Yes, We Can! Powołani by świadczyć - Zbigniew Kaliszuk - ebook

Yes, We Can! Powołani by świadczyć ebook

Zbigniew Kaliszuk

5,0

Opis

Yes, We Can! Powołani by świadczyć

Muzycy, aktorzy, olimpijczycy, dziennikarze, szefowie znanych instytucji i zwykli licealiści. Bohaterowie pierwszych stron gazet i tytani cichej pracy. Oprócz młodego wieku, łączy ich odwaga głoszenia wiary.

„Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Dawanie świadectwa wiary może być fascynującą przygodą.”

Uwaga! Po lekturze tej książki możesz zapragnąć nawrócić całe swoje otoczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt kładki: Fahrenheit 451

Na okładce wykorzystano elementy identyfikacji wizualnej ŚDM

Dyrektor projektów wydawniczych:

Maciej Marchewicz

Redakcja:

Iga Kruk-Żurawska

Korekta:

Weronika Sygowska-Pietrzyk

Skład i łamanie:

PanDawer, www.pandawer.pl

Copyright:

© Copyright by Zbigniew Kaliszuk 2016

© Copyright for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2016

ISBN 978-83-8079-065-0

Wydawca:

Fronda PL, Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-230 Warszawa

Tel. 22 836 54 44, 877 37 35

Fax. 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Wstęp

„Drodzy młodzi przyjaciele (…) Starajcie się, aby w waszym życiu jaśniało światło Chrystusa! Nie czekajcie aż będziecie starsi, by wejść na drogę do świętości! Świętość jest zawsze młoda, tak jak wieczna jest młodość Boga. Ukazujcie wszystkim piękno spotkania z Bogiem, który nadaje sens waszemu życiu… Świat, który odziedziczycie, to świat rozpaczliwie potrzebujący odnowionego poczucia braterstwa i solidarności. Ten świat potrzebuje być dotknięty i uzdrowiony przez piękno i bogactwo Bożej miłości. Współczesny świat potrzebuje świadków tej miłości. Potrzebuje on, abyście byli solą ziemi i światłem świata.”

Jan Paweł II

Toronto, Światowe Dni Młodzieży

Dla wielu osób, tak jak dla mnie kiedyś, słowa św. Jana Pawła II wzywającego nas do świętości mogą wydawać się niemożliwym do zrealizowania ideałem. Bardzo często postrzegamy świętość jako coś odległego i nieosiągalnego. Wielu z nas może myśleć: „gdzie mnie, «zwykłemu człowiekowi», do Jana Pawła II?”, „Ja, z moimi grzechami i słabościami, miałbym być świętym? Dobry żart”. Podobnie może się nam wydawać, że jesteśmy ostatnimi osobami, które nadają się do dawania świadectwa. Jak mam być świadkiem wiary, jeśli sam jestem osobą wątpiącą? Co ja – zwykły, szary człowiek – mogę zrobić na rzecz wiary i wartości? Jak być świadkiem wiary w środowisku, w którym bycie katolikiem jest „obciachem”? Być może zadajesz sobie takie albo podobne pytania. Są one całkowicie naturalne. Jednak Ojciec Święty z pewnością nie stawiałby przed nami wyzwania ponad nasze siły!

Zastanawiając się nad tym, jak dorastający człowiek może dzisiaj odnaleźć się w świecie i w Kościele, oraz jak zostać świętym w XXI wieku, odbyłem kilkanaście rozmów z osobami, których przykład jest dla mnie wielką inspiracją. Wśród moich rozmówców znalazły się gwiazdy świata sportu, kultury i mediów oraz liderzy prężnych katolickich inicjatyw. Choć możesz się zastanawiać, co ciekawego o wierze i Bogu może powiedzieć aktor albo sportowiec, oraz co łączy znanego muzyka z twórcą księgarni religijnej, to zapewniam, że w książce nie wypowiada się żadna przypadkowa osoba. Wszystkich bohaterów łączy to, że wykorzystują talenty, jakimi zostali obdarzeni przez Boga na Jego chwałę, nie boją się żyć wiarą na co dzień i przyznawać się do tego. A także to, że są młodzi. Pomysł na tą książkę zrodził się w mojej głowie w związku z zaszczytną rolą Ambasadora Światowych Dni Młodzieży, jaka mi przypadła w ostatnich miesiącach. Zależało mi na tym, aby nie być Ambasadorem tylko na papierze, ale zrobić coś dla młodych, wskazać im przykłady konkretnych osób w ich wieku oraz postaw, które mogą naśladować. Niemniej, choć pracując nad tym tekstem, myślałem przede wszystkim o młodzieży, nie mam wątpliwości, że wartościowe treści znajdzie tutaj każdy, bez względu na wiek.

Ta książka to świadectwa bycia blisko Boga oraz konkretne wskazówki do stawania się świętym. Przeczytasz historie fascynujących i radykalnych nawróceń oraz niezwykłe opowieści osób, które od zawsze mocno opierały swoje życie na Bogu. Przekonasz się jak pasjonujące może być kroczenie drogą razem z Bogiem oraz angażowanie się w życie Kościoła. Znajdziesz szereg podpowiedzi (za każdą z nich stoją doświadczenia konkretnych osób) co do tego, jak żyć po katolicku, odnaleźć się we współczesnym świecie, radzić sobie z cierpieniem, rozeznawać swoje powołanie, rozwijać miłość, łączyć karierę zawodową z wiarą i życiem rodzinnym, pielęgnować relację z Bogiem.

Bohaterowie tej książki, choć w moim odczuciu wykonują kapitalną ewangelizacyjną robotę, nie są żadnymi superherosami, ale osobami takimi jak Ty. Mają swoje wątpliwości, słabości, lęki, przechodzą kryzysy wiary. Działania jakie podejmowali i podejmują nieraz wymagały od nich pokonywania własnej nieśmiałości oraz przełamywania innych cech charakteru. Zapewne w wielu aspektach bijesz ich na głowę! Mam nadzieję, że ta lektura zainspiruje Cię do tego, abyś także odpowiedział(a) na głos Boga, który na pewno rozlega się w Twoim sercu. Dążenie do świętości i dawanie świadectwa nie jest przeznaczone tylko dla wybranych, ale jesteśmy powołani do niego wszyscy. Niezależnie od tego, czy jest się medalistą olimpijskim czy licealistą.

MARCIN MROCZEKAKTOR

Fot. Studio 69

Bóg działa w naszym życiu

Jeśli ktoś ma wątpliwości, że Bóg poprzez wydarzenia i ludzi, jakich stawia na naszej drodze, stara się cały czas pukać do naszych serc, po wysłuchaniu historii Marcina Mroczka powinien zmienić zdanie. Nawiasem mówiąc, tylko dzięki jednej z takich bożych interwencji w ogóle możemy ją usłyszeć.

Trwają Targi Książki Katolickiej. Marcin wybiera się na nie, licząc, że kupi jakąś ciekawą książkę, która pomogłaby mu pogłębić wiarę. W tłumie osób, zupełnie przypadkowo, wypatruje go jeden z księży odpowiedzialnych za przygotowanie Światowych Dni Młodzieży i zachęca do współpracy. Następuje kilka kolejnych zbiegów okoliczności i parę miesięcy później rozmawiamy o tym, dlaczego Marcinowi jest z Bogiem po drodze.

Historia Marcina jest dla mnie bardzo inspirująca. Podejrzewam, że mogłaby się w niej odnaleźć zdecydowana większość katolików w Polsce. Człowiek, który kiedyś był typowym „letnim” katolikiem, traktującym wiarę jako tradycję i obowiązek, dzisiaj z pasją stara się zachęcać do niej wszystkich wokół.

Marcin Mroczek – aktor, od 2000 roku występuje w serialu „M jak miłość”, gdzie gra rolę Piotra Zduńskiego.

W listopadzie poprowadziłeś dla młodych ludzi zaangażowanych w przygotowywanie Światowych Dni Młodzieży spotkanie „Pan Bóg? Tak”. Podzielisz się historią swojego powrotu do Kościoła także ze mną?

Marcin Mroczek: Moja historia nie jest drogą powrotu do Boga, bo On w moim życiu cały czas był obecny, tylko drogą odkrywania Boga na nowo. Zostałem wychowany w wierze katolickiej. Moi rodzice bardzo pilnowali, żebyśmy z bratem chodzili w niedzielę do kościoła. Zresztą nie musieli mnie do tego specjalnie przekonywać, po niedzielnej Mszy zawsze czułem spokój i radość. Kiedy wyjechałem na studia do Warszawy, natłok zajęć i to, co oferuje młodym ludziom stolica, sprawiły, że Bóg i codzienne relacje z Nim zaczęły gdzieś umykać. Studiowałem inżynierię lądową na Politechnice Warszawskiej, czyli dość wymagający kierunek, do tego grałem w serialu M jak Miłość, więc musiałem radzić sobie z nawałem różnej pracy. Niedziela była dniem, w którym mogłem nadrobić zaległości ze studiów, przysiąść do projektów. Kościół zaczął przez to schodzić na drugi plan. Pomału zapominałem o tym, co jest w tym dniu najważniejsze, coraz rzadziej uczestniczyłem w Mszach świętych. Na to nałożył się też młodzieńczy bunt. Młodzi ludzie często chcą się urwać z rodzicielskiego łańcucha, próbują odnaleźć własną drogę i wszystko zrobić po swojemu. Tak było też ze mną. Miałem swoje zdanie, chciałem wszystko zmienić w swoim życiu, postępować inaczej niż nauczyli mnie rodzice. Zaczęła się liczyć dobra zabawa, osiągnięcie sukcesu i szczęście, ale nie wewnętrzne tylko buchające na zewnątrz, tak by wszyscy je widzieli.

Z czasem zaczęło mi jednak brakować czegoś więcej. Przestało mnie cieszyć to, że jestem popularny, że osiągnąłem sukces. W swoim wnętrzu cały czas czułem ogromną pustkę i niechęć do wszystkiego. Ciągle się krytycznie oceniałem, miałem niską samoocenę i ze wszystkiego byłem niezadowolony. Nie potrafiłem docenić sam siebie. Któregoś dnia rano zadzwonił do mnie mój brat, powiedział, że jedzie z kolegą do Częstochowy na Mszę świętą z modlitwą o uzdrowienie i spytał mnie, czy bym się z nimi nie zabrał. Bardziej z ciekawości niż z głębokiej potrzeby, powiedziałem: „czemu nie, dawno nie byłem w Częstochowie”. Okazało się później, że ta Msza nie była nawet w Częstochowie, a pod nią (śmiech). Podczas tej Mszy zaczęło się we mnie coś zmieniać, zacząłem czuć, że wiara, którą mi przekazali rodzice, to nie jest coś pustego, coś, co ktoś kiedyś wymyślił, tylko że Bóg naprawdę istnieje i mnie kocha. Poczułem wtedy ogromną chęć poznania Boga na nowo. Po powrocie spróbowałem zacząć żyć Ewangelią na co dzień. I stany niezadowolenia zaczęły mijać. Byłem coraz bardziej szczęśliwy, cieszyłem się z każdego dnia, doceniłem to co mam i dziękowałem za to.

A gdzie w tej historii była Twoja żona? Jak ona się zapatrywała na Twoją wcześniejszą postawę i jak się odnalazła w nowej sytuacji, po tym jak zacząłeś pogłębiać swoją więź z Bogiem?

Moja żona była osobą wierzącą, ale niepraktykującą. Spotkało ją w życiu kilka przykrych doświadczeń. Nie przeszkadzało jej to, że chodziłem do kościoła, nawet czasami chodziła ze mną, ale jej wiara była raczej zbuntowana, nastawiona na nie. Pomimo to, tamtego dnia wybrała się razem z nami do Częstochowy – tak się złożyło, że wróciłem wtedy po dłuższej nieobecności do Warszawy. Kiedy oznajmiłem, że znowu wyjeżdżam, stwierdziła, że tym razem pojedzie ze mną. Początkowo nie chciała uczestniczyć w Mszy, ale bała się zostać przez wiele godzin sama w samochodzie, więc poszła z nami. To była chyba jej największa walka duchowa w życiu. Bóg pomógł jej, tak jak mnie, przejść olbrzymią przemianę. Widzę, jak od czasu tamtej Mszy promienieje. Każdego dnia dziękujemy Bogu za to, że tak się w naszym życiu stało, że możemy razem chodzić do kościoła, cieszyć się naszą wiarą i nie kłócić się o to.

Czy umocnienie więzi z Bogiem zmieniło coś w Waszej codzienności i w Waszych relacjach?

Zauważyłem dużą zmianę w codziennym życiu, choć nie na każdej płaszczyźnie. To nie było tak, że nagle w moim życiu wszystko wywróciło się do góry nogami. Na pewno zmieniła się moja relacja z mamą. Oboje mamy dosyć trudne charaktery, jesteśmy uparci i lubimy stawiać na swoim. Dlatego czasem dochodziło między nami do kłótni. Za każdym razem obiecywałem sobie, że tym razem nie zrobię nic, co wywoła łzy w jej oczach czy spowoduje, że się zdenerwuje. I za każdym razem, mimo moich najlepszych chęci, nie udawało mi się dotrzymać słowa. Do momentu wyjazdu do Częstochowy. To wielka łaska od Boga, że tę relację udało się wyprostować. Bóg pomógł mi się zmienić i trochę odpuścić.

Szczególnie mocno uderzyło mnie w Twojej opowieści, że powiedziałeś, że jeszcze przed odnalezieniem Boga miałeś niskie poczucie wartości. Twoje nazwisko było dzięki serialowi M jak Miłość jednym z najbardziej rozpoznawalnych w Polsce, występowałeś w Tańcu z Gwiazdami, nie tylko w Polsce, ale też na Ukrainie …

Zawodowych sukcesów było bardzo dużo. Kiedy ktoś spoglądał na moje życie z boku, mogło mu się wydawać: ten facet jest w czepku urodzony. Ma fantastyczną żonę. Odniósł ogromny sukces zawodowy. Ale ja tego nie doceniałem, czułem się kompletnie bezwartościowy. Być może wzięło się to ze specyfiki mojego zawodu i wynikającego z niej rozdmuchanego ego. Człowiek, który nie ma stabilnego oparcia emocjonalnego, ciągle chce więcej i więcej. Nigdy nie jest w stanie się zadowolić, bo nawet jeśli uda mu się coś osiągnąć, to zaraz pragnie czegoś następnego. Do tego dochodzi konieczność mierzenia się z ciągłymi ocenami ze strony innych i to publicznie. Prasa cię nie oszczędza, wyciąga wszystkie twoje słabe punkty. Mi na przykład regularnie przypominała o tym, że nie jestem z wykształcenia aktorem, tak jakby wykształcenie wystarczało do tego, żebyśmy byli w czymś dobrzy. Zupełnie nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Z jednej strony moje ego pchało mnie do tego, żeby podejmować kolejne wyzwania, z drugiej bałem się, że znowu zostanę źle oceniony i nie potrafiłem się cieszyć. Dopiero Bóg pozwolił mi się z tym uporać, nauczył zupełnie inaczej patrzeć na kategorię sukcesu.

W jaki sposób?

Zacząłem dostrzegać, że życie składa się z ogromu sukcesów. Naszym sukcesem nie muszą być tylko wielkie rzeczy, o których wszyscy będą trąbić i po których będą klepać nas po plecach z zachwytem. Każdy kolejny dzień, każde nasze powodzenie w czymś, nawet z pozoru drobnym, jest sukcesem. Powiedziałbym nawet, że dzisiaj bardziej cenię te osiągnięcia, których nikt nie widzi. Oczywiście takie wielkie sukcesy dają mi mnóstwo satysfakcji, ale nie są już dla mnie najważniejsze.

Drugą rzeczą, która mnie uderzyła w Twojej historii, jest to, że to nie jest historia radykalnego nawrócenia, jakie się czasem słyszy. Nigdy nie przestałeś wierzyć w Boga, czasami praktykowałeś, brakowało w tym tylko trochę zaangażowania. Podejrzewam, że to sytuacja zdecydowanej większości katolików Polsce…

Zdaję sobie sprawę, że najbardziej poruszające są świadectwa osób, które były w absolutnym dołku i się z niego z Bożą pomocą podniosły. Ale takie myślenie może być pułapką. Większość ludzi sądzi, że jak będą chodzić do kościoła w niedzielę, pójdą do spowiedzi i komunii w święta, to wystarczy. Tymczasem można w ten sposób „praktykować” przez całe życie i tak naprawdę nie spotkać Boga.

Można chodzić do kościoła, ale być oddalonym od Boga?

Można. I to można być bardziej oddalonym niż ten, który nie chodzi do kościoła, ale nieraz myśli o Bogu i błaga Go o pomoc.

Co poradziłbyś młodym ludziom, żeby nie powielali Twoich błędów, żeby wiara nie stała się dla nich tylko przykrym obowiązkiem?

Żeby wiarę traktowali nie jako obowiązek, ale jak pasję. Nieraz dopadnie nas zniechęcenie, nieraz Bóg da nam o sobie zapomnieć. Trzeba być otwartym na jego ponowne działanie i pomoc, jaką nam oferuje, żebyśmy byli szczęśliwi. Nie przejmujmy się, że w naszym życiu duchowym nie zawsze jest tornado.

A czy da się jakoś ochronić przed młodzieńczym buntem?

Młodość zawiera w sobie bunt. Ważne żeby w pewnym momencie oprzytomnieć i spróbować ukierunkować ten bunt w dobrą stronę. Porównuję relację z Bogiem do relacji z ojcem. Każdy młody człowiek buntuje się przeciwko decyzjom swoich rodziców. Dopiero z perspektywy czasu rozumiemy, że ich rady wynikają z wielkiej troski o nas i przeważnie są słuszne. Niejako po fakcie uświadamiamy sobie, że gdybyśmy ich kiedyś posłuchali, to bylibyśmy w zupełnie innym miejscu, być może uniknęlibyśmy pewnych rozczarowań, poniżeń, konsekwencji popełnionych błędów.

Zastanawiałem się dużo nad tym, dlaczego Bóg pozwala nam się buntować i robić głupstwa, które kończą się dla nas tragicznie, dlaczego dopuszcza byśmy cierpieli? Czy w ten sposób karze nas za to, że nie jesteśmy Mu wierni? Teraz nie mam wątpliwości, że Bóg nikogo nie karze, On chce dla nas jak najlepiej. Cierpienie przeważnie przynosimy sobie sami, Bóg pozwala nam jedynie ponosić skutki własnych wyborów. Próbuje na wszelkie sposoby zachęcić nas do dobrych decyzji, ale ostatecznie to my je podejmujemy, bo On dał nam wolną wolę. Znowu – to tak jak z moim ojcem. Całe życie dbał o to, żeby nie stała mi się krzywda. Całe życie chciał mnie chronić. Jasno mówił: „słuchaj nie rób tego, bo się oparzysz. Nie rób tego, bo będzie bolało”. Mimo to nieraz przewróciłem się na rowerze, stłukłem kolano czy popełniałem różne życiowe błędy, bo go nie słuchałem i byłem przekonany, że wiem lepiej. On by najchętniej temu zapobiegł. Ale takie były konsekwencje mojej wolności. Nie słuchałem w pewnych sprawach ojca, robiłem po swojemu, więc później płakałem. To my decydujemy, którą drogą pójdziemy.

Bunt nie zawsze musi jednak być czymś złym. Błędy i odczuwanie ich bolesnych skutków są dla nas świetną nauką.

Jak dzisiaj wygląda Twoje życie wiary? Czym różni się od tego, co było wcześniej?

Podstawą jest codzienna modlitwa i codzienne życie z Bogiem. Każdego dnia, zaraz po przebudzeniu mówię „Panie Boże, fajnie że jesteś” i odmawiam modlitwę poranną. Potem zaś przez cały dzień staram się pamiętać o Bogu. Kiedy mam jakieś zadania do zrealizowania, proszę Go o wsparcie, kiedy mi się coś udaje, dziękuję Mu za to. Bóg jest z nami cały czas i w tych dobrych chwilach, i w tych złych. Świadomość tego bardzo mi pomaga.

Drugą kluczową sprawą jest dla mnie uczestnictwo w niedzielnej Eucharystii. Tyle że podchodzę do niej zupełnie inaczej niż kiedyś. Kiedyś, jeśli nie udało mi się znaleźć wolnej ławki, to wystanie godziny na Mszy było dla mnie katorgą. Bolały mnie nogi, bolał mnie kręgosłup, każde kazanie księdza było zbyt długie, zbyt nudne, zbyt tendencyjne. Wszystko mi przeszkadzało. A tak naprawdę w ogóle nie słuchałem tego kazania, byłem na nim zupełnie nieobecny duchem. Teraz staram się wsłuchiwać w to, co ktoś na Mszy chce mi przekazać i wspólnie z Bogiem zastanowić się nad tym, co mnie spotkało w minionym tygodniu i co mnie czeka w nadchodzącym. Każda Msza święta okazuje się nowym, cennym doświadczeniem,

Ostatnio głośno było o Twojej wyprawie na Jasną Górę. Trąbiły o niej wszystkie media (śmiech). Co Cię skłoniło, żeby wybrać się na pielgrzymkę?

Znajomy ksiądz zapytał, czy nie wybrałbym się z nim na pielgrzymkę. Nie lubię tłumów i wiedziałem, że będę wzbudzał lekkie zdziwienie wśród pielgrzymów, ale to się nie liczyło. Poczułem, że muszę iść. Od samego początku było to na tyle niezwykłe doświadczenie, że zapragnąłem podzielić się tą informacją na Facebooku. Media rzeczywiście podchwyciły temat. Nie spodziewałem się takiego szumu (śmiech). Ale może ten rozgłos wyjdzie na dobre i zachęci kogoś do tego, aby wybrać się na pielgrzymkę. Zaręczam, że warto.

Podczas pielgrzymki doświadczyłem tego, w jak niesamowity sposób Bóg potrafi działać w naszym życiu – postawił na mojej drodze młodą dziewczynę, która szła do Częstochowy, by poprosić Go o pomoc w zrealizowaniu swojego marzenia, którym było wyprodukowanie spektaklu teatralnego. Kilka miesięcy wcześniej kupiła licencję na znaną zagraniczną sztukę – Mayday 2. Okazało się, że rzeczy, które musiała ogarnąć, było tak dużo, że ją to zupełnie przytłoczyło. Poszła więc na pielgrzymkę, prosząc Boga o to, aby dodał jej siły potrzebnej do zmierzenia się z trudnościami, pomógł jej ułożyć wszystkie elementy spektaklu, zwłaszcza obsadę aktorską, która zgodziłaby się przyjąć zaproponowane im role… Ta młoda dziewczyna poszła na pielgrzymkę, na której jest kilka tysięcy osób, W którymś momencie zmieniła grupę. Podeszła do starego żuka, gdzie można kupić kanapkę i wodę, i zauważyła mnie, leżącego nieopodal. Zmęczonego, spoconego, z pęcherzami na nogach. I pomyślała: „Panie Boże, jakie Ty mi dajesz znaki. Właśnie myślałam o tym, jak obsadzić rolę młodego chłopaka w spektaklu, a tu leży przede mną Mroczek” (śmiech). Podeszła do mnie i powiedziała: „Kupiłam licencję na sztukę, szukam aktorów, czy zgodziłbyś się do nas dołączyć?”. Przez kolejnych kilkadziesiąt kilometrów marszu zastanawiałem się, co zrobić. Ostatecznie uznałem, że muszę się zgodzić. Skoro Bóg wysłał mnie na pielgrzymkę, postawił tę dziewczynę na mojej drodze, to nie mógł to być przypadek. Dzisiaj bardzo się cieszę z tej decyzji. Zresztą z Bożą pomocą nie mogło być inaczej (śmiech). Pracuję z zespołem niesamowitych ludzi. Wraz ze mną w sztuce gra między innymi Misiek Koterski, który, tak jak ja, po różnych życiowych zawirowaniach odnalazł Boga. Choć nasza wiara jest nieco inna – ja po zagranym spektaklu, jak coś nie pójdzie dobrze, tłumaczę się: „Nie poszło mi tak jak chciałem, dałem ciała, mógłbym lepiej”. A Misiek Koterski, w takim swoim charakterystycznym stylu, mówi: „Panie Boże, postawiłeś przed nami kłodę do pokonania. Zobaczcie, już się nam wydawało, że jesteśmy genialni, a tu Bóg dał nam w łeb. Ale nam dał do myślenia! Nie no, lepiej być nie mogło”. Misiek jest taki, że każdą sytuację przeżywa razem z Bogiem i z każdej potrafi wyciągnąć dobre rzeczy. Czym byłoby bowiem życie, gdyby wszystko się udawało?

Jakie były Twoje wrażenia z pielgrzymki poza tym niecodziennym spotkaniem z producentką teatralną?

Przyznam się, że nie spodziewałem się, że to taki trud. Już po pierwszym dniu i przejściu czterdziestu kilometrów miałem dość. Miałem zakwasy, bolały mnie stawy skokowe, no i doskwierała mi asfaltówka, ten kto był na pielgrzymce, wie o czym mówię. Ale nie żałowałem tego wysiłku, bo ten czas był mi bardzo potrzebny. Mogłem się trochę wyciszyć i zastanowić nad swoim życiem, swoimi słabościami, oczekiwaniami, relacjami z ludźmi i powierzyć to wszystko Jezusowi. Na pielgrzymce nie ma telewizji, komputerów, jest za to mnóstwo młodych interesujących ludzi, z którymi można pogadać. Dla mnie to była bardzo dobra odmiana od codziennego życia.

Wspomniałeś o niezwykłej ekipie, z którą w tej chwili grasz w spektaklu Mayday 2. A jak na Twoje zbliżenie się do Kościoła zareagowały inne osoby z Twojego środowiska? Opowiadałeś im o tym, co przeżyłeś?

Kiedy mam okazję, zawsze chętnie rozmawiam o Bogu. Polityka, wiara, uczucia to najciekawsze tematy do rozmów.

Przyciągnąłeś do Kościoła z powrotem żonę, wiem też, że udało Ci się zabrać kilkoro znajomych na kolejne Msze pod Częstochową. Można powiedzieć, że zaliczyłeś już trochę sukcesów ewangelizacyjnych. Co mają robić inne osoby, w których otoczeniu są ludzie oddaleni od Kościoła? Jak działać aby ich zbliżyć do Boga?