WYSPA Kwartalnik Literacki nr 4/2014 (32) - Suplement - Opracowanie zbiorowe - darmowy ebook

WYSPA Kwartalnik Literacki nr 4/2014 (32) - Suplement ebook

Opracowanie zbiorowe

3,0
0,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Suplement” - bezpłatny dodatek do 4. numeru "Kwartalnika Literackiego Wyspa" - zawiera wiersze Leszka Engelkinga z cyklu zatytułowanego „Suplement”, a także poezję Damiana Skawińskiego, Bogdana Prejsa i Jakuba Schönhof-Wilkansa. Proza to teksty Daniela Łyska, Wojciecha Ostrowskiego, Wojciecha Klęczara i Piotra Kokocińskiego. Największą jednak część „Suplementu” tworzą trzy eseje: Jana Tomkowskiego „W rajskich ogrodach Musila”, znanego dziennikarza sportowego Stefana Szczepłka „Zakończona historia” oraz Michała Jagiełły „Adam Asnyk pod Giewontem”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 170

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wyspa
KWARTALNIK LITERACKI suplement do nr 4 (32) grudzień 2014 

„Suplement drugi” wśród archipelagu

W naszym archipelagu pojawiała się kolejna wyspa, którą nieśmiało zapowiadaliśmy już rok temu. Nazywa się „Suplement drugi” w odróżnieniu od „Suplementu pierwszego”, jaki wyłonił się po koniec ubiegłego roku. Teraz w skład „Wyspowego” archipelagu wchodzą już 32 „Wyspy”, jakie wydaliśmy przez osiem lat, regularnie, co roku cztery, oraz teraz jeszcze dwa „Suplementy”. Dodając jedne do drugich stworzyliśmy już spory kawałek lądu na niespokojnych wodach naszej kultury. I bardzo się z tego cieszymy.

Tak jak w roku ubiegłym, gdy powstawał „Suplement pierwszy”, naszym zamiarem było zamieszczenie w nim głównie dłuższych esejów, które nie mieściły się w zwykłych „Wyspach”, a nie chcieliśmy ich skracać, bo straciłyby swą oryginalność i wymowę. Dodaliśmy do nich też inne prozy, czekające na zamieszczenie, jak też trochę poezji, aby nie było jednostajnie.

Jaka będzie przyszłość „Wyspowego” archipelagu? Decydujące będą decyzje naszych mecenasów oraz współwydawcy, jakim od roku jest Narodowe Centrum Kultury. Dziękujemy za list intencyjny, jaki otrzymaliśmy do pana dyrektora Krzysztofa Dudka, w którym potwierdza zamiar współwydawania „Wyspy” w roku 2015 i bardzo liczymy na jego realizację. Dzięki wsparciu NCK „Wyspa trafia obecnie do znacznie większej liczby odbiorców niż poprzednio, głównie do bibliotek, co jest niezwykle cenne – nie tylko dla nas oczywiście, ale przede wszystkim dla naszych potencjalnych czytelników.

Tak jak rok temu mamy więc nadzieję, że i w przyszłym roku uda nam się powiększyć archipelag o cztery kolejne „Wyspy”, ale też o wysepkę o nazwie „Suplement trzeci”.

(red)

Poezja LESZEK ENGELKING Wiersze z cyklu Suplement

Skleroza

Śpieszno mi teraz do paru zmartwychwstań –

tych topoli i domów, sklepów i kawiarni,

tramwajów, bruków, smaków i zapachów.

Czy w dzień ostatni albo też w dzień pierwszy

powstaną z gruzów, uciekną nicości,

obleką ciało z mych wspomnień, zapomnień

(z innych zapomnień inne będzie ciało),

czy raczej otchłań zamknie się nad nimi

i razem ze mną pójdą szybko na dno

i nałykają się letejskich trucizn,

co powodują wieczystą sklerozę?

Jakaś nadzieja może w duszy świata,

lecz jeśli ona jest zapominalska,

to uschną widma zagubionych topól,

a dom i zapach w bezproch się obrócą.

Mleczarz

Pędzi nocną ulicą Piekarską

na złamanie karku.

Ma czarnego konia

(w nocy wszystkie konie czarne),

czarny wóz

(w nocy wszystkie wozy czarne)

podobny do karawanu,

rozwozi czarne mleko

(w nocy każde mleko czarne).

Komu postawi butelkę pod drzwi

(w nocy każde mleko czarne),

ten już się nie obudzi

albo obudzi się w czarnej skrzynce

(w nocy wszystkie skrzynki czarne)

pędzącej w czarną otchłań

na złamanie karku.

Pory snu

Krzyśkowi Woźniakowi

Śniła się wiosna. I śni się. I śni się.

Słońce operuje

jak wprawny ordynator oddziału chirurgicznego

śmiertelnie chorego na długi szpitala.

Pacjent żyje!

Na Rynku są już ogródki piwne,

ale ja idę na Rycerską.

– W dwuszeregu biegiem marsz! –

ryczy do kilku cywilów oficer MO.

– Was nie ma – rzucam w ich kierunku,

ale wbiegam w najbliższą bramę,

bo na Rycerskiej jakoś nie ma pubu

ani żadnej innej knajpki,

nie ma też wcale ogródków na Rynku.

Czy zapowiadali kontratak zimy?

Pacjent zrywa się do biegu

po ścieżce zdrowia.

Zombi? Takie ma ruchy.

Także biegnę

w coraz większej panice.

Na placu Kościuszki

znów pod brudnym łachmanem śniegu

kulą się trawniki.

Prędzej! Więzienie już z tyłu.

Aż dziw, że na Ścinadle

nie ma dziś egzekucji.

– Ubek! – woła elegancka dama w parku,

to do psa, chyba pinczerka

(wokół robi się pusto).

– Zostaw go, Ubek! Ubek, do nogi!

Ja i pacjent biegniemy

być może ku wybudzeniu.

Esej JAN TOMKOWSKI W rajskich ogrodach Musila

Na zdjęciach wygląda prawie zawsze tak samo – niemłody, z wysokim czołem i dodającą powagi łysiną, raczej solidny i budzący zaufanie niż dostojny. Historyk, filozof, urzędnik, naukowiec? Pisarz? Czy ja wiem? Tomasz Mann wyglądał zupełnie inaczej. I Hermann Hesse, i Heimito von Doderer, wprawdzie nieco młodszy, i Hermann Broch. To ci najwięksi. A Robert Musil?

Inny, odmienny, jedyny. Zawsze z boku, a może ponad literackim towarzystwem? Indywidualność zagadkowa i godna podziwu, ale dla niektórych w jakiś sposób odpychająca. Dziś nie uświadamiamy już sobie, jaki dystans tworzyło wykształcenie techniczne w czasach, gdy pisarz musiał być równie wszechstronny jak na przykład Tomasz Mann. Znajomość języków, historii sztuki, muzyki, filozofii – wszechstronność, bez której nie do pomyślenia wydawały się narodziny artystycznej duszy czy narracyjnego talentu. Nawet w filozofii pozytywistyczna ścisłość myślenia, przywiązanie do wzorów i definicji, urzeczenie matematyką i logiką stanowiły nowość akceptowaną bynajmniej nie przez wszystkich. Chyba mógł zrobić karierę jako naukowiec czy wynalazca, ostatecznie jego dziełem była wirówka kolorów, zwana Musilscher Farbkreisel albo Variationskrei selnach Musil. Skorzystali na niej wszyscy poza samym wynalazcą, który nie dorobił się na swoim urządzeniu wielkich pieniędzy. Jaka szkoda! Zaoszczędzony w młodości kapitał przydałby się ogromnie w wieku dojrzałym, gdy Musil przystąpił do budowy swego arcydzieła i nie mógł już oddawać się pracy zarobkowej. Skazany na pomoc innych, czuć się musiał na pewno gorzej niż Rilke, który materialne wsparcie przyjmował ze swobodą godną poety niosącego ludziom największy skarb.

Musil był samotnikiem i właściwie w jego biografii łatwiej znaleźć wiernych i gotowych do poświęceń entuzjastów niż oddanych przyjaciół. Elias Canetti opisał go jako człowieka zamkniętego w sobie, choć uprzejmego, chętnie udzielającego wyjaśnień. O jakie sprawy mogło przy tym chodzić, mogę sobie jedynie wyobrazić: rozkochani w sztuce bywalcy literackich kawiarni pytają o teorię kolorów Newtona, o prawa rozchodzenia się ciepła i elektryczności albo teorię zbiorów. A Musil tłumaczy cierpliwie, elegancko, trochę znużonym mimo wszystko głosem, bo nie ma pewności, czy znów nie padł ofiarą żartu ze strony owych humanistów, co marnotrawią czas przy kawie i gazetach z całego świata.

Musil był samotnikiem, a tacy ludzie jak wiadomo czują się w towarzystwie zawsze trochę niepewnie i zwykle bywają niezręczni. Możemy dziś przeczytać relacje, z których wynika, że był niesłychanie wyczulony na kwestie hierarchii literackiej. Nie lubił być porównywany z innymi, nie znosił, gdy ktoś w jego obecności chwalił Tomasza Manna albo Hermanna Brocha. Świadkowie odnotowali jego wypowiedzi nie bez złośliwej satysfakcji, bo megaloman, choćby był największym pisarzem, zasługuje na dezaprobatę. W głębi duszy każdy pisarz przypisuje sobie jakiś rodzaj wielkości, uzasadnionej albo zgoła urojonej. Ale kto mówi o tym zbyt głośno, wystawia się na śmieszność.

Gombrowicz, Musil, Joyce, a przed nimi Nietzsche wcale się tym nie przejmowali.

Można lekceważyć opinię krytyki, wzruszać ramionami, widząc obojętność czytelników, krzywić się, czytając listę laureatów rozmaitych literackich konkursów. Przynajmniej w pierwszym odruchu pisze się tylko dla siebie. Rilke wierzył, że pisze się, bo nie można odłożyć pióra, bo jakaś nieznana siła trzyma nas przy biurku, nad białą kartką papieru. To wszystko prawda, ale jednak żaden autor nie pragnie zapomnienia.

Precyzyjny, pedantyczny, doskonale zorganizowany i wbrew pozorom umiejący niekiedy zadbać o swoje interesy, stanowczy i bezwzględny, gdy chodziło o sprawę najważniejszą, czyli dzieło. Miał odrobinę szczęścia, skoro zdołał dorobić się wygodnego mieszkania w dobrej dzielnicy Wiednia. Dwa kroki do mostu Rotundy i jesteśmy już w samym sercu Prateru, a do centrum też niedaleko. Rząd pokojów przy Rasumof skygasse... Mijamy je po kolei, by dotrzeć do gabinetu, w którym rodziły się stronice Człowieka bez właściwości. Mnóstwo książek na półkach, najwidoczniej ich widok nie przeszkadzał w tworzeniu. Może dostarczały inspiracji, może pozwalały ujrzeć lepiej charaktery opisywanych bohaterów? A może otwierał je najzupełniej przypadkowo, przebiegał wzrokiem ten czy inny fragment, by dojść do wniosku, że literatura powinna wyglądać inaczej i że trzeba zabrać się do pracy, by opłakany stan rzeczy zmienić? Dokładnie uporządkowane staroświeckie biurko, starannie ułożone manuskrypty, pod ręką czysty papier i zaostrzone ołówki, bo pomysły przychodzą nieustannie – tak szybko, że trzeba je natychmiast zapisywać. Pomysły, warianty, projekty, zamierzenia, szkice, uwagi, notatki. Gorzej z opracowywaniem ostatecznej wersji tekstu – dzieło rozrasta się, podąża w nieprzewidzianych kierunkach, zagarnia okruchy mijającego czasu, nie chce pozostać ani zajmującą zwartą opowieścią, ani panoramą minionej niedawno epoki. Paraliżuje autora, zyskuje nad nim władzę, więzi w pracowni, wreszcie unicestwia. Historycy literatury opisali wyczerpująco, ile główny bohater Ulrich zawdzięcza samemu pisarzowi. Można przedstawić to sobie inaczej. Człowiek bez właściwości kontra Robert Musil. Prawdziwa wojna trzydziestoletnia. Wyniszczająca, beznadziejna, pozbawiona jakichkolwiek widoków na pokój. Batalia nie do wygrania, ponad siły jakiegokolwiek artysty, choćby najbardziej genialnego.

Człowiek bez właściwości należy do tych nielicznych powieści, które nigdy się nie kończą. Parafrazując zdanie Lwa Tołstoja, moglibyśmy dodać, że o ile wszystkie skończone powieści są w jakiś sposób do siebie podobne, to każda niedokończona wydaje się inna niż pozostałe. Człowiek bez właściwości jest nieskończony inaczej niż Proces, Zamek, Oppiano Licario. Nie tyle nawet nieukończony, co otwarty ku nieskończoności, przywołujący zuchwale nieskończoność, bezgraniczny jak otaczający nas kosmos.

Nie wątpię, że wielu czytelników (a nawet komentatorów) myśli inaczej i zamiast wariantów, szkiców, fragmentów o niepewnej przynależności chciałoby widzieć zakończenie owej niesamowitej historii snutej przez trzydzieści lat. Czy to nie naturalne, że pragniemy coś zyskać szczęśliwym albo tragicznym finałem, że domagamy się, by autor wypowiedział się do końca, by nie pozostawiał nas w wieloznacznej niepewności, z której bierze swój początek intelektualny chaos?

Robert Musil podobno wierzył, że żyć będzie długo i w dobrym zdrowiu, wbrew niepokojącym oznakom nadchodzącej już choroby i śmierci. Pracując nad swą powieścią, raz spieszył się, to znów oczekując na przedwczesny koniec, pogrążał się w bezczynności. Może łudził się, że wyrok uda się jeszcze odwlec, że zmęczone serce wytrzyma? W naiwności, którą podzielają dziś miliony, gimnastykował się i chodził na spacery. W naszych czasach uprawiałby na pewno jogging, bo przecież miał tak blisko na Prater, gdzie uganiają się wytrwali biegacze, z nadzieją na długi i bezproblemowy żywot. Częste złudzenie osób, które zwykły traktować własne ciało niczym mechanizm, co służyć nam będzie niezawodnie przez wiele lat, o ile spełnimy kilka prostych warunków.

Jorge Luis Borges napisał opowiadanie, którego bohater, czeski pisarz Jaromil Hladik, stojąc już przed plutonem egzekucyjnym, prosi Boga, by pozwolił mu dokończyć prawie gotowe dzieło. Chociaż nie jest człowiekiem religijnym, jego modlitwa zostaje wysłuchana. Żołnierze zastygają w bezruchu, pszczoła zamiera w powietrzu, czas zatrzymuje się nagle. Hladik zabiera się do pracy. Umrze dopiero wówczas, gdy skończy.

Bóg nie zatrzymał czasu dla Musila. Może Bóg nie chciał, by Człowiek bez właściwości został kiedykolwiek ukończony, może – na równi z innymi czytelnikami – chciał cieszyć się różnorodnością zakończeń. A może wolał zachować dla siebie tajemnicę zakończenia?

Prawdę mówiąc, nie umiem powiedzieć, czy Musil w ogóle brał pod uwagę zakończenie swojej powieści – nie chodzi mi o to, co powtarzał swoim wydawcom albo nawet przyjaciołom, z czego zwierzał się w korespondencji i w dziennikach, lecz jak to czuł wewnętrznie. Czy nie obawiał się (a miałby ku temu powody), że wraz z zakończeniem powieści skończy się jego życie? Wszak Człowiek jest na dobra sprawę jego jedynym wielkim dziełem, bo cała reszta to lepsze czy gorsze drobiazgi, lecz nie ma najmniejszego sensu porównywanie nawet Niepokojów wychowanka Törlessa czyTrzech kobiet z wielotomową powieścią.

Nie miałby po co żyć, gdyby skończył.

Spacerował po Praterze albo szwajcarskiej uliczce, czasem zaglądał do teatru czy kawiarni, a potem wracał do powieści, jak wraca się do domu – przez amfiladę pokojów. Ten ostatni musiał być najcichszy, a chociaż wypełniony był książkami, to jednak najważniejsze było w nim biurko, a na biurku rękopisy i przybory do pisania. Pokój przy Rasumofskygasse – azyl, schronienie, miejsce ucieczki, a może jedyny prawdziwy świat?

Chyba lubił pisać, bo gdy zdarzały się okresy twórczej niemocy, chwytał się nawet nadziei, jaką dawała wizyta u psychoanalityka czy psychiatry, chociaż, jak wiadomo, kpił z psychoanalizy, zwłaszcza z freudyzmu.

Przeciągał pisanie w nieskończoność, więc sam jest sobie winien, że jego powieść drukowana jest dziś w wersji, jakiej nigdy nie zaniósłby do wydawcy. Niczym Flaubert potrafił przerabiać, poprawiać, zwlekać z publikacją nawet siedem lat, wystawiając cierpliwość edytorów na ciężka próbę. Odczuwał wyraźną niechęć do Brocha, który zawsze potrafił uporać się z trudnościami i zdążyć na czas.

W wydaniu dostępnym dziś w AmazonieCzłowiek bez właściwości liczy sobie 1056 stron. Cztery tomy polskiego przekładu zmieszczono na 1936 stronach. Cyfrowa kopia edycji Adolfa Friségo, którą ściągnąłem sobie z internetu (nie wiem, czy legalnie?) ma 1688 stron. Żadna z wymienionych wersji nie jest kompletna ani ostateczna, bo do dziś nikt nie wie, jak wydawać powieść, której kształt i objętość zdumiewają filologów.

Niedokończone (albo nieułożone) dzieło to wyzwanie dla badaczy i odbiorców: czytelników, słuchaczy, widzów. Zachowany w postaci szkicu obraz, film, symfonia czy powieść domagają się przynajmniej takiego uzupełnienia, by mogły stać się zrozumiałe dla publiczności, by mogły cieszyć oko i ucho, by można je uczynić tematem rozpraw akademickich i esejów. Na dobrą sprawę dopiero Joseph Bédier przywrócił blask francuskiej epice rycerskiej, kompilując Dzieje Tristana i Izoldy. Pewnie źle się nie stało, że Franz Xaver Süssmayr dokończył Requiem Mozarta. PrzypadekCzłowieka bez właściwości uznać jednak wolno za znacznie bardziej problematyczny.

Nie jestem tłumaczem ani edytorem, ale gdyby zależało to ode mnie, wydałbym Człowieka bez właściwości w trzech tomach, respektując układ samego autora. Cała reszta powinna znaleźć się w wielotomowym aneksie, który nie byłby zapewne powieścią do czytania, lecz zbiorem tekstów do studiowania i podziwiania. Obok fragmentów niedopracowanych, a nawet martwych, zmieściłbym tam prawdziwe perły, choćby takie jak rozdział Moosbrugger i Rachela czy wspaniały wizyjny Sen. Monumentalne ruiny powieści, archiwum szczątków, kolekcja odprysków – może jednak lepsze to od mozolnych prób rekonstrukcji, nawet tak starannych jak wydanie Friségo. Bo mimo wszystko to, co dotychczas zebrano w tomie czwartym, nie jest ani powieścią, ani esejem, ani nawet notatkami do powieści (bo i taką formę trzeba by jakoś uściślić, ograniczając do pewnego stopnia działanie przypadku). Ale ten czwarty tom w żadnym razie obmyślany nie jest.

Mniej więcej pół wieku temu Julio Cortázar zachwycał się Śmiercią Wergilego (a chyba i Człowiekiem bez właściwości, o ile dobrze pamiętam). Proponował nawet, by utworzyć elitarny klub dla tych wszystkich, którzy przeczytali od początku do końca najtrudniejsze powieści XX wieku. Ulisses, Raj, Śmierć Wergilego, Człowiek bez właściwości... AutoraTrzech kobiet przeczytali więc w końcu nawet Argentyńczycy. A jak brzmi po hiszpańsku tytuł powieści Musila? A jak po japońsku? A dalej – co można zrozumieć z rzeczywistości Cekanii (Kakanii), będąc Japończykiem? Może więcej niż nam się zdaje, skoro cesarstwo japońskie okazało się trwalsze od imperium Habsburgów i nie zmógł go żaden kataklizm rewolucyjny?

Jeden z interpretatorów dowodził nieco lekkomyślnie, że gdyby zniknął nagle Wiedeń, można by go odbudować na podstawie lektury Człowieka bez właściwości. Cóż, zdarzają się istotnie powieści „paryskie”, „berlińskie”, „petersburskie”. Dla mnie najbardziej „wiedeńskie” są raczej Schody Strudlhofu i Demony Heimito von Doderera. Widać w nich ruchliwe ulice, malowniczą architekturę, pachnie kawa w kawiarni, słychać dzwonki tramwajów, otacza nas ludzka codzienna gadanina. Człowiek to powieść o wiele mniej „wiedeńska” od utworów Doderera, których bohaterowie muszą pojawiać się w tych a nie innych miejscach, w ściśle określonym czasie, gdzie odległości pomiędzy ulicami i charakter dzielnic czy przebieg linii komunikacyjnych są zawsze respektowane z największą pieczołowitością.

Gdyby w jakiś cudowny sposób udało się zrekonstruować powieść Musila, ujrzelibyśmy labirynt kartek (podobno pierwszy tom mieścił się w trzech walizkach), archiwum bez początku i bez końca, bez wyjścia i bez ostatecznego planu, żywiołowe i nieskończone. Papierowe miasto-widmo.

Czy istotnie odnajdziemy tu Wiedeń, jego niezapomniane ulice, parki, ogrody, place, zabytki? Ogrody, o jakich mówi autor w czwartym tomie, to właściwie pejzaże bez lokalnego kolorytu, równie abstrakcyjne jak strychy, kościoły i zamki Kafki. Jak bardzo różnią się od ogrodów Jamesa nasyconych światłem i powietrzem Wenecji! Na dobrą sprawę mogłyby znajdować się wszędzie, w każdym mieście europejskim.

Powieść Musila, niezupełnie wiedeńska, lecz na pewno „cekańska”, oddaje natomiast doskonale charakter cesarstwa Habsburgów, owego dość groteskowego organizmu państwowego, jego biurokrację, konserwatywne obyczaje, pewną dobroduszność i zarazem absurdalność cesarsko-królewskiej władzy. Stwierdzamy bez satysfakcji, że pisarz okazuje się nadspodziewanie wyrozumiały w ocenie nieistniejącego już imperium. A przecież wiemy z innej literatury, choćby polskiej, jak tępy i bezwzględny potrafił być urzędnik austriacki!

W zakończeniu powieści, a właściwie w jednym z wariantów zakończenia, królowa salonów zwana Deotymą pojawia się w mundurze pułkownika i z szablą. To oczywiście tylko przebranie, ale wcześniej poznaliśmy ją jako miłośniczkę pokoju i entuzjastkę powszechnej miłości. Historia to może tylko maskarada, a wojna – choć przynosi ożywienie w przemyśle i gwałtowny rozwój myśli technicznej – oznacza kryzys kultury. Po I wojnie światowej Europa podnosić się będzie z trudem, monarchia habsburska nigdy już nie wróci do życia.

Państwo jak każde inne – bez wielkich ambicji w tej czy innej dziedzinie, zawsze starało się być przedostatnie, konstatuje żartobliwie Musil. Przedostatnie, ale nie ostatnie. Trudno nam to zrozumieć, ale Musil czuł się – przynajmniej w pewnych okresach życia – bardziej Niemcem niż Austriakiem. To może zupełnie naturalne, skoro nie był Czechem, Słowakiem, Węgrem, Polakiem z Galicji.

My sądzimy oczywiście inaczej, skoro jeszcze w liceum czy dopiero na studiach zaliczyliśmy powieści i opowiadania Jana Lama i Michała Bałuckiego, pasjonowaliśmy się pamiętnikami Kazimierza Chłędowskiego. Wiedzieliśmy o Cekanii na pewno mniej, ale patrzyliśmy na nią z innej perspektywy. Czytaliśmy o Franciszku Józefie, o groteskowej austriackiej administracji, o Badenim, o Bilińskim, o różnych koszmarnych namiestnikach, dworskich intrygach, absurdalnych prawach. Lam i Bałucki znali dobrze galicyjską prowincję, wiedeńskie salony pokazywał kapitalnie Chłędowski. Czczony niczym bóg „ekscelencja”, hrabia Leinsdorf z bokobrodami, chytry krętacz Tuzzi, dwuznaczna Deotyma – to są naprawdę postacie rodem z pamiętników Chłędowskiego!

Nie zawsze czuł się Austriakiem, ale czy w ogóle lubił Wiedeń? Odnoszę wrażenie, że o zgrozo, wolał Berlin, to zupełnie bezstylowe miasto o imperialnym rozmachu, skłonności do gigantomanii i przeceniania znaczenia techniki w życiu codziennym. Z drugiej strony, jeśli ktoś jest inżynierem i wychowankiem szkoły wojskowej, może pozostawać niewrażliwy na uroki wiedeńskiej secesji. Zdaje mi się, że Musil nienawidził secesji i tym animozjom dał wyraz w swej powieści.

Urodził się zresztą w Klagenfurcie, a dzisiejsza Austria przyznaje się wprawdzie do swego znakomitego pisarza, chyba jednak warunkowo i jak gdyby z pewnym wahaniem. Swego czasu wydrukowano znaczek z podobizną Musila, ale w końcu nie ma mowy o masowych wydaniach, hucznych jubileuszach, stałej obecności w kanonie lektur szkolnych. Powściągliwy szacunek, zapewne tylko tyle, bo nawet Niepokoje wychowanka Törlessa do celów edukacyjnych raczej się nie nadają. Chociaż sam napisałem w młodości pracę zaliczeniową na temat Człowieka bez właściwości (pod nieco akademickim tytułem Model powieści totalnej w utworach Musila, Gütersloha i Buczkowskiego), to nigdy nie miałem tyle odwagi, by zdobyć się na wpisanie wielotomowej powieści do spisu studenckich lektur obowiązkowych z literatury powszechnej. Pamiętałem zbyt dobrze reakcję moich słuchaczy, gdy dowiedzieli się, że istnieje siedmiotomowe dzieło Marcela Prousta...

A dzisiejszy Klagenfurt am Wörthersee jest dokładnie takim samym miastem, jakie ujrzał Ulrich, gdy przyjechał na pogrzeb ojca. Wędrując poprzez czyste, schludne uliczki, mijamy ratusz i teatr. Wszystko funkcjonuje tu bez zarzutu, trawniki są naprawdę dokładnie przystrzyżone, przejścia dla pieszych wyznaczone w najwłaściwszych miejscach, plac tworzy doskonałą elipsę. Rządzą linie równoległe, nad stolicą Karyntii unosi się duch geometrii, niełaskawy dla wszelkich nieregularności. Żadna z przechodzących dziewcząt nie przypomina smukłej jasnowłosej Agaty.

Nie zaglądajcie tylko przed wyjazdem do polskiego wydania Wikipedii, która zastąpiła już papierowe encyklopedie (i pod wieloma względami jest naprawdę niezastąpiona!). Nie zaglądajcie, bo dowiecie się jedynie, że w Klagenfurcie mieszkała pewna wokalistka śpiewająca disco, że znaleźli tu tragiczną śmierć znany polski siatkarz i znany polski piłkarz. Musil pozostaje na razie nieznany...

Czasem przyznawał się do lektury powieści niewysokiego lotu, wolał je podobno od rzekomych arcydzieł, nad którymi rozpływali się krytycy. Stamtąd mógł zaczerpnąć niejeden pomysł, by przedstawić go następnie z ironią, sarkazmem, a nawet szyderstwem, którego nie brak ani w Człowieku bez właściwości, ani w esejach czy dziennikach. Niedoceniany u nas Artur Schnitzler mógł wpływać na Musila w stopniu wcale nie mniejszym niż pełna erotycznych sekretów biografia pisarza.

Może warto odnotować, że Schnitzler korespondował z Freudem. Chyba to stamtąd płyną rozmaite pomysły w rodzaju Korowodu? Bo przecież ten ruch Klarysy miotającej się miedzy Ulrichem, Meingastem, Walterem i Grekiem (Moosbruggerem także, rzecz jasna) to jakby replika Korowodu? Rzecz jasna to tylko jeden z wątków Musilowskiego erotyzmu, co najmniej równie niesamowitego jak seksualne obsesje Joyce’a. Człowiek bez właściwości, powieść w pierwszym tomie nacechowana daleko posuniętą dyskrecją, może nawet nieco pruderyjna, staje się w kolejnych rozdziałach coraz śmielsza, ogarniając takie zjawiska jak kazirodcza miłość, kobieca histeria, homoseksualizm, nimfomania, pedofilia, sadyzm i masochizm. Jednak wraz ze zmianami powieściowej konstrukcji przeobraża się również zachodnie społeczeństwo, wstrząsane kolejnymi rewolucjami seksualnymi.

Krytycy