Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo - Wiktor Hugo - ebook

Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo ebook

Victor Hugo

0,0

Opis

Zbiór zawiera te oto utwory: Poezye Wschodnie. Ogień z Nieba. Chłopiec. Niewolnica. Sady w Gulistanie. Pełnia. Diwy. Zasłona. Sara w Kąpieli. Sułtan Achmet. Pożegnanie Gospodyni Arabskiéj. Sułtanka Faworytka. Ballady. Babunia. Do Wędrowca. – Pieśń Błazna. – Sylf. Bławatki. Dziewczyna Z Otaïty. Dumania. Lira i Arfa. Jehovah! Antychryst. Jéj Imie. Uniesienie. Widma. Dészcz Letni. Poranek. Przechadzka. Jeszcze o Tobie. Godło Gomfretów. Oczekiwanie. Wiérsze Różne. Grenada. Człowiek Szczęśliwy. Indyanka z Kanady. Zachód Słońca. Myśl. Mojżesz. Sen Dziécięcia. Do Pani T. Do swoich wiérszy pisanych w Młodości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 71

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYBÓR POEZYJ

POMNIEJSZYCH

WIKTORA

HUGO.

PRZEKŁAD

BRUNONA HRABI

KICIŃSKIEGO

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekst wg edycji z roku 1849. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-404-6 

 

 

 

FELIXOWI GUMIŃSKIEMU

Jeżeli Cnocie, Zdatności i Pracy,

Winni wielbieniem nagradzać rodacy;

Jeżeli wolno za przyjaźń doznaną,

Nieść wdzięczną ręką uplecione wiano;

Te ja przymioty widząc w Twéj osobie,

Te żywiąc w sercu uczucia dla Ciebie,

Dogodzę tylko méj duszy potrzebie,

Gdy Twém imieniem to dziełko ozdobię.

Bruno Kiciński. 

POEZYE WSCHODNIE.

OGIEŃ Z NIEBA.

24. Tedy Pan dżdżył na Sodomę i Gomorrhę siarką y ogniem z nieba.

25. Y wywróci! miasta te, y wszystkę w kół krainę,

wszystkie Obywatele miast, y wszystko co się zieleni na ziemi.

 GENEZYS. Rozdział XIX.

I.

Czy widzisz jak przeciąga chmura zaczerniona?

To blada, to jaskrawa, to świetna jak łóna,

To martwa jak lato skwarne.

Błyszczą się na tle nocy jakieś ognie krwawe,

Kotłują się po brzegach dymu kłęby czarne,

Słychać jak pożarów wrzawę.

Skądże ta chmura? z nieba, z morza, czy z wulkanu,

Tenże-to wóz ognisty, którym grzeszne Panu

Po gwiazdach rozwożą duchy?

Jej łono tajemniczym będące zamętem,

Skądże to szarpią błysków szalone wybuchy,

Jak długiego węza skrętem?

II.

Morze, i wszędzie morze; fale, jeszcze fale,

Ptak, który się nad niémi zapędził zuchwale,

Próżno chce przebyć to morze.

Bo bałwan, coraz nowym bałwanem zepchnięty,

Po nad natłoczonémi toczy się odmęty,

I głębie bezdenne orze.

Niekiedy wielka ryba z nozdrzy wodę tryska,

I pod wodę płynąca srebrem skrzel połyska,

Modrym ogona ogromem.

Morze kołysze falą jak runami trzody;

Ą pas miedziany wciąga, krążąc nad poziomem,

Błękit nieba w błękit wody.

– Czy osuszyć to morze? rzekł obłok z płomienia,

– Nie, – Odlata słuchając Wszechmocnego tchnienia.

III.

W zielonych wzgórkach nadbrzeże

Patrzy w wód zwierciadło świeże,

Wznoszą pieśń pełną ochoty

Bawołów zbrojni pasterze.

Łowców, rybaków ród śmiały

Koczuje tu, a ich strzały

Z błyskawicą by igrały,

Ich te żłoby, te namioty.

Codzień indziéj te rodziny

Zdrowem powietrzem się nęcą,

Ich dzieci, ich dziarskie syny,

I hoże tańczą dziewczyny

Nad brzegiem, koło ogniska,

Które wiatr wzdyma lub ściska.

Ich tańca niewidząc z bliska,

Rzekłbyś, że duchy się kręcą.

Tak piękne jak noc w pogodę

Z twarzą jak heban dziewice,

W lśniącéj miedzi swą urodę

Przeglądają, żywe, młode;

Inne pod namiot się chronią,

I tam z pełnych wymion ronią

Białe mleko, czarną dłonią

Ciągnąc Wielbłądów samice.

W słonej kąpią się otchłani

Płci zmięszane w jednym tłumie,

Skądże ludzie ci nieznani?

Nikt powiedzieć nam nie umie.

Brzmią chrapliwie ich cymbały,

Na ten odgłos konie rżały,

Brzęk i rżenie się zmięszały

W Oceanu hucznym szumie.

Chmura chwilę w powietrzu zatrzymać się chce.

»Czy tu?« – Nikt nie objawił kto jéj odrzekł: »Nie.«

IV.

Egipt! ubrany w kłosy złociste i kwiaty,

Wskazał pole upstrzone jak dywan bogaty.

Za płaszczyznami płaszczyzny.

Wrzący piasek z południa, przestrzeń wódz północy

Chcą sobie wydrzeć Egipt; on świetny i żyzny

Z dwóch mórz urąga się mocy.

Trzy góry, twór człowieka, sięgały obłoku

Marmurowym trójwęgłem – i taiły oku

Stopy popiołem zasute.

Szły do złocistych piasków od ostrego Szczytu

Rozszérzając się stopnie potworne z granitu

Na krok dwusążniowy kute.

Sfinx różowy, – z marmurów zielonych Bogini,

Strzegły ich, i tym powiek nie mogły płomienne

Przymrużyć wichry z pustyni.

Nawy széroką piersią do portu wpływały;

Siedząc olbrzymie miasto nad morskiémi wały

Myło w nich stopy kamienne.

Zdala zabójczém tchnieniem ryczał semun dziki;

Chrzęszczały łuski tarte o białe kamyki

Pod krokodylów brzuchami.

Wźniosły się jednym tryskiem siwe obeliski, –

I jak tygrysia skóra żółty, w pływał bliski

Nil nakrapiany wyspami.

Król gwiazd szedł na spoczynek, a morze w pogodzie

Ten krąg z żywego złota odbijało w wodzie, –

Tę świata naszego duszę!

Błysły śród świetnéj fali i na krwawem niebie

Dwa słońca, jak dwóch królów, idących do siebie

Przyjazne zawrzéć sojusze.

– Gdzież się zatrzymać? – spytał głos idący z chmury

– Szukaj!... i aż Taboru zatrzęsły się góry.

V.

Piasek i piasek znowu,

Straszne, głuche pustynie

Potworów tu obłowu

Kto uszedł, w zaspach ginie.

Tu nic nie stoi stale,

Gdy ryknie wiatr zuchwale,

Wnet gnany jakby fale

Grzbiet gór piaszczystych płynie.

W tém miejscu sępów żyru

Brzmi czasem głos nieznany,

Od Membry i Ofiru

Przechodzą karawany.

Wzrok ściga ich ciekawie,

Gdy orszak ciągnie zwawie

Po wrzących piasków lawie

Jakby wąż nakrapiany.

Bóg martwe te pustynie

Pod władzę swę wziąść raczył,

On środek téj dziedzinie,

On krańce jéj oznaczył!

Mgłę zawsze widzieć możem

Nad wrzącém jej przestworzem,

Lecz tylko nad tem morzem

Z popiołów piana płynie.

»Czyż tę pustynię w morze zmienić?« chmura bada –

»Dalej!« tak jéj głos drugi z nieba odpowiada. –

VI.

Jak ogromna, śród morza, stércząca opoka,

Lub nawał wież okropném zwalonych wstrząśnieniem,

Tak Babel pusta, széroka.

Zadziwiający świadek nicości człowieka,

Tłumiąc światło księżyca, okrywa z daleka

Cztéry góry swoim cienieni.

Nurzał się gmach zwalony w głębokich przestrzeniach,

A huragany w jego więzione sklepieniach

Wydawały dziwne tony.

Niegdyś blisko ród ludzki gwarzył; mury swemi

Miała kiedyś roztoczyć Babel w koło ziemi

Zakręt niczém niezmierzony. –

Jéj schody miały dumnie wzbić się do zenitu,

A do nich, wielkie góry bokiem swym z granitu

Stopni tylko dostarczały.

Na dawnych szczytach, szczyty natłaczane, nowe,

Piramidalnéj wieży przykrywając głowę

Nieustannie przybywały.

Mniejszemi się wydając zdała od jaszczurów,

Boasy, krokodyle widzialne z tych murów

Śród brył olbrzymich zaległy.

W zbyt obszernym zakresie ginące, zastępy

Palm włosistych, co czoła owéj wieży strzegły,

Zdają się jakby ziół kępy.

Koło rozpadlin muru dziki zwierz się czaił,

Śród słupów i pilastrów na placu obszernym

Gęsty las cieniem zagaił.

Rudych orłów i sępów roje bez ustanku

Noc i dzień przy otwartym krążyły krużganku,

Jakby przy celu niezmiernym.

– Czy to mam zniszczyć? chmura zadaje pytanie,

– Leć! – I dokądze jeszcze unosisz mnie Panie!

VII.

Widok dwóch obcych grodów przed oczy nam stawa.

Piętra kładąc na piętrach wzbiły się w obłoki,

Teraz widać je śpiące śród nocnéj pomroki,

Usnął ich lud, i Bogi, i wozy, i wrzawa;

Pokładły się jak bracia na jedno nadbrzeże;

Księżycem odkreślony cień, kąpie ich wieże.

W różnych przedmiotów tłoku może dostrzedz oko

Wodociąg, schody, słupy z podstawą széroką,

Wydęte kapitele. Tu w niekształtném gronie

Gmach kopuły dźwigają granitowe słonie.

Tam kolosy patrzące w potwory źle sprzęgłe,

Pełzające i z związków ohydnych wylęgłe.

Tam w kwiatach sad na śmiałych wiszący arkadach,

W nim księżyc srébrną szarfę rzuca po kaskadach.

W świątyni wykładanej drogiemi flizami,

Sto bałwanów z jaspisu grozi byków łbami;

Sufity z jednéj tafli nakrywają sale,

A w nich głów kolosalnych nie podnosząc wcale,

Czuwają patrząc w siebie i zasiadłszy w gronie

Bogi z spiżu, wspiérając o kolana dłonie.

Te stopnie, te pałace, te przechody tajne,

W których wszędzie postaci straszą nadzwyczajnej

Ten most, wodociąg, łuki, te wieże okrągłe,

Męczą wzrok przez zakrętów przeglądanie ciągłe.

Na niebie tak te gmachy posępne stérczały,

Jak w morzu stérczéć; zwykły przylądki skały.

Tłok przedmiotów okrytych ciemności ogromem! –

Iskrzyło się gwiazdami niebo nad poziomem,

I przez tysiączne przerwy stojącéj osłonki,

Świéciło jak z pomiędzy tła czarnéj koronki.

Grody piekielne! W żądzach niepowściągłe plemię!

Tam z każdą chwilą nowa roskosz się uśmiécha,

Tajemnicę nieczystą kryje każda strzecha,

I jakby wrzód podwójny bezecniły ziemię.

Spało wszystko! Nad obu miast przestrzenią całą

Tylko niekiedy blade światło się migało.

Lampy rozpusty w samém zatleniu tłumione,

Gasnące ognie biesiad bez ładu rzucone.

Róg ulic cienie zmniejszał, bo go księżyc zbielił,

I tak zbielony w wodzie strumienia odstrzelił.

Kto wié, czyli wątpliwie nie był dosłyszany,

Szmér złączonych uścisków i oddech zmięszany.

Kiedy dwa bratnie grody po dzienném znużeniu,

Gwarzyły spoczywając w lubém uściśnieniu,

A wiatr wzdychając w chłodzie świeżéj Sykomorry,

Tchnący wonią z Sodomy spieszył do Gomorry,

Na ówczas-to przemijał obłok zaczerniony,

»Tu kres!« ozwał się z nieba głos w niém utajony.

VIII.

Grzmi chmura i pryska,

Z niéj płomień wytryska,

I boki jéj rwie.

Siarczysta z nim fala,

Na przepaść się zwala,

Na mury się drze,

I tocząc się lawą,

Odbija jaskrawo

Na białém ich tle.

Gomorro! Sodomo!

Palącąż się słomą

Pokryty wasz gród?

Ta chmura płomienna,

To kara niezmienna

Na grzeszny wasz lud.

Z jéj paszczy szerokiéj,

To na was potoki

Tych siarczystych wód!

Ten lud dni swe przeżył,

Co wczoraj nie wierzył,

Że może być Bóg!

Ich domy w proch poszły.

Ich wozy nie doszły,

Wskazanych im dróg.

W ulicach płomienie

Spłynęły w strumienie,

Któż przebrnąć je mógł?

Na w zniosły szczyt wieży,

Strwożony tłum bieży,

W niéj schronie się chcą.

Gdy inni tam zbiegli,

Snem wiecznym już legli,

I zmarli choc śpią.

Tak mrówki co siły,

I na mur pochyły

Za żérem się pną.

Lecz któż uciéc zdoła,

Kiedy Bóg do koła

Ogniem, gromem dżdży?

Mosty w proch rozściéra,

Duchy w pędzie zbiéra,

Jakby popiół czczy.

Wszystko niszczy w huku,

Az na szarym bruku

Szczątek dachu tkwi.

Rosnąc żar wszechmocny,

Ziemi ubiór nocny

Z czarnych odjął krep.

Jasny jak blask zorzy,

Przelatuje skorzéj

Niż rumak ze step.

Haniebne bozyszcze,

Spadłszy w ogni zgliszcze

Skręca z spiżu łeb.

Grzmi potok niezmierny,

Na lud ten niewierny

Zwala baszty z wież,

Różowo-zielona,

Fala rozogniona,

Wzdęta wzdłuż i wszérz,

Mur powleka wrzącą,

Emaliją lśniącą,

Z swych siarczystych leż.

Głazy z mogił wali,

Agat, porfir