie nagi.

Słońce było już za­szło za Mo­rze Czer­wone, ale szczy­towe jabłka prze­cho­wują go­rąc jego pro­mieni. Ręka, otrzą­snąw­szy się z czu­łego za­my­śle­nia, okre­śla kształt owo­ców, za­pi­suje wza­jemne od­le­gło­ści pla­net i kąty na­chy­le­nia. Po czym, ująw­szy jedną z nich, prze­kręca po­woli wo­kół osi ów dzie­cinny świa­tek, chcąc jakby po­pra­wić po­ło­że­nie tej wdzięcz­nej kon­ste­la­cji. I tak po trzy­kroć, re­li­gij­nie.

Tu koń­czę opis jed­nej z roz­ko­szy: nie­po­koju. Od chwili za­wład­nię­cia owo­cem krzywa na­tchnie­nia opada gwał­tow­nie. Zstę­pu­jąc z ja­błoni, mi­ło­śnik nie­sie za pa­zu­chą już tylko jabłka. Po­marsz­czone ga­łązki, bę­dące prze­dłu­że­niem ogon­ków, ry­sują opa­laną skórę chło­pięcą. W miej­sce nie­po­koju przy­cho­dzi  d u m a, duma, jaką znają my­śliwi wra­ca­jący od błot, ma­jąc pas ustro­jony po szla­checku pa­wio­okimi gu­zami cy­ra­nek. Uczu­cie dumy nie uka­zuje się jed­na­ko­woż w po­staci czy­stej. Po­cząt­kowy nie­po­kój znaj­duje te­raz kom­pen­satę w nie­po­waż­nej za­dzier­ży­sto­ści i chęci ry­zyka. Po­wrót na zie­mię jest aro­ganc­kim i ha­ła­śli­wym ze­sko­kiem, po­zba­wio­nym wszel­kiej, ale to wszel­kiej pod­szewki me­ta­fi­zycz­nej. Pi­szę o tym, bo chciał­bym, aby uwagi me wpły­nęły na co­raz nowe po­ko­le­nia chłop­ców dud­nią­cych na bo­saka po na­szej uro­dzi­wej pol­skiej ziemi.

Brnie tedy mło­dzik na prze­łaj, choć przed­tem cie­szyły go ścieże gładko udep­ta­nej gliny; miaż­dży kru­che, od­chy­lone sen­nie li­ście ka­pu­sty i ża­łuje, że sa­dow­nik nie wi­dzi jego triumfu. Chce, aby uczy­nek był na­tych­miast roz­gło­szony, żeby  i n n i  okre­ślili jego war­tość i wy­jąt­ko­wość. Próż­ność owa jest nie­stety jedną z roz­ko­szy. Bo­le­śnie przy­cho­dzi nam pi­sać o tym, chcemy jed­nak, aby trak­tat ni­niej­szy za­wie­rał całą prawdę. Może znajdą się tacy mię­dzy uczniami na­szej sztuki, któ­rzy po­tra­fią god­nie za­koń­czyć wy­prawę po owoc? Ży­czymy im tego ca­łym ser­cem. Niech będą męż­niejsi od nas...

Po­mimo to po­sia­dacz szczy­to­wego owocu jest ide­ali­stą. Na­wet pra­gnie­nie sławy, bę­dące żą­dzą tra­wiącą jak na­łóg pi­jacki czy gra w karty do rana, po­zo­staje w sfe­rze my­śli, nie przy­no­sząc żad­nej ko­rzy­ści ma­te­rial­nej, z grub­sza rzecz bio­rąc.

Oto ze­spół trzy­oso­bowy, który wzią­łem za przy­kład do po­wyż­szych roz­wa­żań, za­siadł na po­rę­czy mostku. Nogi zwie­szone w stronę brzęku po­toku. Owoce krążą z rąk do rąk, wa­żone na dłoni i wą­chane na umór. Szepty, cza­sem prze­śmie­chy dzie­ciń­skie – i wresz­cie, je­den po dru­gim, chrzę­sty szar­pa­nych wil­czymi zę­bami owo­ców. Nikt nie do­jada jabłka. Na­sy­ce­nie na­stą­piło już przed­tem i było in­nej na­tury. Kilka uką­szeń jest ra­czej jesz­cze jed­nym wię­cej gwał­tem uczy­nio­nym na owocu. Jest zwie­rzę­cym, jest ludz­kim zna­kiem po­sia­da­nia. Tyle re­la­cji.

Uczniu, czy­ta­jąc tę roz­prawę, prze­myśl każdy jej ustęp; prze­śledź jej geo­me­trię i aspekt astro­no­miczny. Prze­mierz od­le­głość dzie­lącą pierw­szy dreszcz pra­gnie­nia od ge­stu speł­nia­ją­cego. Całe czło­wie­czeń­stwo leży obo­zem po­mię­dzy tymi go­dzi­nami.

Ap­pen­dix

W od­po­wie­dzi na list otwarty mi­ło­śni­ków sie­mie­nia ko­nop­nego, pe­stek dyni i ziar­nek sło­necz­nika.

Wielki mię za­szczyt spo­tkał i, po cóż ukry­wać, nie­spo­dzianka, bo­wiem frag­ment po­wyż­szego trak­tatu, ogło­szony w jed­nej z ga­zet pa­ra­fial­nych, obu­dził silny re­zo­nans wśród mło­dych czy­tel­ni­ków; rów­nież li­stów kil­koro przy­nie­siono mi z rana. Dla czy­tel­ni­ków mych tedy, z au­tor­ską my­ślą o nich, wie­rząc, że ze­chcą liczną sub­skryp­cją pracy mej wal­nie do­po­móc, pi­szę, co na­stę­puje.

O wy­kra­da­niu sło­necz­nika

Lin­gwi­styka świata ca­łego składa hołdy tej dziw­nej, po­nad inne wy­nio­słej ro­śli­nie. H e l i a n t h e m u m, Co­rona so­lis, oto kró­lew­ski ro­do­wód, któ­remu godny i strojny po­krój sło­necz­nika od­po­wiada jak naj­wier­niej. Po­dobno kie­dyś, w po­gań­skich pro­ce­sjach, w po­rze mo­co­wa­nia się dnia z nocą, biało odziane dziew­częta nio­sły nad gło­wami krą­głe pla­stry sło­necz­ni­ków, jesz­cze hu­czące od psz­czół i trzmieli. Tak uczczone słońce hoj­nym sy­pało pro­mie­niem, nie tak jak dzi­siaj. Ko­ściół za­stą­pił tę uro­czy­stość pro­ce­sją Bo­żego Ciała, a bo­skie ro­śliny świe­cami...

Ale zo­stawmy hi­sto­rię, cho­ciaż prze­glą­da­jąc rę­ko­pi­śmienne kro­niki, nie­jedno można od­kryć, nad nie­jed­nym po­du­mać...

Sama ro­ślina za­czą­tek ma skromny, sza­ro­bu­ro­biały. Gra­nia­ste ziarno sa­dzą lu­dzie dla dzieci i pta­ków. To­też dwa bez­radne i pę­kate li­ście­nie wstają do świa­tła na wą­skim za­go­niku, naj­czę­ściej przy pło­cie. Ro­snąc, sta­rają się nie za­wa­dzać pulch­nej go­sposi, krzą­ta­ją­cej się wo­kół pe­łe­cha­tej mar­chwi bądź też sku­bią­cej mło­dziutki ko­pe­rek na za­kryszkę.

Młode sło­necz­niki mają w so­bie coś z pod­lot­ków. Dłu­gie to i szorst­kie. Ale przy­ja­zne oko za­uważy bez trudu wę­zeł kwia­towy, za­po­wia­da­jący ko­li­stą po­lanę, z któ­rej raz po raz będą star­to­wać ko­smate he­li­kop­tery, uno­szące nek­tar w stronę prze­twórni.

Lato w ży­ciu na­szej ro­śliny to jedno wiel­kie roz­mru­ża­nie co­raz bar­dziej olśnio­nego słoń­cem oka. Si­kora bo­gatka sią­dzie cza­sem na brzegu sło­necz­ni­ko­wego ko­loru i – jak gdyby ni­gdy nic – dziob­nie raz je­den i drugi. Ogrod­nik, lu­stru­jąc z rana wy­po­częte grzędy, prze­że­gna tar­czę, wy­kru­sza­jąc kwiaty przy­brzeżne. Wi­dać wtedy szary bruk po­kry­wa­ją­cych się we wszyst­kich kie­run­kach, jak abra­ka­da­bra, zia­ren.

Tym­cza­sem li­ście spło­wiały. Ostat­nie ogórki ura­to­wano do wiel­kich akwa­riów. Po­zo­stał sło­necz­nik. Sa­mot­ność po­chy­lo­nej doj­rzałą je­sie­nią ro­śliny może wzru­szać mi­ło­śni­ków przy­rody, ale je­śli cho­dzi o nasz punkt wi­dze­nia, po­wiemy so­bie krótko: oto mo­ment.

Pora? Jak przy owo­cach. Liczba uczest­ni­ków? Bez zna­cze­nia. Ale to nie wszystko. Nie wy­star­czy bo­wiem po­dejść do sło­necz­ni­ko­wego drzewa, trzeba znać spo­sób. Spo­sób zaś jest pro­sty jak pa­cierz. Wbij dwa palce, kciuk i wska­zu­jący, w pulchny, wa­to­wany koł­nierz ro­śliny. Ode­rwij tar­czę. I ani spoj­rzyj na tykę ster­czącą bez sensu; za to bie­gnij, bie­gnij, ile sił, z ogrom­nym ko­łem pod pa­chą, jakby gdzieś przy­ja­ciele po­śród mroku sie­dzący zo­rzy wy­pa­try­wali da­rem­nie.

Sło­necz­nik to naj­do­sko­nal­sza z fi­gur pła­skich. Na­leży go dzie­lić na czworo. W na­szych cza­sach stał się opiu­micz­nym pra­wie przy­sma­kiem gim­na­zja­li­stek czy­ta­ją­cych Pro­usta i cen­nym po­sił­kiem dla ner­wów ki­bi­cu­ją­cych ama­to­rów fut­bolu.

Ale w mier­no­cie dnia wiel­ko­miej­skiego, na miły Bóg, nie za­po­mi­najmy o jego bo­skim, z oł­ta­rzów In­ków, ro­do­wo­dzie.

Sło­necz­nik, „So­leil cou co­upé”.

Trak­tat wtóry

O roz­pa­la­niu ognia, po­więk­szony rów­nież ap­pen­di­xem

Bywa, że idąc przez łąkę, sto­jącą tłu­stym zio­łem, po­trą­cisz nogą o nie­wi­docz­nego za­wa­li­drogę. Je­żeli krok twój nie­śpieszny jest (a ta­kim być po­wi­nien), roz­chy­lisz ło­dygi cie­ni­ste, aby zo­ba­czyć rzecz oną, która cię za­trzy­mała. Może na­wet przy­klęk­niesz i od­wa­liw­szy ka­mień, spo­strze­żesz pierz­cha­jące mimo pan­ce­rzy swych żuki, ro­sówki ośle­pione dniem, a może mro­wi­sko, gdzie owad go­spo­darny prze­nosi z miej­sca na miej­sce ta­jem­ni­cze białe zep­pe­liny.

Jed­nym sło­wem, je­śli wy­cią­gniemy przed na­wias ko­lo­rowe szcze­góły, otrzy­mamy w wy­niku pro­stą myśl, którą lud nasz ujął la­pi­dar­nie sło­wami: od rze­myczka do ko­niczka. Tak też było z ni­niej­szym stu­dium o sztuce roz­pa­la­nia ognia. Prze­czy­taw­szy wiele dzieł trak­tu­ją­cych o jego na­tu­rze, a przede wszyst­kim grun­towne dzieło Ba­che­larda i nie mniej śmiałą bro­szurę mar­kizy De Cha­ste­let, zwró­ci­łem się i tym ra­zem w stronę wła­snej prak­tyki.

Moi śre­dnio­wieczni po­przed­nicy ba­dali wy­so­kie prawa ognia i w złotą de­fi­ni­cję za­trza­snąć pró­bo­wali jego ba­chancką na­turę. Naj­drob­niej­szy blask-błysk pod­da­wali żmud­nym ba­da­niom. Jed­nak do­piero wiek XVIII po­tra­fił wnik­nąć głę­biej w istotę ru­bi­no­wego ży­wiołu: do­świad­cze­nia zaś wspo­mnia­nej już mar­kizy są tego naj­wal­niej­szym do­wo­dem. Już przed nią po­ważni uczeni do­wie­dli, iż świa­tło mie­sięczne, na­wet zgar­nięte w szkle po­więk­sza­ją­cym, nie pali – ale śmiała Mar­kiza uczy­niła krok na­stępny. „Wła­sno­ręcz­nie za­nu­rzy­łam – pi­sze w swoim dziele – garść ro­bacz­ków świę­to­jań­skich w bar­dzo zim­nej wo­dzie, co jed­nak nie zga­siło i nie ozię­biło ich ognia”[4*]. Do­świad­cze­nia owe, nie­wąt­pli­wie cie­kawe, nie wy­ja­śniły jed­nak w zu­peł­no­ści pa­lą­cych pro­ble­mów, cho­ciażby z tej przy­czyny, że świę­to­janki (w zgo­dzie z Buf­fo­nem) uzna­li­śmy nie za owady, lecz za czerw­cowe sta­dium po­mię­dzy szma­rag­do­wym wi­ru­sem pa­proci i ży­wym ogniem.

Ogień łą­czy zie­mię z nie­bem

Gdyby nie ogień, nie mo­gli­by­śmy żadną miarą po­ro­zu­mieć się z nie­bem. Do­dajmy uczci­wie, że to niebo po­ka­zało nam ów spo­sób ogni­sty w chwili, gdy śmi­gły Che­rub w go­rący ko­lor prze­mie­nił su­chą to­polę, ku ra­do­ści zmar­z­nię­tych na kość Pierw­szych Ro­dzi­ców. Od tego czasu sfery nie­bie­skie na­brzmiałe są ku­li­ście od nie­ustan­nych ogni na­szych. I może tym da się wy­tłu­ma­czyć ono dziwne roz­sze­rze­nie się ko­smicz­nej bu­dowli, upodob­nio­nej przez nas do błę­kit­nego w złote pasy Mont­gol­fiera. Tak więc czło­wiek pod­trzy­muje fir­ma­ment ogniami usta­wicz­nymi. One to są rów­nież fi­zycz­nym skrzy­dłem ste­ru­ją­cych w stronę ogrójca dusz.

Ogień w mą­drych ręku pra­cuje

Wi­dzie­li­śmy w tu­tej­szym mu­zeum kró­lew­skim szkła an­tyczne, grec­kie i chal­dej­skie. Po­dzi­wia­li­śmy kunsz­tow­ność onych na­czyń i ła­god­ność tam­tego ognia. On, co tylko rwie, obala i pu­sto­szy – w ręku roz­waż­nych śćkla­rzów prze­cud­nych flasz i fla­ko­ni­ków na­czy­nił.

Dzi­siaj maj­stro­wie cze­scy słyną z dzia­ła­nia onych prze­zro­czy­stych fi­ku­śno­ści. Cien­kie to, a kru­che, że strach brać w palce. Mróz, nie krysz­tały!

Jest wszę­dzie

Za­dzi­wia ognia wszech­obec­ność. Dzięki cy­to­wa­nym już dzie­łom wiemy, że znaj­dziesz go we wszyst­kich rze­czach, bądź mało, bądź dużo. Za­wie­rają go: złoto i ocet, włosy i mar­mur, także woda i róg je­le­nia. Przed drugą wojną świa­tową ośmio­letni Ta­de­usz B. przy­się­gał, iż ma słońce na ko­mo­dzie. Oj­ciec był je za­mknął w chwili, gdy po­ranne za­trzy­mało się w lu­strze. Zda­jemy so­bie sprawę, że zni­kome przy­go­to­wa­nie na­ukowe, ja­kim dys­po­no­wa­li­śmy wów­czas, osła­bia czę­ściowo war­tość przy­to­czo­nego świa­dec­twa.

Pa­mię­tamy za to do­brze inny wy­pa­dek. Było już po pierw­szych przy­mroz­kach. W ulicę pełną kra­mów z dyn­da­ją­cymi pa­rami juch­to­wych bu­tów wbiegł chło­piec z ja­rzą­cym się pod wiatr, co­raz czer­wień­szym li­ściem dzi­kiego wina. M i a s t o  b y ł o  d r e w n i a n e. Ale do­ro­śli nie lę­kali się ja­koś po­żaru. Za to my rzu­ci­li­śmy się na sza­leńca i uto­piw­szy w po­toku ów liść, za­po­bie­gli­śmy nie­szczę­ściu. To je­den przy­kład.

Wiem rów­nież, iż bu­kiety żół­tego mle­czu, trzy­mane w obu rę­kach, da­wały prawo do jazdy w późny wie­czór i do trą­bie­nia.

Je­dząc świeże kaj­zerki, sma­ku­jąc ciemną pie­czeń wo­łową, prze­ty­kaną sło­ninką, czy też gry­ząc trzesz­czące placki kar­to­flane, j e m y  o g i e ń. Spo­ży­wamy znak jego mi­stycz­nego ob­co­wa­nia z psze­nicą, ziem­nia­kami i mię­sem.

Ten ostatni ogień zwie się do­mowy. Aby był do­bry, ra­dzęć pa­lić po­la­nami bu­ko­wymi. Naj­ta­niej ku­pisz, bio­rąc całą sągę. Tylko tego drzewa, jak je po­rzniesz i po­łu­piesz, nie kładź za­raz w piec. Niech się prze­su­szy kędy w miej­scu prze­stron­nym, gdzie wiatr a słońce, naj­le­piej pod ścianą. Jak ci trzeba, wyj­dziesz z kuchni i na­rączko ła­two przy­nie­siesz – a i nocą usły­szysz, je­śliby zło­dziej chciał po­lan do­sta­wać. Po­mię­dzy po­lana owe na­wty­kaj drew z grusz bądź z ja­błoni, co je mróz po­mo­rzył – a bę­dzieć wo­kół domu pach­niało.

Dwie re­cepty, które po­daję, mogą po­słu­żyć wszyst­kim, ale spe­cjal­nie har­ce­rzom, mi­ło­śni­kom sportu ka­ja­ko­wego, także i mło­do­żeń­com. Po­mogą im na­wią­zać do naj­star­szych tra­dy­cji czło­wieka, pra­wie za­po­mnia­nych w wieku ka­lo­ry­fe­rów i ma­zutu.

Stu­den­tów igni­styki (oso­bi­ście wo­lał­bym  a g n i s t y k i), chcą­cych się za­po­znać z cie­ka­wym do­ku­men­tem, od­sy­łam do ap­pen­dixu na końcu ni­niej­szego trak­tatu.

Ogień na polu przy ziem­nia­ków ko­pa­niu

To ogni­sko naj­le­piej udaje się pod wie­czór. Są i tacy, co i za dnia pró­bują, ale to nie ogień, bo go nie wi­dać. Chyba że mo­krego do­rzucą, wten­czas dymi. Ale to też nie ogień. Wy­bierz tedy wie­czór chłodny, ale su­chy i tak po­stę­puj. Skocz pod zna­jome okno i za­gwiz­daj. Po­tem we dwójkę po­bie­gnij­cie pod jesz­cze jedno okno i za­gwiz­daj­cie. Bo jak już gdzie in­dziej pi­sa­łem, we trzech le­piej te rze­czy po­dej­mo­wać. Te­raz tylko wy­brać pole. Do­bre jest ta­kie, skąd już ziem­niak zwie­ziono, że tylko ba­dy­lanka zo­stała. Do­brze też, gdy wła­ści­ciel da­leko mieszka. Póki jesz­cze widno, ob­leć inne za­gony. To się przyda.

Za­cząć od tań­co­wa­nia w miej­scu, gdzie ma sta­nąć ogień. Bić pię­tami, aż pulchna zie­mia za­bły­śnie jak kle­pi­sko. Ale nie sia­dać. Znieść, ile tylko można, ba­dy­lanki i ob­ło­żyć nią ono miej­sce. Te­raz wszystką czu­łość skie­ro­wać na garstkę su­chych li­ści lub przy­chwy­cony w je­sien­nym lo­cie świ­stek sta­rej ga­zety. Mó­wić szep­tem i uni­kać gwał­tow­nych ru­chów, żeby się  t o  udało. Kłaść de­li­kat­nie ba­dyl po ba­dylu, uni­ka­jąc, jak wody, by­licy, strasz­nie sy­czy i jak żaba pluje. Pod­pal to. Ma­cie wszy­scy klę­czeć i za­sła­niać od wia­tru, na­wet gdyby bar­dzo słaby wiał. Do­piero jak pło­mień try­śnie po­przez dym, do­kła­dać, ale ba­czyć pil­nie, by ręka lekko kła­dła pa­liwo, ina­czej zmie­nić rękę. Można już mó­wić gło­śno. Te­raz do­piero jest ogień. Nie­mniej sprawdź, czy idzie w górę, tak bo­wiem okre­śliła jego naj­pierw­szy cha­rak­ter Aka­de­mia Flo­rencka, w cza­sach gdy oj­co­wie nasi na­uki tam po­bie­rali. Ma iść w górę ochot­nie, par­ska­jąc, by kasz­tan, kiedy ob­rok czuje.

Na nic rady

W tym miej­scu, choć­bym ci ra­dził różne rze­czy, wiem, że czy­nić bę­dziesz jedną, to jest tań­co­wa­nie, krzyki i swa­wolne ska­ka­nie przez ogień. Skacz tedy, po­krzy­kuj, bo bez tego nie masz praw­dzi­wego pa­le­nia, i pa­mię­taj, żeś wi­nien ogniowi da­ninę z brwi i rzęs osma­lo­nych. Zda­rzy się, że przy­bliżą się dziew­częta. Nie do­puść ich za bli­sko. Mają stać ra­zem, trzy­ma­jąc się wpół, i pa­trzeć. Do­rzuć wten­czas ba­dy­lanki, a gdy buch­nie, da­lejże ska­kać, wy­wle­ka­jąc za każ­dym su­sem zdrowy dym i wy­pła­sza­jąc z ogni­ska trza­ska­jące ba­żanty iskier.

Po­tem po­rwij jaki grub­szy ba­dyl z czer­wo­nym koń­cem, a przy­skocz do dziew­cząt. Pi­ska­nia stra­chli­wego bę­dzie co nie­miara. Ale matki im długo tam być nie da­dzą.

Te­raz jest czas pie­cze­nia ziem­nia­ków. Skocz no na pole, gdzie ich jesz­cze nie wy­ko­pali. Przy­pad­nij do bruzdy i za­puść rękę pod ko­piec. Po­ma­caj co więk­sze i do kie­szeni. Je­stli bób albo fa­sola gdzie na po­do­rę­dziu, szarp­nij tro­chę. Da się do­brze upiec. Roz­kop tedy żar, po­licz i włóż ziem­niaki. A niech wszy­scy znają liczbę. Taki już zwy­czaj. Te­raz można opo­wia­dać. Naj­le­piej o tym, jak się dzieci ro­dzą; ale można też pa­trzeć za ogniem, jak się wspina po nocy, jak pró­buje za­pa­lić mrok i jak z po­wro­tem opada.

Sie­dzieć trzeba ko­łem, za­wsze twa­rzą do ognia. Ziem­niaki jeść ra­zem z czarną skórką, pa­rzące, i za nic w świe­cie nie ob­cie­rać osmo­lo­nych ust. Nie trzeba, żeby starsi przy­cho­dzili, bo za­raz każą śpie­wać Gó­ralu, czy ci nie żal i inne smutne pie­śni. Ogień ga­sić zie­mią, a nie  i n a c z e j, bo to grzech.

Nad wodą ogień jako roz­pa­lić

Kto taki ogień chce roz­nie­cić, nie­chaj wpierw rzuci w rzekę kilka wę­dek, okra­siw­szy ha­czyk sma­ko­witą przy­nętą: trze­śnię na jelce, gli­stę na ko­śnice, brzany i wę­go­rze. A o cię­żarku z oło­wiu pa­mię­tać. Te­raz ręce opłucz i cho­dząc po ka­mie­ni­stym brzegu, to patrz na prąd, jak ucieka, to zbie­raj spła­wi­sko; a to są ka­wałki drzewa i ga­łę­zie przy­wie­zione po­wo­dzią i wy­myte cią­głym tar­ciem o ka­mień i pia­sek. Masz-li czas, przy­glą­daj się tedy ich okrą­gło­ści, wódź pal­cem po bia­łych licz­kach ka­mieni, które choć ni­czemu nie służą, mają w so­bie wiele długo szu­ka­nego, po­wścią­gli­wego piękna. Po­tem pła­ski ka­mień znajdź, zmyj ci­cho wodą, tak abyś ryby nie zra­ził, i po­łóż go równo, ale nie da­lej niż o krok od krza­ków ło­ziny (mu­szą być dwa). Wy­szu­kaj jesz­cze dwie płytki ka­mienne, też umyj i po­staw dasz­kiem nad ową, co już leży. Te­raz co naj­cień­szych, su­chych ga­łą­ze­czek na­skub a po­łóż pod ten da­szek. Ła­two znaj­dziesz i pa­pieru ka­wa­łek. Za­świeć siar­niczkę (ale niech drugi bluzką osłoni), a bę­dziesz mieć pło­mień. Drugi niech te­raz pod­syca ogni­sko, a ty skocz na brzeg i wy­cią­gaj po ko­lei wędki. Jak ma być deszcz, ryba do­brze bie­rze i ła­two o brzankę. Kieł­biem też nie gardź, ale wy­pa­trosz, po­sól i na ży­wej ga­łązce w szpa­rze ka­mien­nego daszka za­wieś. Uwę­dzi się wy­bor­nie. A wę­gorz to do­piero uczta. Na taki ogień deszcz nic nie może, tylko na pły­tach bą­blami się po­pa­rzy. Ty zaś po­wiąż czuby krzów gę­stych, a na pia­chu cie­płym pod ta­kim sza­ła­sem siądź.

Ka­pu­śnia­czek za­suje świat cały si­wym chło­dem, a was na­wet nie znaj­dzie. Są kieł­bie, co jak uwę­dzisz, to tłuszcz po pal­cach ka­pie. Można też Żyd­kom sprze­dać, naj­le­piej we czwar­tek lub w pią­tek rano.

Ap­pen­dix

Do­ku­ment ten au­tor uwa­dze czy­tel­ni­ków po­leca, jako iż jest to pierw­sze au­ten­tyczne świa­dec­two do­ty­czące świę­to­jań­skiego ognia. Za­słu­żony ba­dacz je­den igni­styki, który pierw­szy do ludu za na­uką cho­dził, ono opo­wia­da­nie uczest­nika so­bót­ko­wej nocy wier­nie spi­sał.

„Ja, pa­stuch Jaśku, wy­ga­nia­jący od trzech lat ko­nie na te łąkę, co za ol­szyną, jesz­czem ni­gdy nie wi­dział ognia świę­to­jań­skiego. Wczora my nie spali, a jak u Fran­cisz­ka­nów za wodą [za Sa­nem, to jest w Sa­noku, przy­pi­sek au­tora] wy­biła dwu­na­sta, sko­czyli my do lasu. Ciemno było, że oko wy­kol. Je­dlina chla­stała po gę­bie, a pa­proci było po pa­chy. Rwali my i rwali, a nuż gdzie kwiat się naj­dzie, ale nic. Rwiemy i rwiemy, a tu nad gło­wami: bźźźźź... Pczoły abo mu­chy, my­śle so­bie. A to chmara chro­bacz­ków świę­to­jań­skich, tylko fiu­uuu-u! – prze­le­ciała nam nad gło­wami. Gę­sto le­ciały, a było ich z ty­siąc. Do­brze, że my głowy schy­lili, boby się czapki za­jęły. Już my chcieli słowo prze­mó­wić, a tu oni wra­cają. Fiuuu-u! i tak pięć razy. Wy­śli my po­tem z chasz­czy, ka­poty od rosy cięż­kie, i do ognia wró­cili. Było nas sied­miu, trzech wsio­wych i czte­rech dwor­skich”.

Trak­tat trzeci

O sztuce la­ta­nia

Rzecz tę, bar­dziej niż któ­rą­kol­wiek in­szą, dla naj­młod­szych przy­ja­ciół prze­zna­czam. Wie­rzę, że bę­dzie im po­mocą w dniu, kiedy ni­ska, zioły mno­gimi po­kryta zie­mia nu­żyć ich za­cznie; w dniu, kiedy rzu­ciw­szy po­de­szczową ka­łużę i pia­sek nad­rzeczny, zo­ba­czą  d r z e w a  i  p t a k i.

O lo­tach roz­ma­itych

Lo­tów masz co nie­miara. Je­den jest chyży i fur­kotu pe­łen, jak u ku­ro­patw, gdy je z bruzdy wy­pło­szysz; in­szy u szczy­głów, wolny – to wy­soki, to ni­ski – jak­byś sznur na bie­li­znę na licz­nych tycz­kach luźno za­wie­sił. O ta­kim lo­cie ni­der­landzki ptasz­nik je­den pi­sze: „Są ptaki, co fa­li­stą war­stwę po­wie­trza po­śród in­nych zna­leźć umieją. A to nie­ła­twa rzecz”.

Ale ze wszyst­kich naj­cud­niej­szy, wierz mi, jest or­łów a ja­strzębi na­po­wietrzny ży­wot. Te­gom w dzie­ciń­stwie pró­bo­wał, nie­ma­łego szczę­ścia przy tym za­zna­jąc. Po­pró­buj tedy i ty, naj­młod­szy mój czy­tel­niku, onego nie­bie­skiego, mię­dzy zie­mią a fir­ma­men­tem by­to­wa­nia. Bacz zaś na to, iż czas twój krótki jest, po­mię­dzy pa­pie­rową łódką a pierw­szą mi­ło­ścią. Po­tem już ziemi nie odej­dziesz...

Naj­lep­szy czas la­ta­nia

Tu­taj wszy­scy lu­mi­na­rze or­ni­to­lo­gii tu­dzież znawcy po­wietrz­nego szy­bo­wa­nia zgodni są na jotę. Jedną bo­wiem porę prze­zna­czyła ku temu Na­tura, a to jest je­sień. Wten­czas, a nie kiedy in­dziej pod­no­szą się w dłu­gie loty: gęś że­la­zi­stego a bia­łego pióra i słonka lę­kliwa le­cące do cie­płych kra­jów. Wten­czas sama Na­tura za­chęca nas do lotu, roz­wie­sza­jąc w su­chym a rześ­kim po­wie­trzu dłu­gie siwe nici, bę­dące ni­czym in­nym jeno pierw­szą mo­le­kułą rze­czy la­ta­ją­cej. Chłop­ko­wie nasi zwą one ła­sko­tliwe przę­dziwa „ba­bim la­tem”, co jest pro­stym wy­my­słem. Też li­ście farby sta­rego złota, le­cące na wia­trach, wska­zują na oną porę la­ta­nia. Ale naj­ro­zum­niej dzia­łają: sie­mię dmu­chawca i owoc klonu. Dają się wia­trom po nie­bie pro­wa­dzić tak długo, do­po­kąd nie upa­trzą ja­kiej gleby życz­li­wej; wten­czas opusz­czają się wi­rem, jakby na brzegu nie­bios le­żąca prządka w bia­łych pal­cach skrę­cała pio­nową oś ich lotu. Z nich tedy bierzmy przy­kład.

Ale prze­stroga

Naj­sam­przód po­wiem ci jedno. Wi­nien je­steś uczci­wość ży­wio­łowi po­wie­trza. Żad­nych pod­stę­pów nie uży­waj ani chy­tro­ści żad­nych. Był bo­wiem je­den, co prze­chy­trzył i do mo­rza wpadł. To dawno. Ale pa­mię­tam dru­giego, co z ogrom­nym la­taw­cem na ścier­ni­sko wy­szedł, wy­pło­szył go pod chmury, a sam za sznur cią­gnąc, ową ma­chinę to ku ziemi wiódł, to znów po­zorną wol­ność jej da­wał; a drę­czył ją nie­ustan­nie owym sznu­rem ko­nop­nym. Aż go po­rwało i po­nio­sło za San i za lasy siwe. Byli przy tym: ko­ło­dziej Fi­lip­czak i je­den, co w są­dzie pi­sał – ale mo­żesz mi bez ich świa­dec­twa za­wie­rzyć.

Lot

Wyjdź tedy na brzeg jaki albo na pa­gó­rek stromy, ale kiedy naj­więk­szy wiatr. Stań na gó­rze, weź­mij w gar­ście poły bluzki roz­pię­tej i po­zwól, niech cię po­dmuch z do­liny idący dwa­kroć, a naj­le­piej trzy­kroć ude­rzy. Wten­czas mo­żesz kłaść się na wiatr. Utrzyma cię, nie bój się. Od­bij się, a po­le­cisz, po­szy­bu­jesz ku do­li­nie, stra­ciw­szy od­dech i pa­mięć. Do­piero na dole za­trzy­masz się, ra­do­śnie zmę­czony. Może na­wet pióro pta­sie znaj­dziesz we wło­sach, nic nie wia­domo. Starsi, jak zwy­kle, nie uwie­rzą. Będą różne in­sy­nu­acje czy­nić. Prze­bacz im, bo są jakby ka­płon za­zdrosz­czący go­łę­biom.

Inny lot

Przy­po­mnij so­bie, com już mó­wił o lot­nym ziar­nie klonu, i mo­rał z tego wy­do­bądź. Zresztą po­wiem ci. Trzeba po­mału opa­dać. Ten lot jest ła­godny i tym się różni od pierw­szego. Obierz so­bie, ale nie sam, ja­kie drzewo w ogro­dzie sto­jące. Ma być pod nim miękka zie­mia, naj­le­piej grzęda z sa­łatą albo ogór­kami. Bo wtedy pulchna jak puch. Spluń w dło­nie i da­lej na drzewo! Kiedy już wstą­pisz na ga­łąź, po­pró­buj nogą, czy mocna, tro­chę ją roz­huś­taj – a jak po­czu­jesz, żeś na szczy­cie huśtu, oprzyj się na prze­pa­ści. Na­wet rąk w bok nie roz­cza­pie­rzaj, bo i po co? A jak już bę­dziesz do ziemi się zbli­żać, pa­mię­taj, abyś na palce lą­do­wał, a ko­lana przy tym ugiął. I za­raz do drzewa pędź, bo ten lot jest jak u do­ro­słych wi­śniaku pi­cie – je­den ma iść za dru­gim – ina­czej nie za­sma­ku­jesz prze­strzeni.

O wy­so­ko­ści ga­łęzi nie pi­szę. Nie masz bo­wiem liczby ni miary na śmia­łość twoję. A ko­lega wierny niech z tobą lata, bo o zwich­nie­nie kostki nie­trudno. Wtedy po­moc się przy­go­dzi. Do­dam, iż mo­żesz za­miast drzewa dach ja­kiej szopy wziąć, też do­bre. Jak wiatr, to dłu­żej le­cisz.

Kiedy i jak bu­do­wać gniazdo?

Skoro już lo­tów po­pró­bu­jesz i w ćwi­cze­niu onym do­brze się za­pra­wisz, ra­dzęć, za­miesz­kaj na drze­wie. Bo la­ta­nie ku temu słu­żyło, abyś za zie­mią tę­sk­nić prze­stał, a owo chwiejne za­wie­sze­nie w ni­co­ści po­lu­bił.

Są lipy po­łową ga­łęzi zwie­szone nad wodą. Tam upatrz ko­na­rów roz­wi­dle­nie, tam łozy gib­kiej ko­li­ście na­nieś, a sia­nem wy­mo­ścić nie za­po­mnij. I za­miesz­kaj. A gdy na­dej­dzie ko­niec czerwca lub po­czą­tek lipca, usły­szysz wielki szum. Otwórz drzewo, bo to są psz­czoły i wszelka ga­wiedź błon­ko­skrzy­dła przy­była na mio­do­bra­nie. Mru­cze­nie syte bę­dzie nad tobą i wo­kół cie­bie, a jak głos matki za­woła cię na obiad – nie po­znają syna. Tyle bo­wiem zło­ci­stej per­chy, tyle gi­tar i man­do­lin nie­wi­docz­nych przy­nie­siesz na so­bie, nie­chcący a szczę­śliwy.

Ko­rzyść też mieć mo­żesz. Do torby par­cia­nej na­skub li­po­wego kwiatu; przyda się na czas zi­mowy. Weź­mie matka su­chy bu­kie­cik a wrząt­kiem za­pa­rzy i łyżkę miodu scu­krza­łego do wy­waru wpu­ści. Za nic ci wten­czas mroźna krupa sie­kąca w szyby, za nic wia­tru pod da­chem gwiz­da­nie. Tyś pan. Jeno o si­ko­rach w on czas nie za­po­mnij. Sie­mie­nia ko­nop­nego za­top w łoju, a na żerdce po fa­soli za­wieś. Będą się pta­szęta wie­szać, a jako bła­zen­ko­wie głów­kami wier­cić, to tu, to tam. A ogień z bu­czyny niech w izbie trza­ska.

Inna po­wietrzna droga

Wy­szu­kaj górę na­tknioną drze­wami śmi­głymi. Wy­bierz tam drzew kil­ka­na­ście, któ­rych ko­rony drżą­cym sre­brem za­cho­dzą jedna na drugą. Mó­wię ci, nie masz ra­do­śniej­szej swa­woli jak z drzewa na drzewo prze­la­ty­wać. Jeno pa­mię­taj, abyś w cza­sie lotu na boki oczami nie strze­lał. Niech so­bie żołna czer­woną głową miga, niech tam po ziemi kica kró­lik dziki – nie zwa­żaj na to. Od­dy­chaj głę­boko, ale bez po­śpie­chu. I jeno o to dbaj, abyś kie­runku nie zmy­lił, a do ga­łęzi upa­trzo­nej do­tarł. Tak mo­żesz la­tać, gdy su­cho. Po desz­czu kora ele­men­tem ob­cym do­tkniona, nie tak już życz­liwa twoim rę­kom. Gdyby nie głód, mógł­byś na zie­mię nie wra­cać.

Py­ta­nie i od­po­wiedź

A czyż nie le­piej skrzy­dła ja­kie uczy­nić, szy­ro­kie a mocne, i na nich na wia­try wy­je­chać?

Prze­nigdy! To, pro­szę cię, dru­gim po­zo­staw – tym, co dumy i wiary mło­dzień­czej nie mają. Tym, co stro­nią od burz czerw­co­wych, ma­lo­wa­nych bła­wa­tem bły­ska­wic, tym, co w czas ulewy nago nie bie­gali, bio­rąc na barki snop desz­czówki pach­ną­cej me­ta­lami.

Krótki jest czas, po­wta­rzam, w któ­rym lo­tów pró­bo­wać mo­żesz, ale za to roz­le­głe po­wie­trza na grzbiet cię biorą i no­szą nad mu­ra­wami szu­mią­cymi. Jeno tak, wie­rzaj mi, na­uczysz się wiel­ko­ści pra­gnąć.

A skoro zima osmu­szy twe drzewa z li­ścia su­tego, skoro śniegi za­sują stoki, nad któ­rymi prze­la­ty­wa­łeś, pora, abyś po­wró­cił do domu. Cze­kają na cię książki przy­ja­zne. One to po­wie­dzą ci, jak drą­żyć groty, pach­nące ko­rze­niami drzew i zimną miką, jak oswa­jać naj­dzik­sze trzmiele; w nich też prze­czy­tasz, jak mie­szać naj­do­sko­na­lej siarkę, sa­le­trę i wę­giel.

A kie­dyś, w któ­reś ju­tro, mło­dej braci prze­ka­żesz onę wy­soką sztukę la­ta­nia. Tako i ja czy­nię, i tak po mnie czy­nić będą. Póki dzieci i drzew na tym świe­cie.

Trak­tat czwarty

O sma­głej swo­bo­dzie, jako ją spo­tkać można

Spra­wać to trudna i nie masz w tym żad­nej re­guły; no­to­wać jeno trzeba, że mie­siące maj, czer­wiec i li­piec są ku temu naj­do­god­niej­sze. Choć nie brak lu­dzi, któ­rzy twier­dzą, że prę­dzej w je­sieni, przy wrzo­sie na­po­tkać ją mo­żesz, oną sma­głą swo­bodę.

Po­wiem ci, czy­tel­niku, rzecz jedną, ni­czego nie skry­wa­jąc. Jak i gdzie in­dziej, tak i tu­taj cier­pli­wość a uf­ność wszystko mogą. A i o ła­god­no­ści pa­mię­taj. Wy­bierz tedy do­bry mie­siąc maj. Wyjdź pod wie­czór, kiedy chło­pięta zbrojne w ło­zi­nowe palmy cze­kają pierw­szego na­lotu chra­bąsz­czy. Wyjdź na drogi jak naj­bar­dziej roz­stajne i patrz pod za­chód, a oczu nie przy­sła­niaj. Po dłu­giej chwili, rę­czę ci, doj­rzysz wozy, doj­dzie cię dzwon­ków brzęk i psów uja­da­nie. A gdy nad­jadą, rzuć im „Szczęść Boże!”. A ma­jowi za do­bry traf po­dzię­kuj.

O pra­cach ich

Wiele umieją. Ka­mień tłuc, ko­tły ko­wać, na drumli przy­gry­wać i niedź­wie­dzie ro­zumne wo­dzić. Wie­dzą też, jak le­ci­wym ko­niom przy­wró­cić mło­dość mi­nioną i spod si­wej karą sierść wy­do­być. Są mię­dzy nimi zło­tary, co nad kar­pac­kimi po­to­kami wi­sząc, nic, jeno piach si­tami cze­szą a cze­szą, roz­sta­wiw­szy uprzed­nio straże, aby oko pro­fana nie pod­pa­trzyło miej­sca i spo­sobu. Po­tem sa­mo­rodny złoty śrut, za­szyty w wą­skich z koź­lej skóry wo­recz­kach, sprze­dają na Hun­gary i da­lej, aż do Stam­bułu.

Ale naj­czę­ściej śród nich na­po­tkasz cza­row­ni­ków. Ucze­nie upra­wiają wróżbę. Nie­do­wiar­stwo dzi­siej­szego człeka jest bez­przy­kładne, tym wię­cej na­leży więc po­dzi­wiać wy­si­łek ich, nie­rzadko uwień­czony traf­nym re­zul­ta­tem. Au­to­rowi ni­niej­szego trak­tatu miło jest wy­znać, iż od wcze­snego dzie­ciń­stwa sto­suje się pil­nie do wróżby pew­nej sta­rej wy­so­kiej Cy­ganki, którą matka po­czę­sto­wała ta­le­rzem aro­ma­tycz­nej zupy grzy­bo­wej. Prze­po­wied­nia ta przy­lega bo­wiem tak ści­śle do hi­sto­rii dni i lat, że od­stą­pić od niej na krok rów­na­łoby się nie­szczę­ściu.

Różne róż­no­ści o nich

Za­dzi­wiają roz­licz­nymi przy­mio­tami, mę­żo­wie spry­tem i szla­checką ima­gi­na­cją, a nie­wia­sty elo­kwen­cją i per­swa­zją nie­zrów­naną. Nig­dyś w ży­ciu nie wi­dział, czy­tel­niku, tylu zło­tych zę­bów na­raz. Ani tylu far­tu­chów ja­sno­je­le­nich i pur­pu­ro­wych, w po­środku któ­rych głę­boko, głę­boko mieszka smo­li­ste ciało Cy­ganki.

Albo to. Sie­dzi so­bie ciemna ich mło­dzianka i war­ko­cze splata, ale raz po raz smugę dymu znad ognia uszczk­nie i mię­dzy włosy wple­cie. Mó­wią, że któ­rego chłopca taką kosą po twa­rzy sma­gnie, to amen; już z niego nie­wol­nik, służka śnia­dej pani, a nie męż­czy­zna.

Ich na­tura

Dziwną jest. Może to i prawda, że daw­nymi czasy kraj in­du­ski na wo­zach prze­mie­rzali, a po­tem skądś od Mare No­strum ku nam, na zimny Sep­ten­trion przy­wę­dro­wali.

Od dziada pra­dziada drób jest ich przed­nim po­ży­wie­niem. Łowcy z nich za­go­rzali, ale cóż, u ludz­ko­ści osia­dłej zro­zu­mie­nia nie znaj­dują. Nę­kani pra­wem, usta­no­wio­nym przez lu­dzi gle­bae ad­scripti, co­raz rza­dziej po­lują na te­re­nach wsi. Nic też dziw­nego, że je­dy­nym zwie­rzem, na któ­rego wy­pra­wiają się zbroj­nie, gro­madą lub w po­je­dynkę, jest jeż. Ob­le­piony gliną daje się piec w po­piele. Cze­kają, aż sko­rupa sama od go­rą­co­ści roz­pęk­nie, a wten­czas ła­two wyj­mują z niej ró­żo­wiutką, kształtu ogrom­nej pi­sanki wiel­ka­noc­nej pie­czeń.

O mo­wie ich nie­zwy­kłej

Ale już ze wszyst­kich dziw­no­ści naj­nie­zwy­klej­sza jest ich mowa. Na­skar­bili so­bie róż­nych słów jesz­cze za czasu onej in­du­skiej oj­czy­zny – i dziś mu­siał­byś Li­twina o po­moc pro­sić, ta­kie to ko­rze­ni­ste, splą­tane a szu­miące.

Cier­pli­wie pra­co­wał nad ich lin­gwą Fi­cow­ski nasz Je­rzy, słynny cy­ga­no­log i wie­lo­krotny dok­tor ho­no­ris causa kla­nów Kel­de­rari i Lo­wari. I dziś, dzięki niemu, naj­mrocz­niej­szy par­ga­min czy­tel­nym się stał. Z jego też ksiąg uczo­nych biorę for­mułę za­klę­cia, abyś, czy­tel­niku, za­drżał, po­wta­rza­jąc ze mną:

„...Syr me som bango – nek man de­weł ma­reł, pcha­gi­reł, szuć­ki­reł; te cha­cioła do mo­meli pre mro grobo. Te ja­weł cudo kie trin dy­wes, kie trin ćchona, kie trin bersz”.

Co się wy­kłada: „...Je­śli je­stem kłamcą – niech mnie Bóg bije, ła­mie, su­szy; niech pali się ta świeca na moim gro­bie. Niech na­stąpi cud w trzy dni, w trzy mie­siące, w trzy lata”.

„Nek man de­weł ma­reł, pcha­gi­reł, szuć­ki­reł”. Strach bie­rze i ciarki idą po ple­cach – tyle w tych sło­wach sza­ta­nów chlu­sta­ją­cych smołą.

Au­tor trak­tatu wi­dział ich świętą górę w mie­ście, co je zową Gra­nada

Mia­sto, choć w nim te­raz Hisz­pan pa­nuje, co krzyże w miej­sce pół­księ­ży­ców po­utwier­dzał, jest perłą Ara­bi­stanu. Z Al­ham­bry zbiega woda po mar­mu­rach ła­bę­dzich, a w ogro­dach ka­li­fów iskrzący się wo­do­trysk opada wolno, go­dzina po go­dzi­nie. Tu jeno po­dróżny czoło pod­nosi, a oczami wo­dzi. Ale ży­cia tu nie masz.

Ży­cie jest na Sa­cro Monte. Też góra nad mia­stem, a w niej do wschodu słońca miesz­kają lu­dzie, niby brze­gówki nad­rą­żyw­szy grot. To są Gi­ta­nos, po na­szemu Cy­ga­nie. Ko­biety ich i córki tań­czą, jakby wąż święty na zie­mię zstą­pił. W tej gó­rze jest ma­cica, skąd ta­niec jurny i rytm okrutny biorą swój wi­nem zbry­zgany po­czą­tek. Ale to nie nasi Cy­ga­nie, po pol­sku nie ro­zu­mieją.

Za­mknie­nie trak­tatu

Dawno to było, tak dawno, że jeno dzieci pa­mię­tają tamte lata, al­bo­wiem po­stra­dały wów­czas ro­dzi­cieli swo­ich. Do­ro­śli już za­po­mnieli.

Zbrojni lu­dzie nie lu­dzie rze­kli wten­czas, że za­czną nowe ty­siąc­le­cie, a tylko no­wej krwi na­czy­nili wo­kół sie­bie i po­go­rzeli no­wej. Oni to za­trzy­mali ta­bory Cy­ga­nów, ogra­biw­szy je z do­bytku wszel­kiego, ze złota, sre­bra i mirry. Po­tem ich na pole po­moru wpę­dzili, gdzie pod strażą umie­rać mu­siał na­ród cy­gań­ski. Tych, co nie upa­dli, a stali pro­sto, siłą oba­lano i pa­lono ich ciała w pie­cach ogrom­nych.

Ale tego nie pa­mię­tają już do­ro­śli. Jeno dzieci pa­mię­tają tamte lata, bo­wiem po­stra­dały wów­czas ro­dzi­cieli swo­ich.

Ci, co uszli cało, po­wró­cili na drogi, po któ­rych od stu­leci to­czą się ich wozy, aby­śmy mo­gli wie­rzyć, że nie umarła ona sma­gła swo­boda.

I to miej na pa­mięci, abyś dzie­ciom, kiedy ich czas ma­jowy na­dej­dzie, roz­stajne drogi wska­zał.

De arte po­eticaTrak­tat piąty i ostatni

Po­mię­dzy naj­przed­niej­szymi do­bro­dziej­stwy, które od Na­tury mieć mo­żesz, obok za­pa­chu od­wilży i po­gody w dniu roz­da­nia świa­dectw – po­ezja, mó­wię ci, jest ze wszyst­kich naj­mil­sza. Za­wierz jej, a po­pro­wa­dzi cię przez ży­cie po mat­czy­nemu, tym bar­dziej je­śliś Po­lak.

Sto mil od brzegu ży­wot wio­dąc, z jej kart usły­szysz hojne drzewo, co szum­nym chło­dem oj­co­wi­znę twą miało.

Czy­taj­cie tedy pil­nie roz­prawę ni­niej­szą, przede wszyst­kim wy, ro­dzi­ciele, bo ars po­etica jest ars vi­tae, a wam Na­tura na­ucza­nie pierw­szej lek­cji po­ru­czyła.

Ważne czę­ści wy­żej na­zwa­nej sztuki

Wiedz jed­na­ko­woż o tym, iż praca ta nie­po­spo­li­tej wy­maga uczo­no­ści, a i fra­sunku przy tym nie­mało. Wiele w niej czę­ści, ale z nocną i dzienną naj­pierw cię za­po­znam.

O tej pierw­szej

Noc jest gleba szczo­dra, z któ­rej wszystko, co dzienne, mą­drze się wy­wo­dzi. Po­słu­chaj tylko. Przed jutrz­nią do boru wyj­dziesz, a twar­dych bo­ro­wi­ków uzbie­rasz ła­two z pół kopy. Skąd one? Bo wczora ich tam nie było. Tego ci nikt nie po­wie.

Nocą naj­chęt­niej od­la­tuje pta­stwo dzi­kie i spa­dać lubi pierw­szy śnieg. Nie mó­wiąc już o mi­ło­wa­niu. Ale o tym za wcze­śnie dzie­ciom nie opo­wia­daj, tyle że noc temu bar­dzo rada.

Miej tedy ba­cze­nie, aby dzie­cię twe nie lę­kało się mroku, a prze­ciw­nie, ciem­ność lu­biło. Przy­uczaj je do tego, po­czy­na­jąc od sza­rówki. Jest to go­dzina, kiedy wy­soka i siwa ko­bieta lnia­nym gał­gan­kiem prze­cie­rać za­czyna szkiełko naf­to­wej lampy. Naj­pew­niej­szy to znak. O ta­kiej po­rze każ dziecku, niech idzie do dru­giej izby po pu­dełko z gu­zi­kami. Jak przy­nie­sie, daj mu, niech się nimi bawi, a osobno ro­gowe, osobno per­łowe na stole układa.

La­tem, kiedy ma­tiola ol­brzy­mieje, do­się­ga­jąc nie­omal brwi, bierz je za rękę i w ogród pro­wadź. Tam pa­si­ko­ni­ków rzę­po­le­nie, jakby sy­nek lut­nia­rza po warsz­ta­cie bie­gał, a to tu, to tam oj­co­wych in­stru­men­tów drob­nym pal­cem do­ty­kał. Zważ to rów­nież, abyś dzie­cię­cych oczu usta­wicz­nie przy da­le­kim fir­ma­men­cie nie trzy­mał. Wskaż mu i tę noc naj­niż­szą, po któ­rej tuż nad gło­wami szy­buje pu­chacz, bo z pa­trze­nia onego wiele ra­do­ści mieć bę­dzie.

Jest też druga noc, gdy buty pod­kute chru­pią gładką sannę. Niech wten­czas ko­lęd­ni­kom dzie­sięć gro­szy wy­nie­sie, a jak ich nie­wielu, to po buch­cie go­rą­cej. Kiedy mu już na dzie­siąty rok bę­dzie szło, po­zwól, niech z dru­gimi, w śnieg sy­piący, gro­madą ko­lędy śpie­wać idzie – bo tylko wtedy, tylko wtedy, mó­wię ci, można uwie­rzyć, że Bóg się ro­dzi, a moc tru­chleje.

Do snów mu się nie wtrą­caj i z rana o nic nie wy­py­tuj. Bo późne dzie­ciń­stwo i wcze­sna mło­dość, jak ja­skier, z ciem­nych grzę­za­wisk nocy wy­chy­lają się zło­tym uśmie­chem.

Część wtóra, to jest dzienna

Tu­taj na­ucz go dnia, bo święt­szy jest od pa­cie­rza. Ale niech nocy mi­ło­wać nie prze­staje; star­czy mu dla obojga ra­do­ści.

Kiedy to czy­nić? Naj­le­piej z rana, jak się prze­bu­dzi. Daj mu wtedy gruszkę pu­cu­ło­watą, co upa­dła nocą, a przy pierw­szym przy­mrozku szybkę lodu z ka­łuży wyj­mij, a w rączki mu po­daj. Roz­kru­szy mu się to po so­wi­zdrzal­sku na kro­cie lu­ste­rek, a we­soło top­nieć i ka­pać bę­dzie.

Można i kró­lika ma­luch­nego na chwilę od ma­cie­rzy odłą­czyć i do rąk dzie­cię­ciu po­dać – ale to ła­twe, gdy pod mia­stem albo gdzie na wsi miesz­kasz.

Zbudź tedy dzie­cię swe parę razy we­dle rady mo­jej, a zo­ba­czysz, po­lubi dzień i wszystko, co w nim jest: źre­baka chru­pią­cego biały cu­kier, stare-jare jo­dły, a i na­bo­żeń­stwa ma­jowe, pełne gór i do­lin zie­lo­nych, po­gań­skie.

O po­dró­żach a wy­pra­wach da­le­kich

Wielu już au­to­rów przede mną o ich waż­no­ści pi­sy­wało, wy­sła­wia­jąc po­żytki stąd pły­nące dla ciała i dla du­szy. Tylko że w dzie­łach tych je­dy­nie o do­ro­słych po­dróż­ni­kach mowa, a stan dzie­ciń­ski, naj­bar­dziej ze wszyst­kich przed­się­bior­czy i wę­drowny, cał­ko­wi­cie po­mi­nięty zo­stał.

Chce tedy au­tor ni­niej­szych trak­ta­tów za­po­cząt­ko­wać ogromną kro­nikę wę­dró­wek i piel­grzy­mo­wa­nia dro­bia­zgu dzie­cię­cego, który po sta­nie szla­chec­kim czu­pur­ność a na­ro­dową fan­ta­zję prze­jął i obie­dwie chlub­nie kul­ty­wuje.

A ty, mi­ło­ściwy pia­stu­nie, naj­młod­szym adep­tom dzieła moje czy­taj, aby z my­ślą o nich w krzepki sen wstę­po­wali.

Wy­prawa po owoc bo­rów na­szych

Trzeba du­żej rzeki. I żeby pie­ni­stymi za­krę­tami góry pod­my­wała. Ina­czej szedł­byś do boru ubogo i bez przy­gód. A droga ma być na­je­żona nie­bez­piecz­no­ściami i trwóg czy­ha­ją­cych pełna. Dla­tego też do­brać so­bie mu­sisz dziel­nych kom­pa­nio­nów.

Za­le­cam ci czas ba­biego lata, a to dla wielu przy­czyn. Primo, wód naj­mniej po dnie rzeki w on czas cie­cze, bo wszyst­kie mą­dra Na­tura jakby w ko­mo­rze za­warła, aby gdy przyj­dzie li­sto­pad, prze­pa­dzi­stymi dżdżami ską­pać za­pie­czoną zie­mię. Se­cundo, w boru, co miało doj­rzeć, już doj­rzało. Dąb zrzuca żo­łądź płową, buk bu­kiew ru­mianą, a od źra­łego li­ścia lwio i aż lam­par­cio.

Wyjdź­cie tedy w sze­ściu, a żeby do­bry przy­wódca był, taki, co ścieżki zna i po ciemku. O wo­recz­kach par­cia­nych, bliź­nia­czych, jed­nym sznur­kiem za­cią­ga­nych, pa­mię­taj. Tam przy­lipkę chleba weź­miesz, na­zad zaś bu­kwi a zia­rek ja­łow­co­wych przy­nie­siesz.

Do­brze jest wyjść po obie­dzie. Iść pro­sto na las, aż wam rzeka za­wa­li­drogą na ścieżce się po­łoży i po­chód ani­mu­szu pe­łen za­trzyma. Niech wten­czas przy­wódca wasz pła­ski ka­myk po rzece ci­śnie, a w ten spo­sób prze­prawy kie­ru­nek wy­zna­czy. Po­tem, buty zzuw­szy, niech w bród wej­dzie i ki­jem ja­kim bez ustanku przed sobą o dno ude­rza – a wy za nim. Prawą rękę daj w tył to­wa­rzy­szowi, lewą zaś dru­giemu, co przed tobą, bo sa­mot­nego nurt mógłby po­wa­lić. Bród bro­dem, ale woda już chłodna.

Ja­kiego boru szu­kać

Wy­bierz taki, gdzie wielka roz­ma­itość drzew a krze­wów. Niech dą­browa na las bu­kowy za­cho­dzi, też ka­lin i trze­śni dzi­kich niech tam nie za­brak­nie. Jak wej­dziesz mię­dzy drzewa, prze­że­gnaj się ci­cha­czem, bo w gąsz­czu wszystko przy­da­rzyć się może.

Je­den mle­czarz zna­jomy po dziś dzień bli­znę nosi, tak go srogi dzik po­bódł, gdy po świę­tym An­drzeju do mia­sta z bańką szedł. Miej tedy na wszystko czujne ba­cze­nie, bo kto wie, czy kie­dyś nie spi­szesz ja­kiejś roz­prawy na po­ży­tek braci twych, o as­falt pa­rzą­cych bose stopy sło­wień­skie.

To także miej na pa­mięci, abyś nóg od ziemi nie od­ry­wał, szu­miał nimi, po syp­kim li­sto­wiu bro­dząc – bo­wiem nie masz mil­szego znu­że­nia. A kiedy kroku zwol­nisz, aby ode­tchnąć, aby na ściółce le­śnej lec, nie od­róż­nisz, co ty, a bór pu­sto­sze­jący.

I jesz­cze jedno ci po­wiem. Po­lu­bisz tę zie­mię sty­gnącą ku zi­mie i czas ów, kiedy się pora z porą li­stem pło­wym a śnie­giem za­rę­cza. Tak jak mło­dzi pier­ście­niem, w któ­rym szma­ragd.

Po­ży­tek jaki

Są tacy, któ­rzy za­wsze o po­ży­tek py­tać będą. Dla nich go­tową miej od­po­wiedź. Po­trzą­śnij sa­kwami, w któ­rych bu­kiew i żo­łądź za­chrzę­ści; a ma­tuli wa­rzą­cej wie­cze­rzę na bla­chę ja­łow­co­wych ku­lek syp­nij. Na­pach­nisz kuch­nię całą, jakby to nie­szpór był u Fran­cisz­ka­nów.

A kie­dyś, gdy w mie­ście da­le­kim przyj­dzie ci w pa­mięć na la­rum ude­rzyć, wie­rzaj mi – stawi się wier­nie wszy­stek bór. Oprzesz się oń i ty­siąc miast be­to­no­wych pę­dzą­cych na cie­bie po­wstrzy­masz. Taka jest moc tam­tej ziemi.

Trak­tatu ni­niej­szego i księgi za­mknie­nie

A gdzież jest ona ars po­etica, któ­rej szczę­śliwe zgłę­bia­nie za­le­ca­łeś mi? – za­py­tasz, bra­cie mój młody.

W ksiąg tych pię­ciorgu daję ci wie­dzy onej za­rys, żmud­nie rok po roku zdo­by­wa­nej, a do­tych­czas nie­zdo­by­tej. Po swo­jemu po­czy­naj. In­szy bę­dzie bo­wiem świat na­ro­dzin i twego dzie­ciń­stwa. Jeno fir­ma­mentu mą­dre ob­roty i ziemi w co­raz to in­nej wio­śnie ką­piel po wsze czasy te same zo­staną.

Ła­god­nym za­my­słem po­chy­laj się nad rze­czą. Śledź jej ży­wot, od zia­ren żwiru za­czy­na­jąc, a na jo­dłach pusz­czań­skich – co Kar­pa­tami z po­łu­dnia na pół­noc ko­ły­szą – koń­cząc.

Ufaj mi, tak czy­niąc, do­cze­kasz dnia, w któ­rym za­pra­gniesz mowy. Je­dy­nej, bo two­jej.

Weź­miesz tedy ar­kusz, a roz­wi­nąw­szy go na stole trze­śnio­wym, na­pi­szesz u góry: „Nar­ciarz”. Po­tem po­woli oną kartę ku so­bie po­chyl. Jar­kim śnie­giem w dół za­szumi, szro­ni­stym prą­dem cię obry­zga, te­le­mar­kiem skibę wy­soką wznie­sie i pióro twe za­dzi­wione zimą przy­wali, o d d e c h e m  g ó r s k i m  p u l s u j ą c e  s ł o w o.

FI­NIS

Ma­tuga idziePrzy­gody

.

Ma­niu­siowi Pan­kow­skiemu,au­to­rowi li­rycz­nych wier­szy,po­świę­cam

Do Czy­tel­nika

W imię Nocy i Mowy! Z Nocy i Mowy. Taki jest mój ro­do­wód. Cho­dzi­łem brze­gami pól i la­sów, cho­dzi­łem brze­giem rzeki, ucząc się zwal­nia­nia kroku – a wszystko po to, aby dziś rękę rap­towną wbić pod wodę i wy­drzeć na świa­tło, i wznieść nad głowę jelca sy­pią­cego mle­kiem ciem­no­ści.

W imię Nocy i Mowy, po­łą­czo­nych czer­wo­nym prze­smy­kiem mil­cze­nia. Pa­te­tycz­nie i za­ro­zu­miale wi­tam cię, Czy­tel­niku.

Był sad. Nie szko­dzi. Nie bę­dzie sadu. A wszystko prze­pa­sane jakby wstęgą... Nie prze­pa­sane. Prze­rżnięte brzy­twą, równo i aż do ko­ści. „...Po­daj no, Jó­ziu, piwa. Która to?...

– Siódma bu­te­leczka, pa­nie radco. Służę pio­ru­nem.

– Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci...”

A wszystko prze­pa­sane jakby wstęgą. Sie­dzą prze­pa­sani i pi­szą. Ci po­ni­żej trzy­dziestki szu­rają no­gami. To rzecz ar­cy­ważna. To bunt prze­ciw star­szemu po­ko­le­niu. A za nimi znowu stół. A za tym sto­łem też sie­dzą i pi­szą. I do­piero-ci prze­pa­sani. To kla­sycy. Na­ród czci ich i ksiąg ich do­tyka z usza­no­wa­niem. Mó­dlmy się za nich.

A wo­kół sto­łów tych na­ro­do­wych Woźny wą­saty cha­dza i co­raz to wia­dra pi­sa­rzom na­chyli. A w onym wia­drze co tak chlu­poce? W onym wia­drze na­lewka chlu­poce. A z czego tę na­lewkę uczy­niono? A ze sto­kroci na­szych-ci za­la­nych let­nią le­mo­niadą. Cią­gną-ci pi­sa­rze ów in­kaust pióry wiecz­nymi. Sior­bają go z na­masz­cze­niem, aże bul­goty idą po li­te­ra­tu­rze!

I spod tych pió­rów cią­gną się sło­dziuchne a gła­dziuchne ksią­żeczki – a wio­senka w re­for­mach po ko­lana, a przy­he­blo­wane, a bez jed­nego sęka, bez gwoź­dzia, bez drza­zgi. Żeby z ko­lejki nie wy­paść przed ki­nem, co mu Pan­teon. Żeby nie być jak te chu­li­gany, co na­ser­ma­ter mó­wią i gwiż­dżą, z boku sto­jąc, a po­tem: rrr­rum! i bez ko­lejki w ki­nie. A przed tym ki­nem, co o nim mó­wię, stoi si­wiu­teńki a z czyr­wo­niuch­nym no­skiem Mi­ko­łaj z... i te bi­le­ciki prze­dziro, nic tylko prze­dziro a wpusz­czo furt i cię­giem tych ogon­ko­wi­czów cier­pli­wych...

A za pi­sa­rzami, jak ta ściana nie­wzru­szona, kry­tycy stoją. A ręce u nich dłu­gie, że strach. I mach! się­gają nimi przed się. I chap! wy­dzie­rają cie­pluchne jesz­cze klu­seczki z ma­kiem. Z maku ryż. Mak lep­szy. Czym cie­plej­szy, tym lep­szy. Niech żyje mak. Po nim czka-sie, po nim śpi-sie. Nasz-ci to mak. A mów mi wuju. A dyć to nasz mak na­ro­dowy. I cią­gnie sie przez wieki to lep­szy wró­bel w gar­ści a mów mi wuju pa­sła ka­sieńka wołki swe za-wo-dom.

A zie­mia tam je­dyna, tylko od świata lo­dami a bo­rami od­gro­dzona. Oj, tam-ci ka­cy­kiem być, a jesz­cze le­piej anty-ka­cy­kiem.

Wi­dzę go, kuca anty-ka­cyk na środku tam­tej ziemi, je­dy­nej a bo­sej – a bu­ciki ma je­sce za­gra­nicne – i w pri­mus pom­puje: a szuit!, a szuit!

– A czego tam tak pom­pu­je­cie, dziadku mój?

– A, mój mło­dziku – peda on – ja noc ab­surdu roz­ja­śniam. Ir­ra­cjo­nalną noc roz­świe­tlam, co na­szej mło­dzieży mi­stycz­nymi ciem­no­ściami za­graża. Jesz­cze tro­chę, a – pa­nie tego – nie dziś, to ju­tro – kul­tura dla wszyst­kich – cztery nogi w ku­pie – po­wszechne gło­so­wa­nie, więc de­mo­kra­cja.

A mów mi wuju. Och, mów mi wuju, bez prze­rwy i co­raz sen­niej!

– A wy, dzia­dulu – py­tam go – ja­ke­ście jesz­cze mło­dzi byli – to­ście z ab­sur­dem nic? nie tego? – Po­kra­śniał dzia­dulo, a oku­lary prze­cie­rać nie­po­trzeb­nie jął i tak peda:

– Pa­nie-dzieju, a ju­ści, że ab­sur­dem z ko­le­gą­śmy się zaj­mo­wali, ale było to sen­sowne pi­sa­nie ab­sur­dów, żeby w lu­dzie – co do ga­zet w dyrdy leci – po­dejrz­li­wość a kry­ty­cyzm obu­dzić... – I znowu do pom­po­wa­nia sie za­biera. A szuit!, a szuit!

A moc­niej, dzia­dulu! A duj w tę ma­szynkę. A walcz ty, psz­czółko pra­co­wita. A niech ci Duch Ra­cjo­na­li­zmu co roku przez szparkę w gro­bie Rocz­nik Sta­ty­styczny wrzuci – ale te­raz pod stół, ty okruszko z pier­nika, spo­łecz­nie po­ży­teczna, ty mów mi wuju, a nie usta­waj.

Co mnie ob­cho­dzi bu­rak cu­krowy? Co mnie ob­cho­dzi kla­sowy smu­tek póź­no­pańsz­czyź­nia­nego żu­ra­wia? Co pan mówi? Że bluź­nię? Że Eu­ropa to nasz za­gon oj­czy­sty? I że jak długo nie po­znam Praw rzą­dzą­cych Pra­wami, jak długo nie prze­niknę Pra­wi­deł, nie roz­trzą­snę Pra­wi­dło­wo­ści – to co? To rę­czy mi pan, że co? Że chło­piec od in­tro­li­ga­tora pań­skie no­wele ro­zu­mie? Bidny pan. Nie? Co pan mówi? Bo­gaty pan? Boże mój, tym le­piej dla pana. Do wi­dze­nia. A tak się że­gnają nie... Ach, le­piej już mów mi wuju, po pro­stu i bez ją­ka­nia.

Bo co mnie ob­cho­dzą owe po­nadna­ro­dowe, a kon­ty­nen­talne, owe a spo­tkajmy się nad Le­ma­nem, owe wszyst­kie ę ą przy ka­wuni, że pro­le­ta­riat i fi­lo­zo­fia, że fi­lo­zo­fia i pro­duk­cja. I że już – ach, mów mi wuju i ro­zu­muj, ro­zu­muj ma-te-ma-tycz­nie.

A ja je­stem Mowa. Je­stem wę­gorz ucie­ka­jący z oschłego Nieba Praw rzą­dzo­nych Pra­wami. Je­stem ucie­ki­nier od Pan­pra­wi­dło­wo­ści. Je­stem ciem­no­zie­lony bur­del, w który spa­dają, pło­nąc, dziew­czynki ubrane do pierw­szej ko­mu­nii. Ach, siarki, siarki! Nie­chaj mło­dzież szkolna pali siarkę przed oł­ta­rzem swego Pa­trona. Ach, smoły! Smoły wo­nie­ją­cej jak zdro­wie. Niech mło­dzi umyją nią ściany, na któ­rych wi­szą świę­to­ści.

Z siarki lu­bej, któ­rej już we mnie ża­den pa­pież nie ugasi, ze smoły, którą bry­zgają moje so­snowe rze­czow­niki, wiążę mowę. Nie. MOWĘ! I wznió­sł­szy ją wy­soko, źró­dłem ją ryję w tę zie­mię, bosą a wódą za­laną, a przed­mu­rzem ob­wie­dzioną świę­cie. Od tego źró­dła ru­szą po­toki i żreć będą zie­mię. O ero­zjo! Ero­zjo, ro­dzona w sa­mot­no­ści!

A ci, któ­rym ta mowa za ostra, za gra­nia­sta i na­zbyt ple­bej­ska: nie­chaj wą­chają wia­necki ru­ciane, a tę dzię­cie­linę, co pa­nień­skim ru­mień­cem pała i na­pa­łać się nie może.

Won, pod strze­chę! Na wieczne spa­nie w be­tach let­niu­chy uhacz­ko­wa­nej ze słów grzecz­nych a po­pstrzo­nych równo gó­wien­kami much so­pli­cow­skich.

A nam, Przy­goda! Nam uczta na słońcu osa­dzo­nym na płask na Sy­naju. Nam pań­sko­ple­bej­ski chód w stronę brzu­cha ma­cie­rzy­stej Nocy. Nam wieczna w pol­sz­czyź­nie roz­róba!

Kar­to­fla­nia

Jak cu­downe nie by­łoby niebo, pełne gwiazd wy­rze­za­nych w kru­chym świe­tle – za­wsze jed­nak wi­siało ono nad Kar­to­fla­nią. Ta­kie bo­wiem miano no­sił kraj Ma­tugi od dłu­gich i sław­nych stu­leci.

Ja­kie prze­szumne i ar­cy­pie­ni­ste nie spły­wa­łyby po tej ziemi rzeki czy po­toki – co chwila po pta­siemu pró­bu­jące skrzy­deł – za­wsze i nie­zmien­nie no­siła je Kar­to­fla­nia.

I Wła­dziu Ma­tuga, po­szu­ku­jąc nie­cier­pli­wie cudu naj­cu­dow­niej­szego, na­wet nie wie­dział, że uro­dził się i za­miesz­ki­wał naj­cu­dow­niej­szą z ziem, wielką i kar­to­flami ży­jącą.

Po­mimo że na­uki w szkole kró­lew­skiej do­bie­gały końca, po­mimo iż zęby z mlecz­nych stward­niały w praw­dziwe, po­mimo że i te ostat­nie ły­skały tam i sam plombą srebrną – po­mimo to Ma­tuga nie po­sia­dał wów­czas wy­star­cza­ją­cej doj­rza­ło­ści, aby móc po­jąć kar­to­fla­ność wieczną i nie­zgłę­bioną swej ziemi.

Wiele było w tym winy pe­da­go­gów, co w pro­hi­bi­tach wszyst­kie księgi o kar­to­flu trak­tu­jące po­za­my­kali, wiele też i jego, Ma­tu­go­wej, winy, że nie po­tra­fił się za­du­mać nad rze­czą kar­to­flaną, samą w so­bie. Nie wie­dział Ma­tuga po­świ­stu­jący:

On nie po­wróci już,

Nie cze­kaj ani dnia.

On nie po­wróci już,

Choć mi­łość twoja trwa...

Wzgar­dzona i sza­lona,

Choć mi­łość twoja kona,

Otwie­raj swe ra­miona,

Tra-la, la-la, la-la-la,

Tym wszyst­kim, któ­rzy chcą...

nie wie­dział, że wy­star­czy wstą­pić na dra­binkę w szkol­nej bi­blio­tece i się­gnąć ręką w róg, tam gdzie stały fo­liały w per­ga­min oprawne, nie wie­dział, że wy­star­czy wy­jąć naj­grub­szy spo­śród nich, ochę­do­żyć go połą mun­durka i, nie zła­żąc z dra­biny, za­cząć czy­tać: „O Cu­dow­nym Ob­da­ro­wa­niu Zie­mie Na­szey Kar­tof­flem, Czyli O Nie­usta­ją­cym Opie­kuń­stwie Nie­bios a Przede Wszyst­kim Orę­dow­niczki Na­szey, Spi­sano We­dle Gło­sów Do­cho­dzą­cych z Góry Przez Ju­styna Z Mrzy­głoda, W Ofi­cy­nie Fran­ciszka Pa­tały, Roku Pań­skiego Te­go­atego...”.

Cze­góż tam nie mógłby się Ma­tuga do­czy­tać. Trak­tat był bo­wiem ob­fi­cie prze­tkany zło­tymi z pism Oj­ców cy­ta­tami. Za­wie­rał też wieść, która za­wsze i po wsze czasy ra­duje i ra­do­wać bę­dzie serca kar­to­flań­skiego na­rodu, wieść mó­wiącą o tym, że:

„Kiedy już do­broć Boża a nie­skoń­czona nie mo­gła dłu­żej ostrze­gać zie­mian, aby za­prze­stali ży­cia w grze­chu a grze­sze­nia nie­ustan­nego, za­czął tedy Oj­ciec nasz Naj­lep­szy strą­cać dziatki swe nie­po­słuszne i za nic se ma­jące Jego święte prze­strogi w pie­kło a w czy­ściec, w ogień, co do pasa le­d­wie się­ga­jąc, nie spala grzesz­nika, ale go pod­smaża i aż po jajca ru­mieni, by to cielę na roż­nie.

Wielka i za­słu­żona była ra­dość mię­dzy Spra­wie­dli­wymi, któ­rzy wi­dząc spa­da­ją­cych w ogień smo­li­sty grzesz­ni­ków, tak śpie­wali:

O, bi­czujmy się, lu­dzie mili,

O, krzy­żem się po zie­mie ta­rzajmy.

Bychmy na niebo za­słu­żyli...

Amen...

Ale Matka Boża i Pia­stunka Nie­szczę­snych bu­dziła się nocą. Do uszu Jej Pa­nień­skich a drob­nych jak zia­renka do­la­ty­wały skargi onych po­tę­pień­ców a po­tę­pie­nic. I jed­nego razu, a trzeba do­dać, że dość już miała tego bu­dze­nia się po­śród nocy – jed­nego razu tak mówi do Boga Ojca:

– Pa­nie mój, ja do nich pójdę – bo straszne męki mu­szą tam zno­sić – a ulżę im tro­chę wi­do­kiem mym... a jak po­zwo­leń­stwo Twę otrzy­mam, to im czego, a nie dużo, w za­wi­niątku za­niosę. Bo to, jak by nie było, nasi, tu­tejsi grzesz­nicy.

Kiw­nął mą­drze Pan głową swoją i rzekł:

– No, do­brze...

I po­szła Matka Boża. I po ja­rach a grot­tach wnij­ścia cier­pli­wie szu­kała. Szu­kała do­póty, do­póki nie od­kryła. A jak od­kryła, we­szła w nie i ku­ry­ta­rzami jak La­by­rin­thus po­plą­ta­nymi (aby grzesz­nicy przed od­cier­pie­niem kary na świat umknąć nie mo­gli) po sied­miu nie­dzie­lach szu­ka­nia a do­py­ty­wa­nia u skał i u ciem­no­ści – do­tarła dnia jed­nego do drzwi Czy­śca.

Za­pu­kała, a jak drzwi Jej otwo­rzyli, aże buch­nęło ża­rem. I uj­rzała Matka Boża pole okrut­nie da­le­kie – a końca mu nie było wi­dać – a na nim ni­skie ognie, a nad tymi ogniami ko­tły a rożny. Małe dla dzia­tek nie­po­słusz­nych, a duże dla żon nie­rząd­nych. I za­pła­kała.

A na to straż­nik tego miej­sca rzekł:

– Kto wy? Pew­nie­ście z zie­mie przy­słani.

A dru­giego straż­nika trąca i tak doń mówi:

– Oj, my biedni. Taż to święta osoba być musi, patrz – ani żar się jej nie ima, ani strach ją zbiera, a jesz­cze ma wil­goć na łzy rzę­si­ste.

I upa­dli a po­kłon od­dali trzy­krotny. A grzesz­nicy coś zmiar­ko­wali, bo się w ko­tłach wiercą i po­ciesz­nie – by te dzie­ciu­chy z ko­le­bek – wy­chy­lają, a po­krzy­kują, a coś skomlą...

Wten­czas Ma­tuchna Boża za­wi­niątko swe małe roz­su­pły­wać za­czyna, su­peł po su­pełku, aże z lnia­nej chustki sie­dem kar­to­fli się wy­tu­lało na zie­mię.

Boże mój, jaki się krzyk pod­niósł znad roż­nów:

– Kar­to­fle! – wo­łali. – Zupy nam ugo­to­wać! Upiec, a solą po­sy­pać! – A równo roz­dzie­lić, cięż­kim po ca­łym, lżej­szym po ćwierci!

A na to straż­nik czerp­nął smoły go­rą­cej fi­li­żanką, a jed­nemu, co naj­gło­śniej się do­ma­gał, chlust! w roz­wartą paję. – A stulże ją, kiedy Ja­sna Go­ścini u nas.

Uci­szyło się po tro­sze, Ma­tuchna kar­to­fle po­zbie­rała i duma, i duma, i wy­du­mała. Pa­trzy mi­ło­sier­nie po grzesz­ni­kach, a łzę roni. Aż wargi swe, jak róży chrze­ści­jań­skiej płatki, roz­chyla i tak rze­cze:

– Ta ja wam plac­ków kar­to­fla­nych na­smaże, bied­niu­chy wy moje!

I je­dli dnia tego (a Zwia­sto­wa­nie było) grzesz­nicy placki kar­to­flane, wła­sno­ręcz­nie tarte pal­cami Dzie­wicy. A kto by o tym po­wąt­pie­wać śmiał, ogień mu, i to nie czyść­cowy, ale pie­kielny i wieczny...”.

Mógłby był po­tem Ma­tuga to­mi­sko na miej­sce wsu­nąć, a chył­kiem się z dra­binki spu­ścić, i jesz­cze bar­dziej chył­kiem z bi­blio­teki wy­su­nąć – ale on wo­lał so­bie na po­rę­czy sia­dać i pod­śpie­wy­wać:

Zra­nione serce,

zdep­tane w tłu­mie,

o po­nie­wierce za­po­mnieć umie.

Ja tylko cze­kam

i ko­cham choć z da­leka,

bo wiem, że przyj­dzie czas,

gdy mi­łość znów po­łą­czy nas...

Nie cie­ka­wiły go też inne książki, ani kup­fersz­ty­chy, na któ­rych ry­lec Olen­dra Ma­luch­nego Je­zusa wy­obra­ził, co w swych rącz­kach świę­tych nie ka­narka trzyma, ani nie szczy­gła na­wet i nie ogó­rek, ale kar­to­fel, po­dłużny i po­kaźny, tylko co z piasz­czy­stego za­gonu skromną mo­tyką ora­cza do­byty.

Praw­dzi­wej mą­dro­ści trze­bażże ksiąg? Nie wy­star­czyli gar po­le­wany dy­miący świeżo co od­ce­dzo­nymi kar­to­flami?

Gdzie tam Ma­tu­dze było do mą­dro­ści. Nic, jeno chi­chy a cha­chy mu w gło­wie, a na pia­sku sma­lić skórę pod słoń­cem, a na głę­bi­nie się plu­skać – na­wet w nie­dzielę.

A tu trzeba było wziąć do ręki kar­to­fel ugo­to­wany, a roz­kru­szyć na kil­koro i je­den okruch si­ko­rom, drugi chło­pom, trzeci Ży­dom, a czwarty so­bie do ust wło­żyć.

A on, je­śli brał do rąk jaką księgę, to tylko tę, co mu ją sy­nal cho­rą­żego po­ży­czał. Brał ją do ręki, wziął ją do ręki. Siadł na progu i za­czął czy­tać. I tam, w mą­drej księ­dze, i tu wo­kół niego la­tały pierw­sze mu­chy, ufne i nie­bojne. Czy­tał. Boże, ja­kie to cudne! Spoj­rzał na świat. Bzy kwi­tły cięż­kie, że aż cy­cate. Spoj­rzał w niebo, wes­tchnął i za­snął.

A kiedy sen na­brał lotu i siły, uj­rzał zie­mię rów­ninną, a na niej sto­jący dum­nie ogromny kar­to­fel. Orzeł kró­lew­ski po­wol­nym ło­po­tem opu­ścił się nań i za­stygł, hie­ra­tyczny.