Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Przy życiu trzymała ich tylko jedna nadzieja: że wrócą do kraju i wywalczą Polsce wolność. Przetrwali niewolę gułagu, przemierzyli całą Azję i z najwyższym poświęceniem brali udział w bitwach we Włoszech, w tym w tej najważniejszej - o Monte Cassino. Choć zdawali sobie sprawę z tego, że szanse na odzyskanie ojczyzny stają się coraz mniejsze, nie poddawali się. Męstwo i odwaga żołnierzy Andersa wiele razy przechylało szalę zwycięstwa na stronę aliantów.
Wyklęta armia to pisarstwo historyczne najwyższej próby. Łączy w sobie lekkość pióra i porywającą narrację z całościowym ujęciem monumentalnej historii armii Andersa. Jej losy to także losy cywili i rodzin żołnierzy, które wraz z formującymi się w ZSRR Polskimi Siłami Zbrojnymi, opuściły piekło Kołymy.
Kacper Śledziński - autor bestsellerowych Cichociemnych oraz Tankistów mierzy się z kolejną legendą polskiego udziału w II wojnie światowej. Z właściwą sobie swadą i dbałością o szczegóły przedstawia pełne gorzkiej chwały dzieje armii Andersa.
- „Czy pan sądzi – pytał generał Keightley Rudnickiego – że siedemdziesięciu Polaków da sobie radę z oddziałem wypadowym 250 strzelców alpejskich?”.
Zapadła cisza…
W cieplej kwaterze sztabu 78 dywizji pułkownik Klemens Rudnicki krótko zastanawiał się nad odpowiedzią:
- „Pan generał obawia się, że jest ich za mało? Ja sądzę, że jest ich tyle ile potrzeba”
Fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 698
Data ważności licencji: 3/15/2027
Mojej Joasi
Żarna historii mielą powoli – mimo ofiar, mimo łez
Czułem, że wojna będzie niezmiernie ciężka. Trzeba, żeby żołnierz zdobył się na najwyższe bohaterstwo, przetrwał i umożliwił sojusznikom zachodnim udzielenie nam pomocy.
gen. Władysław Anders
„Rok bieżący odznacza się niezwykle wielką ilością komet przemierzających niemal równocześnie ziemski firmament. Donosiliśmy kolejno o pojawieniu się pięciu komet nowych, dotychczas astronomom nieznanych, oraz czterech periodycznych, bliżej już zbadanych”1. Ta niepozorna informacja ukazała się 21 sierpnia 1939 roku w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym”. Wiadomość nie należała do istotnych, skoro opublikowano ją dopiero na siódmej stronie ogólnopolskiego dziennika. Ustępowała – co zrozumiałe – artykułom relacjonującym napiętą sytuację międzynarodową. A jednak umieszczenie jej w takim towarzystwie nadawało nowinie symboliczny charakter. Komety w ludowej tradycji zwiastowały nieszczęście. I choć rozsądek przywoływał do trzeźwej oceny sytuacji, niepokój pozostał.
Kraj żył podzielony na trzy obozy: pesymistów wieszczących wojnę i optymistów twierdzących, że mimo krzykliwych haseł Hitler nie odważy się zaatakować; trzecia grupa ludzi wprawdzie przewidywała wojnę, lecz wierzyła w zwycięstwo Wojska Polskiego.
Zagrożenie wojną sączyło się w społeczeństwie, majaczyło między stronami gazet, błądziło w radiowym eterze. Mimo powagi sytuacji starano się uciec od bieżących spraw. Działały kina i teatry, organizowano zawody sportowe, kurorty od morza po góry tętniły życiem.
Pensjonaty, deptak, parki i ogrody Truskawca grzmiały gwarem rozmów, śmiechem dzieci i monotonnymi koncertami katarynek. Można było odnieść wrażenie, że nie dochodzą tu wieści ze świata. Sielanka wakacyjnego pobytu w uzdrowisku udzielała się wszystkim kuracjuszom. Szmer rozmów narastał, od czasu do czasu przechodząc w rwetes, by po chwili powrócić do swojego monotonnego rytmu ożywianego tylko głosikami dzieci. Zajęci własnymi sprawami najmłodsi wczasowicze chłonęli „atmosferę spokoju, normalności i odpoczynku”2.
Krysia Skwarko, dziewięcioletnia córka Krystyny i Stanisława, oraz jej młodszy o trzy i pół roku brat Staś odeszli akurat spod obleganej przez turystów pijalni wód mineralnych Naftusia i, trzymając się rodziców, przeszli obok długiej kolejki białych ławek zajętych przez turystów, z których znaczna część trzymała już w dłoniach wypełnione wodą gliniane kubki, po czym skierowali się na deptak. Tym razem uwagę Krysi zwrócił siedzący nieopodal deptaka pies. Miał on na sobie kapelusz, okulary słoneczne, a z jego pyska wystawała fajka. Ponieważ ten osobliwy i nienaturalny strój spodobał się dzieciom, zaczęły prosić rodziców o zrobienie fotografii. Tej scenie przyglądał się fotograf, licząc, że i tym razem uda się zarobić parę groszy.
Dzieci nie musiały długo prosić:
– „Stańcie po obu stronach pieska”3 – powiedziała mama.
Po powrocie do domu zdjęcie – kolejna pamiątka z wakacji – miało znaleźć się w albumie rodzinnym obok wielu innych. Machając psu i fotografowi, dzieci poszły dalej, szukając nowych atrakcji. Dla nich tylko one się liczyły.
Rodzice tych, jak i wielu innych dzieci przebywających na wczasach w Truskawcu, Krynicy czy w innych kurortach wkładali ogromny wysiłek w ukrycie przed pociechami obaw o przyszłość. Komplikująca się sytuacja międzynarodowa Polski nie była im obojętna, a spokój kurortu był tylko pozorny. Zatrzymując się obok rozmawiających, często można było usłyszeć, że tematem rozmów była polityka, polityka i jeszcze raz polityka.
Na pierwszej stronie czwartkowego numeru „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” z 24 sierpnia zamieszczono nagłówek: Bluff czy nowy chwyt taktyczny? Powyżej, mniejszym drukiem, autor artykułu postawił kolejne pytanie, tym razem nakierowujące czytelnika na temat rozważań: „Czy zostanie zawarty niemiecko-sowiecki pakt o nieagresji?”.
Moskwa, lotnisko na Polach Chodyńskich, 23 sierpnia 1939
Dwa samoloty Focke-Wulf Fw 200 Condor z wymalowanymi na skrzydłach czarnymi krzyżami rozpoczęły manewr lądowania. Piloci zmniejszyli ciąg i pasażerowie poczuli, jak maszyny obniżają pułap. Siedzący z twarzą zwróconą do okna minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop patrzył na niskie budynki lotniska na Polach Chodyńskich obwieszone flagami hitlerowskich Niemiec i Związku Radzieckiego, skąpą sieć dróg kołowania i betonowy pas startowy. Jego uwagę zwrócił rząd czarnych limuzyn. Tuż obok grupa ludzi oczekiwała na gości z Berlina. Minister mógł się domyślać, że wśród witających znajduje się ambasador Schulenburg.
Nie mylił się. Friedrich-Werner von der Schulenburg stał obok reprezentanta komisariatu spraw zagranicznych Władimira Potiomkina. To on, zastępca komisarza, miał witać ministra. Sam Mołotow oczekiwał na Ribbentropa na Kremlu. Nad bezpieczeństwem oficjeli czuwał osobiście szef ochrony Stalina Mikołaj Własik. Nieopodal w kilku grupach stali dygnitarze niemieccy i radzieccy.
Kiedy pierwszy samolot wylądował, skręcił na drogę kołowania, ustępując miejsca drugiej maszynie. Zatrzymał się nieopodal budynku lotniska. Znajdujący się w grupie dyplomatów Hans von Herwarth, sekretarz ambasadora, obserwował kręcące się jeszcze przez pewien czas śmigła. Silniki wyły, w oknach pojawiły się twarze pasażerów. Wreszcie na lotnisku zapanowała cisza. Z metalicznym zgrzytem otworzyły się drzwi. Na moment pojawił się w nich ktoś z obsługi samolotu, lecz schował się zaraz, a w wyjściu pokazał się czterdziestosześcioletni wysoki mężczyzna. Schylił głowę, przechodząc przez niskie drzwi, po czym zszedł po schodkach. W tle rozbrzmiewały twarde tony niemieckiego hymnu granego przez orkiestrę Armii Czerwonej. Na betonowej płycie lotniska przywitał go Potiomkin, po nim dłoń ministra uścisnął Schulenburg.
Z samolotów wysypała się gromada ludzi, dyplomatów, dziennikarzy i funkcjonariuszy Gestapo. Ci podeszli do swoich odpowiedników z NKWD.
– „Popatrz (…), jak się do siebie uśmiechają, pewnie cieszą się, że wreszcie będą mogli ze sobą popracować. To może być straszne – wyobraź sobie, co to będzie, jak zaczną się wymieniać aktami”4. – Usłyszał Hans von Herwarth od stojącego obok dyplomaty.
Przywitanie było krótkie. Własik poprowadził ministra spraw zagranicznych Rzeszy ku kolumnie samochodów. Ribbentrop i Potiomkin zajęli miejsca na tylnej kanapie czarnej limuzyny ZIS-101.
Jeszcze tydzień wcześniej wizyta Ribbentropa w Moskwie wydawała się niemożliwa. Oba europejskie reżimy – nazistowskie Niemcy i komunistyczna Rosja – koncentrowały wysiłki propagandowe na wzajemnych kalumniach, wylewając „sobie na głowy kubły pomyj”. Zwrot rozpoczął się od nieoficjalnych rozmów.
Pewnego lipcowego wieczoru w berlińskiej restauracji Ewesta spotkali się przedstawiciel Niemiec Karl Schnurre, ekspert do spraw wschodnich, i Gieorgij Astachow, chargé d’affaires radzieckiej ambasady.
– „Cóż Anglia mogła zaoferować Rosji?” – pytał retorycznie Schnurre, by natychmiast dać odpowiedź. – „W najlepszym przypadku udział w wojnie europejskiej i wrogość Niemiec. Co my natomiast mogliśmy zaoferować?”
Po tym Schnurre roztoczył przed Astachowem szeroki horyzont korzyści. Kolacja zakończyła się optymistycznie. Niemcy obiecali układ handlowy i ziemie w Polsce! Na koniec Schnurre dodał:
– „Nie było takiego problemu w stosunkach pomiędzy obu krajami od Bałtyku po Morze Czarne czy na Dalekim Wschodzie, który nie mógłby być rozwiązany”5.
Astachow po kolacji udał się do ambasady, aby wysłać raport do Moskwy. Reszta należała do ministrów.
Spotkanie w restauracji Ewesta dało impuls do przyśpieszenia rozgrywki dyplomatycznej w Europie latem 1939 roku. Gra zmobilizowała wszystkie potęgi kontynentu: Wielką Brytanię, Francję, Niemcy i Związek Radziecki.
Plany uderzenia na Polskę nie były dla Józefa Stalina tajemnicą. Znał je dzięki informacjom Rudolfa von Schelihy, pracownika niemieckiej ambasady w Warszawie. To, co agent przekazał Moskwie, napełniło obawą sekretarza generalnego. Wraz z informacjami na temat niemieckich planów zainstalowania baz w Finlandii, Estonii, na Łotwie i w Rumunii powstało zagrożenie osaczenia ZSRR. Sytuacja wymagała podjęcia natychmiastowych kroków. Z pomocą przyszedł rząd króla Jerzego VI, proponując Stalinowi sojusz. Chamberlain wiedział, że udzielone w marcu 1939 roku gwarancje dla Polski miały sens tylko w przypadku porozumienia trójstronnego między Anglią, Francją i Związkiem Radzieckim. To właśnie ZSRR, a nie Polska, miał pełnić rolę głównego sojusznika aliantów na Wschodzie. Rozmowy brytyjsko-radzieckie rozpoczęły się w połowie kwietnia. Jednak przedstawiciele Zjednoczonego Królestwa nie zdobyli się na konkretne propozycje. To oraz wzajemny brak zaufania nie rokowały sukcesu.
Tymczasem równocześnie z rozmowami z delegacją angielsko-francuską Stalin planował dojść do porozumienia z Hitlerem. Führer, obawiając się wojny na dwa fronty – z Brytyjczykami i Polakami, przychylnie patrzył na porozumienie z Moskwą. Podobnie Stalin – widział on korzyści w porozumieniu z Hitlerem. „Obie strony prowadziły sondaż i wymieniały sugestie, poczynając od wiosny 1939 roku. Zastąpienie Litwinowa przez Mołotowa zostało odebrane przez Hitlera jako znaczący sygnał, gdyż postać Litwinowa kojarzyła się z polityką bezpieczeństwa zbiorowego”6.
Nie oznaczało to na razie, że obie strony rzucą się sobie w ramiona. Ambasador niemiecki Schulenburg jeszcze 19 sierpnia przez godzinę namawiał Mołotowa, by zgodził się na wizytę Ribbentropa i podał jej termin. Mołotow upierał się przy ustaleniu warunków umowy gospodarczej, która według strony radzieckiej miała być wstępem do układu politycznego. Tego dnia Schulenburg dwa razy rozmawiał z Mołotowem. Dopiero za drugim podejściem komisarz spraw zagranicznych zgodził się na przyjazd Ribbentropa 26 lub 27 sierpnia.
Dla Hitlera ten termin był zbyt późny. Według pierwotnych planów inwazję na Polskę zaplanowano na sobotę 26 sierpnia.
Następnego dnia, 20 sierpnia, Herr Hitler zdecydował się napisać do Stalina depeszę: „Proponuję zatem ponownie, aby przyjął pan mojego ministra spraw zagranicznych 22 lub 23 sierpnia. Będzie miał wszelkie pełnomocnictwa do opracowania i podpisania paktu oraz protokołu”7.
W odpowiedzi Stalin zaprosił Ribbentropa na 23 sierpnia. List doręczono Hitlerowi podczas kolacji. Zadowolony wódz uderzył pięścią w stół i krzyknął:
– „Mam ich! Mam ich!”8.
Tak przedstawiały się preliminaria moskiewskiej wizyty Ribbentropa.
Moskwa, Kreml, 23 sierpnia 1939
Czerwone mury Kremla dyplomaci zobaczyli około godziny 15.00. Na dziedziniec wjechali przez Bramę Zbawiciela. Samochody zatrzymały się przed jasnożółtym budynkiem rządowym. Na schodach czekał szef sekretariatu Stalina Aleksander Poskriobyszew. To on zaprowadził Ribbentropa do Mołotowa. Na Niemca w gabinecie czekał nie tylko komisarz, ale również sam Stalin. Po krótkim przywitaniu zaszurały krzesła, obie strony siadły do rozmów.
– „Niemcy nie chcą od Rosji niczego, tylko pokoju i handlu”9 – tym zapewnieniem zaczął dyskusję Joachim von Ribbentrop. Rozmowa potoczyła się szybko. Interlokutorzy gładko przechodzili do kolejnych kwestii, zgadzając się ze sobą w każdym punkcie. Po trzech godzinach pertraktaji Ribbentrop mógł pojechać do ambasady niemieckiej, aby wysłać depeszę do Berlina. Hitler miał otwartą drogę do rozpoczęcia wojny!
Podział Europy Wschodniej został przypieczętowany nocą z 23 na 24 sierpnia toastami wznoszonymi rosyjską wódką.
– „Wiem, jak bardzo naród niemiecki kocha swojego Führera. To wielki człowiek. Chciałbym wypić za jego zdrowie”. Na razie nikt nie przypuszczał, że Stalin pije wodę, sekret miał odkryć jeden z Niemców towarzyszących ministrowi.
O drugiej po północy traktat był gotowy. Minister i komisarz zasiedli przy stole, by złożyć podpisy pod dwiema wersjami dokumentu, jedną pisaną alfabetem łacińskim, drugą cyrylicą.
Lampy błyskowe fotografów strzeliły jaskrawym światłem, atmosfera się rozluźniła. Na koniec kilkugodzinnej fiesty Stalin widocznie chciał podkreślić, jak bardzo zależy mu na podpisanym właśnie układzie, skoro powiedział do Ribbentropa:
– „Mogę zaręczyć słowem honoru, że Związek Radziecki nie zdradzi swego sojusznika”10.
Truskawiec, 24 sierpnia 1939
Prasa polska oraz światowa nie znały szczegółów rozmów moskiewskich, ograniczyły się więc do zamieszczenia krótkich informacji oraz długich dywagacji i analiz reporterów biegłych w sprawach bieżących.
Pakt Ribbentrop–Mołotow, podpisany w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 roku, stał się nie tylko IV rozbiorem Polski, lecz również podziałem całej Europy Środkowo-Wschodniej
W pierwszym zdaniu artykułu w IKC napisano: „Do ognia rozpalonego pod kotłem sytuacji międzynarodowej dorzuciły Niemcy polano w postaci zapowiedzianego paktu o nieagresji z Rosją”11, po czym następowała analiza relacji niemiecko-radzieckich. Redaktor piszący tekst nie zawahał się zauważyć: „Sowiety i Niemcy z łatwością mogą przejść nad sprzecznością swych założeń ideologicznych, nie wiadomo jednak, czy z równą łatwością będą mogły przejść nad sprzecznościami swych realnych interesów zarówno w basenie bałtyckim, jak na Ukrainie…”12. Uderza trzeźwość oceny redaktora w zestawieniu z instrukcją Józefa Becka dla polskich przedstawicielstw dyplomatycznych:
Sowiecko-niemiecki pakt o nieagresji proszę komentować:
I – Nie zmienia on w niczym faktycznej pozycji Polski, wobec tego, że Polska nigdy nie liczyła na pomoc Sowietów.
II – Nie zmienia on w niczym linii polityki Polski, jak również nie narusza jej stosunków wzajemnych z sojusznikami.
III – Jest on dowodem podwójnej gry Sowietów, które z pewnością unikają pełnego zaangażowania się po stronie którejkolwiek grupy państw burżuazyjnych, widzą natomiast chętnie możliwość wojny europejskiej13.
Nie ma tu ani jednego słowa podejrzenia o agresywne zamiary Moskwy wobec Polski. Pierwszy i drugi punkt sugerują wręcz ignorancję ministra oraz niezrozumienie charakteru obu sąsiadujących z Polską reżimów.
Huśtawka nastrojów trwała. Artykuł z IKC mógł wzbudzić niepokój, ale dawał również nadzieję na ochłodzenie sytuacji. Tymczasem rozpoczęcie mobilizacji alarmowej, „kartkowej” tego samego dnia na nowo wznieciło obawy i do pewnego stopnia panikę. Na dworce kolejowe w całym kraju pociągnął zaniepokojony tłum. W Truskawcu dorożki jedna po drugiej podjeżdżały na niewielki plac obok dworca, długiego parterowego budynku z wysokim spadzistym dachem. Ludzie, taszcząc ciężkie bagaże, ginęli we wnętrzu budynku, po czym ustawiali się w długich kolejkach po bilety. Na peronach rósł tłum podróżnych. Zaczynały się pierwsze kłótnie i spory. Każdy, bez względu na to, czy miał już bilet, czy go nie miał, zamierzał dostać się do wagonu.
W tym rozgorączkowanym tłumie świat Krysi Skwarko „napełnił się strachem i chaosem. Byliśmy na stacji kolejowej, starając się jak najszybciej opuścić Truskawiec. Pociąg był już przepełniony, ale ludzie, pochłonięci paniką, na siłę pchali dzieci, bagaż i w końcu samych siebie przez okna i drzwi do środka pociągu. Poczułam, że ktoś mnie podnosi do góry, wpycha przez otwarte okno. W następnej chwili stałam na siedzeniu wewnątrz wagonu”14. W chwilę później obok dziewczynki znalazł się Staś, a zaraz oba dzieciaki mogły już przytulić się do mamy. Ojciec został na peronie.
– „Mam nadzieję, że dotrzecie do domu przed wybuchem wojny”.
Ambasada Niemiecka w Moskwie, 24 sierpnia 1939
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy setki tysięcy Polaków czytało artykuł w IKC, za kulisami oficjalnej polityki rozpoczynała się rozgrywka, w której ważyły się losy wojny bądź pokoju.
W czwartek 24 sierpnia wczesnym przedpołudniem Hans von Herwarth usiadł przy telefonie, podniósł słuchawkę, po czym wykręcił numer ambasady amerykańskiej w Moskwie. Odczekał kilka chwil, zanim w słuchawce usłyszał głos urzędnika Charlesa Bohlena. Rozmawiali krótko. Jakiś czas później Bohlen zjawił się w ambasadzie niemieckiej. Obaj dyplomaci zamknęli się w wyłożonym drewnem pokoju Herwartha. Niemiec „był przygnębiony”, lecz mówił składnie i do rzeczy; poinformował Amerykanina o realnym zagrożeniu wojną z Polską. Wreszcie wspomniał o podjętej już decyzji wstąpienia do Wehrmachtu. Zamierzał odlecieć do Rzeszy razem z niemiecką delegacją. Spotkanie z Bohlenem było zatem pożegnaniem z amerykańskim przyjacielem, lecz nie był to jedyny powód wizyty Amerykanina w ambasadzie niemieckiej.
Herwarth położył przed Charlesem Bohlenem teczkę. Wewnątrz były dokumenty: kopia paktu niemiecko-radzieckiego oraz tajny protokół.
Bohlen tylko rzucił na nie okiem, po czym schował dokumenty do teczki. Musiał pokazać je ambasadorowi Laurence’owi Steinhardtowi. I to on musiał podjąć decyzję, co dalej.
Ambasador przesłał dokumenty do Stanów Zjednoczonych. W ten sposób bezcenną wiadomość otrzymał prezydent Franklin Delano Roosevelt. W pierwszej chwili zamierzał on podzielić się informacjami z Brytyjczykami. To wydawało się logicznym i opłacalnym posunięciem, ponieważ budowało zaufanie między obu państwami i pozwalało utworzyć wspólne stanowisko wobec narastającego kryzysu. A jednak prezydent rozmyślił się. Trudno powiedzieć, czym się kierował.
Mimo decyzji Roosevelta istnieje prawdopodobieństwo, że alianci dowiedzieli się o pakcie. Zdaniem Winstona Churchilla Francuzi wiedzieli o planach kolejnego rozbioru Polski już w maju 1939 roku! 7 maja francuski ambasador pisał z Berlina do Paryża: „(…) na podstawie posiadanych tajnych informacji można mieć pewność, że podstawą zbliżenia niemiecko-rosyjskiego ma być czwarty rozbiór Polski”15.
Francuzi i Brytyjczycy, złączeni z Polską umowami, nie przekazali tych ważnych informacji wschodniemu sojusznikowi. Wydaje się więc, że w Warszawie nie wiedziano o nadciągającej katastrofie. A może nie chciano wiedzieć? Przecież polski wywiad wojskowy niejednokrotnie włączał dzwonek alarmu, lecz politycy pozostawali głusi na jego dźwięk.
Lidzbark, 25 kilometrów na południe od granicy niemieckiej, 1 września 1939, godzinę przed świtem
W szafie pancernej sztabu Nowogródzkiej Brygady Kawalerii pośród różnych dokumentów leżały dwie teczki oznaczone klauzulą „ściśle tajne”. Każda z nich zawierała wytyczne zależne „od dwóch wariantów” rozwoju sytuacji na granicy polsko-niemieckiej. Pierwsza miała być otwarta na hasło „wicher”; druga na hasło „błyskawica”. Pierwsza zawierała instrukcję postępowania w przypadku, gdyby obie strony konfliktu ogłosiły mobilizację i rozpoczęły koncentrację wojsk. Tę drugą należało otworzyć tylko na wypadek wybuchu wojny16.
W sztabie Nowogródzkiej Brygady Kawalerii nikt na razie nie zaprzątał sobie nimi głowy, a to z tej przyczyny, że każdy oficer miał moc zajęć bieżących. Stąd też sztab wypełniał szum pracy, który był w istocie zwykłą mieszanką różnorakich dźwięków, rozpoznawalnych wyłącznie przez doświadczone ucho sztabowca. Słyszało się tu stukot maszyn do pisania i podobny do nich, lecz jednak różny stukot dalekopisów. Od czasu do czasu, chociaż rzadko – z tej racji, że noc była w pełni – ten monotonny rytm pracy przerywał dzwonek telefonu czy pojawienie się oficera meldującego powrót patrolu. Zdarzało się wtedy, że niektórzy odrywali się od swoich zajęć, by po krótkiej chwili do nich wrócić. Ów wspomniany szum pracy nie pozwalał złowić szczegółów meldunku. Z tej przyczyny kilku oficerów z pewną dozą zazdrości patrzyło na oficera wywiadowczego brygady – to przez jego ręce przechodziło gros meldunków z terenu.
Porucznik Zbigniew Kiedacz liczył sobie wówczas 28 lat. Ukończył pierwszy rok studiów w Wyższej Szkole Wojennej, po czym wysłano go na staż do sztabu brygady nowogródzkiej. Pełniąc rolę oficera wywiadu, był odpowiedzialny za przekazywanie szefowi sztabu, a pośrednio także dowódcy tylko tych informacji, które jasno nakreślały sytuację po niemieckiej stronie granicy. Musiał więc wyciągnąć z szumu informacyjnego istotne meldunki, co tylko z pozoru wydaje się łatwym zadaniem.
Nad ranem 1 września, gdy wskazówki zegarka dobiły godziny 4.40, a zimna kawa bardziej odpychała, niż nęciła, analityczne myślenie przychodziło porucznikowi z wielkim trudem.
I właśnie w chwili, gdy porucznik Kiedacz sięgnął po zapisaną nierównym pismem kartkę, nowy, dochodzący gdzieś z oddali dźwięk zwrócił jego uwagę. Z początku nie mógł go określić. Podniósł głowę i wówczas zobaczył, że nie tylko jego zaintrygował ten nietypowy w nocnej kakofonii sztabu ton. Po kolei, jak na komendę podnosiły się głowy oficerów, niektórzy przyciągani jakąś niewidzialną siłą podchodzili do okien.
Nad spokojnym miasteczkiem Lidzbarkiem budził się już świt. Fasady kamienic rynku odzyskiwały kolory; na tle jaśniejącego nieba wyraźniej rysowały się kontury dachów i drzew. Mgła podniosła się znad sąsiadujących z miasteczkiem jezior i powoli wlewała się na peryferie Lidzbarka. Świeże powietrze orzeźwiało lepiej niż najlepsza kawa, stąd tym, którzy otworzyli okna czy też wyszli przed budynek sztabu, łatwiej było się skoncentrować.
Tymczasem dźwięk błyskawicznie nabierał wyrazistości i siły, szybko znalazł się więc ktoś, kto rozszyfrował jego pochodzenie. „Samoloty! Samoloty!” – wołanie przeleciało przez wszystkie pomieszczenia sztabu.
Ten, kto nie miał pilnej roboty, wyszedł przed budynek, tak że stanęła tu grupka oficerów oraz żołnierzy niższych stopniem. Również generał i szef sztabu nie odmówili sobie tego niecodziennego widoku. Władysław Anders i Adam Sołtan byli przyjaciółmi. Współpraca między nimi przebiegała bezkonfliktowo, co po części wynikało z natury majora Sołtana. Spokojny i precyzyjny, miał dar lakonicznego przedstawiania sytuacji.
Tymczasem szum zmienił się w huk potężnych silników i samoloty przeleciały nad miasteczkiem. Na skrzydłach wyraźnie było widać czarne krzyże. Przypominające klucze żurawi dywizjony niemieckie leciały jeden za drugim w równych odstępach, niczym na defiladzie w huku motorów, w łomocie trąb Gradywa.
Wojna!
Jeśli jeszcze ktoś łudził się nadzieją pokoju, musiała ona zgasnąć, kiedy chwilę później Anders podzielił się z oficerami wiadomością, którą usłyszał właśnie w słuchawce telefonu:
– „Na stolicę zrzucono bomby”.
Zanim znaczenie tej informacji dotarło do świadomości oficerów brygady nowogródzkiej, sztab przedstawił meldunki napływające od wysuniętych patroli. Każdy z nich sprowadzał się w istocie do jednego zdania: „Niemcy przekroczyli granicę”.
Przekraczali ją jednak bez entuzjazmu podobnego do tego z roku 1914. Nad kolumnami niemieckich czołgów nie zabrzmiał nawet jeden okrzyk: „Hurra!”. Pamięć I wojny światowej nadal była świeża – zauważył Hans von Herwarth, jeszcze tydzień wcześniej pracownik ambasady niemieckiej w Moskwie, teraz oficer w pułku kawalerii.
Rejon działania Nowogródzkiej Brygady Kawalerii
Hasło „błyskawica” wybrzmiało.
Major Adam Sołtan przekręcił kluczyk sejfu, ustawił kod, po czym otworzył drzwiczki. Z wnętrza wyjął teczkę i szybko ją otworzył.
Zadanie Nowogródzkiej Brygady Kawalerii przewidywało osłonę odcinka frontu o szerokości około 40 kilometrów. Po wschodniej stronie od brygady działała 20 Dywizja Piechoty Armii „Modlin”; po zachodniej stał generał Władysław Bortnowski z Armią „Pomorze”.
Generał Anders upierał się, że wyznaczona brygadzie szerokość frontu przekracza możliwości obronne jego czterech pułków kawalerii. W tym miejscu, zdaniem Andersa, powinna raczej stać silniejsza liczebnie dywizja piechoty, i generał zwrócił na to uwagę zwierzchnika, generała Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego. Jednak on, mimo że przychylił się do zdania kawalerzysty, nie miał czym wypełnić luki. Armia „Modlin” nie należała do najmocniejszych. Jej trzon stanowiły dwie dywizje piechoty. Nowogródzka Brygada Kawalerii i Mazowiecka Brygada Kawalerii dostały zadanie zabezpieczania skrzydeł armii, a przy tym jednocześnie musiały pilnować powierzonego im pasa granicy.
Anders musiał sam znaleźć wyjście z sytuacji. Okopy, schrony dla broni maszynowej i dział przeciwpancernych czy zasieki z drutów kolczastych niewiele mogły pomóc, lecz to „straszliwe prowizorium” musiało wystarczyć.
Tymczasem meldunki napływające z granicy przedstawiły obraz sytuacji w niekorzystnym świetle. Porucznik Kiedacz posegregował niewielkie kartki i zebrał ze stołu tylko te, które oddawały istotę położenia na froncie. Podszedł do majora Sołtana i pokazał szefowi sztabu kilka z nich. Z meldunków wyłonił się obraz uderzenia niemieckiego celującego przede wszystkim w sąsiednią 20 Dywizję Piechoty.
Major już widział swoim zmysłem taktycznym dalsze wypadki. Przypuszczał, że prędzej czy później dywizja zostanie zmuszona do wycofania się. Wówczas prawe skrzydło brygady nowogródzkiej, i tak już wysunięte przed front piechoty, zostanie zupełnie odcięte od sąsiada, a to groziło wejściem niemieckich batalionów na tyły brygady nowogródzkiej – o ile ta nie wycofa się na czas. Wobec takiego niebezpieczeństwa bez względu na cenę należało utrzymać styczność z prawym sąsiadem. To zadanie przypadło 5 Batalionowi Strzelców oraz Batalionowi Obrony Narodowej Mazury I.
Te dwie jednostki piechoty oddane do dyspozycji generała Andersa już od piątkowego rana były w ogniu walki. Trzy pierwsze dni wojny na froncie brygady nowogródzkiej nie zapowiadały jeszcze katastrofy. Po sąsiedzku rozgrywała się bitwa 20 Dywizji Piechoty, która przeszła do historii pod nazwą bitwy pod Mławą. Generał Przedrzymirski wrzucił w wir bitwy kolejną dywizję piechoty i wsparł ją Mazowiecką Brygadą Kawalerii, to jednak wystarczyło tylko na powstrzymanie korpusów 3 Armii o dzień dłużej. Rankiem 4 września 20 Dywizja Piechoty odeszła na południe, kierując się ku twierdzy Modlin.
Czas był najwyższy, aby i kawaleria rozpoczęła odwrót. Generał Anders nie czekał na rozwój sytuacji pod Mławą. Poprzedniego dnia wydał rozkazy przyśpieszające budowę umocnień pod Płockiem, tam bowiem miał się wycofać. Obrót kalejdoskopu taktycznego na północnym froncie wymusił na generale Przedrzymirskim zmianę organizacji armii. 4 września przed południem w sztabie brygady odebrano rozkaz desygnujący generała Andersa na dowódcę Grupy Operacyjnej „Tadeusz”. W jej skład weszły oprócz Nowogródzkiej Brygady Kawalerii także 8 Dywizja Piechoty i 20 Dywizja Piechoty.
W celu omówienia szczegółów Anders i Sołtan wyjechali do Mławy, gdzie spodziewali się znaleźć sztab i dowództwo 20 Dywizji Piechoty.
Było już dobrze po południu, kiedy wojskowy fiat 508 znalazł się na zapleczu dywizji piechoty, gdzieś na przedmieściach Raciąża. Kierowca musiał zwolnić, jako że na szosie spotykano coraz więcej pojazdów, czy to w ruchu, czy przeciwnie, stojących na poboczu: obładowane ludźmi wozy, taczanki z umieszczonymi na nich karabinami maszynowymi, kotły kuchni polowych, wreszcie działa. Oficerowie przebijali się swoim łazikiem pod prąd tego powszechnego ruchu, który wyraźnie wskazywał odwrót.
Fala ta płynęła powoli, hamowana własnym ciężarem. Żołnierze i mieszkańcy okolicznych wsi oraz miasteczek zmieszali się ze sobą i mimo mozolnej pracy plutonów żandarmerii nie udawało się oddzielić jednych od drugich. Tempo w kolumnie nadawał jak zwykle najwolniejszy pojazd, a tym były chłopskie furmanki, czy to zarekwirowane przez wojsko, czy pozostające nadal w ręku swych właścicieli. Obok tego głównego nurtu po obu stronach drogi utworzyły się różnej wielkości wysepki – grupki ludzi odpoczywających po trudach dotychczasowej wędrówki. Ale byli też tacy, którzy idąc na przełaj, starali się ominąć zawalone tłumem szosy.
Wielu z nich napatrzyło się już na ekscesy pilotów Luftwaffe i wiedziało, że wejście na zatłoczoną szosę równa się wejściu w pułapkę.
Znakami stanu ducha człowieka są twarz i oczy. Wówczas, w pierwszych dniach wojny 1939 roku twarze żołnierzy, twarze Polaków wybrudził pył dróg i błoto pól. Pot i łzy wymalowały na nich grymas przeżyć. Lecz najwięcej mówiły oczy: obojętne, przestraszone, nieme, nieobecne.
Anders notował te obrazy w głowie. Nowe, nieznane dotąd oblicze wojny totalnej ukazało się oficerom przez ciała zabitych kobiet i dzieci. Już nie tylko żołnierz był wrogiem – teraz wrogiem stawał się cały naród!
Anders szybko zorientował się w sytuacji na froncie dywizji. Wymiana opinii z majorem Sołtanem, a także z towarzyszącym im kapitanem – oficerem operacyjnym brygady kawalerii – doprowadziła do jednoznacznych wniosków. Dywizja „poniosła ciężkie straty. Dowodzenie faktycznie się urwało. Dochodzę do przekonania, że dywizja musi być wycofana daleko w głąb celem uporządkowania, gdyż obecnie nie jest zdolna do boju”17. Tożsame wnioski wysnuł Anders z wizyty w 8 Dywizji Piechoty. Stworzona rozkazem generała Przedrzymirskiego grupa „Tadeusz” faktycznie nie istniała.
Groźba oskrzydlenia Nowogródzkiej Brygady Kawalerii nabrała realnych kształtów. Wobec tego pilne stało się wycofanie jednostki. Aby nie tracić czasu, Sołtan wraz z Gilem wrócili do sztabu brygady z zadaniem udzielenia pomocy zastępującemu Andersa pułkownikowi Kazimierzowi Żelisławskiemu. Natomiast Anders pojechał do Płocka, gdzie miał doglądać organizacji przedmościa. Tam też skierował dwie przetrzebione dywizje piechoty.
I tym razem zawalona uchodźcami droga wymusiła wolne tempo jazdy.
Samolot zauważyli, kiedy był na tyle blisko, że warkot silników zagłuszał rozmowę. Odruchowo odwrócili głowy, a ponieważ maszyna leciała na niskim pułapie, Anders zauważył wyraźnie krzyże na skrzydłach i nieforemny przedmiot odrywający się od kadłuba. Zanim zrozumiał, że to bomba, eksplozja rzuciła samochodem na pobocze.
Ogłuszony hukiem wybuchu, Anders patrzył na to, co działo się wokół, niczym na sceny z niemego filmu. Nie słyszał kolejnych eksplozji, nie słyszał nurkujących samolotów. Widział to bliżej, to dalej wyrastające niespodziewanie krzaki ziemi. Widział, jak ktoś biegł, ktoś wyciągał rannego spod wywróconego wozu. Jakiś żołnierz strzałem z karabinu kończył męczarnie rannego konia. Dokądś biegli sanitariusze…
Wracająca świadomość uderzyła Andersa bólem krzyża. Próbował wstać, lecz nie był w stanie się ruszyć. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Zanim z pomocą kierowcy mógł wygodnie usiąść na poboczu, minęło 10 minut.
Na szczęście paraliż już nie wrócił, a rana nie była na tyle groźna, aby odebrać generałowi sprawność; kiedy więc po kilku godzinach udało się naprawić samochód, ruszyli w dalszą drogę. Rogatki Płocka minęli nocą z 4 na 5 września. Opatrzony w miejscowym szpitalu, Anders znów mógł skupić się na dowodzeniu.
Tymczasem Armia „Modlin” traciła grunt operacyjny, a generał Emil Krukowicz-Przedrzymirski, szukając recepty na te dolegliwości, uznał, że rolę lekarstwa może odegrać brygada nowogródzka. Sztab brygady odebrał rozkazy, by po kilku godzinach otrzymać kolejne polecenia, sprzeczne z poprzednimi. Przedrzymirski niemal jednocześnie chciał wycofywać brygadę kawalerii na Płock i montować uderzenie na nieprzyjaciela. Władysław Anders musiał podjąć decyzję. Ponieważ w momencie odebrania drugiego rozkazu brygada była już w ruchu, Anders zdecydował się postępować w myśl litery pierwszego rozkazu, drugi ignorując. Taka postawa powodowała oczywiście, że 20 Dywizja Piechoty musiała sama zmagać się z wrogiem. Tymczasem generał, przekonany o wykonaniu ataku pułków kawalerii Andersa na skrzydło niemieckiej armii, planował kolejne kroki. Anders obawiał się, że Przedrzymirski podejmuje decyzje w oparciu o fałszywy obraz sytuacji, i musiał to wyjaśnić.
Czy doszło do sporu między obu generałami – trudno orzec, ponieważ świadkowie podają różne wersje. Jedni utrzymują, że dowódca armii miał pretensje do Andersa za niewykonanie rozkazów18, inni temu zaprzeczają19.
Marszałek Piłsudski powiedział swojego czasu o Andersie: „ma dar jasnego myślenia, w decyzjach przejawia rozwagę i logicznie rozumuje”20. Wobec sprzecznych rozkazów i zagrożenia spójności brygady rzeczowe przeanalizowanie położenia jednostki było wskazane i mieściło się w granicach możliwości zarówno majora Sołtana, jak i generała Andersa. Obaj uznali, że rozciągnięta na przestrzeni kilkunastu kilometrów brygada poruszająca się jednocześnie w dwóch rozbieżnych kierunkach była narażona na rozbicie przez przeciwnika21.
Próba odtworzenia toku rozumowania obu oficerów – Andersa i Sołtana – prowadzi do prostego wniosku: wobec wycofywania się 20 Dywizji Piechoty przed silniejszym liczebnie i technicznie przeciwnikiem jakiekolwiek próby działania na korzyść tej dywizji przez brygadę kawalerii częścią sił nie doprowadziłyby do osiągnięcia celu. Zatem odwrót na linię Wisły brygady kawalerii oraz dwóch dywizji piechoty był w tym przypadku taktyką dającą szansę powodzenia. Anders zamierzał zreorganizować pobite poprzednio dywizje i wraz z kawalerią bronić przydzielonych rejonów wokół Płocka i Wyszogrodu.
Tymczasem sytuacja na północy kraju kształtowała się niekorzystnie. W korytarzu pomorskim dwa korpusy: XIX generała Heinza Guderiana i XXI generała Nikolausa von Falkenhorsta, zamknęły w okrążeniu dwie dywizje i brygadę kawalerii z Armii „Pomorze” generała Bortnowskiego. Na prawym skrzydle Armii „Modlin” Samodzielna Grupa Operacyjna „Narew” i Grupa Operacyjna „Wyszków” cofały się nad Narew, jednak nie zatrzymały się na tej rzece, lecz wpuściły Niemców niebezpiecznie daleko na południe.
Przebicie się zagonów pancernych pod Częstochowę oraz chaotyczne wycofanie Armii „Łódź” zagroziły okrążeniem i rozbiciem rozmieszczonej w zachodniej Wielkopolsce Armii „Poznań” generała Tadeusza Kutrzeby. Zdecydował on więc o wycofaniu się na wschód, a w dalszej perspektywie na Warszawę. W ten sposób, oprócz zlikwidowania bezpośredniego zagrożenia swojej armii, zbliżał się do dywizji Armii „Pomorze” i jeszcze nieuczestniczącej w boju odwodowej Armii „Prusy” generała dywizji Stefana Dęba-Biernackiego. Szybko zachodziły wypadki, które miały doprowadzić do bitwy nad Bzurą.
Okolice Warszawy, Nowogródzka Brygada Kawalerii, 8–12 września 1939
Kiedy generał Tadeusz Kutrzeba, oficer o wyrobionej doświadczeniem myśli taktycznej, zdecydował się rozpocząć ofensywę nad Bzurą przeciw 8 Armii generała Johannesa Blaskowitza, widział wśród oddziałów oddanych mu pod komendę Nowogródzką Brygadę Kawalerii.
Jednak telegram, który wpłynął do Sztabu Głównego w tej sprawie, doczekał się negatywnej odpowiedzi. Możliwe, że Anders nic nawet nie wiedział o planach Kutrzeby względem Nowogródzkiej Brygady Kawalerii, zajęty był bowiem wykonywaniem rozkazu dowódcy Armii „Warszawa”, generała Juliusza Rómmla, który zaplanował zorganizowanie Grupy Operacyjnej Kawalerii. Władysława Andersa wyznaczył na jej dowódcę.
Trzy brygady kawalerii – nowogródzka, wołyńska i kresowa – tylko nazwą przedstawiały się groźnie. W rzeczywistości dwie ostatnie z wymienionych jednostek odczuły skutki trudnego szlaku bojowego. Wołyńska, dowodzona przez pułkownika Juliana Filipowicza, 1 września walczyła pod Mokrą. Brygada kresowa w toku działań 8 września została rozbita, a jej pułki nigdy już nie wystąpiły pod wspólnym dowództwem. W skład grupy generała Andersa weszły zaledwie dwa pułki tej brygady kawalerii. Mimo niepełnego składu generał Kutrzeba nadal przekonywał szefa sztabu do przydzielenia mu tej jednostki. Niestety ponownie otrzymał odpowiedź odmowną.
Tak więc Anders pomaszerował nie nad Bzurę, lecz na Kałuszyn i Węgrów, bo tego żądał generał Rómmel. Uderzenie było pozbawione mocy. Zamiast skupić gros sił na wąskim odcinku, zdecydowano na uderzenie szerokim frontem.
Winą za niepowodzenie trzeba obarczyć generała Andersa, a pośrednio również majora Sołtana. Jeśli nawet wytyczne do uderzenia przyszły ze sztabu Armii „Warszawa”, Anders miał obowiązek tak zaplanować i przeprowadzić atak, aby osiągnąć możliwie maksymalne korzyści. Wyjście szerokim frontem zazwyczaj przeprowadza się w celu odwrócenia uwagi przeciwnika od głównego uderzenia prowadzonego na innym kierunku. Próba skoordynowania uderzenia Armii „Warszawa” z działaniami Armii „Modlin” nie udała się generałowi Rómmlowi.
W kontekście słownych przepychanek Kutrzeby i Rómmla zmarnowano szansę wykorzystania zgrupowania kawalerii na najważniejszym kierunku operacyjnym kampanii 1939 roku, czyli w bitwie nad Bzurą.
„Cały wyścigowiec dołączyć bezwzględnie do Przedrzymirskiego. Jeśli go nie znajdzie, maszerować na Kock”22. Rozkaz tej treści Anders otrzymał 13 września. Kryptonim „Wyścigowiec” dotyczył osoby generała Andersa oraz jego grupy kawalerii. Tak więc Anders nakazał pułkom oderwanie się od nieprzyjaciela, w czym zresztą pomógł zapadający zmrok. Rozpoczynał się długi marsz ku dalekiej granicy węgierskiej.
Z największym trudem przedzierały się nasze oddziały na południe, zmuszone wielokrotnie do marszu na przełaj przez pola, co było szczególnie uciążliwe dla samochodów pancernych, artylerii i taborów. Cały marsz był niezwykle męczący. Mosty były wysadzone przez dywersantów, niemieckich kolonistów. Ogień artylerii niemieckiej od wschodu, a także zza Wisły, chociaż nie bardzo celny, wprowadzał zamieszanie w tłumie uchodźców. Mój samochód był też lekko trafiony, a jadący ze mną oficer łącznikowy ranny23.
Nocą z 17 na 18 września sztab brygady nowogródzkiej poruszyła nowa wiadomość: Armia Czerwona przekroczyła granicę Polski.
Kresy, 17 września 1939
Najpierw przychodziła pogłoska, nieokreślona, mętna. Przekazywana z ust do ust pęczniała, nabierając ponurego kolorytu. Potem szum głosów zmieniał się w szum silników samochodów ciężarowych i chrzęst gąsienic tanków. Słowo stawało się ciałem.
Przez granicę wlewały się bataliony Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Kolumny ludzi o twarzach zdradzających obce rysy, o skośnych oczach, „brudnych, zmęczonych, bez uśmiechu”24 przewalały się przez wsie, miasteczka i miasta z hasłem „protiw Germańcom” na ustach. Często nad nadchodzącymi ze Wschodu batalionami powiewały białe flagi. Pod Czortkowem jeden z polskich oficerów usłyszał od Rosjan: „Dziś w nocy Związek Sowiecki wypowiedział wojnę Trzeciej Rzeszy”25.
To nie była prawda, ale nikt tego nie wiedział. Okrzyk „protiw Germańcom”, powtarzany na całym długim pasie granicy, wprowadzał zamęt, bo też o nic innego nie chodziło żołnierzom Stalina.
Urzędnicy, policjanci i wojskowi nie wiedzieli, jak postępować w razie spotkania z nowym przeciwnikiem. Traktować ich jak sprzymierzeńców czy jak wrogów? Czekano więc na instrukcje władz centralnych. Lecz kiedy nadeszły, w niczym nie poprawiły sytuacji. „Z bolszewikami nie walczyć, chyba tylko w razie natarcia z ich strony oraz próby rozbrajania oddziałów” – mówił rozkaz naczelnego wodza. Lecz i on nie dawał jednoznacznej odpowiedzi na podstawowe pytanie: wróg to czy przyjaciel? Zresztą rozkaz ten w niektóre miejsca dotarł zbyt późno, w inne nie trafił wcale.
Dwadzieścia batalionów Korpusu Ochrony Pogranicza rozciągniętych wzdłuż granicy od Dźwiny do Dniestru nie mogło zatrzymać 400-tysięcznej Armii Czerwonej wyposażonej w około 1500 czołgów. Niewiele pomogło tu 190 strażnic granicznych, każda z załogą nieprzekraczającą kilkunastu ludzi! W tym starciu zwycięzca był znany, zanim rozległ się pierwszy strzał. Tragizm wojny radziecko-polskiej polegał na tym, że wedle słów Leszka Moczulskiego „do powstrzymania Sowietów w ówczesnych warunkach wystarczyłoby sześć–siedem polskich czynnych dywizji w pełnym stanie; dopiero po paru tygodniach, po nadejściu dalszych wojsk z głębi ZSRR zaczęłyby się kłopoty”26.
Lecz we wrześniu 1939 roku nie było tych sześciu dywizji. Brakowało odwodów, aby rozbić zagubione na kresach Rzeczypospolitej bataliony bolszewików. A te niemal same prosiły się o lekcje taktyki i organizacji.
Przekroczywszy granicę, bolszewicy stanęli wobec dylematu: co dalej. Wprawdzie wytyczne z dowództwa frontów były czytelne, lecz zawodziły mapy w sztabach korpusów i dywizji oraz oficerowie je odczytujący. Po raz pierwszy ujawniła się niesławna cecha: nieumiejętność zgrania obrazu mapy z terenem. Czerwonoarmiści pogubili kierunki, co spowodowało opóźnienia wielu oddziałów. Zaczęły się problemy z dostawami, w bakach czołgów brakowało paliwa. Stalowe potwory zatrzymywały się więc pojedynczo bądź po kilka wzdłuż dróg Polski Wschodniej. Dzień, dwa dni później mijały je idące na zachód kolumny piechoty.
Pokaz niekompetencji trwał.
Już wówczas były powody do poważnych rozmyślań, ponieważ zarówno mobilizacja, jak i przemieszczenie wojsk pokazały wielkie nieprzygotowanie licznych Okręgów. Na przykład dowodzący Okręgiem Kalinińskim meldował do Moskwy, że w wojskach nie ma więcej niż 60% kadry dowódczej; większość techniki, otrzymywanej od gospodarki narodowej, nadeszła w stanie niezdatnym lub niesprawnym. O tym, jaka była wówczas armia, dostatecznie jasno świadczą takie liczby: w skład dwóch frontów wchodziło siedem armii, które liczyły 30 000 samochodów i 200 000 koni27.
W sztabie grupy operacyjnej generała Andersa porucznik Kiedacz dwoił się i troił, by nadążyć z odbiorem meldunków napływających różnymi drogami, ale i tak nie znalazł odpowiedzi na pytanie dręczące i jego, i oficerów starszych stopniem: co robić? Z braku instrukcji Anders decyduje:
Idziemy na południe, gdzie, przekonany jestem, musiał zostać utworzony przyczółek na granicy węgiersko-rumuńskiej. Mamy przecież sojusz wojskowy z Rumunią, a z Węgrami byliśmy zawsze w przyjaźni. Zrobimy wszystko, żeby się przedostać. Ostatecznie będziemy dalej walczyli o Polskę, choćby na obcej ziemi28.
Decyzja Andersa o przebiciu się na południe była logicznym wyjściem. Niestety nie zgodził się z nią generał Dąb-Biernacki, kiedy trzy dni później obaj oficerowie rozmawiali o strategii Frontu Północnego. Anders krytycznie podszedł do planów starszego kolegi: „Wydane przezeń rozkazy nacierania we wszystkich kierunkach, bez żadnej myśli przewodniej uważam za całkowicie chybione”29 – oceniał Anders. I dlatego generał skoncentrował się na próbie wybicia przejścia w pierścieniu wojsk nieprzyjaciela.
Atak rozpoczął się wieczorem 22 września 1939 roku, przed północą gros pułków „wyścigowca” było już poza okrążeniem.
Nazajutrz skończyło się paliwo. Zniszczyli więc samochody, zarówno pancerne, jak i osobowe, i w dalszą drogę ruszyli konno.
Województwo lwowskie, ostatnia dekada września 1939
W środę 27 września nad ranem na pagórkowatym zalesionym terenie nieopodal Woli Sudkowskiej, gdzieś między Mościskami a Samborem kawaleria Andersa wpadła w zasadzkę zastawioną przez radziecki 4 Korpus Kawalerii, 26 Brygadę Pancerną oraz 99 Dywizję Piechoty.
Żołnierze radzieccy „atakowali z trzech stron, robiąc krótkie wypady bronią pancerną i obstrzeliwując gęsto z artylerii i cekaemów stanowiska naszych oddziałów”30. Otwarty pozostał wyłącznie kierunek zachodni i w tę stronę zwrócił się generał Anders.
Miał przy sobie tylko przetrzebioną Nowogródzką Brygadę Kawalerii – dowodzoną przez siebie jednostkę. Tylko ona pozostała z powierzonej mu przez generała Juliusza Rómmla Grupy Operacyjnej Kawalerii. Pułki brygad wołyńskiej – sławnej Żelaznej Brygady – oraz wileńskiej i kresowej wykruszyły się w bitwach pod Warszawą, Tomaszowem Lubelskim i Sądową Wisznią. „Wyścigowiec” jako przebojowa siła przestał istnieć.
Wówczas wyrwali się spod luf bolszewickich czołgów. Wyrwali się i teraz pod Wolą Sudkowską, tylko po to, by paść ofiarą beznadziejnego położenia. Kiedy 9 Dywizjon Artylerii Konnej wystrzelił ostatni pocisk, kiedy wyczerpani ułani zasypiali na stojąco, kiedy kończyła się amunicja do karabinów, generał Anders postanowił rozwiązać istniejącą już tylko de nomine Grupę Operacyjną Kawalerii.
Rozkaz przebijania się na Węgry w małych grupach definitywnie rozbił pułki ułanów. Była to jednak jedyna szansa wyrwania się z radzieckiej pętli, jedyna – owszem – lecz niegwarantująca sukcesu.
Grupa, z którą zdecydowałem się przejść osobiście, składała się z kilkunastu ludzi, m.in. gen. Konstantego Plisowskiego, rtm. Kuczyńskiego, rtm. Władysława Zgorzelskiego, kpt. Konstantego Koszutskiego, por. Zbigniewa Kiedacza, rtm. Olgierda Ślizienia, mego ordynansa ułana Bronisława Tomczyka i kilku innych. Początkowo należał do grupy mjr Sołtan, mój szef sztabu, ale zgubił się w czasie przejścia przez lasy. Wspaniały typ oficera. Był mi niesłychanie pomocny, podobnie jak i oficerowie najwyższej klasy i odwagi, których wyżej wymieniłem31.
Jechali drogami, często schodząc z głównego traktu, to znów klucząc po okolicy, aby zgubić domniemany czy rzeczywisty pościg. „Ładna jest teraz jazda. Trochę emocjonujący konny spacer we wrześniową noc – nic więcej. Rodzi się nawet uczucie rozrywki sportowej czy zabawy w chowanego. Kto będzie sprytniejszy: my – czy oni?”32 – wspominał wymieniony wyżej przez Andersa Koszutski; nie Konstanty – tu generał popełnił błąd – lecz Stanisław.
Mijała czwarta noc bez snu. Zmęczonych ludzi coraz częściej łudził wzrok. Oto nagle jadący z przodu porucznik Kiedacz ściągnął wodze, zatrzymując konia. Zwierzę niespokojnie waliło kopytami w grunt, rzucało łbem, jednak po chwili uspokoiło się zupełnie. Wtedy też uspokoił się jeździec. Zdziwionym oficerom wytłumaczył: jednostajny rytm konia uśpił go i w majaku sennym zobaczył przed łbem końskim przepaść. Zareagował automatycznie.
Ponieważ temu podobne wypadki powtarzały się często, uznano, że już najwyższy czas na odpoczynek.
Była chyba pierwsza po północy, kiedy grupa kawalerzystów znalazła się niedaleko od Topolnicy, niewielkiej wsi z przyległym do niej folwarkiem. Folwark ten należał do kuzynki porucznika Kiedacza. Nadarzała się znakomita okazja na nocleg.
Kiedacz ruszył na rozpoznanie, a tymczasem reszta grupy czekała nieopodal.
Pierwsze, co uderzyło porucznika, to cisza. To go zaniepokoiło. Na podwórku zsiadł z konia, powoli obszedł dom dookoła; zakołatał w drzwi.
Nic. Żadnej reakcji.
Zawrócił więc do oczekujących go oficerów. Musieli poszukać innego lokum.
W godzinę później kawalerzyści spali już w sąsiednim folwarku, przyjęci przez nieznajomych gospodarzy. Spali dobrze, obudzili się o 4.30. Anders był wściekły, mieli półtorej godziny spóźnienia.
Gdy wyjeżdżali z folwarku, świtało. Kiedy w sąsiedniej wsi ostrzeżono ich przed bolszewikami, nie minęło jeszcze południe. Wykradli się bocznymi dróżkami do lasu, „nie wiem, czy zauważeni – w każdym razie bez strzałów”33.
Zaopatrzeni w owies dla koni i prowiant dla siebie, zatrzymali się pod osłoną drzew. Część ludzi pilnowała koni, reszta odpoczywała…
Długa seria z karabinu maszynowego wybuchła niespodziewanym jazgotem gdzieś w oddali. Zaraz dołączyły do niej pojedyncze strzały karabinów. Zanim strzelanina rozgorzała na dobre, generał Anders zdążył zauważyć dwie grupy bolszewików: jedna zachodziła ich od północy, druga ze wschodu.
Ci, którym się udało, wskoczyli na konie. Anders, Kiedacz, Koszutski kłuli zwierzęta ostrogami, śpiesząc po stromym zboczu ku górze, za nimi poszli pozostali. Lecz nie wszyscy zdążyli. Generał Konstanty Plisowski wołał o pomoc, wołali z nim inni, a jednak nikt się nie wrócił. Bolszewicy byli nieopodal i odsiecz nie dałaby rezultatu.
Tymczasem Anders w mniejszej już grupie nadal pokonywał strome zbocze. Wreszcie, z uwagi na gęstość krzewów, zdecydował o porzuceniu koni. „Zrzucamy więc siodła i wiążemy konie do drzew. Ruszamy dalej pieszo. Konie jednak zrywają więzy i całe stado galopuje za nami. Dobiegają do nas i po prostu wchodzą na naszą grupkę, kładąc pyski na ramiona”34.
A jednak wyboru nie było. Musieli zostawić wierne zwierzęta. Tym razem wiązali solidniej, pozbyli się również ostróg. Teraz mogli, niczym szczute przez charty wilki, zaszyć się wśród leśnego poszycia i czekać na okazję, by ukąsić niespodziewanie lub paść w nierównej walce. „Dociera do nas świadomość, że to już koniec, że idzie nieubłagana, nieodwołalna śmierć”35.
Późnym wieczorem 28 września wokół Polaków zaczęła zacieśniać się pętla Ukraińców i żołnierzy radzieckich. Pierwsze chaotyczne strzały szybko zamieniły się w ostrą strzelaninę. Dwie kule dosięgły generała Andersa. Padł raniony w udo i krzyż. Rany były poważne, położenie tragiczne, ale poczucie lojalności wobec dowódcy nakazywało wyprowadzenie go z matni. „Sześć godzin wlekliśmy ciężko rannego człowieka. Stara, niedokładna austriacka mapa nie oddawała należycie terenu. Pobłądziliśmy…”36 – wspominał Stanisław Koszutski. Powtarzały się krwotoki, generał był słaby. Uparł się, że zejdzie do najbliższej wsi, zdając się „na los szczęścia”. Poszło z nim dwóch ludzi: rotmistrz Stanisław Kuczyński i ułan Bronisław Tomczyk.
Wieś nazywała się Jasionka Stasiowa. Jak wiele wsi w tej okolicy i ona w lwiej części zamieszkana była przez Ukraińców. Jesienią 1939 roku wśród tej grupy narodowej nadspodziewanie szybko znalazło się wielu zwolenników władzy radzieckiej. Więc kiedy tylko trzyosobowa grupka znalazła się między zabudowaniami wioski, w ich stronę już szli milicjanci w towarzystwie patrolu żołnierzy radzieckich. Jakikolwiek opór wydawał się bezskuteczny.
1 „Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1939, nr 230, s. 7.
2 K. Tomaszyk, Droga i pamięć. Przez Syberię na Antypody, Warszawa 2009, s. 15.
3 Według: ibidem, s. 15.
4 H. von Herwarth, Między Hitlerem a Stalinem. Wspomnienia dyplomaty i oficera niemieckiego 1931–1945, przeł. E.C. Król, Warszawa 1992, s. 258.
5 Raport Schnurrego, cyt. za: A. Bullock, Hitler i Stalin. Żywoty równoległe, t. 2, przeł. M. Lipska, J. Mianowski, M. Rudowski, Warszawa 1994, s. 98.
6 A. Bullock, Hitler i Stalin, op. cit., s. 97.
7 Raport Schulenburga, cyt. za: ibidem, s. 101.
8 A. Speer, Wspomnienia, przeł. M. Fijałkowski et al., Warszawa 1990, s. 196.
9 S.S. Montefiore, Stalin. Dwór czerwonego cara, przeł. M. Antosiewicz, Warszawa 2014, s. 305.
10Ibidem, s. 306.
11 „Ilustrowany Kuryer Codzienny” 1939, nr 233, s. 1.
12Ibidem.
13Instrukcja ministra spraw zagranicznych RP Józefa Becka dla polskich placówek dyplomatycznych w sprawie komentowania paktu o nieagresji między Niemcami a Związkiem Sowieckim, http://www.ibidem.com.pl/zrodla/1918-1939/polityka/miedzynarodowa/1939-08-23-instrukcja-becka.html, dostęp: 1.10.2014.
14 K. Tomaszyk, Droga i pamięć, op. cit., s. 16.
15 W. Churchill, Druga wojna światowa, t. 1, ks. 1, przeł. K. Rudolf, Gdańsk 1994, s. 413.
16 Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego, NBK, sztab, sygn. B I 23/A, s. 24.
17 W. Anders, Bez ostatniego rozdziału, Warszawa 2014, s. 26.
18 T. Jurga, W. Karbowski, Armia „Modlin” 1939, Warszawa 1987, s. 128.
19 J.S. Tym, Generał Władysław Anders jako dowódca w kampanii 1939 roku, „Biuletyn Wojskowej Służby Archiwalnej” 2007, nr 29, s. 46.
20 Z. Bohusz-Szyszko, Generał Anders, w: J.L. Englert, K. Barbarski, Generał Anders, Londyn 1989, s. 12.
21 J.S. Tym, Generał Władysław Anders, op. cit., s. 43.
22 Komisja Historyczna Polskiego Sztabu Głównego w Londynie, Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej, t. 1: Kampania wrześniowa 1939, cz. 1: Polityczne i wojskowe położenie Polski przed wojną, Londyn 1951, s. 222.
23 W. Anders, Bez ostatniego rozdziału, op. cit., s. 30.
24W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali… Polska a Rosja 1939–1942, wybór i oprac. I. Grudzińska-Gross, J.T. Gross, Kraków 2008, s. 105.
25 V. Beshanov, Czerwony Blitzkrieg, przeł. A. Palacz, Warszawa 2008, s. 66.
26 L. Moczulski, Wojna polska 1939, Warszawa 2009, s. 855.
27 D.A. Wołkogonow na konferencji prasowej w Ludowym Komisariacie Spraw Zagranicznych 31 VIII 1989 r., cyt. za: R. Szawłowski [K. Liszewski], Wojna polsko-sowiecka 1939, Komorów 1997, s. 62.
28 W. Anders, Bez ostatniego rozdziału, op. cit., s. 32.
29Ibidem, s. 33.
30 S. Koszutski, Wspomnienia z różnych pobojowisk, Warszawa 2013, s. 97.
31 W. Anders, Bez ostatniego rozdziału, op. cit., s. 38.
32 S. Koszutski, Wspomnienia z różnych pobojowisk, op. cit., s. 106.
33Ibidem, s. 111.
34Ibidem, s. 112.
35Ibidem, s. 113.
36Ibidem, s. 103.
(…) poprzez mury więzienne docierały do mnie luźne wiadomości o wielkim zasięgu aresztowań i zsyłek dokonywanych przez władze sowieckie (…).
gen. Władysław Anders
Rozdział pierwszy
W Związku Radzieckim są trzy kategorie obywateli:
ci, co siedzieli,
ci, co siedzą,
i ci, co będą siedzieć37.
Sokółka, wrzesień 1939
Sokółka, schowana głęboko na zapleczu frontu, żyła jeszcze siłą rozpędu według norm pokojowych. Sklepy wciąż oferowały specjały, lecz były to tylko resztki zapasów. Świadomość wojny wywoływała komentarze. Radio straszyło sytuacją na froncie, nieporadnie podpowiadając gorące tematy, lecz wojna wydawała się jeszcze odległa. Kiedy w mieście pojawili się pierwsi uchodźcy, wojna obnażyła przed mieszkańcami swą prawdziwą twarz.
Dla rodziny Skwarków powrót do Sokółki „zaczął się od kopania schronów w ogrodzie”. Na szybach pojawiły się pasy brązowego papieru. Później zostało tylko oczekiwanie.
Wojna w Sokółce skończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła. „Niemcy przyszli i odeszli”. Nadchodzili Rosjanie.
– „Kim są Rosjanie?” – pytała Krysia.
– „Rosjanie to olbrzymie smoki, które jadą na koniach”38 – tymi słowami odpowiedziała dziecku Michalinka – pomoc domowa rodziny Skwarków.
Ponieważ Stanisław i Krystyna Skwarkowie pamiętali okupację radziecką sprzed 19 lat, zastanawiali się, czy zostać pod okupacją radziecką, czy przejść pod „opiekę” niemiecką. Zdecydowali się na to drugie.
Płaszczyk, w który ubrano małą Krysię, był nadzwyczajnie ciężki i niewygodny. Nigdy taki nie był. Źle się układał.
„Jeżeli jakakolwiek obca osoba zechce zdjąć [z ciebie] okrycie, [masz] zacząć głośno płakać i krzyczeć”39 – tłumaczono dziecku. Wiedziała dlaczego – w płaszczyku zaszyto pieniądze i biżuterię.
Wyjechali w nocy w grupie ludzi. Zza okien widać było kontury drzew. Wciąż i wciąż. Czas wlókł się niemiłosiernie. W końcu zmienił się krajobraz, las zastąpiła woda, bagna i podmokłe łąki. Dzieci nie wiedziały, ani gdzie są, ani ile czasu minęło od wyjazdu z domu. „Niespodziewanie Staś zaczyna bardzo wymiotować. Nie może przestać. Jest bardzo gorący. Ktoś mówi, że to zapalenie opon mózgowych. Ktoś inny mówi, że Staś umiera”40.
Miszojty pod Lidą, wrzesień 1939
Kiedy rozbito 27 Pułk Artylerii Lekkiej w bitwie nad Bzurą i kiedy wojna polska miała się ku końcowi, młody kapral Zbigniew Lewicki nie rzucił bynajmniej karabinu. Związał się z oddziałem partyzanckim. Lecz nie była to już wojna w zwykłym rozumieniu tego słowa, a raczej wymęczające psychicznie i fizycznie szwendanie się po okupowanym kraju z kąta w kąt. Gdy w końcu i ten oddział rozbito, „odrywaliśmy się w kierunku Puszczy Białowieskiej. Byliśmy zdemoralizowani dziesięciodniową tułaczką po lasach i ostatnimi wypadkami, zmęczenie fizyczne i moralne zagłuszyło instynkt samozachowawczy”41.
Trzy pogrążone w półśnie postacie ni to siedziały, ni to leżały w ciemnej dworskiej kuchni. Żar rozpalonego pieca usypiał ich. Po kuchni krzątały się dwie kobiety zajęte „pitraszeniem na kominie”.
Lewicki nie spał, trwał pogrążony w letargu. Gdzieś jakby z daleka, z innego świata doszedł do jego świadomości „podejrzany ruch na podwórzu”. Chwycił za broń, zerwał się, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co się dzieje. Najpierw usłyszał tupot butów dochodzący z sieni, potem ujrzał postacie żołnierzy uzbrojonych w długie karabiny z bagnetami, wykrzykujących wciąż „ruki w wierch”!
Wołoczyska, początek października 1939
Kolumna jeńców ciągnęła się za najbliższe wzgórze. Ludzie w podartych mundurach i wytartych butach szli powoli, noga za nogą, starając się wkomponować krok w powolne, a zarazem chaotyczne tempo.
Józef Czapski, hrabia, chociaż tego tytułu nie używał, zwolnił, zauważył bowiem, jak idący przed nim żołnierz stracił rytm, a w chwilę później nieprzytomny zwalił się na bury kurz drogi. Zewsząd zaczęto krzyczeć: „omdlał, omdlał!”. Zrobiło się zamieszanie, w które zaraz wtrącili się żołnierze radzieccy. Rozpychając tłum długimi karabinami, przebijali się ku leżącej postaci. Co się później stało z tym leżącym nieszczęśnikiem, tego już Czapski nie widział, bowiem żołnierze zaczęli poganiać jeńców i tłum niemrawo ruszył dalej.
Szli drogą wśród pól porosłych trawą o wypłowiałej zieleni, ubogich szaroburych ściernisk i gołej, świeżo zaoranej ziemi. Z przodu nad pofalowanym horyzontem zauważyli krzyż ze sczerniałego ze starości drewna. Zatrzymali się nieopodal. Przed kolumną w wąskiej rynnie terenu cicho płynęła rzeka. To był Zbrucz – granica nieistniejącej już Rzeczypospolitej. Zza rzeki spoglądały ku nim domy pierwszego radzieckiego osiedla. To były Wołoczyska – zapamiętał Czapski.
We wrześniu 1939 roku 46-letni Józef Czapski był oficerem rezerwowego szwadronu 8 Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego. 3 września meldował się w koszarach rakowickich pod Krakowem i od tego dnia przez kolejne trzy tygodnie cofał się na wschód wraz z dwoma niedozbrojonymi i pozbawionymi koni szwadronami. 27 września w okolicach Chmielku radzieckie bataliony otoczyły oddział kawalerii i en masse wzięły jego żołnierzy oraz oficerów do niewoli. „Zaręczono nam, że szeregowi zostaną wypuszczeni” – pisał Czapski, i tak w istocie się stało – „oficerowie zaś mieli być jedynie dowiezieni do Lwowa i tam puszczeni na wolność”42.
Już na miejscu, we Lwowie w koszarach 14 Pułku Ułanów, zamienionych tymczasem na więzienie, okazało się, że to nieprawda. A jednak politruki zręcznie operujący propagandą nadal utrzymywali, że ze strony władz radzieckich nic oficerom nie grozi, i słowa te powtarzali przez kolejne dni wbrew niepodlegającym dyskusji faktom – trwającej bez przerwy podróży na wschód ku granicy radzieckiej.
Weszli do miasteczka wieczorem. Noc spędzili w oborze. „Było zupełnie ciemno, gdy się zamykało wszystkie drzwi, robił się niemożliwy zaduch, nieznośny dla tych, którzy siedzieli w głębi obory; jak tylko próbowano drzwi otworzyć, chłód stawał się dotkliwy dla skulonych bliżej wyjścia”43.
Gdzieś z wnętrza ktoś zawołał:
– „Otwierać drzwi, nie mamy czym oddychać”.
A wtedy spod drzwi pierwszemu odpowiadał inny głos:
– „Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, zamykać drzwi”.
Te słowne przepychanki szybko przybrały formę niezdrowych wyzwisk i kto wie, czy nie przemieniłyby się w końcu w bójkę, gdyby w tym tumulcie nie odezwał się jeden rozsądny głos:
Pod Twoją obronę, Ojcze na niebie,
Grono Twych dzieci swój powierza los (…).
Kiedacz, Zgorzelski i Koszutski wpadli, jak niemal wszyscy, podczas przebijania się na Węgry. Do granicy pozostało im już około 14 kilometrów, to jakieś 2, no może 2,5 godziny drogi. Spali w lesie, ukryci przez gajowego, czekając na przewodnika. Nie przyszedł. Za to pojawili się żołnierze NKWD w granatowych spodniach i wysokich butach.
– „Sztab generała Andersa?”44 – padło pytanie.
Odpowiedź była twierdząca.
Potem przyszła pierwsza noc w niewoli, a z nią „uczucie wstydu, upokorzenia i… coś jakby ulgi, że znikła ta stała, od miesiąca wisząca śmierć nad głową – coś jakby odpoczynek? Trudno to powiedzieć, bo zarazem uczucie paskudnej depresji”45.
3 października grupę więźniów wsadzono do ciężarówki. Powiedziano im, że jadą do Lwowa – dojechali do Szepietówki, już po wschodniej stronie granicy. Był 8 października 1939 roku.
Szepietówka to wedle słów świadków „właściwa brama piekieł”. Rogate natury Kiedacza, Koszutskiego i Zgorzelskiego nie pozwoliły im biernie pogodzić się z losem. Najpierw wykombinowali, że istnieją realne szanse na porwanie samochodu ciężarowego. Chcieli nim dojechać do Kamieńca Podolskiego, do granicy z Rumunią. Ale zanim do tego doszło, przez obóz gruchnęła wieść, że Sowieci zwalniają szeregowych.
– Czy któryś z panów nie chciałby przenieść się w tajemnicy do szeregowych? – zapytał pewnego dnia porucznika Kiedacza wachmistrz z 15 Pułku Ułanów.
Przeniosła się cała trójka: Kiedacz, Koszutski i Zgorzelski. W części obozu przeznaczonej dla szeregowych było znacznie lepsze jedzenie, opieka lekarska i warunki lokalowe; mieszkali w szesnastu w jednej izbie – „noc nie była już męczarnią”.
Uciekli w nocy z 26 na 27 października.
Czapski nie miał ani tej werwy co trzej młodsi oficerowie, ani tak dogodnych warunków do zainicjowania ucieczki.
Rankiem następnego dnia, kiedy jeszcze rosa błyszczała w świetle słabego słońca, jeńców wprowadzono do wagonów. Pociąg długo sapał na stacji w Wołoczyskach, wreszcie, pogoniony rozkazem miejscowego komendanta NKWD, ruszył na wschód.
W pierwszym tygodniu października eszelon zatrzymał się na pewnej stacji. Ktoś, patrząc przez zakratowane okienko wagonu, przeczytał nazwę: Starobielsk. Tu, na radzieckiej ziemi, na wschodzie Ukrainy „leżał już gęsty śnieg”46.
Starobielsk był tylko jednym ze 138 obozów jenieckich założonych jesienią 1939 roku przez NKWD, z tej liczby 88 znajdowało się na terenie wschodniej Polski. Według danych komisarza spraw zagranicznych w obozach znalazło się jakieś 230 000 żołnierzy wszystkich stopni, zarówno poborowych, jak i zawodowych.
W pierwszych dniach października, zatem w tym samym czasie, kiedy Czapski trafił do Starobielska, Biuro Polityczne na spotkaniu KC WKP(b) podjęło decyzje dotyczące więzionych żołnierzy. Zadecydowano o reorganizacji sieci obozów i podziale jeńców między dwa obozy, w Starobielsku i Ostaszkowie.
Na mocy uchwały o jeńcach wojennych ustalono, aby w Starobielsku zgromadzić oficerów wyższych rangą oraz wyższych urzędników państwowych. Znalazło się tu 8 generałów: Stanisław Haller, Leon Billewicz, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Franciszek Sikorski, Leonard Skierski, Piotr Skuratowicz, 55 pułkowników, 127 podpułkowników, 230 majorów, 1000 kapitanów i rotmistrzów, 2450 poruczników i podporuczników oraz 50 cywilów47.
W tej masie liczb znajdowało się niezwykle wiele postaci nieprzeciętnych profesorów uniwersytetów, lekarzy wojskowych i cywilnych, prawników, inżynierów, pisarzy, poetów, dziennikarzy. Józef Czapski – artysta malarz, pisarz i eseista – znakomicie wpisywał się w to towarzystwo.
Bliźniaczy obóz, tak jak pierwszy umiejscowiony w klasztorze, znajdował się w Ostaszkowie, gdzie zgromadzono przede wszystkim policjantów i żołnierzy KOP w liczbie 6800. Znaleźli się tam również oficerowie wywiadu.
Na przełomie października i listopada likwidowano sieć obozów przejściowych. Wówczas okazało się, że Starobielsk i Ostaszków nie pomieszczą wszystkich oficerów. Wobec tego utworzono trzeci obóz, w Kozielsku. Tam w zabudowaniach poklasztornych umieszczono 5000 ludzi. I tu znaleźli się generałowie: Henryk Minkiewicz-Odrowąż, Bronisław Bohaterewicz, Mieczysław Smorawiński, Jerzy Wołkowicki, a także kontradmirał Ksawery Czernicki. Oprócz 300 lekarzy była tu również grupa najlepszych polskich chirurgów, profesorów uniwersytetów, inżynierów, adwokatów, sędziów.
Starobielsk, jesień 1939
Kiedy pociąg z jeńcami zatrzymał się na starobielskiej bocznicy kolejowej, Polacy byli zmarznięci i głodni. Trafili w nieznane. Zazgrzytał zardzewiały metal otwieranych drzwi, do cuchnących potem i odchodami wagonów wbiło się świeże mroźne powietrze.
Józef Czapski wyskoczył z wysokiego wagonu na zmarzłą ziemię i zaraz ustawił się w rzędzie jeńców. Wokół stanęli żołnierze NKWD z psami. Szli w rozmokłym śniegu ulicami miasta, mijając domy i kryte strzechą gliniane chaty. Z okien patrzyły na jeńców „twarze kobiet i mężczyzn, uważne, współczujące. Przypominam sobie zniszczoną twarz jednej z nich – pisał Czapski – siwowłosa, bardzo smutna, patrzyła na nas przez okulary rozumnymi, smutnymi oczami”48.
Karta pocztowa wysłana ze Starobielska przez Bolesława Bartoszewicza pod koniec listopada 1939 roku do Amelii Bartoszewicz – jak dziesiątki innych listów miała przede wszystkim uspokoić martwiące się o życie uwięzionych oficerów rodziny
Więźniów odprowadzono do zabudowań poklasztornych. Ponieważ nie wszyscy się tam zmieścili, kilkuset ludzi umieszczono w więzieniu w centrum miasta. Tam znalazł się Czapski.
Siedział w wielkiej wozowni, „w której były ustawione dziwne stare landary”. Na podłodze walały się jakieś papiery i potargane książki. Ale nie to zwróciło uwagę więźniów. Na ścianie wozowni Czapski zauważył wnękę. Dziura miała nieregularny kształt, znajdowała się mniej więcej na wysokości głowy dorosłego człowieka. „Opowiadano nam, że tam właśnie w 1917 roku rozstrzeliwano burżujów, podobną wystrzeloną jamę widziałem w murze otaczającym klasztor starobielski”49.
Klasztor Trójcy Świętej budowano w latach 60. XIX wieku na gruntach oraz z funduszy poległego z ran po wojnie krymskiej (1853–1854) pułkownika Bylicza. W 1870 roku cerkiew i okalające ją budynki podniesiono do rangi klasztoru żeńskiego. W 1920 roku, w trzy lata po rewolucji październikowej, klasztor zamknięto i budynek zaczął pełnić inne funkcje. W czasie pokoju cerkiew stała się spichlerzem. Wojna z Polską po raz kolejny zmieniła przeznaczenie klasztoru.
Dopiero w siedem dni po przyjeździe do Starobielska Józef Czapski został przeniesiony do klasztoru. W salach budynków klasztornych i w cerkwi był tłum ludzi. Jedni leżeli, inni siedzieli na piętrowych pryczach, na podłodze, w sieni, wszędzie, gdzie się tylko dało. Kiedy pod koniec października zwolniono około 5000 szeregowych, w obozie pozostali już tylko oficerowie. I tym razem prycz nie starczyło dla wszystkich, część ludzi musiała spać pod namiotami. „Pamiętam kolegów, którzy jak o łaskę prosili, by pozwolono im wepchnąć się jak psom na pryczę, bo to było jeszcze jedyne miejsce wolne, inaczej musieliby nocować na chłodzie”50.
Warunki w obozie były podłe, co w zasadzie nie powinno dziwić. Brakowało podstawowych urządzeń sanitarnych – łaźni, toalet, lecz nie to było największym problemem więźniów. Jak pisał Czapski:
Brak samotności ciążył nam bardziej niż brud, głód i wszy. Rzucało się w oczy przede wszystkim rozprężenie, upadek moralny jeszcze tak niedawno zadowolonych z siebie, pewnych siebie ludzi. Jakby razem z wszami i łachmanami, razem ze zmianą eleganckich mundurów na pobrudzone i wymięte lub sowieckie fufajki, niejeden z nich sam się w szmatę zmienił51.
Krzyki, wyzwiska, walki na pięści i szarpaniny powtarzały się co dnia od świtu do wieczora. Powody bójek były różne, lecz zwykle można je było streścić słowem „błahe”, bądź lepiej – „wstydliwe”. Kłócono się o pierwszeństwo w kolejce do studni czy marnie zaopatrzonego sklepiku. Dopiero po kilku tygodniach Czapski zorientował się, że mimo intensywności konfliktów burdy wszczynała wąska grupa, „prędko zmajoryzowana (…) przez ludzi o twardych charakterach”52.
Propaganda radziecka działała pełną parą, próbując urobić elitę narodu polskiego. Głośnik zawieszony na słupie telegraficznym karmił Polaków odpowiednio spreparowanymi treściami, nie tylko głoszącymi zalety ZSRR, lecz również informującymi o sytuacji politycznej, wydarzeniach na froncie francuskim oraz „wieściach kłamliwych” dotyczących sytuacji na opanowanych przez Sowietów ziemiach polskich.
Po obozie krążyły jednak jeszcze inne wiadomości. Mówiono o zbliżającej się ofensywie brytyjsko-francuskiej na Zachodzie. To podbudowało nadzieje ludzi niecierpliwie oczekujących na zwolnienie. Kiedy jednak za informacjami nie szły potwierdzające je wydarzenia, przygnębienie osiągnęło apogeum. Modlitwa pomagała wówczas odzyskać siłę moralną. Każdego wieczoru o godzinie 21.00 przez budynki klasztorne przebiegał okrzyk: „Prosimy o ciszę”. Cisza zalegała natychmiast. I trwała około trzech minut. Lecz na tym nie kończyła się religijność więźniów. Organizowano potajemne nabożeństwa, msze i spowiedź. Nie przerywały ich nawet aresztowania kapelanów w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie.
NKWD nie siedziało z założonymi rękami. Od pierwszego dnia przesłuchiwano więźniów. Rozmowy przeprowadzano zwykle nocą. Indagacje przybierały różne formy. Czapski pisał:
Próby szantażu, nawet przekupywania były na porządku dziennym. Styl badania był nadzwyczaj różnolity, od uprzejmego indagowania o wojskowe poglądy na ówczesną sytuację militarną przez przybyłych z Moskwy wyższych urzędników NKWD aż do badań, które trwały trzy doby z rzędu, prawie bez odpoczynku, do rozczulania się: „ach, biedna wasza młoda żona, już was więcej nie zobaczy, jeżeli nie powiecie…, jeżeli nie zobowiążecie się…” (…). O ile wiem, podczas badań w Starobielsku nie bito i nie katowano jak w więzieniach we Lwowie, w Kijowie, w Moskwie i w tylu innych miejscach53.
Jeńców fotografowano z profilu i en face. Kartoteki zapełniły się informacjami o wykształceniu, pochodzeniu społecznym, rodzinie, znajomości języków, wyznaniu, światopoglądach, pojawiły się adresy i nazwiska54. NKWD potrzebowało tych informacji. Z radzieckiej perspektywy jeńcy „awansowali” do miana obywateli państwa. „W ten sposób odmawiali Polakom ochrony przewidzianej dla jeńców wojennych na mocy konwencji genewskiej”55 – pisał Allen Paulo. Odmówili, ponieważ ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych z 27 lipca 1929 roku. Panowie z Moskwy uznali, że Związku Radzieckiego nie obwiązują umowy państw kapitalistycznych.
Tymczasem w pierwszych tygodniach pobytu w obozie Czapskiego powaliło zapalenie płuc. Z 40-stopniową gorączką trafił do szpitala. Tam umył się w misce ciepłej wody i przebrał się w czystą koszulę. Położono go w łóżku w niewielkim pokoiku, w którym było pięciu chorych na suchoty – „miałem wrażenie, że jestem prawie w raju”56.
W szpitalu Józef Czapski doczekał zimy.
37 Popularne powiedzenie krążące wśród obywateli Związku Radzieckiego w latach 30. i 40. XX wieku.
38 K. Tomaszyk, Droga i pamięć: przez Syberię na Antypody, Warszawa 2009, s. 17.
39Ibidem, s. 18.
40Ibidem.
41 Z. Lewicki, Dziennik. Wrzesień 1939, Kołyma, Władywostok, Iran, Irak, Palestyna, Egipt, Monte Cassino, Ancona, Bolonia, Anglia…, Kraków 2000, s. 12–13.
42 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, Warszawa 1990, s. 12.
43Ibidem, s. 15.
44 S. Koszutski, Wspomnienia z różnych pobojowisk, Warszawa 2013, s. 125.
45Ibidem, s. 128.
46 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, op. cit., s. 17.
47 S. Jaczyński, Zygmunt Berling. Między sławą a potępieniem, Warszawa 1993, s. 70.
48 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, op. cit., s. 17–18.
49Ibidem, s. 18.
50Ibidem, s. 19.
51Ibidem, s. 21.
52Ibidem.
53Ibidem, s. 38.
54 A. Paul, Katyń. Stalinowska masakra i tryumf prawdy, przeł. i oprac. Z. Kunert, Warszawa 2006, s. 103.
55Ibidem.
56 J. Czapski, Na nieludzkiej ziemi, op. cit., s. 32.
Rozdział drugi
Jasionka Stasiowa, 29 września 1939
G
