Wyprawa po szczęście - Ewa Giers - ebook + audiobook + książka

Wyprawa po szczęście ebook i audiobook

Ewa Giers

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis


Na co dzień Melania skupia się na niełatwej pracy, mając wsparcie w przyjaciołach, z którymi dzieli swoje smutki i radości. Jej życie nabiera kolorytu, gdy przypadkowo odkrywa tajemnicę swojej zmarłej ciotki, najmłodszej siostry ojca.

Okazuje się, że miała ona nieślubną córkę, o której nikt dotąd nie wiedział…

Ewa Giers – absolwentka filologii angielskiej. W latach 80-tych przebywała w USA i właśnie wydarzenia związane z pobytem w „Wietrznym Mieście” zapełniły strony tej książki. „Wyprawa po szczęście” to jej debiut literacki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 37 min

Lektor: Monika Chrzanowska
Oceny
4,0 (8 ocen)
3
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliaCieslak

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kontynuację 🙂
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Droga prowadząca do Bieniewic była pusta. Siedząc za kierownicą starego malucha, terkoczącego na kamienistym bruku, patrzyłam na przemieszczający się za oknem wiosenny krajobraz. Bardziej jednak niż majowe stokrotki na zielonych łąkach, interesowało mnie odciągnięcie uwagi od zbliżających się sensacji żołądkowych wywołanych ciągłym podrygiwaniem auta. Wystarczyło pięć minut, od kiedy zjechałam z asfaltowej nawierzchni, żeby rozregulować swój organizm, a jeszcze przede mną taki sam kawałek drogi.

Po lewej stronie, za wysokimi przydrożnymi topolami, ukazała się chałupa Borków, niby gospodarzy, choć w zasadzie żyjących głównie z pracy najemnej. Stojąca nieco w oddali na chwilę przykuła moją uwagę. Zdziczałe róże, sięgające niewysoko zawieszonego dachu, niemal w całości przesłaniały dwa małe okienka połyskujące w mocnym południowym słońcu.

Pod płotem wystrzeliwały fioletowe osty, a łąka przed obejściem porośnięta była żółtym pospolitym mleczem, który pasąca się krowa zagarniała jęzorem prosto do pyska. Można by powiedzieć, że obrazek jak z bajki, który w innych okolicznościach wprawiłby mnie w dobry nastrój, lecz atmosfera w aucie była dość posępna.

Zerknęłam na siedzącego obok ojca. On również swoją uwagę skierował na pola, chociaż zupełnie z innego powodu niż ja.

– Że też Maciuszko posiał tu owies! Przecież to ziemia pszeniczna. Jakby chociaż wsadził buraki, złapałby trochę grosza. – Dziwił się głośno, ze znawstwem, mówiąc bardziej do siebie niż do mnie, a w jego głosie pobrzmiewał smutek.

Nieuchronnie zbliżał się moment utraty gospodarstwa, z którym od małego był bardzo związany, i chociaż jako nauczyciel historii pracował w pobliskim miasteczku, gdzie też mieszkaliśmy, to jego prawdziwą miłością była właśnie ta wieś, do której zmierzaliśmy.

Orał, siał, hodował bydło, razem ze swoim starzejącym się i pomału opadającym z sił ojcem, który po krótkiej chorobie, przed dwoma miesiącami, pożegnał się z życiem i dołączył do swojej zmarłej przed paroma laty żony.

– Po co to było Mietka kształcić, kiedy on w tych zagonach przesiedzi – mówiły siostry dziadka, Cela i Stefka.

– Wykosztowałeś się tylko, Wiktor. Chciałeś mieć w domu uczonego, to trzeba było Lilkę pchnąć na studia. O! Ta to by światu pokazała!

– Najstarszy był, to jemu się należało, i już. – Ucinał dziadek zadowolony, że ma w synu wsparcie na stare lata.

Jak można było się spodziewać, Lilianna, najmłodsza z trójki rodzeństwa, zaraz po pogrzebie kategorycznie zażądała wystawienia majątku na sprzedaż, nie wyrażając zgody na proponowane przez mojego ojca spłaty. Chociaż znacznie ostrożniej, nie chcąc narazić się bratu, jej opinię podzielał też trzeci do schedy, wujo Roman, który miał w planach otwarcie warsztatu samochodowego, o czym, jak ujawnił, marzył od lat.

Zderzywszy się z tą brutalną rzeczywistością, rozgoryczony i zrezygnowany ojciec musiał pogodzić się z losem, choć przychodziło mu to z wielkim trudem.

– Wielkomiejska paniusia, psia mać. – Nie mógł sobie darować. – Co ona wie o ziemi? Wszystko pójdzie na zmarnowanie – mruczał pod adresem siostry, przy akompaniamencie mojego burczącego brzucha.

Może i faktycznie za dużo nie wiedziała, ale jakąś tam orientację musiała mieć, skoro – jak sięgnę pamięcią – o życiu na wsi zawsze mówiła z niechęcią.

– Żywioły wyprawiały harce. Niedrenowane pola zalewało tak, że konie zapadały się w błocie, wszystko gniło, a bywało, że na przednówku nie było już czym karmić bydła. Na skutek suszy efekty były takie same. Albo zarazy. – Wzdrygała się z obrzydzeniem.

– Z tego kawałka ziemniaków kupimy ci, Lilciu, kożuszek. – Naśladowała niski głos swojego ojca. – Już sobie upatrzyłam taki cieplusi, obszyty dookoła futerkiem, w jasnobeżowym kolorze. Przyszła stonka, zeżarła łęty i szlak trafił zarobek, a stare palto służyło mi przez kolejne sezony.

Wydawać by się mogło, że w jej pamięci utrwaliły się same kataklizmy, które, podpierając się defetystyczną terminologią oraz wyrazami dźwiękonaśladowczymi, potrafiła opisywać w sposób niezwykle sugestywny. Nic więc dziwnego, że – podobnie jak u większości odbiorców, zafascynowanych patologiami wszelkiego kalibru – tak i we mnie jej opowieści wzbudzały zainteresowanie.

Przy wichurach wydawała świszczące dźwięki, gdy mówiła o powodzi, to aż czułam chlupiącą pod stopami wodę, a w przypadku suszy wysychało mi gardło i chciało mi się pić. Czasami, naśladując dziadka, który zżymał się, gdy nadawała na wieś, celowo jej przerywałam.

– Nie znałam tego, powtórz, bo nie dosłyszałam.

– No, proszę! Papuga. Jesteś taka sama jak twój dziadek. On też to, o czym mówię, potrafił obrócić w sarkazm. No cóż, złośliwość bywa dziedziczna.

Nie zająknęłaby się słowem, gdyby wiedziała, jak bardzo mi tym porównaniem pochlebiała.

Z racji tych wszystkich traumatycznych doświadczeń, jak tylko doszła do pełnoletności, dała nogę do miasta. Zrobiła przyśpieszony kurs jakiegoś języka, co, jak mówiła, znakomicie jej się przydało w zagranicznych i handlowych wojażach. Bystra, energiczna, z żyłką do interesów, wszędzie tam, gdzie otwierały się nowe rynki, była pierwsza, stając się w głębokiej komunie prekursorką polskiego biznesu.

– Skąd ty, Mieciu, weźmiesz pieniądze na spłaty? – pytała z udawaną troską i politowaniem, ale też dużą dozą racjonalności. – Ziemia nie przynosi aż takich dochodów. Trzymaj się lepiej tego, co masz, bo chociaż pensja nauczyciela jest niewielka, to zawsze coś pewnego – radziła.

Z kolei moja matka, będąc osobą o wiele bardziej od ojca praktyczną, w obecności męża na te wszystkie jego rozterki potakująco kiwała głową, ale gdy tylko znikał jej z oczu, bez większych emocji wyrażała swoją opinię.

– W pewnym sensie mogę się nawet z nią zgodzić. Weźmie w szkole więcej godzin i na to samo wyjdzie. Od lat nic innego nie słyszę, tylko: tu się coś nie urodziło, tam zdechła świnia, któraś z krów nie daje mleka, i tak w kółko. A na nawozy trzeba wyjąć żywą gotówkę. O, a propos, przy okazji spłaci tę pożyczkę zaciągniętą na nawozy. Lekarz też mówi, żeby zwolnił, bo ciśnienie mu się podwyższyło. Jego fascynacja zagonami, w których grzebał od rana do nocy, nie przyniosła spodziewanych korzyści – powiedziała i po chwili, ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, z rezygnacją dodała. – A co to miało z tego nie być!

Wyglądało więc na to, że dziadek umarł w odpowiednim momencie, w przeciwnym wypadku czekałoby nas wszystkich całe pasmo nieszczęść.

Ustalenie ceny za te bieniewickie dobra nastręczało sporo kłopotów. Mój ojciec nigdy nie myślał o ziemi w kategoriach wartości rynkowej, bo z pewnością nigdy też nie przyszło mu do głowy, że kiedykolwiek będzie się musiał z nią rozstać, a jego rodzeństwo, z perspektywy czy to stolicy (jak Lilianna), czy nawet pobliskiej mieściny (jak wujo Roman), rzucało jakimiś oderwanymi od realiów sumami.

Ale w końcu, z pomocą notariusza, który oparł się na metodach porównawczych, wystawiono cenę, na którą wszyscy przystali, a klienci dodatkowo ją zweryfikowali.

Bliskość miasta, murowane zabudowania i dobrze utrzymane grunty, gdzie każdy zagon był przez mojego ojca starannie uprawiany, niemal wygłaskany, zachęcały potencjalnych nabywców i przed tygodniem klamka zapadła – jeden z nich wyłożył zadatek, który spadkobiercy podzielili między siebie po równo.

Tak też miało się stać z zresztą pieniędzy. Jechaliśmy teraz na spotkanie, które Lilianna zaordynowała w celu dalszych ustaleń. Miały im podlegać pozostałe dobra, na który to temat ojciec przed chwilą wypowiedział się następująco:

– Jeszcze z obory i stodoły wszystko wyciągną. A przecież Ludwice coś trzeba zostawić za opiekę nad ojcem i pilnowanie dobytku.

– Cholerne... – Miał ochotę dosadniej wyrazić, co czuje, ale chyba powstrzymała go moja obecność, bo tylko spojrzał i machnął ręką.

– Będzie urodzaj, wszystko aż kipi – po chwili znowu zagadnął.

Przed nami ostatni zakręt i dobijemy do celu – pocieszałam się, mając na uwadze nie tylko swoje dolegliwości, lecz także zaczął mi się udzielać melancholijny nastrój ojca. Gdzie nie spojrzałam, widziałam siebie sprzed lat. Większość dzieciństwa spędziłam u dziadków, wyłączając wczasy, na które regularnie jeździłam latem i zimą. Zawdzięczałam to chrzestnemu, Romanowi, a może nawet w większym stopniu jego córce, Eleonorze, która w obawie, że z wapniakami może się nudzić, potrzebowała kogoś młodszego (niż jej rodzice) do towarzystwa.

Relacje między nami z reguły były dobre, chociaż zdarzały się nawalanki, jak na przykład wtedy, kiedy upatrzony przez nią chłopak, zakwaterowany w tym samym co my pensjonacie, podszedł do mnie pod stokiem i, nieświadomy niczego, zapytał: „Może ponieść ci narty?”. Chętnie się zgodziłam, bo też mi się podobał. Czekała na mnie w drzwiach pokoju.

– Ty zdradziecka małpo! – zawołała, a potem dołożyła jeszcze kilka epitetów, którymi zaniepokoiła się siedząca za ścianą ciotka.

– Jak wy się do siebie odzywacie?! Są coraz gorsze, czasami nie do zniesienia. Nie mogą razem przebywać. Zrób coś! – apelowała do męża.

Już myślałam, że to koniec naszych wspólnych z Eleonorą wojaży, ale kiedy po dwóch dniach chłopak wyjechał, bo skończył się jego turnus, a my objęte w pół, chichocząc, przybyłyśmy na stołówkę, wujo zerknął znad talerza i mruknął:

– Wart Pac pałaca…

Pół roku później, w sezonie letnim, znowu zasiadłam w ich podrasowanym kabriolecie o nazwie Syrenka.Ten okres już minął. To już za mną – pomyślałam, przejeżdżając obok ozdobionego powiewającymi wstążkami krzyża, zapowiadającego początek wsi. Jeszcze zerknęłam na ojca, który po raz kolejny wyciągnął chustkę, aby wytrzeć nią czoło, udając, że poci się z gorąca.

– Tobie też tak duszno, Melka?

– Tak, tato – przytaknęłam bez wahania, zachowując się tak, że niby nie dostrzegam jego zakłopotania.

Spoza ostatnich przydrożnych topoli naszym oczom ukazał się staw, a za nim – biała kapliczka. Spojrzałam przelotnie na jeden z ołtarzy, zwróconych w cztery strony świata, ciekawa, czy ten od zachodu, który jako dziecko uważałam za swój, ma taką – jak przed laty – kwiatową oprawę i może pali się też świeca? Zaszklony obraz ze świętą Panienką, oprawiony w zmurszałą, łuszczącą się ramę, stracił wyrazistą barwę i w kilku miejscach marszczył się, a sama kapliczka, z powodu deszczu i wiatru, w swojej górnej warstwie zaczęła ulegać erozji – odpadło od niej kilka cegieł, odsłaniając pożółkłe warstwy tynku. Wszystko wymagało remontu. Ciekawe, czy tak jak kiedyś, ludzie schodzą się tutaj na nabożeństwo majowe?

Na szczęście dom moich dziadków trzymał się dzielnie i wyglądał jak przed laty, choć teraz w moich oczach jakby zmalał. Z ulgą zjechałam z kamienistej drogi, objechałam kapliczkę i zatrzymałam się przed bramą murowanego parterowego budynku z wysokim poddaszem. Za ogrodzeniem stał duży fiat z odkrytą klapą bagażnika.

– Eh, to tylko Lilka. – Ojciec rozejrzał się po podwórku i, nie wysiadając z samochodu, spojrzał na zegarek. – Jesteśmy godzinę przed czasem. Zawieź mnie na groby, mam świeczkę, to zapalę.

Ponownie odpaliłam silnik i już po paru minutach minęliśmy zwartą zabudowę wsi, na końcu której bielił się nieco odrapany budynek Spółdzielni, jak nazywano wiejski sklep. Uczyłam się tam „mechanizmów funkcjonowania rynku”, codziennie rano rozpychając się za chlebem, po który przyjeżdżałam, pedałując pod ramą masywnego, ruskiego roweru dziadka. I jedno, i drugie było nie lada wyczynem, bo utrzymanie równowagi z takim odchyleniem od pionu wymagało zdolności akrobatycznych, a chleba i tak nie dla wszystkich starczało.

– Dwa bochenki poproszę, dwa bochenki! – wołałam wraz z innymi, wyciągając w górę rękę z pieniędzmi, w tym samym czasie sprytnie przesuwając się do przodu tak, żeby stanąć przy samej ladzie.

Za Spółdzielnią, oddalone nieco od drogi, stało sanktuarium, zwane powszechnie klasztorem, ponieważ zamieszkiwali go zakonnicy. Jego mroczne wnętrze zawsze mnie pociągało swoją tajemniczością. Był to stary, masywny gmach, którego podziemia skrywały krypty znamienitych duchownych, co w moich oczach dodawało temu miejscu niesamowitości i powagi. Zawsze w soboty przybiegałam tam pomagać Rozalii, gospodyni naszego proboszcza, stroić ołtarz na niedzielną mszę.

– No, jesteś, Melka, to dobrze, biegnij po flakon, bo naznosili kwiatów, że ho, ho.

Czasami, zupełnie przypadkowo, udawało mi się poznać fragmenty niedzielnych kazań, a to dlatego, że nasz wielebny ćwiczył je na głos w zakrystii, z którą sąsiadowała niewielka pakamera na różne akcesoria, między innymi wazony.

Poza tym był z niego niesamowity gaduła, mówił do siebie nawet o tym, na co zamierza przeznaczyć niedzielne tace.

– Ławki, tak, ławki wymagają odnowy. Czekają nas też wydatki związane z dachem, a dachówka już dostarczona, i dekarze gotowi.

Z reguły wyciągałam po cichu to, co tam mi Rozalia zleciła, i zmykałam, żeby mu nie przeszkadzać. Ale kiedyś, przez uchylone drzwi, zobaczyłam, jak mówiąc, gestykuluje, co przez chwilę przyciągnęło moją uwagę. I choć zwykle podczas kazań z trudem panowałam nad ziewaniem, tym razem czekałam w napięciu, czy wielebny powtórzy te – ćwiczone przed lustrem – gesty.

Mówił i mówił, aż wreszcie doszedł do interesującego mnie urywka.

– To ziemia się kręci, a nie słońce! – Zagrzmiał drżącym głosem, przeciągając sylaby i unosząc rękę w górę.

Ten fragment pewnie i jemu wydał się równie ważny, może najważniejszy, bo przerwał i sięgnąwszy za rękaw po wielką wykrochmaloną chustkę, ostentacyjnie przetarł nią czoło, dokładnie jak w zakrystii.

Starczy na ławki i na dach, ucieszyłam się, widząc na tacy same czerwoniaki.

Teraz w prawo i za zakrętem odsłonił się widok na pierwsze krzyże wiejskiego cmentarza. Jeszcze tylko most spinający dwa brzegi obrośniętej szuwarami rzeczki i byliśmy na miejscu.

– Wrócę piechotą, a ty jedź i pomóż Ludwice przy obiedzie.

Stryjeczną siostrę i przyjaciółkę mojej babci znalazłam w letniej kuchni, pomieszczeniu będącym przedłużeniem budynków gospodarczych.

– Melka, dziecko, dobrze, że jesteś. – Ucieszyła się na mój widok.

– Ale nie przytulaj się tak, bo powalasz sobie ubranie – strofowała mnie ze śmiechem, kiedy niemal unosiłam do góry jej mikrą sylwetkę.

– Słyszałam od ojca, że się do Ameryki wybierasz? A kiedy? Na pogrzebie nie było czasu porozmawiać.

– Już za dwa tygodnie, ciociu.

– Szkoda ciebie, dziecko, no ale widać, każdy musi przejść swoją drogę.

– Co też ty, ciociu?! Wszyscy chcą tam jechać! – Teraz ja się zaśmiałam. W odpowiedzi pokiwała tylko głową.

– A gdzie ojciec?

– Zawiozłam go na cmentarz, zaraz przyjdzie.

– To idź teraz do domu i przywitaj się z Lilką.

– A może coś pomóc?

– Idź, idź. Posiedź z nią, zanim nadejdą chłopaki. Ja sobie poradzę, a pogadamy później – przynaglała.

W drodze na ganek, prowadzący do domu, zajrzałam przelotnie do uchylonego bagażnika. Co ona robi? – pomyślałam krytycznie na widok Singera, babci maszyny do szycia. Była sprytna – jeszcze się nie zebrali, nic nie ustalili, a ona już dokonała podziału.

Dostrzegłam jeszcze stary zegar. Wisiał w pokoju Andzi, najmłodszej, od dawna już nieżyjącej córki dziadków. Zajmowała tutaj oddzielne, niewielkie pomieszczenie, po przeciwnej stronie do mieszkania rodziców.

Lilki nie było ani w kuchni, ani w sąsiednim pokoju, dopiero w ostatnim, zwanym gabinetem, zobaczyłam klęczącą postać z głową wsuniętą do jednej z szafek masywnego dziadkowego biurka, którego otwarte drzwiczki niemal w całości zakrywały sylwetkę.

Tylko po nogach, obutych w eleganckie szpilki, można było odgadnąć, że to ciocia Lila. Była tak pochłonięta grzebaniem w dokumentach, których znaczna część pokryła już podłogę, że nie usłyszała, kiedy nadeszłam. Przez chwilę stałam w drzwiach, nie wiedząc, jak się zachować.

Jeśli teraz ujawnię swoją obecność, obydwie możemy poczuć się zakłopotane – pomyślałam. Już miałam się wycofać i wejść jeszcze raz, tylko z większym przytupem, kiedy usłyszałam:

– No gdzie to jest? Zawsze były tu schowane.

Kolejna porcja dokumentów wylądowała na podłodze, a ona jeszcze głębiej wsadziła głowę do szafki.

Za czym ona tak węszy? – zastanawiałam się właśnie w chwili, gdy, pomagając sobie gadaniem, Lila wyraziła przekonanie, że szuka nie po tej stronie biurka, co trzeba. Jej nogi zaczęły się wysuwać, a ja zrobiłam krok w tył, tym samym zniknęłam za ścianą z pola jej widzenia. Stałam przez chwilę w bezruchu, aż zaskrzypiały masywne, dębowe drzwiczki.

Ona penetrowała kolejne półki, a mi pulsowały skronie.

Kurczę, grzebie, czegoś szuka... czy była też na poddaszu? – myślałam intensywnie, a przed oczami stanęła mi nieżyjąca Andzia.

– Wynocha ze strychu! Już was tu nie ma! – wołała, goniąc z miotłą pierzchające przed nią dzieciaki, kiedy zjeżdżały na wieś, a dla których strych był nie lada atrakcją, choćby dlatego, że nie wolno było tam wchodzić. Nie oszczędzała także mnie. Nigdy nie byłam pewna, czy nie przetrzepie mi skóry, i nawet wtedy, gdy babcia wysyłała mnie po mąkę, znajdującą się w worku opartym o stojący pośrodku wielki komin, czy aby uciąć kawałek wędzonki wiszącej w lnianym woreczku, zachowywałam daleko idącą konspirację.

Obrazy z przeszłości przesuwały się z kosmiczną szybkością.

Zobaczyłam siebie sprzed lat, schowaną za kominem. Przycupnęłam tam, bo usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Ktoś wchodzi. Andzia.

Wstrzymuję oddech i siedzę cichutko. Niedostrzeżona. Wiem, gdzie pójdzie, bo już nie pierwszy raz jesteśmy tam obie, dokładnie w takiej samej sytuacji. Na lewo, za stare graty: kuchenny kredens bez szybek, fotel z podartą tapicerką, dziadkowe stare biurko z wysuniętą szufladą, w której raz zagnieździły się wróble.

Nic nie widać. Przysłoniła ją stara toaletka, od której oderwało się jedno skrzydło. Słychać tylko pomruki, ale słów nie sposób rozszyfrować.

Wraca i kieruje się do schodów. Zeszła. Nareszcie jestem sama.

Oddycham z ulgą i wyłażę z ukrycia, aby dokończyć roztrząsanie suszących się na szarym papierze płatków kwiatowych do sypania przed księdzem. Jestem bielanką.

Po cichu wycofałam się z pokoju i skierowałam do sieni z zamiarem wejścia na strych. Chciałam sprawdzić, czy Andzia tam jednak czegoś nie ukryła, a tym samym ubiec Liliannę, by tym swoim sprytnym nosem, służącym, jak przypuszczałam, za busolę, czegoś nie wyniuchała. Drzwi zaskrzypiały jak dawniej, za to nad schodami przejęłam pełną kontrolę.

Wspinałam się po nich bezszelestnie, balansując ciałem i układając stopy tak, aby przypadkiem nie zatrzeszczał któryś stopień. Znałam je przecież jak nikt. Krok za krokiem, do góry, i już jestem przy kominie. Teraz w lewo, za graciarnię. Z duszą na ramieniu dotarłam do celu. Tym razem nie dlatego, żebym się kogoś bała, po prostu nie chciałam sprowadzić tu Lilki.

A nuż po penetracji dołu przyjdzie jej do głowy przeszukać poddasze? Stoi tu tyle rzeczy, diabli wiedzą, co dla niej ma wartość. A choćby stare radio, które dziadek zakupił od razu, jak tylko we wsi założyli elektryczność. Wezmę je, gdy odjedzie, może jeszcze gdzieś tu jest?

Rozejrzałam się. Małe okienko rzucało światło głównie na meble, które od tej strony pokazywały gładką powierzchnię swoich pleców. Odwróciłam się w stronę ściany. Też nie zauważyłam niczego szczególnego – cegły i tynk.

Andzia, co ty tutaj robiłaś? – zapytałam w duchu. – I jak się tu wcisnęłaś, skoro ja, w końcu nieco szczuplejsza od ciebie, ledwo się mogę obrócić?

Upewniona, że nic tam nie znajdę – i co tu dużo mówić – trochę zawiedziona, postanowiłam zejść na dół, tym bardziej, że pajęczyna oplotła mi twarz i włosy, a spódnica, którą z jednej strony otarłam o kredens, zebrała chyba cały, nie wiedzieć iluletni, kurz.

Nachyliłam się, aby go choć trochę strzepać i wtedy mój wzrok padł na cegłę.

Odstawała od innych. Wyjęłam ją z łatwością. Zobaczyłam otwór, a w nim coś, co przypominało ostry odprysk tynku, tylko że szary kolor zakłócał od spodu brązowy odcień.

Osłabłam i poczułam, jak pot w jednej chwili oblał mi ciało. Czyżby moje przypuszczenia miały znaleźć potwierdzenie?

Uchwyciłam w palce wystający – jak się spodziewałam – fragment większej całości, i ostrożnie wyciągnęłam coś, co okazało się być skórzanym, długim woreczkiem, mocno ściągniętym troczkami.

A więc nie myliłam się – Andzia coś ukrywała. Mogłam tam zajrzeć lata temu. Zastanawiające…

Czy to za sprawą Lilki dokonałam tego odkrycia, czy może sama Andzia mnie tu skierowała? Przypomniało mi się dziwne zjawisko związane z jej śmiercią. Miałam wtedy pięć lat.

– Wiktor, słyszysz? Ktoś się tłucze po strychu. – Babcia uniosła się na łóżku.

– Słyszę, ale cicho, bo wystraszysz Melkę.

– To pewnie dusza Andzi się kołacze. Chce nam coś powiedzieć.

Wzięli lampę naftową i poszli na górę, bo coś się tłukło po strychu, a ja nakryłam głowę kołdrą, bo zwyczajnie się bałam. Za każdym razem, gdy dochodzili na miejsce tak, że strych pojawiał się w polu ich widzenia, kroki ustawały.

– Nie daje się zobaczyć, ale czegoś chce. – Głębokie przekonanie biło z tonu ich głosu.

– Modlitwy. – Doszli do wniosku i dali na mszę. Jeszcze przez jakiś czas słychać było te kroki na strychu, ale potem wszystko ucichło.

– Odeszła w zaświaty – powiedziała babcia, a ja do dziś pamiętam ciarki, jakie przeszły mi wtedy po plecach.

Teraz też poczułam się nieswojo, bo przyszło mi do głowy, że może to być ważna chwila, być może znalazłam coś, co Andzia już wtedy chciała, żeby zostało odnalezione. Coś jak… testament – cokolwiek miałoby to oznaczać.

Wszystko zależało od zawartości zawiniątka, które trzymałam w ręce.

Postanowiłam rozstrzygnąć to później i, nie zważając na cementowy pył oblepiający całą skórzaną powierzchnię woreczka, który udało mi się trochę strzepnąć, wsunęłam go za bluzkę. Zatrzymałam się, schodząc w dół, bo z łazienki pod schodami dobiegł mnie odgłos spuszczanej z pisuaru wody.

Czekałam chwilę na dalszy rozwój wydarzeń. Obawiałam się, że Lilka mogła usłyszeć skrzypiący schodek, na który tak nieostrożnie stąpnęłam, sądząc, że ona jeszcze nie skończyła swojej misji w gabinecie dziadka. Pośpiesznie przygotowywałam jakiś scenariusz na wypadek, gdyby nagle otworzyła drzwi i podejrzliwie spytała: A co ty tam robiłaś? Pokaż, co masz pod bluzką? – bo nie było wątpliwości, że tego sporego tobołka nie da się nie zauważyć spod bawełnianej, lekkiej podkoszulki.

Energiczny, oddalający się w stronę ganku, a potem wyjścia, stukot obcasów upewnił mnie, że jestem bezpieczna, a droga do opuszczenia kryjówki wolna. Szybko przeszłam przez wszystkie pokoje, z których ostatni, ten dziadkowy, od strony drogi, wychodził na oszklony ganek pełniący rolę oranżerii, z której miałam nadzieję przedostać się na zewnątrz, jeśli tylko w drzwiach byłby klucz.

Zauważyłam, że papiery z podłogi zostały uprzątnięte. Miałam nadzieję, że poukładała je tak jak należy – jakby z pewnością oczekiwał tego mój pedantyczny w tych sprawach dziadek Wiktor.

Przez kwiatowy ogródek wymknęłam się za furtkę. Znowu musiałam uważać, bo Lilka stała na podwórku, starając się dopchnąć wyładowany bagażnik. Chodziło o to, żeby nie zauważyła, że wynoszę coś z jej rewiru.

Usiadłam w samochodzie, gdzie poczułam się bezpieczna. To był bezsprzecznie mój rewir i nic jej do tego, co tu mam albo robię. Oczywiście zżerała mnie ciekawość, co zawiera woreczek, choć nie spodziewałam się znaleźć tam majątku. Ciotka, tak jak reszta mieszkańców okolicy, żyła z tego, co urodziła ziemia, a ta raczej nikogo nie rozpieszczała, jak słusznie już wcześniej ujęła to Lilka.

Poluzowałam troczki, rozciągnęłam i zajrzałam do przepastnego wnętrza. Były tam przewiązane tasiemką koperty. Wyjęłam je wszystkie i zanurkowałam ręką głębiej, aż do dna, skąd jeszcze wyciągnęłam podniszczone zdjęcie, a także srebrny pierścionek z przezroczystym oczkiem, jedyną cenną rzecz tego znaleziska. W mojej ocenie nie przedstawiał większej wartości, i gdyby nawet to szkiełko okazało się brylantem, to czy Andzia robiłaby sobie tyle zachodu, przychodząc tu z zaświatów i strasząc domowników tylko dla jakiegoś świecidełka?

I po co chowała go na strychu, gdy babcia, kiedy jeszcze żyła, trzymała swoją biżuterię na wierzchu? Chyba, że nie należał do niej…

Spodziewając się, że odpowiedź odnajdę w listach, sięgnęłam po pierwszą z brzegu kopertę.

Z Ameryki! Z Chicago, a tam właśnie jadę – stwierdziłam zaskoczona. Nadawcą była jakaś kobieta, Pola Man.

Spojrzałam na datę – nie byłam pewna, bo wyblakła, ale wtedy sobie przypomniałam, jak raz na nabożeństwie majowym siedziałam na stołku przy Andzi, a ona ściszonym głosem rozmawiała z kimś właśnie o listach.

– Kiedy jedziesz do miasta?

– Jutro.

– Wyślij go i odbierz ze skrzynki, jak coś będzie. – Podała kopertę…

Komu? Kto to był? Nie mogłam przypomnieć sobie twarzy. Może Wacia Skibowa, bo z nią się kolegowała?

Zapisana wprawnym pismem kartka zawierała treści, które wydały mi się dziwne i mało interesujące, jakby raport medyczny. Autorka opisywała w nim jakąś Sarę, a właściwie chorobę wieku dziecięcego, którą właśnie przechodziła ta dziewczynka. Związane z tym dolegliwości, przedstawione z detalami, zajmowały całą stronę, natomiast u dołu znajdowały się zwyczajowe pozdrowienia.

Przeglądając kolejne listy, równie sprawozdawcze w treści, usłyszałam odgłos opuszczanej klapy samochodu. To Lilka – w końcu domknęła swoje skarby w metalowym pudle Fiata 127 p. Zerknęłam w tamtą stronę. Zadowolona z siebie, zacierała albo też wycierała ręce, w każdym razie pocierała jedną o drugą, obracając się w moją stronę.

Postanowiłam spakować na powrót woreczek i wysiąść, bo kto wie, czy przy jej dzisiejszej aktywności nie zechce się ze mną przejechać.

– Gdzieś ty się podziewała? – krzyczała od furtki. – Co tam robisz? Czytasz książkę? – zapytała z ulgą, ciesząc się zapewne, że nie mogłam być w domu i widzieć, jak węszy, skoro siedzę tu w aucie, w dodatku pogrążona w jakiejś lekturze.

Idąc za nią postanowiłam, że oddam listy, a najlepiej cały woreczek, nadawcy, jeśli go oczywiście odszukam. Będzie to zapewne zgodne z życzeniem Andzi, bo w przeciwnym razie po co by mnie ściągała na ten strych i to tuż przed sprzedażą gospodarstwa? Wierzyłam, że z braku lepszego pośrednika wybrała właśnie mnie jako ostatnie ogniwo do dokończenia swoich ziemskich spraw.

Zaraz po tej dedukcji przyszła mi na myśl kuzynka Eleonora, ta sama, z którą jeździłam na wczasy.

– Ty to jesteś jednak zaścianek – powiedziałaby, jak już nie raz mówiła, z pogardliwą miną, ironizując wstecznictwo, jakiego się w jej ocenie dopuszczałam.

Zawsze tak mówiła, kiedy słyszała ode mnie o przepowiedniach, znakach albo zbawiennych skutkach ziół.

– Wierzę także w duchy – dodawałam z powagą, aby pogrążyć ją jeszcze bardziej i zobaczyć, jak brzydnie, wydymając i tak już nabrzmiałe usta.

Nie lubiłam, jak wkraczała na moje wiejskie terytorium, starając się wywalić do góry nogami wartości, w których się wychowałam.

Mój dziadek okładami z jaskra pospolitego wyleczył sobie kolano, kiedy żadne środki farmakologiczne nie pomagały, a ciężkie kroki Anki, maszerującej po strychu, słyszałam osobiście – to dlaczego miałam nie wierzyć?

W tamtych czasach wysuszone zioła, które zbierało się na polach, łąkach lub po prostu wokół domów, wisiały w przewiewnych miejscach w lnianych woreczkach, a spisane proroctwa, wycięte ze starych gazet, czytane zimowymi wieczorami, znajdowały miejsce pod każdą niemal strzechą. Niezłomna była także wiara w Boga. Pamiętam, jak dziadek, wróciwszy kiedyś z zebrania, przyciszonym głosem mówił do babci:

– Przyjechał taki jeden z powiatu i gada, żeby do kościoła nie chodzić i w Boga nie wierzyć, bo to zabobon.

– A ludzie co na to? – zapytała.

– Pokiwali tylko głowami.

Ale przecież już w najbliższą niedzielę, na sumę, jak zwykle stawili się wszyscy, jak jeden mąż.

Kiedy się w końcu wszyscy zebrali, a ja niosłam im obiad, przez okno dobiegły mnie podniesione głosy. Chrząknęłam znacząco, a oni się uciszyli. Jakoś nie miałam ochoty przysłuchiwać się wynurzeniom obradującego rodzeństwa. Miałam już swoją wytyczoną drogę na najbliższe miesiące i z nadzieją patrzyłam w przyszłość.

– Jak się kto zaprze, to na mieszkanie nawet i w rok zarobi. – Słyszałam od swoich rówieśników, z których większość myślała o wyjeździe na saksy.

A ja się zaprę! – co do tego nie miałam wątpliwości. Jeszcze drugie danie i byłam wolna. Kusiło mnie, aby poznać więcej szczegółów z korespondencji Andzi, więc poszłam w stronę samochodu.

Dochodziłam do furtki, kiedy przez siatkę ogrodzeniową zobaczyłam zbliżającą się ciotkę Stefkę, więc wyszłam jej naprzeciw. Przyczłapała tutaj aż spod klasztoru, podpierając się laską. Była otyła i te ponad pół kilometra, które przemierzyła piechotą, musiało być dla niej nie lada wysiłkiem.

– Czekaj no, Melcia, niech trochę odsapnę – powiedziała i, wziąwszy mnie pod rękę, pomału dobrnęła do letniej kuchni.

– A siadaj, Stefa, tutaj. – Ludwika wskazała na obszerne, drewniane krzesło stojące pod piecem i, zdjąwszy ze schodów prowadzących na stryszek, starą chustę, utkaną jeszcze przez Andzię, dodała: – Czekaj no, czekaj, zaścielę, będzie ci wygodniej.

Ledwo się Stefka usadowiła, gdy w drzwiach ukazała się ciocia Cela, mieszkająca po przeciwnej stronie ulicy.

– Są tu jakieś ludzie? – zapytała wesoło. Znana była z pogodnego usposobienia i poczucia humoru. – Melka, a chodźże tu, dziecko, daj ciotce buziaka. No, już, tylko my zostałyśmy, Stefcia. – Podeszła do siostry i pocałowała ją w czoło.

– Ano, ano. Nasze chłopaki od dawna u Bozi już siedzą, nie mówiąc o Andzi. W trymiga zmogło ją jakieś choróbsko, że lepiej nie wypowiadać tego na głos – lamentowała ciotka Stefa, podtrzymując rękę siostry.

– No, a teraz Wiktór, najstarszy, świeć Panie nad jego duszą. I to gospodarstwo idzie pod młotek. Po mojemu powinno zostać w Mietkowych rękach.

– Mówią, że niedobrze sprzedawać ojcowiznę – zgodziła się z nią siostra.

– E, a co ma jedno do drugiego – zaoponowała Ludwika i dodała: – Uchyl no, Melcia, drzwi. Będzie kto szedł, to go uwidzimy. Na dworze ciepło.

– Otwórz, otwórz, bo jeszcze kto podsłucha – potwierdziły ciotki, i w samą porę, bo z domu wyszła Lilka i kierowała się w tę stronę.

Stanąwszy w drzwiach, uśmiechnęła się, jak zwykle oszczędnie, mówiąc ogólnie „dzień dobry” i zwróciła się do mnie:

– Melka, zrób mi mocnej kawy bez cukru i dwie herbaty.

Wysoka, elegancka, z włosami z jednej strony zaczesanymi za ucho. Kto by śmiał jej odmówić? Tylko w pończosze leciało jej oczko, pewnie od tego klękania.

Kiedy Lilka zrobiła w tył zwrot, Stefka, zwracając się do mnie, pewnie tak dla zmylenia, zagaiła:

– A Wiesia zawsze mówiła, że zostaniesz krawcową.

Rzeczywiście, tak było, ale pamiętam, że babcia dostrzegała we mnie także inne talenty, jak wtedy po przedstawieniu w przedszkolu, gdzie zagrałam rolę sowy. Pretendowała do niej także Elżunia, z którą, najoględniej mówiąc, nie darzyłyśmy się sympatią. Nic więc dziwnego, że uczyłam się tekstu z zapałem, a w interpretacji pomagała mi babcia.

– Tu musisz wykrzyknąć, a tu się nadąsać, w innym jeszcze miejscu zrobić rozumną minę – o, tak – jesteś przecież sowa-mądra głowa, najmądrzejsza z ptaków.

Nadszedł dzień przesłuchań.

– No pięknie się wyuczyłaś, Melka. Będziesz sową – zdecydowała pani, a gdy tylko odeszła, Elżunia zbliżyła się do mnie.

– Ty smarkulo – zasyczała i opluła mnie.

Niewiele myśląc, mocno kopnęłam ją w kostkę. Jeszcze tego dnia, z pretensjami, stanęła w naszym progu jej matka. Kiedy w końcu czerwona jak burak poszła sobie, babcia podała mi koszyk.

– Chyba bardziej jej chodziło o tę rolę, której Elżunia nie dostała – powiedziała. – Leć do kurnika, wyzbieraj jajek i utrzyj sobie tak, jak lubisz. Może to od tych żółtek masz taką dobrą dykcję?

Za niedługo z miasta przyjechał dziadek, dokąd odwiózł len, a z powrotem zabrał paździerze do palenia w piecu.

– Jak tam nasza gwiazda? – zapytał znad talerza kapuśniaku.

– Znakomicie. Będzie z niej kiedyś aktorka.

– Chodź tu, sowo-mądra głowo – powiedział i wyjął z portfela czerwoniaka. – Niech ci babcia kupi te buty, co tak im się przyglądałaś na wystawie. – Potem z kieszeni wygrzebał jeszcze jakieś drobniaki. – A to masz na czekoladę.

O całym tym zajściu z sąsiadką babcia nie pisnęła dziadkowi słowa. Dowiedział się tylko, jaka to byłam grzeczna, bo sama z siebie wysprzątałam kuchnię, łącznie ze ściągnięciem pajęczyny ze schodów.

Nie powiedziała mu także, że, jadąc na drugi dzień po chleb tym jego ruskim rowerem, rozpędzona wjechałam w sam środek kałuży. Akurat próbowała ją ominąć Elżunia.

Oczywiście jej matka nie omieszkała o tym donieść, nawet tym razem chciała poczekać na dziadka, ale pojechał z burakami do cukrowni.

Przy ciotkach Celi i Stefce nie podniosłam tego tematu, ale tylko dlatego, że rozmowa zeszła na temat mojego wyjazdu. Przecież trzymałyby moją stronę. Tego byłam pewna.

– Oby choć ta Mania zajęła się tobą, jak należy. – Zatroskały się. – I uważaj, żeby cię tam jakie zbóje nie napadły, bo różnie o tej Ameryce mówią.

Na te słowa zareagowała Ludwika.

– A nie straszcie jej, świat jest dla ludzi, mało to Polaków się po świecie rozjechało? A Marysię znamy, zajmie się, zajmie. Toż to kobita ze wsi. Co ma się nie zająć?

– Co prawda, to prawda. Pewnie lepiej jej tam, niż tutaj. Jak Janek zapił się na śmierć, to jakoś za niedługo się zebrała i wyjechała. Dzieci nie mieli, ciężko samej i te parę mórg obrobić. Chałupa się waliła, co miała bidę cierpieć? Już pewnie z dziesięć lat będzie. Czasem przyśle kartkę, a nawet i list.

– A kto ją tam ściągnął? – zapytałam.

– Antek, jej kuzyn z Podlasia. Ich tam pono dużo siedzi.

– Mnie też podpisał zaproszenie jakiś Antoni Podlaski.

– To ten sam. Świat drogi do tego Chicago. A że to dostałaś pozwolenie! Słyszałam, że z tym ciężko. Podobno dużo ludzi z kwitkiem odchodzi.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy opowiedzieć im, w jaki sposób weszłam w posiadanie wizy, ale się rozmyśliłam. Nie miałam pewności, czy ujawnienie szczegółów tego, bądź co bądź, niezbyt uczciwego procederu, nie wzbudziłoby niechęci moich prawych ciotek, więc tylko zapewniłam, że pozwolenie mam.

* * *

Z budynku konsulatu wychodziłam z poczuciem rozczarowania i bezsilności. Wszystkie moje marzenia i plany, którymi żyłam przez ostatnie tygodnie, a nawet miesiące, rozwiały się nagle jak dmuchawce na wietrze. Perspektywa tkwienia nie wiadomo jak długo w niewielkiej czynszówce rodziców zmaterializowała się, przesłaniając mi oczy mgłą w momencie, gdy urzędniczka przywaliła mi stempel z odmową.

Na nic zdała się wiedza, jak reagować nawet na najbardziej podchwytliwe pytania, przekazywana przez ludzi, z którymi na mrozie i chłodzie, dobre parę godzin, oczekiwałam na dojście do okienka. Urzędniczka nie dała mi szansy się nią podzielić. Popijając herbatę z kubka, z uśmiechem rzucała spojrzenia w kierunku siedzącego przy sąsiednim okienku, równie jak ona, rozbawionego kolegi.

„Nic z tego, nic z tego” – skrzeczała mi w uszach ponura rzeczywistość, kiedy wychodziłam na zewnątrz. Nawet zimny, marcowy podmuch wiatru nie zdołał mnie wyrwać ze stanu odrętwienia.

– Dostała pani wizę? – zapytał mężczyzna, którego wcześniej widziałam przy sąsiednim okienku.

– Niestety, nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– A ja, proszę! Pan Mieczysław Zając leci do Chicago. – Zadowolony podsunął mi przed oczy swój paszport.

Spojrzałam obojętnie, bardziej z grzeczności niż zainteresowania, którego być może oczekiwał, sądząc po tym, że przez chwilę zatrzymał na mnie wzrok.

– Nawet o nic nie zapytał, zajęty rozmową – kontynuował, prowokując mnie do jakiejś reakcji.

– Może pomylił pieczątki – odparłam złośliwie, uznając go za bufona i dałam krok na schodek z zamiarem pozbycia się go. Jakie to miało znaczenie, czy jakiś obcy facet dostał, czy nie dostał wizy?

– Gdzie się pani śpieszy? – Zatrzymał mnie, pociągając za rękaw. – Ludzie dużo wiedzą, czasami warto posłuchać. Wiem, dziewczyno, że musisz lecieć. Jakbyś nie musiała, to by cię tu nie było.

– I pan może mi w tym pomóc, tak? – spytałam z lekkim sarkazmem.

– Mogę. Mam patent i muszę go komuś sprzedać, bo sam skorzystałem z podpowiedzi. – Rozchylił kurtkę i schował paszport za pazuchę. – Przejdę do rzeczy – zaczął, patrząc mi w oczy. – Niech mnie pani wysłucha i postąpi według instrukcji.

Nie spodziewając się za wiele, znowu raczej z grzeczności, wróciłam na podest, a on powiedział, co następuje:

– Jeśli urzędnik bierze pod uwagę, że czyjś wyjazd jest możliwy, daje karteczkę, taki zwyczajny żółty świstek papieru. Napisze na nim, jakie dokumenty ma dosłać osoba zapraszająca, aby potwierdzić swój majątek.

– Żeby była jasność, ja nie dostałam żadnej karteczki – weszłam mu w słowo, bo nie chciałam, żeby wysilał się na próżno.

– Spokojnie, ja też nie, a wizę mam. A więc zaświadczenie o majątku, dochodach i co tam jeszcze, może nowy samochód. Chodzi o to, aby udowodnił, że jest w stanie panią utrzymać.

– Nie mam pojęcia, czy Antoni ma jakiś majątek. – Znowu mi się wyrwało.

– O to niech pani będzie spokojna. Oni wszyscy coś mają, to bogaty kraj – zapewnił mnie bez wahania.

Chyba rzeczywiście rzuca mi koło ratunkowe – pomyślałam i skupiłam uwagę, a on kontynuował:

– Wracasz tu i śmiało rozkładasz papiery. Teraz uważaj, najważniejszy moment – karteczka, którą powinnaś mieć, a nie masz. A gdzie karteczka? – symulował rozmowę z urzędnikiem.

* * *

– Przepraszam, nie wzięłam ze sobą, jeśli trzeba, to dowiozę…

– Nie trzeba – odpowiedział urzędnik, kiedy, kierując się instrukcjami pana Mietka, dokładnie trzy tygodnie później, udałam się do konsulatu.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, zagrzmiał mi w uszach odgłos stempla – mój upragniony wyjazd za wielką wodę został przypieczętowany. Trudno byłoby wytłumaczyć moim prostolinijnym ciotkom, że mogę być taka zuchwała.

* * *

Po krótkim kołowaniu mały samolot krajowych linii poderwał się w górę. Siedziałam przy oknie. Niby wszystko w porządku, tylko ten lot… Będzie mnie uwierał do końca podróży. Koło mnie nikt nie zajął miejsca, bo do Frankfurtu leciało zaledwie parę osób – nawet nie będzie do kogo zagadać. Przyszło mi na myśl, że gdybym podzieliła się wiedzą, którą odkrył przede mną nieznajomy sprzed konsulatu, zapełniłabym ten samolot do ostatniego miejsca. Mogłam przecież krzyknąć: Ludzie, donieście zaświadczenia o majątkach! – i wtedy na pewno miałabym liczne towarzystwo.

No cóż, niewczesne żale. Pomyślałam, że rozejrzę się chociaż za stewardesą, to może dostanę coś do picia.

– Dzień dobry. Kawa, herbata dla pani? – Wskazała na dwa termosy.

– Poproszę kawę, jeśli nie jest zbyt mocna.

– Nie, nie, takalight.

Light, no proszę. Jeszcze nie opuściliśmy terenu Rzeczpospolitej, a już zaleciało zachodem.

– OK – odparłam, i chyba zgodnie z oczekiwaniem, bo w nagrodę dorzuciła mi zestaw śniadaniowy i ciasteczko. Zmitrężyłam sporo czasu, zanim tępym, plastikowym nożem przekroiłam dwie bułki i rozsmarowałam na nich zmrożone masło. No i dobrze, szybciej mi zleci podróż.

Sałata, wędlina – pachnie jak krakowska, na to wszystko kawałek sera i gotowe. Zagryzłam i zerknęłam przez okno – pola i lasy zniknęły, bo chmury przesłoniły ląd. Lecieliśmy na najwyższym pułapie. Moja kawa dzielnie trzymała się w obrębie filiżanki i ani kropelka nie poleciała na stolik. Samolot płynął gładko, żadnych spodziewanych zgrzytów, trzasków czy wstrząsów, jak w relacji koleżanki, która niedawno leciała Iłem do Sofii. Był to pierwszy etap jej handlowej podróży do Turcji. Nakupowała skór i przez pół roku woziła się z nimi, nie mogąc opchnąć na nasyconym towarem rynku.

Nie to, co nasza Lilka! Ona podaż i popyt miała w jednym palcu i już od dawna handlowała jeansem, złotem przywożonym zza wschodniej granicy i nie wiedzieć, czym jeszcze. Nie o wszystkim mówiła.

Okazja trafia się każdemu, trzeba ją tylko dostrzec i szybko wykorzystać – to było jej motto, główne życiowe przesłanie, z którego i ja miałam nadzieję teraz skorzystać. Tym bardziej, że kiedyś potwierdzał to sam dziadek.

– Zanim inni się przekonali do uprawy lnu, ja już zarobiłem sporo grosza. Trzeba się dobrze rozglądać i wyczuć odpowiedni moment.

Tylko babcia trzymała się zasady: ziarnko do ziarnka – dla niej te obsypane niebieskim kwiatem pola były ryzykiem.

– Pszenica, buraki, to co innego, Wikciu, na tym zawsze można polegać – mówiła.

Ryzyko kontra systematyczność – dwa różne podejścia do życia.

Ach, zobaczymy. Będę miała oczy szeroko otwarte i chwycę, co się da, a na razie nie muszę, po dopiero co ukończonej anglistyce, zostać nauczycielką. Pójście do szkoły za marną pensję dręczyło mnie w równym stopniu, co brak widoków na mieszkanie. Nie uśmiechała mi się też perspektywa obracania się w zdominowanym przez panie środowisku, w którego wyobrażeniu pomagały mi opowieści starszej koleżanki ze studiów, zatrudnionej w jednej ze szkół w naszym rejonie.

– Prześcigają się w świetnych pomysłach i potrafią być na tym polu niezwykle kreatywne – mówiła z lekkim przekąsem o współpracującej kadrze.

– Hasło: gazetka ścienna, okolicznościowa dekoracja czy inscenizacja, wywołuje u nich twórcze podniecenie i nie przebijesz się ze swoim pomysłem, bo to pole jest ściśle zarezerwowane i perfekcyjnie chronione. A jakie są spostrzegawcze! Nic nie umknie ich uwadze – mówiła ze śmiechem, kończąc żartobliwie sarkastyczną puentą: – Zawzięte specjalistki, także od wycinanek.

Mój ojciec nie potwierdzał ani też nie zaprzeczał tym opiniom, pewnie dlatego, że w sprawy szkoły nie angażował się emocjonalnie, jednak podobnie jak wszyscy dookoła cieszył się, że zostanę nauczycielką.

– Od angielskiego! – Podkreślała matka. – Jak dobrze pójdzie, to i na korepetycjach dorobi.

Złapałam głębszy oddech i, przymknąwszy oczy, rozparłam się w fotelu. Klimatyzacja łagodnie musnęła moją twarz. Postanowiłam nie zastanawiać się dłużej nad tym, czy dokonałam słusznego wyboru, uznając, że to bez sensu, skoro już jestem w chmurach.

Powiększająca się z każdą minutą odległość co prawda wzbudzała mój niepokój, ale też sprzyjała szczerym wyznaniom, a co ważniejsze, rozgrzeszała.

Minąwszy granicę RFN, o czym poinformował nas pilot, pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia mogę stać się beneficjentem tego lepszego świata zza żelaznej kurtyny, o którym tyle się nasłuchałam. W końcu lecę tam, gdzie obiecują spełnienie snów, więc musi być dobrze.

Krajobraz na dole zmienił się diametralnie. Już nie było lasów, ale zwarta, pokryta czerwoną dachówką miejska zabudowa.

Za niedługo stewardesa zaordynowała zapięcie pasów i wylądowaliśmy we Frankfurcie nad Menem.

* * *

Kierunek: Nowy York. Transport: Jambo Jet. Jeśli nasz krajowy samolocik w kimś takim jak ja, kto po raz pierwszy leciał samolotem, już wywoływał mrowienie, to na widok tego kolosa przeszedł mnie prawdziwie solidny dreszcz.

– Na końcu, po prawej. – Wskazała stewardesa, zerknąwszy na bilet.

Na końcu, czyli na ogonie zajęłam miejsce przy oknie, które jako jedno z kilkuset zarezerwowano dla Melanii Zalewskiej z Polski.

W moim rzędzie nie było jeszcze nikogo. Skurczyłam się w sobie, mając nawet zamiar podwinąć nogi i doczekać czegoś nieuchronnego, czego na razie nie umiałam zdefiniować, bo rozum odmówił mi współpracy. Wyobraziłam sobie tylko, że tak musi czuć się mysz, widząc z dziury ślepia czyhającego na nią kota, jeśli nie do końca rozdygotana, to na pewno w napięciu. Potem opanowała mnie znowu jakaś dziwna obojętność – niech się dzieje, co chce, przecież nie wysiądę.

Tymczasem pasażerów przybywało i, patrząc na idące w moją stronę osoby, powtarzałam w myślach – żeby tu usiadł Polak, żeby tu usiadł…

– Guten Tag – nieudolnie wymruczałam w odpowiedzi na powitanie mającej miejscówki obok niemieckiej pary.

Nie jest źle, w każdym razie mam towarzystwo – pocieszałam się, witając kolejnych pasażerów z coraz większą wprawą, powtarzając Guten Tag. Zdobyłam się nawet na uśmiech, co w połączeniu z faktem, że nie drżał mi głos, mogło świadczyć o dobrej, wbrew moim obawom, kondycji psychicznej.

Z godzinę trwało, zanim wszyscy się usadzili, ale minęła następna, a samolot ani drgnął, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że ta masa żelastwa nie wzbije się w powietrze, bo rozumiało się samo przez się, że musi być jakiś limit oszukiwania grawitacji.

Po tej logicznej dedukcji oddech mi się wyrównał i rozluźniły mięśnie. Podziękowawszy stewardesie za miętowego cukierka spokojnie oczekiwałam na ewakuację.

Pomyślałam też, że lista zawodów, jakich nie chciałabym wykonywać, wydłużyła się o pilota i stewardesę. Jak tak dalej pójdzie, zostanę rolnikiem, co nastroiło mnie pozytywnie, bo przecież lubiłam wieś.

Nagle szarpnęło i samolot ruszył. Z początku ciężko i opornie, ale za chwilę się rozkręcił. Z lekkością sunął po płycie lotniska, z zadziwiającą precyzją omijając stojące po drodze maszyny, co w moim przekonaniu nie dawało mu jeszcze szansy na wzbicie się w powietrze.

Dyskretnie obserwowałam ludzi będących w zasięgu mojego wzroku – sprawiali wrażenie spokojnych i wyluzowanych, zupełnie jak uczestnicy warsztatów relaksacyjnych. Również stewardesy przywołujące maruderów do zapięcia pasów wydawały się być nieporuszone i beztroskie. Dziwiło mnie to ich opanowanie – czyżby w razie czego miały jakieś kapsuły ratunkowe? Nigdzie o tym nie czytałam.

Sąsiad wyciągnął ze schowka poduszkę, a jego partnerka wymiotną torebkę. A niech się już dzieje, co chce, aby się w końcu coś zadziało i przerwało to monotonne kołowanie.

W odpowiedzi coś drgnęło i wbrew moim przewidywaniom samolot poderwał się jednak do góry, wbijając mnie w fotel. Wstrzymałam powietrze i trwałam tak do momentu, gdy osiągnął pułap nad drobnymi chmurami. Odzyskałam wtedy słuch i bardziej miarowy oddech. Leciałam do Nowego Jorku!

Pomału znikały lądy, a ich miejsce zajmowała potężna masa wody. Ocean. Momentami czarno-granatowy, ciężki i ponury, a w innych miejscach, jak się zdawało, tryskająca w górę szaro-biała kipiel.

Prawie słyszałam, jak wyposzczony mruczy złowrogo, rozglądając się za jakąś ofiarą, żeby ją zamknąć nad głową. Z wyobraźnią nie miałam kłopotów, zasuwała, jakby miała płacone od sztuki. Odwróciłam głowę od okna i przez chwilę przysłuchiwałam się rozmowie tych obok, ale pomimo że bardzo się starałam, jedynym słowem, które udało mi się rozszyfrować, było – Kartoffeln.

W takiej sytuacji myśleć o jedzeniu – zdziwiłam się, jednocześnie utwierdzając w przekonaniu, że z taką wiedzą niemieckiego nie mam szans sobie pogadać, nawet zagaić o pogodzie. Stało się też jasne, że aby zająć czymś czas, muszę sama coś wykombinować.

Niby to nic trudnego, zawsze umiałam sobie radzić, ale teraz, w poszukiwaniu tematów, które mogłyby wprowadzić mnie w dobry nastrój, pozostały mi chyba tylko bajki – przeszłość, oddalająca się, jak dobrze zrozumiałam, z prędkością około trzy czwarte macha, tylko by mnie rozczuliła, a przyszłość była nieznana. Z podręcznego bagażu wyjęłam skórzaną sakiewkę z zamiarem przyjrzenia się zdjęciu z Andziowego zbioru, bo listy, wszystkie o podobnej treści, przeczytałam już wcześniej.

Ciotka korespondowała z kimś o nazwisku Pola Man, zamieszkałej w Chicago, na Wellington Avenue. „Mieszkamy na Jackowie…, umarł mój mąż…” i wiele informacji o rozwoju dziecka, jakiejś Sary, zapełniały kartki. Dziewczynka mogła być córką koleżanki albo kogoś z dalszej rodziny, o czym musiała nie wiedzieć moja matka.

Uznając prawo Andzi do tajemnicy, którą jej niechcący wydarłam, i obiecawszy sobie trzymać język za zębami, niby od niechcenia zapytałam:

– Mamo, jest u nas w rodzinie jakaś Sara?

– Sara? Skąd ci to przyszło do głowy? Przecież to chyba żydowskie imię – usłyszałam w odpowiedzi.

– A to zdjęcie, mówi ci coś? – Nie znała żadnej z widniejących tam osób, ale też na szczęście – zajęta swoją robotą – nie zapytała, skąd je mam.

Ostatni, jak się wydawało list, mówił o tym, że w wieku ośmiu lat Sara dostała promocję do następnej klasy: „Jest jedną z lepszych w swojej grupie” – cieszyła się nadawczyni. Na tym korespondencja się urywała. Andzia mogła już nie żyć.

Popatrzyłam na owalną twarz jednego z dwóch wysokich mężczyzn, stojących na tle pokrytego szarym papierem stołu, na którym widoczna była butelka wódki i konserwy, mając nadzieję odnaleźć bodaj cień podobizny do kogoś, kogo znam. Niestety, przeszukując w pamięci wszystkich otyłych osobników występujących w naszej rodzinie czy w gronie znajomych, nie potrafiłam przyporządkować go do nikogo.

Ten drugi z kolei, o wyglądzie amanta, miał oczy zamazane tuszowym ołówkiem. Wciąż zerkałam na zdjęcie, zastanawiając się, czy nie można by tego czymś wytrzeć, gdy od strony, gdzie brał początek nasz sektor, dobiegły mnie szmery.

– Rozdają posiłki – powiedział po angielsku mężczyzna, wstając z fotela poprzedzającego mój rząd. Super! – Też się uniosłam, aby potwierdzić tę informację. Nie żebym była jakoś specjalnie głodna, ale jakiekolwiek poruszenie dawało szansę na rozładowanie napięcia, które – choć osłabło – to jednak mnie nie opuszczało. Faktycznie, stewardesa zbliżała się pomału w stronę naszego sektora, rozdając talerze. Otwarty po bokach wózek parował i zapach „smażystego” czy pieczystego dobiegał na sam koniec alejki. Idąc naprzeciw moim oczekiwaniom, pokład ożywał, jakby budził się z letargu, tym bardziej, że oprócz dań obiadowych podawano desery i drinki.

Spakowałam wszystko z powrotem do torby i, idąc za przykładem innych, rozłożyłam stolik. Poprosiłam o gulasz cielęcy z ziemniakami i surówką, sok pomarańczowy i wino. Sąsiedzi, skinąwszy głowami życzyli mi smacznego, co odwzajemniłam, a potem – według niemieckiej tradycji – wypili po piwku, podczas gdy ja wysączyłam swój kieliszek wina. Jakiś czas trwała ta korzystna dla mojego samopoczucia krzątanina, aż wreszcie uprzątnięto naczynia i wtedy znowu zaległa cisza.

Ociężali po posiłku i z lekka odurzeni alkoholem pasażerowie leniwie powyciągali się w fotelach. Mnie także martini zakręciło w głowie i poszłam za ich przykładem. Jeszcze zerknęłam na stewardesy, upewniając się, czy wszystko w porządku, i po chwili, przy jednostajnym szumie silnika oraz dobiegającego z różnych stron pochrapywania, zasnęłam.

Sądząc po ożywieniu wśród pasażerów, których miałam w zasięgu wzroku, musiało upłynąć sporo czasu zanim się przebudziłam, i to z nagłą potrzebą skorzystania z toalety. Z łatwością wydostałam się ze swojego opustoszałego rzędu, podejrzewając, że ta dwójka koło mnie też poczuła parcie na pęcherz.

Nie śpieszyłam się zbytnio z powrotem na miejsce i stanęłam pomiędzy plecami WC a niewielką ścianką, skrywającą mnie przed oczami stewardes. Pomyślałam, że zatrzymam się tu na chwilę, zanim któraś mnie nie przegoni.

Przynajmniej rozprostuję nogi i zapalę. Widziałam, jak inni puszczali tu dymka. Sięgałam do torebki, gdy nagle, tuż za plecami, usłyszałam:

– Dokąd lecisz? – To chyba do mnie. – Ucieszyłam się tą nagłą odmianą, bo, wyjąwszy celników i stewardesy, od kilkunastu godzin z nikim nie zamieniłam słowa.

Ktokolwiek by to nie był, coś mówił, i to jeszcze po polsku, więc czym prędzej zrobiłam obrót, w obawie, żeby nie zniknął.

W dość swobodnej pozie, oparty ramieniem o ściankę, nachylał się nade mną młody mężczyzna, szatyn o krótko przystrzyżonej fryzurze. Jego piwne, ciemno oprawione oczy błyszczały na tle opalenizny i wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Uwydatnione kości policzkowe, prosty nos i dość mocno zarysowany podbródek czyniłyby jego twarz nieco surową, gdyby niezalotny, oczekujący na wzajemność uśmiech, który łagodził to wrażenie.

Podobał mi się, więc uśmiechnęłam się urokliwie wyćwiczoną w lusterku miną i odsunęłam na bezpieczniejszą odległość, uznając, że jego oddech nie powinien mieszać się z moim. Wtedy też obrzuciłam spojrzeniem resztę stojącej przede mną postaci – biała koszulka, jeansy i adidasy idealnie współgrały ze sportową sylwetką. Zauważyłam, że i on starannie mnie zlustrował, na dodatek bez skrępowania przytrzymując wzrok na moim falującym pod wpływem uniesienia biuście.

Pomimo wszystkich niedoskonałości, musiałam to badanie przejść pozytywnie, bo wyraz jego twarzy się nie zmienił i wciąż błądził po niej ten tajemniczy uśmiech.

– Skąd pewność, że jestem Polką? – zapytałam, uważając, by tembr głosu nie zdradził wrażenia, jakie na mnie wywarł.

– Przeczucie – odetchnął z ulgą, słysząc krajankę.

– Takie ładne to tylko Polki – dodał, a nie doczekawszy się reakcji na ten, jakby nie patrzeć, tani komplement, po krótkiej chwili kontynuował:

– Szczerze mówiąc, nie byłem pewien. Dookoła sami obcojęzyczni. A więc dokąd lecisz?

– Do Chicago, a… ? – zawahałam się nad formą, jakiej powinnam użyć: pan czy ty? Zauważył to i szybko zsunąwszy rękę ze ścianki skierował ją w moją stronę.

– Jestem Paweł.

– Melania.

Nie zwalniał uścisku, pomimo że według wszelkich zasad savoir–vivre’u, ta ceremonia już chwilę temu powinna dobiec końca. Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy próbowałam się uwolnić, pamiętam tylko, że ciepły dotyk jego dłoni sprawił mi przyjemność, choć jednocześnie odbierał odwagę.

– Wobec tego lecimy w tym samym kierunku, Melanio – powiedział, delikatnie przyciągając mnie do siebie. I znowu widziałam tylko jego twarz, a właściwie oczy, bo tym razem, podnosząc mój podbródek do góry, zupełnie nie zostawił mi wyboru.

– Melania – powtórzył, jakby dla utrwalenia. – Twoje imię pachnie niebieskim kwiatuszkiem, jak niezapominajka.

Roześmiałabym się na to kolejne pochlebstwo, jednak sposób, w jaki je wypowiedział, musiała przenikać jakaś głębsza treść, bo moje receptory szczęścia, oczekujące już w napięciu, nagle się uwolniły. W tym pomieszaniu zdołałam jednak odsunąć się nieznacznie. Takie rozwiązanie, w sposób kategoryczny podszepnął mi rozsądek, bo przecież bez sensu było angażowanie się w jakiś przelotny romans bez perspektyw.

– Dziękuję za poświęcony czas, ale tak naprawdę chodziło mi o rekiny. Porozmawiałabym z każdym, aby tylko odpędzić myśli o atakujących ławicach.

Skwitował to wyznanie uśmiechem i, ignorując moje obawy, ciągnął dalej:

– Chciałem zbajerować, że przyszedłem tu przypadkiem. Ale to byłaby tylko część prawdy.

Przez chwilę trwałam w oczekiwaniu, rozumiejąc, że nie dokończył myśli, jednak, gdy cisza się przedłużała, uznałam, że celowo prowokuje moje zainteresowanie, jako przyczynek do dalszego dialogu, więc zapytałam:

– A jaka jest ta cała prawda?

– Widziałem, jak wchodziłaś do samolotu. Wypatrywałem cię. – Siląc się na obojętność, choć ciekawość paliła mi policzki, zapytałam:

– Dlaczego akurat mnie? Do samolotu wchodziło wiele kobiet.

– Ale taką niebieską bluzeczkę miałaś tylko ty – dotknął palcem jednego z guziczków tak, że pod wpływem nacisku na wysokości piersi odsłoniło się trochę mojego ciała.

Oblała mnie fala gorąca i w poszukiwaniu powietrza uniosłam wyżej głowę, ale to chyba nie był dobry pomysł, bo chłopak objął mnie raptownie, i przyciągnąwszy do siebie, wyszeptał:

– Podobasz mi się. Bardzo – dodał, błądząc wzrokiem po mojej szyi.

Wiedziałam, że powinnam jakoś zaprotestować, może nawet się wyrwać. Przecież nie mogę pozwolić, by ktoś zupełnie obcy aż tak mną zawładnął – myślałam oszołomiona. Nie było to jednak łatwe, bo zmysły przejęły kontrolę nad rozumem i, hulając samopas w poszukiwaniu dalszej podniety, poddawały ciało bez walki. Szczególnie, że jego uśmiech zastąpiły rozchylone, gotowe do pocałunku wargi, a błyszczące dotąd oczy przesłoniła mgła. Albo się myliłam, albo dostrzegłam w nich pożądanie, co wydało mi się zarówno niebezpieczne, jak i, niestety, bardzo kuszące. Już byłam gotowa zamruczeć i otrzeć się o niego jak kot, gdy w tym momencie na horyzoncie pojawiła się stewardesa.

Zbliżała się szybkimi krokami, nawołując po drodze pasażerów do zapięcia pasów. Nam nakazała zajęcie miejsc, informując, że właśnie wpadliśmy w dziurę powietrzną, a turbulencje będą się nasilały, tym bardziej, że przed nami rozhulała się burza. Rzeczywiście trochę trzęsło i na pokładzie poszarzało, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi.

– Odprowadzę cię. Nie bój się, tu w górze to normalne. Na pewno wstrząsy nie będą silne.

Gotowa byłam uwierzyć w cokolwiek by nie powiedział, ale właśnie wtedy gwałtowny uskok samolotu wyrzucił z toalety drobnej postury sędziwego człowieka. Nie mogąc utrzymać równowagi, leciał wprost na wyrwaną ze ściany i dyndającą na jednym zaczepie gaśnicę.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Krzyknęłam, a Paweł dosłownie w ostatniej chwili doskoczył, złapał staruszka wpół i obydwaj wylądowali na wykładzinie. Oparłszy się o ściankę, szukałam wzrokiem kogoś, kto mógłby im pomóc.

– Pomocy! – wołałam, niestety huk zagłuszał mój głos. Na horyzoncie nie było już żadnej stewardesy, a siedzący tyłem pasażerowie powciskali się w fotele tak, że wystawały im tylko czubki głów.

Na szczęście samolot na chwilę wyrównał lot i wtedy Paweł wydostał się spod leżącego na nim człowieka, potem chwycił go pod pachy i podniósł, bo tamten nie był zdolny do uczynienia jakiegokolwiek samodzielnego ruchu. Ale że kłopoty sypały się jak z wialni, to nie wiadomo było, gdzie jego miejsce. Wskutek poobijania, a może bardziej stresu, staruszek mamrotał coś w niezrozumiałym języku jak zagubiony w wieży Babel.

– Posadzę go na swoim siedzeniu. – Bez dalszego wahania zadecydował Paweł. – Zapisz mi szybko swój numer – rzucił w moją stronę, przekrzykując się z grzmotami.

Tempo wydarzeń nie dawało mi raczej wyboru. Szybkimi ruchami zdołałam zapełnić cyframi chusteczkę higieniczną i wcisnęłam mu ją do bocznej kieszonki koszulki. Trzymałam się jeszcze ścianki, kiedy odchodził, szurając nogami.

– Znajdę cię! – wykrzyknął. – Na lotnisku! Szybko wracaj na miejsce i zapnij pasy!

Moich niemieckich sąsiadów gdzieś wywiało. Miałam nadzieję, że nie na zewnątrz, bo jak na razie nie odczuwało się żadnego rozszczelnienia. Jeszcze z dziesięć minut samolotem nieźle kołatało, pioruny waliły jeden za drugim, więc tym samym wizja wodowania znowu się przybliżyła, ale moich myśli już nie zajmowały rekiny. Zdominował je przystojny, odważny szatyn i te jego oczy, dla których mogłabym wiele zrobić…

Trzymając się foteli, kołyszącym krokiem zbliżała się niemiecka para. Nie byli jakoś szczególnie przerażeni.

– Byliśmy w kabinie pilotów. – Zrozumiałam piąte przez dziesiąte, pewnie dzięki temu, że słowo „pilot”, podobnie jak „kartofel”, to wyraz międzynarodowy.

W końcu wylecieliśmy z tego piekiełka, a i niezadługo odezwał się sam kapitan:

– Proszę państwa, w Nowym Jorku piękna, słoneczna pogoda. Lądujemy!

Gdy stanęliśmy na płycie lotniska, pasażerowie zaczęli bić brawo. Domyśliłam się, że to taki sposób na wyrażenie szacunku dla umiejętności pilotów, szczególnie po tak trudnej końcówce lotu. Z uczuciem ulgi i wzruszenia ja też klaskałam wraz z innymi. Poziom moich emocji wciąż zwyżkował.

Byłam w Nowym Jorku (zwanym też Big Apple)!

I nic nie szkodzi, że przede mną kolejka do odprawy ciągnęła się jak w Domach Towarowych Centrum, kiedy rzucali telewizory lub coś ze sprzętu gospodarstwa domowego. Już sam fakt znalezienia się w tym osławionym mieście, bodajby tylko na lotnisku, wywoływał ścisk w dołku, a przecież to, co najważniejsze, czyli Statuę Wolności i drapacze chmur, widziałam już wcześniej z okien samolotu.

Złapałam parę głębszych wdechów, aby upewnić się co do słuszności twierdzenia, że tu, w wolnym kraju, powietrze pachnie inaczej i, odurzona, chwilowo zapomniałam nawet o Pawle. Ach, znajdę go po odprawie – pomyślałam, stając na końcu kolejki (a jakże, zapewne w gronie elity, bo tylko takie skojarzenie przychodziło mi na myśl, kiedy patrzyłam na ten wielojęzyczny tłum).

Jednak w miarę przesuwania się ludzi, zaczęłam odczuwać narastający niepokój, a moja ekscytacja stygła. Kolejna osoba została skierowana na osobistą rewizję, a powściągliwe miny celników nie wróżyły nic dobrego. Przypomniałam sobie, jak jeszcze w Warszawie uprzedzano mnie, że nawet z lotniska mogą odesłać delikwenta do kraju. Zaczęłam się przypatrywać, czy dobór tych ofiar jest przypadkowy, czy też celnicy kierują się jakimś kodem, który ja, specjalistka od rebusów i innych łamigłówek, potrafię rozszyfrować.

Pierwsza osoba przepuszczona, druga i trzecia także, choć przy tej ostatniej trochę czasu zmitrężyli. Czwarta… czwartą zatrzymali. Przeszukanie. Na osobistą. Znowu zaczęłam odliczać, posługując się dziecięcą wyliczanką – pierwsze przepustne, drugie kapustne, trzecie darowane, czwarte… czwarte zatrzymane! Niesamowite! Albo wyrabiają jakąś normę, albo się bawią w to, co ja.

Przy moim szczęściu będę dwa oczka za kapustne – pomyślałam gorączkowo, niezadowolona z perspektywy obnażania się przed obcą osobą. Już miałam określić swoją pozycję w tym ogonku i ewentualnie grzecznie się przemieścić, na przykład przepuszczając kogoś przed siebie, gdy usłyszałam kobietę nieśmiałym głosem proszącą o pomoc.

– Czy są wśród państwa Polacy? Czy ktoś mówi po angielsku?

Cisza. Stanął mi przed oczami Paweł, rzucający się na ratunek staruszkowi. Odważnie, choć na chybotliwych nogach, wysunęłam się do przodu. No – pomyślałam – przyszedł moment jeszcze innej próby – jak tu, na amerykańskiej ziemi, sprawdzi się mój ćwiczony w uczelnianych laboratoriach angielski.

Kobieta zdążyła mi powiedzieć, że leci do Chicago po raz drugi, a celniczka wskazała na otwarty notes i, prześwietlając mnie oczami, orzekła:

– Tu są adresy amerykańskich obywateli. Ta pani pracowała nielegalnie na terenie USA.

Sprawa wyglądała na przegraną, ale postanowiłam się nie dać.

– Co to za adresy? – spytałam. Wyschniętymi z przerażenia ustami kobieta wybełkotała coś nieskładnie i już wiedziałam, że ona mi nie pomoże. – Zbierz szybko myśli, Melka, zmyślaj – nakazałam sobie. Oczywiście zdarzało mi się konfabulować, a nawet miałam w tym wprawę. W końcu żyłam na tym świecie już dwadzieścia lat z okładem, ale w tak drastycznej sytuacji znalazłam się po raz pierwszy.

– Jest tam adres jej kuzynki, która wyszła za amerykańskiego obywatela, a także adresy ich przyjaciół. – Z potrzeby serca, motywowanej faktem, że ode mnie zależy czyjś los, kłamałam jak z nut, nie odrywając oczu od wpatrzonego we mnie podejrzliwego spojrzenia amerykańskiej urzędniczki.

Pomruczała coś jeszcze pod nosem, zamknęła notes i odprawiła pozytywnie znękaną tą sytuacją kobietę. Już miałam wrócić do swojej kolejki, kiedy urzędniczka zwróciła się do mnie, wołając:

– Poczekaj, poczekaj, teraz ty.

Trudno by opisać, co przez tę chwilę przeżyłam, ale chyba odpłynęła mi z twarzy cała krew, a przez myśl przemknął najgorszy scenariusz. Byłam przekonana, że albo już wie, albo zaraz odkryje, grzebiąc w komputerze, w jaki to sposób weszłam w posiadanie wizy. Odeśle mnie do kraju z wilczym biletem i wtedy… nawet Pawła już więcej nie zobaczę. To było pierwsze, co przyszło mi do głowy.

– Po co tu przyjechałaś i na jak długo? – Takich pytań oczywiście się spodziewałam.

– Odwiedzić rodzinę i zwiedzić Chicago. Miesiąc, może dwa, na wakacje.

Nie pytając już o nic więcej, zalegalizowała mój pobyt na okres pół roku.

Bez skrupułów zaakceptowałam te wszystkie swoje kłamstwa, wyobrażając sobie, że ktoś, kto sformułował maksymę „cel uświęca środki” musiał na to wpaść w adekwatnych okolicznościach, może nawet tak jak ja, próbując za wszelką cenę przekroczyć granicę USA. Nie miałam wątpliwości, co by mnie spotkało, gdybym uczciwie wyznała: – A wie pani, przyjechałam tu zarobić na mieszkanie i najpóźniej za rok, mam nadzieję, ewakuować się stąd.

Za to, że znalazłam się po drugiej stronie barierki, podziękowałam w duchu nieznanemu mi Antoniemu, rzekomemu kuzynowi, od którego dostałam zaproszenie, i Zającowi, człowiekowi spod warszawskiego konsulatu, który podpowiedział mi, jak skutecznie oszukać amerykańskich urzędników.

Niebywałe, ile się w ostatnim czasie nakombinowałam, żeby w końcu zająć miejsce w samolocie do Chicago.

– Można? – zapytała wysoka blondynka z plecakiem przewieszonym przez ramię.

– Proszę bardzo. – Przesunęłam się w stronę okna. Żałowałam, że nie siedzi tu Paweł. Rozglądałam się za nim na lotnisku, ale to tak, jakby szukać igły w stogu siana. Takiej masy ludzi, skupionych pod jednym dachem, nigdy nie widziałam. Jeszcze kiedy ogłaszali mój lot, miałam nadzieję, że odnajdziemy się na pokładzie tego niewielkiego samolotu, ale tutaj go nie było.

Wspomnienie tych piwnych, obezwładniających oczu, w których przez moment dostrzegłam własne szczęście, nie dawało mi spokoju. Istniała także możliwość, że złapał wcześniejszy samolot, na który ja się nie załapałam, i czeka już tam, w Chicago, wypatrując mnie niecierpliwie.

Uczepiłam się tej myśli, która przez chwilę pozwoliła mi żyć nadzieją i uspokoić nerwy, ale wtedy, jak zmora, napłynęła inna – może jego celem wcale nie było Chicago? Mógł mnie przecież nabrać. Tym bardziej, gdyby w Nowym Jorku oczekiwała na niego dziewczyna albo jeszcze lepiej – żona.

Odrzuciłam ewentualność odesłania go do kraju przez Security, bo, doprawdy, byłby to pech na niespotykaną skalę.

Kiedy moje domysły osiągnęły fazę podsumowania wyrażoną przekonaniem, że była to tylko przelotna znajomość, znacząca tyle co dmuchawiec na wietrze, a jeden pocałunek nie był żadnym zobowiązaniem, ot, rozrywka, figle–migle dla zabicia czasu, szczególnie gdy nadarzyła się okazja, poczułam smutek i rozczarowanie. No cóż, woził wilk razy kilka… w końcu i mnie ktoś oszukał.

W zapadających ciemnościach dostrzegłam pierwsze światła ogromnego miasta. W miarę zbliżania się samolotu widok stawał się coraz bardziej niesamowity.

– Michigan – powiedziała blondynka, wskazując na jezioro, i przed moimi oczami zaczęła odsłaniać się wielka tafla wody.

Samolot kołował i kołował, aż wreszcie usłyszałam:

– Lądujemy.

I rzeczywiście wylądowaliśmy.

* * *

Mani praktycznie nie znałam, a nawet jeśli coś kojarzyłam, to oczywiście z dużo wcześniejszego okresu. Mieszkała za rzeką, a jej i moich dziadków pola sąsiadowały ze sobą chyba za czwartym rowem.