37,99 zł
Dlaczego jesteśmy smutni?
Jak smutek może stać się siłą napędową?
Po co płaczemy?
Dlaczego niektórzy z nas są smutniejsi od innych?
Co warto robić, gdy się smucimy – a czego zdecydowanie nie?
To książka dla każdego, kto kiedykolwiek był smutny. Opowiada o tym, jak możemy stać się szczęśliwsi, ucząc się, jak lepiej się smucić.
Po latach badań nad szczęściem Helen Russell odkryła zaskakujący fakt: choć większość z nas rozumie, że smutek jest czymś normalnym, bardzo się go obawiamy. Tak bardzo, że trudno nam żyć pełnią życia.
Tymczasem smutek jest nam potrzebny. To komunikat. Może powiedzieć nam, co jest nie tak i co z tym zrobić. Okazuje się, że dopuszczenie do siebie chwilowego smutku – choć wydaje się to sprzeczne z intuicją – sprawia, że stajemy się szczęśliwsi, a próby jego unikania szkodzą naszemu zdrowiu psychicznemu.
Helen Russell łączy osobiste doświadczenia z najnowszymi badaniami nad smutkiem prowadzonymi przez psychologów, psychiatrów, genetyków, neurobiologów i historyków, a także z opowieściami pisarzy*, komików, sportowców i ludzi zmieniających świat po obu stronach Atlantyku.
Autorka opowiada również o historii smutku i przedstawia, jak radzą sobie z nim inne kultury. Wyjaśnia też różnice między smutkiem a depresją, uzależnieniem, żałobą, złamanym sercem, wypaleniem i wszystkim, co mieści się pomiędzy.
Ta książka to po części wspomnienia, a po części manifest nawołujący do zmiany w podejściu do wyrażania emocji – tych przyjemnych i tych trudnych.
* Książka zawiera m.in. rozmowę z Adamem Kayem, autorem bestselleraBędzie bolało
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Tytuł oryginału
How to Be Sad. Everything I’ve learned about getting happier, by being sad, better
Copyright © 2021 by Helen Russell
All rights reserved
First published in Great Britain in 2021 by 4th Estate
An imprint of HarperCollinsPublishers
1 London Bridge Street, London se1 9gf
4thEstate.co.uk
Przekład
Olga Podmiotko
Redakcja i korekta
Katarzyna Zegadło-Gałecka, Karolina Zelewska,
Aleksandra Marczuk-Radoszek
Projekt okładki i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Skład
Tomasz Brzozowski, Martyna Potoczny
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Grafika na okładce
Wenda – Freepik.com
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-61-0
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Jeśli sięgasz po tę książkę – jest dla ciebie.
Napisałam ją właśnie dla ciebie (i dla mojej mamy)
Jemy pomarańcze w promieniach słońca. Siedzimy po turecku na świeżo skoszonej trawie cmentarza. Kobieta obok mnie ma na głowie czerwony beret. Płacze. Nie jest to nasze typowe miejsce spotkań – w normalnych okolicznościach w pobliżu znajdowałyby się witryna z wypiekami i spieniacz do mleka. Ale dziś odbyłyśmy z mamą pielgrzymkę, żeby zniknąć wśród gigantycznych jodeł, poczuć na skórze ciepłe promienie, a w głębi duszy – smutek. Mało kto uznałby to za przyjemną wycieczkę, ale wiem, że robimy coś ważnego. Badając przez osiem lat zjawisko szczęścia na całym świecie, mimowolnie stałam się kimś w rodzaju ekspertki do spraw smutku.
Z czasem zaczęłam zauważać, że wielu z moich rozmówców tak obsesyjnie dąży do szczęścia, iż smutek budzi w nich paniczny lęk. Spotykałam ludzi, którzy tuż po śmierci najbliższych zastanawiali się, jak odnaleźć szczęście. Rozmawiałam z osobami, które niedawno straciły pracę. Albo zostały bezdomne. Albo przeżyły rozstanie. Albo przytłoczone obowiązkami opiekuńczymi zaniedbywały siebie. Albo doświadczały czegoś naprawdę strasznego, a mimo to wciąż zadawały sobie pytanie: „Dlaczego nie czuję szczęścia?”. Próbowałam im wyjaśnić, że czasem potrzebujemy być smutni. Że smutek to naturalna reakcja po stracie, a przygnębienie jest zdrową reakcją na przykre zdarzenia. Ale tylu z nas ma wpojoną awersję do „negatywnych emocji”, że nie umiemy ich nawet rozpoznać, nie mówiąc już o przyznaniu się do nich albo pozwoleniu sobie na to, żeby je poczuć i przetrawić. Straciłam rachubę, ile osób wyznało mi: „Chcę po prostu być szczęśliwa” w sytuacji, w której wydawało się to niemal niemożliwe. To normalne, że jesteśmy smutni, kiedy tracimy członka rodziny, pracę, dom, związek czy cokolwiek innego.
Smutek definiuje się jako naturalną reakcję na cierpienie emocjonalne, uczucie utraty, bezradności, desperacji albo rozczarowania. Smutek jest normalny. I nieunikniony. Jak powiedział Desmond Tutu: „Przykro mi to mówić, ale cierpienie nie jest kwestią wyboru”. Albo cytując Westleya z filmu Narzeczona dla księcia: „Życie boli […]. Każdy, kto twierdzi inaczej, chce ci coś sprzedać”.
Wszyscy doświadczamy smutku – czasem z rozdzierających serce powodów. Tyle że w sporej części świata kiepsko sobie z nim radzimy. Osoby, które go przeżywają, mogą czuć się w tym osamotnione, a bliscy, którzy próbują im pomóc przejść przez trudny okres, bywają skonsternowani.
Zawsze będzie dochodziło do tragedii. Zawsze będziemy doświadczać straty. I zawsze będziemy borykać się z codziennymi problemami – od błahych aż po te najbardziej druzgocące i deprymujące. Smutek jest bardziej skomplikowany od szczęścia i występuje wszędzie. Nie da się uniknąć smutku. Ale możemy się nauczyć, jak go lepiej znosić. I już najwyższy czas, żebyśmy zaczęli o nim rozmawiać. Bo obecne podejście do tak zwanych negatywnych emocji nie sprawdza się, a smutek może być naprawdę pomocny. Jak pisze duński filozof Kierkegaard: „jest pewna rozkosz w melancholii i smutku”, a badacze z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii odkryli, że akceptując przejściowy smutek i dopuszczając go do siebie, stajemy się bardziej skrupulatni i wytrwali, a także hojniejsi i bardziej wdzięczni za to, co mamy[1]. Smutek pełni pewną funkcję. Jeśli mu na to pozwolimy, może nam uświadomić, że coś jest nie tak. To ulotna emocja, którą czują wszyscy, kiedy zostaną zranieni albo gdy życie nie układa się po ich myśli. Smutek to pewien komunikat.
Żeby przetrwać jako gatunek, musimy polegać na sobie nawzajem, a smutek jest emocją, która nam o tym przypomina[2] – bo najpopularniejsze metody unikania smutku to tak naprawdę metody unikania wszelkich uczuć. Na przykład trzymanie ludzi na dystans ze strachu przed cierpieniem (przerabiałam to…). Albo wstrzymywanie się z realizacją wymarzonych celów z obawy przed „porażką” (odhaczone…). Albo ucieczka w nałogi, żeby zapomnieć o bólu lub stępić zmysły i w ten sposób się „ochronić” (skąd ja to znam…). Albo na przykład harowanie bez przerwy, szaleńczy pęd w kołowrotku życia i zagłuszanie niewygodnych uczuć przy pomocy mediów społecznościowych… (czy mi się wydaje, czy nagle zrobiło się tu gorąco?). Próbując unikać smutku – nawet od czasu do czasu – sami nakładamy na siebie ograniczenia i zwiększamy ryzyko, że zwyczajny smutek przerodzi się w coś poważniejszego.
Z badań wynika, że tłumienie negatywnych albo depresyjnych myśli w stopniu, w jakim wielu z nas prawdopodobnie robi to na co dzień, przynosi odwrotne skutki, wywołując objawy depresji. W słynnym eksperymencie myślowym przeprowadzonym w 1987 roku przez Daniela Wegnera, psychologa z Uniwersytetu Harvarda, poproszono uczestników, żeby nie myśleli o białych niedźwiedziach[3]. Badanie zainspirowane było refleksją Dostojewskiego, który napisał: „Przecież to jest to samo, co nie myśleć o białym niedźwiedziu – zobaczycie, że ten przeklęty będzie się przypominał co chwila”[4].
Wegner postanowił to sprawdzić.
Uczestnicy z pierwszej grupy otrzymali instrukcję, żeby przez pięć minut nie myśleć o białym niedźwiedziu i naciskać dzwonek za każdym razem, gdy to zwierzę przyjdzie im do głowy. W drugiej grupie badani mogli dumać na dowolny temat, również sygnalizując dzwonkiem, gdy w ich rozważaniach pojawią się białe niedźwiedzie. Okazało się, że członkowie drugiej grupy używali dzwonka znacznie rzadziej niż członkowie grupy pierwszej, którzy tłumili myśli o białych niedźwiedziach. W drugim eksperymencie uzyskano taki sam wynik. Wegner kontynuował analizę tego zjawiska we współpracy z psychologiem Richardem Wenzlaffem, a ich badania potwierdziły, że próby unikania smutnych myśli albo uczuć zwiększają ryzyko wystąpienia stanów lękowych, depresyjnych myśli i objawów depresji[5]. Chociaż wydaje się to sprzeczne z intuicją, Wegner i Wenzlaff stwierdzili, że walka ze smutkiem tylko go pogłębia.
Tak było z pewnością w moim przypadku.
Smutek zgłębiłam równie gruntownie jak szczęście, a ta książka nie jest dla mnie tylko projektem zawodowym. Pierwsze, co pamiętam z dzieciństwa, to dzień, w którym moja siostrzyczka zmarła na zespół nagłej śmierci łóżeczkowej. Nasi rodzice rozstali się niedługo potem. Moja relacja z własnym ciałem i jedzeniem nie należy do najprostszych. Doświadczyłam zawodowych niepowodzeń, a niektóre z moich związków kończyły się katastrofą na miarę apokalipsy. Niepłodność, procedura in vitro i nakaz bezwzględnego leżenia w ciąży również dały mi popalić. Nawet najradośniejsze wydarzenia niosły ze sobą wyzwania. Wyzwania, którym trudniej było sprostać, bo w naszej kulturze zbyt rzadko rozmawiamy o smutku. Wielu z nas zostało wychowanych w przekonaniu, że „nie ma sensu rozdrapywać ran”, a cierpienie w milczeniu długo uchodziło za oznakę siły. W rzeczywistości jest na odwrót. A dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy wiedzy, jak smucić się mądrzej.
Kiedy piszę tę książkę, świat stoi w płomieniach, ogarnięty globalną pandemią. Koronawirus pozbawił nas wielu spraw, które uznawaliśmy za oczywiste. Lockdown zmusił wszystkich do zwolnienia tempa i odarł życie z rozpraszaczy, więc nasz wewnętrzny głos rozbrzmiewa głośniej – nie da się go już zagłuszyć „normalną” codzienną krzątaniną. Niektórzy zostali oddzieleni od bliskich. Niektórzy są sami. Niektórzy się boją. Niektórzy utknęli w domu z partnerem, z którym, jak się okazało, mogą wytrzymać pod warunkiem, że nie są zamknięci razem w czterech ścianach. Nikt nie wie, jak świat będzie wyglądał po pandemii ani jak odzyskać równowagę – gospodarczą i emocjonalną – skoro grozi nam astronomiczne bezrobocie i recesja. Wielu z nas doświadczy bolesnych strat, a wszyscy odczujemy, że coś się zmieniło. A ponieważ łączą nas coraz silniejsze globalne więzi – w obecnej sytuacji przynajmniej internetowe – jesteśmy bardziej świadomi tego, co się dzieje na świecie.
Ataki na prawa osób transpłciowych i ruch Black Lives Matter przypominają nam, że mamy mnóstwo powodów do smutku. COVID-19 uderzył w osoby czarnoskóre ze zdwojoną siłą, zarówno pod względem wskaźnika zakażeń, jak i śmiertelności. Jak pokazują dane brytyjskiego Office of National Statistics, czarnoskórzy obywatele są czterokrotnie bardziej narażeni na zgon z powodu koronawirusa niż biali. A przeprowadzone przez University College London badanie nad psychicznymi i społecznymi skutkami pandemii (COVID-19 Social Study) ujawniło, że niebiali przedstawiciele mniejszości etnicznych (ang. BAME, Black, Asian and minority ethnic) (termin użyty przez badaczy, ja tylko go cytuję) w czasie lockdownu częściej doznają depresji i zespołu lęku uogólnionego[6]. Według najnowszego dorocznego sondażu Instytutu Gallupa notujemy na świecie rekordowe poziomy smutku, niepokoju i złości[7].
Światowa Organizacja Zdrowia (ang. World Health Organization, WHO) szacuje, że na świecie obecnie cierpią na depresję 264 miliony ludzi[8]. Oczywiście smutek to nie to samo co depresja (wiem, co mówię, bo – uwaga, spoiler – jedno i drugie znam z autopsji). WHO definiuje depresję jako uporczywy smutek oraz brak zainteresowania albo zadowolenia z czynności, które dawniej przynosiły nam satysfakcję lub przyjemność. Depresja często wywołuje zaburzenia snu i apetytu, co skutkuje problemami z koncentracją.
Istnieje sześć najpowszechniejszych typów depresji: pierwszym jest ciężka depresja, czyli stan, który wielu z nas utożsamia z tym słowem – choroba o symptomach odpowiadających definicji WHO. Kolejny to dystymia, w której obniżony nastrój utrzymuje się przynajmniej przez dwa lata, nie osiągając jednak natężenia ciężkiej depresji. Istnieją również zaburzenia afektywne dwubiegunowe, zaburzenia afektywne sezonowe, ostra postać zespołu napięcia przedmiesiączkowego, znana jako przedmiesiączkowe zaburzenia dysforyczne (ang. premenstrual dysphoric disorder, PMDD) oraz depresja okołoporodowa, która może wystąpić w okresie ciąży lub w ciągu pierwszego roku po narodzeniu dziecka (znana również jako depresja poporodowa)[9].
Ciężka depresja to poważna choroba, która zwykle wymaga pomocy lekarskiej[10]. Ale niezgoda na przeżywanie zwykłego, nieuniknionego smutku – i brak wiedzy, jak sobie z nim radzić w możliwie najlepszy sposób – mogą skutkować pojawieniem się symptomów depresji (patrz: przywołane już badania Wenzlaffa i Wegnera).
Bo smutek jest normalny.
„Dziś wielu ludzi zakłada, że skoro nie są szczęśliwi, to najwyraźniej mają depresję” – mówi filozofka Peg O’Connor, dziekanka wydziału filozofii amerykańskiego Gustavus Adolphus College, którą poznamy w rozdziale 5. „Ale życie tak nie działa – mamy do dyspozycji szeroką gamę emocji i sposobów bycia. Jak mówi Arystoteles, szczęście to niekończący się proces; nie wyklucza chwil, gdy czujesz się nieszczęśliwy, ani przykrych wydarzeń. Życie jest trudne i stawia przed nami wyzwania, ale to nie oznacza, że nie możesz się nim cieszyć”. Rozmawiam o tym z Meikiem Wikingiem, dyrektorem generalnym duńskiego Instytutu Badań nad Szczęściem, który wyjaśnia: „Ważne, żebyśmy jako badacze zjawiska szczęścia podkreślali, że nikt nie jest szczęśliwy przez cały czas. Że smutek jest częścią ludzkiej egzystencji”.
Wiele smutnych wydarzeń nas zaskakuje. Mało kto mógł przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja w 2020 roku, kiedy pandemia koronawirusa wprawiła świat w osłupienie. Inne epizody smutku są jednak pewne, a wręcz planowe. Badacze odkryli, że nasze życie zwykle przypomina wykres w kształcie litery U[11] – na obu krańcach jesteśmy szczęśliwsi, zaliczając wyraźny spadek nastroju w wieku średnim. Ekonomiści David Blanchflower i Andrew Oswald już w latach dziewięćdziesiątych XX wieku zaczęli dostrzegać w badaniach satysfakcji z życia powtarzalne wzorce. W 2017 roku opublikowali metaanalizę wykazującą definitywnie, że poziom zadowolenia spada przez dwie pierwsze dekady dorosłości, osiągając dno w okolicach czterdziestki, a potem zaczyna znów z wolna rosnąć, by w jesieni życia sięgnąć poziomu bliskiego euforii. Chociaż osobom, które niespecjalnie cieszy perspektywa zbliżającej się śmierci, ciężko w to uwierzyć, trend ten obserwowany jest na całym świecie. Spadek poziomu szczęścia między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia można przyrównać do jednej trzeciej skutku mimowolnego bezrobocia[12].
Pierwotnie zakładano, że zjawisko to wynika z typowych dla wieku średniego obciążeń, takich jak stres związany z pracą, problemy finansowe i obowiązek opieki zarówno nad dziećmi, jak i nad rodzicami. Później jednak naukowcy odkryli tę samą tendencję u szympansów[13]. Sugeruje to, że przytłaczający kredyt hipoteczny nie ma tu nic do rzeczy, a ów wzorzec zakorzeniony jest w czynnikach biologicznych czy wręcz ewolucyjnych. Jedna z teorii głosi, że i my, i nasi człekokształtni kuzyni potrzebujemy wyższego poziomu dobrostanu w tych okresach życia, kiedy dysponujemy mniejszymi zasobami, czyli w młodości i na starość. Alternatywna hipoteza zakłada, że w podeszłym wieku, gdy wiemy, że zostało nam już niewiele czasu, skupiamy się na tym, co w życiu najważniejsze – na przykład na relacjach – więc czerpiemy z nich coraz więcej przyjemności[14]. Innymi słowy, zamiast gonić za sławą, szybkimi samochodami czy kasą, uczymy się cieszyć towarzystwem rodziny. To pokrzepiająca myśl, ale tak naprawdę nikt nie umie stwierdzić, skąd się wziął ten trend. Nie znamy precyzyjnego naukowego wyjaśnienia dla kształtu wykresu satysfakcji życiowej[15] (zacznijcie się do tego przyzwyczajać: neuronauka to wciąż wiele niewiadomych). Pewne jest to, że wszyscy doświadczamy bolesnych sytuacji i wszyscy przeżywamy okresy smutku.
W takich momentach powinniśmy czuć najgłębszą więź z bliźnimi, ale często właśnie wtedy jesteśmy najbardziej samotni – wycofujemy się, zamiast wyciągnąć rękę po pomoc. Czasem wstydzimy się przyznać, że nam smutno. Czasem inni się wstydzą, że nam smutno. A czasem my się wstydzimy, że oni się wstydzą. Tak czy siak, czujemy wstyd (więcej o tym w rozdziale 7).
Wielu z nas instynktownie wmawia sobie, że „nie powinniśmy” czuć smutku, bo inni mają gorzej. Martwimy się, że nasz smutek – nasza osobista postać cierpienia – jest z jakiegoś powodu mniej „uzasadniona” niż inne. Albo wręcz „nieuprawniona”. Ale ból to ból, bez względu na to, jak uprzywilejowana osoba go doświadcza. Nie chodzi o to, żeby umniejszać albo lekceważyć cierpienie innych; chodzi o to, żeby uświadamiać sobie i troszczyć się o własne. Trzeba przejmować się otaczającym nas światem i pomagać ludziom wokół, jednak my też mamy prawo do bólu. Jeśli dopadła nas chandra, powinniśmy dopuścić do siebie to uczucie i pozwolić mu wybrzmieć, bo smutek bywa pożyteczny i wszyscy doświadczamy go w mniejszym lub większym stopniu.
Nikt nie jest w stanie cieszyć się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bez upadków nie docenialibyśmy wzlotów, a żeby czerpać prawdziwą satysfakcję z życia, musimy zaprzyjaźnić się również ze smutkiem. Uczyłam się tego przez ostatnich czterdzieści lat wśród przyjaciół i w życiu rodzinnym, poprzez żałobę, zawody miłosne, nałogi i depresję. Ta książka nie jest wyczerpującym katalogiem powodów do smutku. Być może nie doświadczyliście go w identyczny sposób jak ja, ale etapy są takie same dla wszystkich i mam nadzieję, że dzieląc się swoją historią, zachęcę was do tego samego. Każdy z nas jest inny, ale w konkretnych przykładach ujawniają się uniwersalne reguły.
Pracując nad tą książką, konsultowałam się ze specjalistami z rozmaitych dziedzin – od psychologii po neurofarmakologię, od terapii żałoby po genetykę, od psychoterapii po neuronaukę, od medycyny po dietetykę. Wszyscy szukają obecnie narzędzi, żeby pomóc nam radzić sobie ze skutkami pandemii koronawirusa – bo wszyscy zgodnie zakładają, że jako społeczeństwo będziemy musieli nauczyć się lepiej smucić. I to natychmiast.
Inspirację i wiedzę czerpałam też od innych amatorów smutku: komików, pisarzy, satyryków, badaczy, idoli, przyjaciół i rodziny, wszystkich szczerych i odważnych ludzi wokół mnie. Od postaci, które w ten czy inny sposób pojawiają się w moim życiu, gdy oglądam telewizję, czytam albo słucham radia, i opowiadają, jak dobrze doświadczać smutku. Często pojawia się temat straty, więc słowa „żałoba” używam w szerokim znaczeniu. Zwykle kojarzy się ono ze śmiercią kogoś bliskiego, ale żałoby doświadczamy również po stracie, która nie oznacza końca życia – wszyscy to znamy.
W tej książce chcę ci pokazać, jak dobrze się smucić. To zbiór wspólnych doświadczeń i inspiracji, który ma nam pomóc zrozumieć, że nie jesteśmy sami. Smutek będzie pojawiał się w naszym życiu, więc równie dobrze możemy nauczyć się go oswajać. I poczuć się szczęśliwsi, gdy zrozumiemy, jak lepiej się smucić.
O stracie i o sposobach na to, żeby ją zaakceptować; fizyczne przejawy smutku; zagrożenia płynące z perfekcjonizmu; i dlaczego czasem złość pomaga.
O tym, że chłopaki jednak płaczą (bo wszyscy powinni); dlaczego odrzucenie i okres dojrzewania to mieszanka wybuchowa; prawda o złamanych sercach i mit „sprawiedliwego świata”.
Czego mogą nas nauczyć stany lękowe i uzależnienia; o tym, że żałoba rzadko przebiega w uporządkowany sposób; o bezrobociu; o niesprawiedliwości; i dlaczego wszyscy powinniśmy być dla siebie nawzajem bardziej ludzcy.
W tej części poznajemy moją mamę i mojego tatę, pana o ksywce Pomarańczowy Plecak, instruktora jazdy o imieniu Kevin, wysokiego gościa oraz T.
W pozostałych rolach występują: John Crace, Jeremy Vine, profesorka Peg O’Connor, profesor Nathaniel Herr, psychoterapeutka Julia Samuel, Ad Vingerhoets, czyli profesor od łez, wykładowca Uniwersytetu Harvarda doktor Tal Ben-Shahar, duński filozof Søren Kierkegaard oraz Phil Collins.
Jest rok 1983, pada deszcz, a w radiu Phil Collins śpiewa „You can‘t hurry love”, tłumacząc, że nie mamy wpływu na to, kiedy przychodzi miłość. Minie jeszcze przynajmniej piętnaście lat, zanim zrozumiem, czym jest ironia losu, ale słowa Phila już wydają mi się okrutne. Bo okazuje się, że nie mamy też wpływu na to, kiedy miłość odchodzi. Siedzę na kanapie i bawię się moją niebieskowłosą lalką, kiedy rozlega się znajome skrzypienie balustrady. To tata. Znosi po schodach walizkę. Ma na sobie dzwony i koszulę z rękawami podwiniętymi nad łokcie, chociaż jest styczeń. Rozpuszczone włosy sięgają mu aż do kołnierzyka. Są brązowe. To początek lat osiemdziesiątych, więc prawie wszystko jest brązowe: ubrania, meble, moje włosy i włosy rodziców. Mam trzy lata i minęły dopiero trzy miesiące od Bardzo Smutnego Wydarzenia, które spotkało naszą rodzinę 31 października 1982 roku. Czyli w Halloween. Ten dzień zmienił nas wszystkich, ale przez wiele lat nikt się o tym nawet nie zająknie.
Kiedyś tata mrużył oczy w uśmiechu, a mama była „rozszczebiotana”, teraz jednak tata już się nie uśmiecha, a mama nie szczebiocze. Od Bardzo Smutnego Wydarzenia nic nie jest tak, jak powinno być, a teraz w dodatku tata się wyprowadza.
Po kilku dniach wraca, ale nie zostaje na noc. Wiem, że to weekend, bo po śniadaniu mogę oglądać telewizję w piżamie, i nikt nie goni mnie do czesania włosów i mycia zębów. Ta wizyta taty wydaje mi się dziwna. A jeszcze dziwniejsze jest to, że kiedy przychodzą jego rodzice, nikt nie wspomina o tych noclegach poza domem.
Słyszę, jak w kuchni mama pyta tatę szeptem:
– Nie powiedziałeś im?
O czym miał im powiedzieć?
Tata zaczyna co sobotę zabierać mnie do najbliższego pubu albo do Harvestera, sieci rodzinnych jadłodajni popularnych w czasach, kiedy nikomu nawet się nie śniło, że w pubie można byłoby zjeść coś na ciepło. Jeśli lądujemy w jadłodajni, kelnerka przebrana za postać z Domku na prerii za każdym razem wita mnie słowami: „Czy byłaś już kiedyś w Harvesterze?”.
Głównie jem kukurydzę z baru sałatkowego, a na dokładkę opycham się lodami. Jeśli idziemy do pubu, czekamy na otwarcie, a potem siedzimy w ogródku pod parasolem z logo lagera Carling Black Label. Tata zamawia duże piwo, a ja kanapkę z szynką i paczkę chipsów z solą i octem winnym. Tata nosi teraz skórzaną kurtkę, pachnącą dymem papierosowym i potem. Zmienił samochód na golfa GTI. To kabriolet. U większości mężczyzn tak objawiałby się kryzys wieku średniego, ale tata ma dopiero dwadzieścia siedem lat, więc to chyba zwykły kryzys. Nie przepadam za nowym kabrioletem, bo przy opuszczonym dachu wiatr wwiewa mi włosy do oczu, a kiedy nic nie widzę, dostaję mdłości i wymiotuję. W samochodzie śmierdzi wtedy tak okropnie, że musimy jechać z opuszczonym dachem, żeby tata nie zwymiotował. Mdłości zaczynają towarzyszyć mi na co dzień.
Nasze wyjścia są… w porządku. Ale cotygodniowe wypady na lunch szybko zostają zastąpione przez comiesięczne wizyty z nocowaniem. Tata mieszka w londyńskim bloku razem ze swoją „nową dziewczyną”, jej siostrą i siostrzeńcem. Trudno nam się tam wszystkim pomieścić, więc śpię na łóżku piętrowym z czternastoletnim chłopakiem. W niedzielne poranki tuż po przebudzeniu patrzę, jak zwiesza nogi z góry, zeskakuje i drapie się przez bokserki po tyłku. Nie jest to najprzyjemniejszy widok… ani zapach. Ale na tym etapie w moim życiu nic już nie pachnie przyjemnie.
Mama i ja przeprowadzamy się bliżej babci, onieśmielającej kobiety, która wygląda jak skrzyżowanie królowej Elżbiety z Margaret Thatcher. We wrześniu kolejnego roku idę do przedszkola, a mama wraca do pracy. Nikt nie wyjaśnia placówce, co się dzieje w naszej rodzinie, dopóki dumna przedszkolanka nie prezentuje mamie mojego wyjątkowo udanego rysunku, na którym przedstawiłam mamę, tatę, siostrzyczkę i mnie. Mama blednie i tłumaczy nauczycielce, że mojej siostrzyczki „nie ma już wśród nas”, a mój tata też odszedł. Zdumiewa mnie ta wiadomość.
Tata też odszedł?
Żeby poprawić sobie nastrój po tym stresującym incydencie, postanawiamy, że moja niebieskowłosa lalka obchodzi właśnie urodziny, więc mama piecze dla niej tort. Nie mam apetytu, ale mimo to pochłaniam ciasto. Odkrywam, że idzie mi to całkiem nieźle. Jedzenie to metoda okazywania miłości – poza tym, jak tu się smucić, opychając się tortem? Uczę się też, że smutek można zdusić albo przynajmniej odsunąć w czasie przy pomocy herbatników, białego chleba i płatków śniadaniowych, wyżeranych prosto z pudełka. Niech żyją węglowodany.
Mój tata i jego nowa dziewczyna chcą mieć własne mieszkanie, ale nie stać ich, „bo trzeba dawać na mnie tyle pieniędzy”, więc tata robi się nerwowy. I zapominalski.
Mam pięć lat, warkoczyki i spojrzenie pełne nadziei. Pamiętam to czekanie. Siedzę na beżowej wykładzinie na pierwszym stopniu schodów w naszym nowym bliźniaku. Obok mnie stoi pieczołowicie spakowana walizka. W środku mam szczoteczkę do zębów, piżamę, dwie zmiany bielizny (na wszelki wypadek), mój ulubiony fioletowy sweter i brązowe sztruksy (ach, te lata osiemdziesiąte…), ale lalkę z niebieskimi włosami zostawiłam na zewnątrz „żeby nie było jej duszno”. Przytulam ją z całej siły. Obie wskazówki zegara stoją na baczność. Mama mówiła, że o tej godzinie odbierze mnie tata. Byłam „grzeczna”, więc przyjedzie. Musi przyjechać. Dlatego czekam. I czekam. I czekam. Minuty mijają z głośnym tykaniem, aż w końcu duża wskazówka zegara skierowana jest w stronę podłogi. Tarcza wygląda zupełnie inaczej niż na kartce, na której rysowałyśmy z mamą zegar, żeby „poćwiczyć”. Mama coraz wyższym głosem zapewnia mnie bez końca, że „wszystko jest w porządku!”. Na zmianę wypatruje jakichkolwiek oznak życia na ulicy i wydzwania do taty. W końcu, co dla niej nietypowe, proponuje, żebym pooglądała kreskówki. Ale ja nie ruszam się z miejsca. Przez trzy godziny tkwię w bezruchu ze wzrokiem wbitym w drzwi wejściowe.
Tata nie przyjeżdża.
Kiedy była z nami moja siostrzyczka, tata o niczym nie zapominał i wszystko się układało. Odkąd zostałam sama, tata jest coraz bardziej rozkojarzony i kompletnie nic się nie układa. To potwierdza obawę, która dręczy mnie od niedawna: że lepiej byłoby, gdybym to ja przestała istnieć, a nie moja siostrzyczka, bo tata odszedł przeze mnie.
Nie jestem wyjątkiem: przedszkolaki zazwyczaj czują się odpowiedzialne za separację rodziców. „Mamy tu do czynienia z przypadkiem dziecięcej omnipotencji”, wyjaśnia mi trzydzieści lat później amerykańska psycholożka Aphrodite Matsakis. To dobrze udokumentowana skłonność niektórych dzieci (i niektórych dorosłych) do myślenia, że świat kręci się wokół nich i że potrafią wszystko kontrolować. „Tym dzieciom trudno przyjąć perspektywę innego człowieka. Wydaje im się, że zawsze są w samym środku wydarzeń, a wszystko dzieje się z ich powodu. Często wierzą, że ich życzenia mogą się spełniać. Ciąży im nadmierne poczucie odpowiedzialności, wynikające z przekonania: «To właśnie ja mam możliwość i obowiązek uratować bliskich, którzy przeżywają trudności»”.
Nikt mi nie wyjaśnia, że to nie moje zadanie. Dorośli w ogóle niewiele mi wyjaśniają. Jestem zdana na własną wyobraźnię. „Jeśli nie mówimy dzieciom prawdy, zaczynają fantazjować”, przyznaje Jane Elfer, psychoterapeutka dzieci i młodzieży z dużego londyńskiego szpitala. „Wymyślają własną wersję wydarzeń, własną rzeczywistość opartą na błędnych założeniach. A to, co sobie wyobrażają, często jest jeszcze gorsze niż prawda – dodaje – dlatego od najwcześniejszych lat potrzebujemy jasnej, konkretnej i precyzyjnej komunikacji, żeby uniknąć nieporozumień. Jako społeczeństwo musimy nauczyć się lepiej radzić sobie z nieszczęśliwymi zdarzeniami – kiedy dzieje się coś smutnego, trzeba to przyjąć i zaakceptować”.
A my tego nie akceptujemy. Stawiamy smutkowi opór albo go wręcz ignorujemy.
Sprawy papierkowe zostają domknięte i moi rodzice są oficjalnie rozwiedzeni. Wbrew popularnemu mitowi, że większość par rozstaje się po stracie dziecka, około 72 procent rodziców, którzy są po ślubie, kiedy umiera im dziecko, zostaje razem[16]. Niewątpliwie jest to potwornie bolesne doświadczenie, a w tak stresujących okolicznościach nawet drobna rysa na relacji zamienia się w ziejącą przepaść. Wbrew pozorom nie musi to jednak oznaczać rozpadu związku. Według najnowszych danych brytyjskiego urzędu statystycznego (Office for National Statistics, ONS) rozwodem kończy się 42 procent małżeństw zawartych w Anglii i Walii[17]. Zatem pary po śmierci dziecka mają większe szanse zostać razem, a jedna strata niekoniecznie prowadzi do kolejnej.
Żałoba jest ceną, jaką płacimy za miłość, ale jeśli nie jesteśmy na to gotowi, jeśli nauczono nas żądać szczęścia albo przynajmniej tłumić ból przy każdej możliwej okazji, trudniej nam przetrwać szalejący wokół sztorm. Jeśli po stracie mamy zbyt wysokie oczekiwania wobec samych siebie i swoich partnerów, skazujemy się na rozczarowanie. W pełni rozumiem impuls, żeby przed smutkiem i bólem uciekać gdzie pieprz rośnie: większości nas wpajano tę strategię od dzieciństwa. Absolutnie nie oceniam nikogo, kto najdłuższą relację ma właśnie z tym „pieprzem”. Serio, znam to (uwielbiam pieprz…). Ludzie robią różne głupoty. Żadne z moich rodziców nie było święte. A rozwód często jest najlepszym rozwiązaniem dla obu stron. Warto jednak pamiętać, że istnieje też inne wyjście. Kiedy przeżywamy stratę, zarówno drobną, wywołującą lekkie przygnębienie, jak i katastrofalną, wywracającą życie do góry nogami, czujemy się marnie – to normalne. Gdybyśmy nauczyli się akceptować, że życie bywa ciężkie, być może łatwiej by nam było znosić okresy skrajnej rozpaczy. Żałuję, że nikt nie powiedział tego mojej rodzinie w latach osiemdziesiątych. Niestety nikt nam tego nie mówi. Bo też nikt właściwie ze sobą nie rozmawia.
W efekcie dołączam do rzeszy mężczyzn i kobiet na całym świecie zmagających się z tęsknotą za „nieobecnym ojcem”. Wychowuję się w niepełnej rodzinie, w której jeden rodzic odwala robotę za dwoje – na moje szczęście jest to wyjątkowo silna i odporna psychicznie kobieta. Bycie dzieckiem samotnej matki ma pewne zalety: dzieciństwo spędzam w błogiej nieświadomości stereotypowego podziału wielu obowiązków domowych, bo u mnie to ona zajmuje się wszystkim, co trzeba załatwić. Wyrosnę na kobietę, która świetnie radzi sobie w sytuacjach kryzysowych, jak moja mama. Będę sobie cenić niezależność – niestety do takiego stopnia, że zacznę się bać zaangażowania i prawdziwie bliskich relacji (w końcu widziałam, czym to grozi). W każdym związku będę trzymać się na dystans. Nigdy nie opanuję sztuki negocjacji – nie potrzebowałam jej w naszym domu, bo wszystkie decyzje podejmowała jedna osoba. A zasuwanie jak dziki osioł uznam za strategię przetrwania – metodę walki z bólem, choć nie do końca skuteczną. Świat i tak wydaje mi się bez sensu, więc nadaję mu własny sens. Regularnie słyszę, że mam się nie smucić i nie płakać. Więc przestaję to robić. Nikt wokół mnie tego nie robi. W końcu zapominam, jak to jest, kiedy łzy napływają do oczu albo robi się smutno. Te uczucia stają się mi obce.
Nieżyjący już psycholog Haim Ginott w książce Między rodzicami a dziećmi[18] pisał: „Wielu ludzi oduczono identyfikowania własnych uczuć. Gdy nienawidzili, wmawiano im, że tylko nie lubią; gdy się bali, wmawiano im, że nie ma czego się bać; gdy odczuwali ból, doradzano im, by byli odważni i uśmiechali się”. Dzieci szukają u rodziców wskazówek, jak regulować własne emocje, ponieważ same jeszcze nie mają takiej umiejętności. A jeśli ich opiekunowie też tego nie potrafią, albo jeśli ograniczają się do tłumienia „negatywnych uczuć”, to mamy prawdziwy problem. A walki ze smutkiem wielu z nas uczy się od urodzenia.
Według artykułu zamieszczonego w 2019 roku w magazynie „Guardian”[19] społeczeństwo uczy dzieci unikania trudnych emocji już od pierwszych dni życia. Większość brytyjskich niemowląt zaraz po mleku poznaje smak Calpolu – słodkiego fioletowego syropu przeciwbólowego, podawanego w wygodnych doustnych strzykawkach, z którymi rodzice czują się jak kowboje w westernie. Brytyjska służba zdrowia zaleca podawanie ośmiotygodniowym maluchom płynnej formy paracetamolu po pierwszych szczepieniach, żeby zapobiec wystąpieniu potencjalnego dyskomfortu, a 84 procent dzieci otrzyma Calpol przed ukończeniem sześciu miesięcy[20]. Kiedy dorastałam, reklama tego środka przestrzegała: „Nie ryzykuj bólu na rodzinnych wakacjach”.
To był jasny komunikat: dobry rodzic nie pozwala, żeby jego dzieci kiedykolwiek cierpiały, obojętnie z jakiego powodu. Żyjemy w kulturze, w której ból należy uśmierzyć, a smutek „rozpracować” i wyeliminować zamiast go doświadczyć – dlatego tolerujemy to uczucie gorzej niż poprzednie pokolenia. W programie dokumentalnym BBC z 2018 roku przytoczono dane, że brytyjskie dzieci otrzymują obecnie trzy razy więcej leków niż czterdzieści lat temu[21].
„Dziś, kiedy mamy z czymś problem, w większości przypadków oczekujemy, że technologia albo medycyna go za nas «naprawią»” – mówi odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego psychoterapeutka i terapeutka żałoby Julia Samuel. „Tymczasem smutek tak nie działa. Rodzice próbują uchronić nas przed nim od najwcześniejszych lat. Obchodzą się z dzieckiem jak z jajkiem. Często nie dają nam szansy zmierzyć się z odrobiną bólu, chociaż dzięki temu nauczylibyśmy się, jak sobie radzić z większym cierpieniem”.
Możemy podjąć walkę ze smutkiem: ograniczać dyskomfort jako społeczeństwo, działając niemal na autopilocie. Tyle że wszyscy wyjdziemy na tym gorzej[22], jak twierdzi profesor Nathaniel Herr z American University w Waszyngtonie, ekspert w dziedzinie regulacji emocji.
– Smutek jest bardzo ważny – wyjaśnia mi w rozmowie prowadzonej przez Skype’a. – Ludzie muszą go docenić i dostrzec, ile nam daje. Moi pacjenci narzekają: „Mam dość smutku i przygnębienia, nie chcę już tego czuć”, a ja rozwiewam ich nadzieje słowami: „Ja w tym nie pomogę!”. Człowiek nie powinien dążyć do tego, żeby nie czuć smutku.
Nawet studentom Herra na zajęciach z psychologii trudno to pojąć.
– Jeśli ich zapytam: „Po co nam smutek?”, większość odpowie coś w stylu: „Gdyby nie było smutku, nie moglibyśmy czuć szczęścia! Te uczucia idą ze sobą w parze, jak światło i cień”. Ale nie o taką odpowiedź mi chodzi: studenci pomijają społeczną funkcję smutku. Smutek wysyła komunikat: „Halo! Niech ktoś mi pomoże!”, żeby inni ludzie otoczyli nas opieką.
Herr stoi też na stanowisku, że często jesteśmy smutni wtedy, gdy tkwimy w sytuacji, z której nie potrafimy się wydostać, co sprawia, że smutek jest niezmiernie użyteczny.
– Smutek to emocja, w której chodzi o rozwiązanie problemu – twierdzi Herr. – Prowokuje do refleksji. A refleksję uważam za kognitywną manifestację uczucia smutku, tak jak zmartwienia są kognitywną manifestacją uczucia lęku.
Zatem znaczenie smutku bierze się stąd, że każe nam się zatrzymać w biegu i zastanowić, gdzie jesteśmy, zanim będziemy mogli przejść do kolejnego etapu życia.
Jako pierwszy koncepcję tę wysunął duński filozof Søren Kierkegaard, który przekonywał, że smutek i rozpacz są nie tylko „euforyczne” i nieuniknione, lecz także niezbędne dla wprowadzania w życiu zmian. Idę o tym porozmawiać ze znawcą myśli Kierkegaarda i profesorem psychologii Henrikiem Høgh-Olesenem z Uniwersytetu w Aarhus. Ten sześćdziesięcioletni wykładowca ubrany w białe spodnie oznajmia mi, że „u Kierkegaarda wszystko kręci się wokół rozpaczy, a rozpacz jest nam potrzebna. Kiedy człowieka ogarnia smutek, pustka albo niepokój – to egzystencjalne uczucie, które zmusza go do zastanowienia się nad samym sobą – ma szansę dokonać zmiany w swoim życiu i skierować swoją łódź pod prąd”.
W górę rzeki?
– Pod prąd – powtarza z naciskiem.
Nie spieram się o szczegóły, bo mój rozmówca, który łączy role psychologa, wykładowcy i specjalisty od trudnego dziewiętnastowiecznego filozofa, brzmi bardzo apodyktycznie.
– Potrzebujemy tych przytłaczających uczuć, żeby odnaleźć drogę przez życie. – Profesor wali opaloną dłonią w biurko.
Siedząc pod kasetonowym sufitem, otoczona kwiatami w doniczkach, mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie do lat studenckich i przeżywam déjà vu: znów słucham połajanek za to, że oddałam referat po czasie.
– Smutek i rozpacz dają nam poczucie celu. Powinniśmy kierować się tymi emocjami i zastanawiać się: „Co ja robię ze swoim życiem?”.
Kurczę się w sobie i rzeczywiście zaczynam się zastanawiać, co ja robię ze swoim życiem.
Ekhm, a co się dzieje, jeśli nie dajemy się prowadzić rozpaczy?
– Co się dzieje? – Høgh-Olesen podnosi głos. – Co? Wtedy jesteś robotem! Zwykłym robotem, który je, śpi i wydala!
Aha. No tak. Czyli „rozpacz” jest niezbędna, żebyśmy mogli się zmieniać, a smutek to konieczność, bo bez niego wszyscy stajemy się tylko srającymi robotami. Dotarło. Więc musimy przestać walczyć z tymi „negatywnymi emocjami” i zacząć je czuć. Inaczej czekają nas poważne konsekwencje.
„Jeśli nie zaakceptujemy i nie przepracujemy smutku, może zacząć przejawiać się na poziomie fizycznym” – ostrzega psychoterapeutka dzieci i młodzieży Jane Elfer. Wyjaśnia, że choroba, faktyczna dolegliwość wymagająca podania Calpolu, bywa dla dziecka jedynym sposobem na wyrażenie uczuć. „Dzieci miewają niewyjaśnione bóle brzucha albo głowy, co oczywiście przekłada się też na ich psychikę, szczególnie w sytuacji straty”.
W dzieciństwie za barometr mojego stanu psychicznego służy mi brzuch, ale mam spory problem z odróżnieniem, czy ścisk w żołądku oznacza głód, zmęczenie, stres czy żal. A ponieważ łatwiej sięgnąć po przekąskę niż poradzić sobie ze stresem czy żalem – albo uciąć sobie krótką drzemkę – zwykle w pierwszym odruchu zajadam napięcie, tak na wszelki wypadek. Nieżyjąca już psychoanalityczka Joyce McDougall pisała, że oznaką żałoby może być utrata apetytu albo wręcz przeciwnie – wilczy głód jako próba „wypełnienia pustki w środku”. „Małe dzieci nie zawsze potrafią określić, co je boli, przynajmniej do ukończenia dziesiątego roku życia – mówi Ross Cormack, psychoterapeuta i główny specjalista w Winston’s Wish, brytyjskiej instytucji charytatywnej pomagającej dzieciom w przeżywaniu żałoby – a smutek często odczuwa się w brzuchu”. Poza tym smutne dzieci łatwiej wpadają w panikę, a zalewane falami kortyzolu – czyli hormonu stresu – i adrenaliny, na co dzień żyją w trybie walki lub ucieczki. Jedzenie pozwala jako tako złagodzić ten efekt i uspokoić emocje. Ale to krótkowzroczne rozwiązanie (mówię to z pozycji osoby, która kiedyś w stresie zjadła cały bochenek białego chleba). Ta metoda działa tylko do kolejnej burzy uczuć, z którymi trzeba sobie jakoś poradzić.
Do częstych symptomów fizycznych żałoby[23], [24] należą również: ucisk w klatce piersiowej albo w gardle, nadwrażliwość na hałas, problemy z oddychaniem, wycieńczenie, osłabienie, uczucie suchości w ustach, utrata albo wzrost apetytu, bezsenność albo lęk przed zasypianiem, a także różnego rodzaju bóle[25]. Badanie z 2014 roku wykazało wręcz, że starsze osoby w żałobie mają mniejsze szanse na produkcję określonych typów białych krwinek, co zwiększa u nich ryzyko infekcji[26]. Według Julii Samuel, autorki książki Grief Works[27], u podłoża piętnastu procent zaburzeń psychicznych leży nieprzeżyta żałoba. Samuel zwraca też uwagę, że osierocone dzieci, które nie przepracowały żałoby w odpowiedni sposób, są bardziej podatne na nałogi i problemy ze zdrowiem psychicznym w dalszej części życia.
Herr tłumaczy, że ci z nas, którzy mają problem z regulacją emocji, zwykle doświadczają tego na trzy sposoby. Pierwszy dotyczy wrażliwości na bodźce („odczuwanie emocji szybciej niż inni”). Drugi ma związek z intensywnością doznań („odczuwanie silniejszych emocji niż inni”). Trzeci oznacza dłuższy czas potrzebny na powrót do równowagi emocjonalnej albo „normalności”. Jak podkreśla profesor: „Rolą dorosłych, zazwyczaj rodziców, jest właściwe reagowanie na emocje dziecka, żeby mogło nabyć tę umiejętność w dzieciństwie. Jeśli dziecko mówi, że mu smutno, a rodzic odpowiada: «Nic ci nie jest!», nie uznamy tego za pomocną reakcję. Rodzic powinien zaakceptować emocję, którą przeżywa dziecko, i pomóc mu ją nazwać. Dzięki temu dziecko przyswoi sobie, jak rozpoznawać uczucia i radzić sobie z nimi. Nie będzie się gubić w swoich emocjach ani wstydzić, że je przeżywa”. Zdaniem Herra każda emocja pełni jakąś użyteczną funkcję. „Wszyscy skorzystalibyśmy na tym, gdybyśmy na początku życia nauczyli się akceptować i tolerować w sobie pełną gamę emocji – zwłaszcza te uznawane za negatywne”.
Herr pochodzi z Ameryki, więc wie, o czym mówi. Badania wykazały, że Amerykanie wyjątkowo często pragną tłumić negatywne uczucia – sprzyja temu lokalna kultura.
Psycholożka Jeanne Tsai z Culture and Emotion Laboratory (Laboratorium Kultury i Emocji) na Uniwersytecie Stanforda odkryła, że w wyniku obsesyjnego dążenia do szczęścia wielu Amerykanów zaczęło uznawać smutek za „porażkę”, za którą odpowiedzialność ponosi jednostka[28]. Tsai, córkę tajwańskich imigrantów wychowaną w Stanach Zjednoczonych, zainteresowała różnica między podejściem amerykańskim a postawami typowymi dla kultur wschodnioazjatyckich. „W USA zaobserwowałam wyraźną chęć odczuwania szczęścia i unikania smutku, i to za wszelką cenę, znacznie większą niż w innych kulturach” – mówi mi, kiedy się z nią kontaktuję. Tymczasem w Azji Wschodniej wizja negatywnych uczuć zakorzeniona jest w tradycji buddyjskiej, taoistycznej i konfucjańskiej, gdzie uważa się je za skutek określonej sytuacji albo okoliczności[29]. To oznacza, że człowiek nie musi nieść ciężaru swoich negatywnych doświadczeń samotnie. „W kulturze wschodnioazjatyckiej zdarza się, że negatywne uczucia albo doświadczenia wręcz budują więzi społeczne” – zauważa Tsai. W Azji Wschodniej negatywne emocje traktowane są jako „nieuniknione i przelotne elementy naturalnego cyklu” albo część życia, a nie coś, czego trzeba się obawiać jako zagrożenia dla zdrowia psychicznego czy nawet fizycznego.
Wszyscy znamy badania, z których wynika, że „szczęśliwi” ludzie są zdrowsi – a na Zachodzie z pewnością nie szczędzimy czasu ani pieniędzy na próby osiągnięcia szczęścia. Kiedyś sama w to wierzyłam. Latami pochłaniałam i skwapliwie popularyzowałam analizy świadczące o tym, że wyższy poziom szczęścia przekłada się na lepszy stan zdrowia, więc wszyscy powinniśmy za wszelką cenę dążyć do happy endu. Ale nie jest to pełny obraz sytuacji, ponieważ w kulturach, które akceptują bycie smutnym, smutek zdecydowanie mniej negatywnie wpływa na zdrowie.
„Badacze przeanalizowali różnice w podejściu do negatywnych uczuć i stan zdrowia respondentów w Japonii i Stanach Zjednoczonych. Warto je porównać, ponieważ w obu przypadkach mamy do czynienia z nowoczesnymi, demokratycznymi, uprzemysłowionymi społeczeństwami z dobrze rozwiniętą służbą zdrowia” – podkreśla Tsai. Tym, co je odróżnia, jest postawa wobec negatywnych emocji. Jak powiedział przedstawicielom Association for Psychological Science pewien japoński psychiatra: „Melancholia, wrażliwość, delikatność w Japonii nie są postrzegane jako negatywne zjawiska. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że powinniśmy spróbować się ich pozbyć, bo też nigdy nie przyszło nam do głowy, że to coś złego”[30]. Inaczej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie smutek jest postrzegany jako jednoznacznie złe uczucie. A taki sposób rozumienia smutku może wpędzić nas w chorobę.
W Stanach Zjednoczonych niższy poziom pozytywnych emocji wiąże się z wyższym BMI i mniej prawidłowym profilem lipidowym, a są to ważne wskaźniki stanu zdrowia. Tymczasem z badań populacji japońskiej wynika, że osoby o niższym poziomie pozytywnych emocji mają się w zasadzie… dobrze. Zatem emocje wywierają różny wpływ na nasze zdrowie w zależności od tego, z jakiej kultury się wywodzimy; a chorujemy ze smutku tylko wtedy, gdy przeraża nas ta emocja.
Inne badanie przeprowadzone na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley pokazało, że ludzie, którzy akceptują swoje przeżycia psychiczne, zamiast je oceniać, uzyskują lepsze wyniki zdrowotne[31]. Uczestnicy, którzy unikali negatywnych emocji albo surowo się oceniali za złe samopoczucie, częściej uskarżali się na zaburzenia nastroju i dystres (szkodliwy stres). Bo jeśli uznajemy smutek za coś „niewłaściwego” czy wręcz „nienormalnego”, mamy większą skłonność do doszukiwania się w nim cech patologicznych.
W książce The Loss of Sadness: How Psychiatry Transformed Normal Sorrow into Depressive Disorder[32] (Utrata smutku: jak psychiatria przekształciła zwykły żal w zaburzenia depresyjne – tytuł mówi wszystko) profesorowie socjologii Allan V. Horwitz i Jerome C. Wakefield stawiają tezę, że potężny wzrost liczby przypadków depresji, z którym mierzymy się w ostatnich latach, wynika nie tyle z obciążeń współczesnego życia, ile z fałszywie dodatnich rozpoznań. Historyk medycyny Edward Shorter przekonuje, że „romans” psychiatrii z diagnozą depresji przerodził się w żelazny uścisk. Jak twierdzi Shorter, większość pacjentów, u których diagnozuje się depresję, cierpi również na stany lękowe, wycieńczenie, bezsenność i różnego rodzaju objawy fizyczne[33]. Horwitz, Wakefield, Shorter i inni badacze podejrzewają, że wielu z nas słyszy diagnozę „depresja”, chociaż w rzeczywistości jesteśmy po prostu smutni – co jest bezpośrednim skutkiem szemranej definicji w jednej ważnej książce.
Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorder (czyli Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych, w skrócie DSM) to opasłe tomiszcze wydane przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, którym specjaliści posługują się przy diagnozowaniu wszelkich problemów z psychiką u pacjentów w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze wydanie ukazało się w 1952 roku jako próba ujednolicenia podejść do zdrowia psychicznego w USA, ale w części poświęconej „zaburzeniom depresyjnym” autorzy skupili się na symptomach zamiast na kontekście. To znaczy, że zniesiono rozróżnienie między „faktycznym problemem zdrowotnym” a „zwykłym żalem”. Depresję można zdiagnozować u każdego, kto doświadcza przynajmniej pięciu[34] objawów przez dwa tygodnie, nawet jeśli jego obniżony nastrój, spadek apetytu czy problemy ze snem są całkowicie uzasadnione, bo wynikają z takich okoliczności jak złamane serce albo problemy finansowe. Wcześniejsze wydania DSM zawierały „klauzulę żałoby”, w myśl której nie wolno było diagnozować depresji przed upływem dwóch miesięcy od straty bliskiej osoby. Jednak w najnowszej wersji, opublikowanej w 2013 roku (DSM-5) zrezygnowano z tego zastrzeżenia, przestając odróżniać zrozumiały smutek od jednostki chorobowej. Zwolennicy tej decyzji przekonują, że żałoba często poprzedza epizod depresyjny, a zważywszy na wysokie ryzyko, jakie wiąże się z niezdiagnozowaną depresją, usunięcie klauzuli miało sens. Ale równocześnie oznacza to, że rozmaite reakcje na żałobę można teraz uznać za zaburzenia psychiczne, zamiast widzieć w nich normalne ludzkie doświadczenia. Psychologowie z Wielkiej Brytanii i Europy kontynentalnej powinni opierać się na Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych (ICD) Światowej Organizacji Zdrowia. Jednak DSM pozostaje niezwykle wpływowym źródłem, do którego odwołuje się w swoich diagnozach wielu europejskich specjalistów[35]. Zatem wszyscy gramy według amerykańskich zasad, co jest problematyczne, skoro, jak ujęła to Tsai: „Amerykanie bardzo nie lubią być smutni”. Zdaniem psycholożki tendencja ta wynika z przywiązania do „wartości Dzikiego Zachodu”. „Pierwsi przybysze z Europy rekrutowali się spośród ludzi śmiałych, nastawionych na sukces i gotowych podejmować ryzyko” – wyjaśnia Tsai. „Ich sposobem na radzenie sobie z negatywnymi emocjami albo sytuacjami było porzucenie ich w nadziei na coś lepszego”.
Amerykańscy pionierzy uważali przezwyciężanie trudności za cnotę, a rozczulanie się nad sobą w obliczu problemów – za ułomność. W rezultacie współcześni Amerykanie, myśląc o zdrowiu psychicznym, skupiają się na przyszłości. Jednym z najpopularniejszych nurtów terapeutycznych jest terapia poznawczo-behawioralna (cognitive behavioural therapy, CBT), interwencja psychologiczna, która ma na celu „postawić klienta na nogi” poprzez zmianę jego negatywnych wzorców myślenia. Wielu prekursorów CBT pochodziło ze Stanów Zjednoczonych[36], dlatego, w odróżnieniu od europejskich psychologów, którzy często za Freudem skłaniają do spojrzenia wstecz i obwinienia za własne problemy ojca, w Ameryce preferuje się obietnicę przyszłości wolnej od wszelkich trosk. Tyle że traktowanie smutku jako anomalii, problemu do rozwiązania przy pomocy leków, sprawia, że stajemy się w jego obliczu bezradni. Patologizacja smutku to komunikat, że „dyskomfortu” nie wolno i nie należy tolerować.
W Wielkiej Brytanii od śmierci księżnej Diany „oficjalnie” akceptujemy już wyrażanie emocji w miejscach publicznych (więcej o tym w rozdziale 11); jesteśmy też bombardowani programami typu reality show, które kończy montaż scen rozpaczliwego szlochania bohaterów na tle rzewnej piosenki Josha Grobana. Ale żeby rozpłakać się w codziennym życiu? I to bez wstydu, bez lęku, bez kompromitacji? Nie sądzę. A takie podejście to głupota, bo smutek jest normalny i płacz też. Ludzie płaczą od zawsze. Tak zostaliśmy zaprojektowani.
– Płacz jest sposobem na uzyskanie od innych wsparcia, kiedy cierpimy – mówi Ad Vingerhoets, czyli profesor od łez z Uniwersytetu w Tilburgu.
Ludzie są jedynymi stworzeniami, które ronią łzy z emocji. Niemowlęta płaczą, żeby przyciągnąć uwagę rodziców, natomiast dorosły może się rozpłakać, żeby współczuł mu przyjaciel albo partner. Dawniej naukowcy sądzili, że przy pomocy łez pozbywamy się „toksyn” i hormonów stresu[37] i że organizm wytwarza podczas płaczu endorfiny i oksytocynę, czyli substancję chemiczną poprawiającą nastrój[38].
– Ale nasz próg bólu nie zmienia się po płaczu, czego należałoby się spodziewać, gdyby wzrosły poziomy endorfin i oksytocyny[39] – zauważa Vingerhoets. – Poza tym ślina też zawiera hormony stresu, a kto czuje ulgę, kiedy się porządnie obślini?
– Nikt? – zgaduję.
– No właśnie!
Vingerhoets i jego współpracownicy wykazali, że poziom kortyzolu u osób płaczących faktycznie spada, ale podobny efekt obserwuje się u oddzielonych od matek małpek, które wołają o pomoc[40]. Zatem nie czujemy się lepiej dlatego, że wydalamy toksyny – czujemy się lepiej dlatego, że wyrażanie smutku działa na nas kojąco. Psycholog Cord Benecke z Uniwersytetu w Kassel, porównując ludzi płaczących i niepłaczących, odkrył, że ci pierwsi doznają mniej „negatywnych i agresywnych uczuć”, takich jak wściekłość i odraza, niż osoby, które nie płaczą[41].
– Wiemy już, że płacz jest częścią oprogramowania człowieka, a łzy pełnią pewną funkcję – podkreśla Vingerhoets. – Charles Darwin słynął z przekonania, że płacz jest bezużyteczny, więc traktuję swoją pracę jako wyzwanie, żeby udowodnić mu, jak bardzo się pomylił! Można i tak.
– A… – aż boję się pytać, żeby nie podpaść siostrom feministkom – czy kobiety naprawdę płaczą więcej?
– Trochę więcej – przyznaje profesor od łez.
Dowiedziono, że testosteron hamuje płacz, a prolaktyna, hormon najlepiej znany z roli, jaką odgrywa w procesie laktacji, obniża próg, od którego nie możemy powstrzymać łez. – Jednak ogromne znaczenie mają też przekazy na temat płaczu, jakie dostajemy od rówieśników. Z badań nad dziećmi wiemy na przykład, że chłopcy w wieku od dziesięciu do trzynastu lat poddawani są dużej presji, żeby nie płakać, w odróżnieniu od dziewczynek z tej samej grupy wiekowej. Dziewczynki mają większe przyzwolenie społeczne na płacz.
Wykazano, że kobiety i mężczyźni płaczą w zasadzie tyle samo, kiedy przeżywają „coś poważnego”, na przykład śmierć kogoś bliskiego albo rozwód. „Kobiety płaczą jednak trochę częściej z innych powodów”. Kiedy dopytuję o szczegóły, profesor przyznaje, że podstawowym uczuciem, które wywołuje płacz, tak naprawdę nie jest smutek, tylko bezradność.
– Obserwujemy więc, że kobiety częściej płaczą z frustracji albo w sytuacji konfliktu, bo czują się bezradne i mają problem z wyrażeniem złości. Nawet płacz ze strachu wiąże się z bezradnością – tłumaczy Vingerhoets. – Jeśli się boisz, ale potrafisz uciec przed tygrysem szablozębnym, możesz uruchomić reakcję walki albo ucieczki. Ale jeśli tkwisz w pułapce, to z większym prawdopodobieństwem wybuchniesz bezradnym płaczem.
Mówię profesorowi, że jego teoria nie brzmi dla kobiet zbyt dobrze, a on przypomina mi, że mężczyźni też nie mają w niej lekko.
– Już dziesięcioletni chłopcy „uczą się”, że ich płacz jest czymś nie do przyjęcia – podkreśla Vingerhoets. – Nic dziwnego, że w dorosłym życiu tak wielu mężczyzn nie pokazuje swoich łez.
Istnieje jednak sfera, w której mężczyznom tradycyjnie „pozwala się” płakać. Od łez piłkarza Gazzy na mundialu we Włoszech w 1990 roku po łkanie Michaela Jordana podczas przemówienia na uroczystości włączenia go do Koszykarskiej Galerii Sław czy płacz Andy’ego Murraya, gdy ogłaszał przejście na tenisową emeryturę w styczniu 2019 roku – jak widać, płacz związany ze sportem jest od dawna akceptowany.
– Łzy na boisku mają w sobie coś niemal heroicznego – tłumaczy mi Kees, zawodowy piłkarz i mój przyjaciel, którego wypytuję o to któregoś weekendu podczas delektowania się winem w moim ogrodzie. Opowiada mi o ważnym przegranym meczu w Pradze, po którym cała jego drużyna zaczęła płakać. – Po porażce w piłce nożnej płacz jest czymś akceptowanym. Wolno wtedy płakać. Poza tym, to przychodzi nam naturalnie. Trenujesz przez cały tydzień po to, żeby biegać dziewięćdziesiąt minut po boisku. Więc kiedy coś pójdzie nie tak… – Kees łapie się za serce – człowiek jest zdruzgotany.
Podchodzę do tego sceptycznie (nie znam się na piłce nożnej):
– Okej, ale nie da się tego porównać do straty przyjaciela albo członka rodziny…
– Nie… Ale to podobne uczucie.
Mimo heroicznego statusu łez wylanych na boisku rozmowy na temat emocji i zdrowia psychicznego były jeszcze do niedawna źle widziane w środowisku piłkarskim.
– Teraz trenerzy zachęcają nas, żebyśmy dzielili się uczuciami – przyznaje Kees. – Mówią, że okazywanie słabości spaja drużynę. Ludzie zaczynają sobie uświadamiać, że lepszy kontakt z emocjami i szczerość wyjdzie na dobre zarówno graczom, jak i całej dyscyplinie.
Jak dowiadujemy się z badania przeprowadzonego przez zespół z Indiana University Bloomington i opublikowanego w magazynie „Psychology of Men & Masculinities”[42] (który powinien leżeć na szafce nocnej każdego szanującego się człowieka), futboliści amerykańscy, którzy płaczą, deklarują wyższą samoocenę i mniej przejmują się presją grupy w przeciwieństwie do ich nieroniących łez kolegów. Płaczący mężczyźni podążają śladami wybitnych poprzedników. Greccy herosi Achilles i Odyseusz lubili sobie chlipnąć. Jezus też (dosłownie) płakał. Zatem wszyscy powinniśmy pozwolić sobie na płacz, kiedy go potrzebujemy.
Pierwszy krok, żeby smucić się lepiej, to przestać z tym walczyć. I już. To wystarczy na początek. Nawet kiedy rzeczywistość nas przytłacza, a mimo wszystko musimy wstać z łóżka albo opiekować się bliskimi, walka ze smutkiem albo udawanie, że go nie ma, nie jest dobrym rozwiązaniem. Musimy go poczuć – co wydaje się proste tylko z pozoru. W rzeczywistości bywa to radykalną zmianą, ponieważ smutek należy do najmniej widocznych elementów codziennego życia. Trzeba na nowo skontaktować się z własnymi emocjami, żeby móc sobie z nimi poradzić.
Teraz to wiem. Kiedyś nie miałam o tym pojęcia.
W latach osiemdziesiątych nikt, kogo znam, nie zajmuje się swoimi uczuciami, więc ja też ukrywam smutek.
Uczę się jak szalona i z całej siły (choć nie mam jej dużo) próbuję być „grzeczna”, żeby uszczęśliwić mamę. Czuję się bardzo sfrustrowana, kiedy te wysiłki nieuchronnie spełzają na niczym. Podaję jej różne rzeczy – głównie torebki i buty. Wtulam się w nią, żeby okazać miłość, chowając twarz w luźne mamine sukienki (które bardziej przypominają spadochrony). Przynoszę jej śniadanie do łóżka. Raz nawet uraczyłam ją z rana całą roladą biszkoptową. Innym razem podaję jej sześć kajzerek grubo posmarowanych masłem. Siedzę w nogach łóżka, uśmiechając się szeroko, i patrzę, jak sumiennie pochłania jedną za drugą. Kąciki ust mamy unoszą się w uznaniu dla moich starań, ale uśmiech nigdy nie rozświetla jej oczu. A potem spotyka kogoś, przy kim uśmiecha się naprawdę.
[1] J.P. Forgas, Don’t Worry, Be Sad! On the Cognitive, Motivational, and Interpersonal Benefits of Negative Mood, „Current Directions in Psychological Science”, 2013, 22(3).
[2] M.R. Leary, Emotional responses to interpersonal rejection, „Dialogues in Clinical Neuroscience”,2015, 17(4).
[3] D.M. Wegner i in., Paradoxical Effects of Thought Suppression, „Journal of Personality and Social Psychology”, 1987, 53(1).
[4] F. Dostojewski, Zimowe notatki o wrażeniach z lata, przeł. M. Leśniewska, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2010.
[5] D.M. Wegner, White bears and other unwanted thoughts: suppression, obsession, and the psychology of mental control, The Guilford Press, New York 1994; R.M. Wenzlaff, D.M. Wegner, Thought Suppression, „Annual Review of Psychology”,2000, tom 51.
[6] www.nuffieldfoundation.org/project/covid-19-social-study – badania finansowane przez Nuffield Foundation przy wsparciu Instytutu Wellcome oraz UK Research and Innovation (UKRI). To największe brytyjskie badanie dotyczące podejścia dorosłych obywateli do lockdownu i rządowych rad oraz analiza ogólnej kondycji psychicznej społeczeństwa. Wzięło w nim udział ponad siedemdziesiąt tysięcy uczestników.
[7]Gallup Global Emotions 2019, [online] cdn.cnn.com/cnn/2019/images/04/25/globalstateofemotions_wp_report_041719v7_dd.pdf.
[8] Dane WHO ze stycznia 2020 roku. Zob. też: Depressive disorder (depression), WHO, 31.03.2023, [online] www.who.int/news-room/fact-sheets/detail/depression oraz Disease and Injury Incidence and Prevalence Collaborators, Global, regional, and national incidence, prevalence, and years lived with disability for 354 diseases and injuries for 195 countries and territories, 1990–2017: a systematic analysis for the Global Burden of Disease Study 2017, „The Lancet”, 2018, 392(10159). Ta liczba różni się od wcześniejszych wyższych i wciąż regularnie przytaczanych szacunków w wysokości trzystu pięćdziesięciu milionów.
[9] Istnieje więcej odmian depresji, ale to sześć najpowszechniejszych typów; zob. B. Merz, Six common depression types. Ongoing mood, cognitive changes may require professional help, [online] www. health.harvard.edu/mind-and-mood/six-common-depression-types.
[10] Mówię poważnie – skonsultuj się ze swoim lekarzem pierwszego kontaktu.
[11] D.G. Blanchflower, A.J. Oswald, Do Humans Suffer a Psychological Low in Midlife? Two Approaches (with and Without Controls) in Seven Data Sets, IZA Discussion Paper No. 10958, [online] ssrn.com/abstract=3029829.
[12] Cytat z wywiadu z Blanchflowerem; zob. J. Rauch., The Real Roots of Midlife Crisis, „The Atlantic”, 12.2014, [online] www.theatlantic.com/magazine/archive/2014/12/the-real-roots-of-midlife-crisis/382235/.
[13] A. Weiss i in., Evidence for a midlife crisis in great apes consistent with U-shape in human wellbeing, „Proceedings of the National Academy of Sciences”, 2012, 109(49).
[14] L.L. Carstensen i in., Emotional experience improves with age: evidence based on over 10 years of experience sampling, „Psychology and Aging”, 2011, 26(1).
[15] D.G. Blanchflower, A.J. Oswald, Do Humans Suffer…, dz. cyt.
[16] 72 procent par, które są małżeństwem w chwili śmierci swojego dziecka, zostaje razem. Wśród pozostałych 28 procent 16 to przypadki, w których jedno z małżonków zmarło. Jedynie 12 procent takich małżeństw kończy się rozwodem. Dane pochodzą z: Institute of Medicine, When Children Die: Improving Palliative and End-of-Life Care for Children and Their Families, National Academies Press, Washington (DC) 2003.
[17] To najnowsze szacunki dotyczące prawdopodobieństwa rozwodu w ciągu całego życia, przedstawione przez Office for National Statistics; zob. What percentage of marriages end in divorce?, Divorces in England and Wales, 2011, [online] webarchive.nationalarchives.gov.uk/20160106011951/www.ons.gov.uk/ons/rel/vsob1/divorces-in-england-and-wales/2011/sty-what-percentage-of-marriages-end-in-divorce.html.
[18] H.G. Ginott, Między rodzicami a dziećmi, przeł. B. Horosiewicz, Media Rodzina, Poznań 2002.
[19] J. Kleeman, Why parents are addicted to Calpol, „The Guardian”, 04.06.2019, [online] www.theguardian.com/lifeandstyle/2019/jun/04/why-parents-are-addicted-to-calpol.
[20] assets.publishing.service.gov.uk/media/5df7610ded915d093cec0915/Liquid_paracetamol_for_children_revised_UK_dosing_instructions_introduced.pdf – link do dokumentu PDF Liquid Paracetamol for Children: Revised UK Dosing Instructions have been Introduced.
[21]Are We Using Too Much Calpol? w programie The Doctor Who Gave Up Drugs, BBC One, 23.05.2018. www.bbc.com/news/av/health-44140151/are-we-using-too-much-calpol.
[22] A. Michaud, The Terrible Downside of Helicopter Parenting, „Pioneer Press”, 28.01.2015, [online] www.twincities.com/2015/01/28/anne-michaud-anne-michaud-the-terrible-downside-of-helicopter-parenting/.
[23] S. Zisook, K. Shear, Grief and bereavement: what psychiatrists need to know, „World Psychiatry”, 2009, 8(2).
[24] A. Erlangsen i in., Association Between Spousal Suicide and Mental, Physical, and Social Health Outcomes: A Longitudinal and Nationwide Register-Based Study, „JAMA Psychiatry”, 2017, 74(5).
[25]Physical symptoms of grief, „Marie Curie”, 2.11.2022, [online] www.mariecurie.org.uk/help/support/bereaved-family-friends/dealing-grief/physical-symptoms-grief.
[26] A. Vitlic i in., Bereavement reduces neutrophil oxidative burst only in older adults: role of the HPA axis and immunesenescence, „Immunity & Ageing”, 2014, 11, 13.
[27] J. Samuel, Grief Works. Stories of life, death and surviving, Penguin, London 2017.
[28] Y.E. Chentsova-Dutton, J.L. Tsai, Self-focused attention and emotional reactivity: The role of culture, „Journal of Personality and Social Psychology”, 2010, 98(3); J.L. Tsai, Y.E. Chentsova-Dutton, Understanding depression across cultures, [w]: Handbook of depression, red. I.H. Gotlib, C.L. Hammen, Guilford Press, New York 2002; Y.E. Chentsova-Dutton, J.L. Tsai, I.H. Gotlib, Further evidence for the cultural norm hypothesis: positive emotion in depressed and control European American and Asian American women, „Cultural Diversity and Ethnic Minority Psychology”,2010, 16(2); S. Kitayama, B. Mesquita, M. Karasawa, Cultural affordances and emotional experience: socially engaging and disengaging emotions in Japan and the United States, „Journal of Personality and Social Psychology”, 2006, 91(5); Y. Uchida i in., Emotions as within or between people? Cultural variation in lay theories of emotion expression and inference, „Personality & Social Psychology Bulletin”, 2009, 35(11).
[29] Tamże.
[30] K.B. Curhan i in., Just how bad negative affect is for your health depends on culture, „Psychological Science”, 2014, 25(12).
[31] Y. Anwar, Feeling bad about feeling bad can you feel worse, UC Berkley News, [online] news.berkeley.edu/2017/08/10/emotionalacceptance/.
[32] A.V. Horwitz, J.C. Wakefield, R.L. Spitzer, The loss of sadness: how psychiatry transformed normal sorrow into depressive disorder, Oxford University Press, New York 2007.
[33] E. Shorter, How everyone became depressed: the rise and fall of the nervous breakdown, Oxford University Press, Oxford 2013.
[34] Pełna lista: 1. Obniżony nastrój. 2. Wyraźny spadek zainteresowania lub przyjemności czerpanej ze wszystkich lub prawie wszystkich czynności przez większość dnia, występujący prawie codziennie. 3. Wyraźny spadek masy ciała mimo niestosowania diety lub przyrost masy ciała, lub osłabiony albo nasilony apetyt występujący prawie codziennie. 4. Spowolnienie intelektualne i ograniczenie aktywności fizycznej (zauważalne przez otoczenie, nie wystarczy subiektywne poczucie nerwowości albo spowolnienia). 5. Brak energii lub zmęczenie występujące prawie codziennie. 6. Niska samoocena albo nieadekwatne poczucie winy występujące prawie codziennie. 7. Obniżona zdolność uwagi i koncentracji lub niezdecydowanie występujące prawie codziennie. 8. Nawracające myśli o śmierci, nawracające myśli samobójcze bez konkretnego planu lub próba samobójcza, lub konkretny plan popełnienia samobójstwa. Każdy, kto doświadcza objawów z ostatniego punktu, powinien skontaktować się jak najszybciej z lekarzem pierwszego kontaktu. Istnieją również bezpłatne telefony zaufania – w Polsce funkcjonuje Centrum Wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym – numer 800 70 2222. Centrum działa całodobowo przez siedem dni w tygodniu. Młodsi potrzebujący mogą zadzwonić pod numer 116 111 – ogólnopolski, bezpłatny i anonimowy telefon zaufania dla dzieci i młodzieży, czynny siedem dni w tygodniu przez całą dobę. Połączenie nie będzie widoczne na rachunkach ani na billingach większości sieci.
[35] Według NHS „nowa wersja DSM może wywrzeć długofalowy wpływ na służbę zdrowia, jak również kulturę i politykę”; zob. Asperger’s not in DSM-5 mental health manual, „The Nursing Times”, 11.12.2012, [online] www.nursingtimes.net/learning-disabilities/aspergers-not-in-dsm-5-mental-health-manual-11-12-2012/.
[36] Do twórców współczesnej psychoterapii poznawczo-behawioralnej zaliczają się Amerykanie John B. Watson, Rosalie Rayner, Aaron T. Beck, Albert Ellis i David H. Barlow.
[37] Teoria spopularyzowana przez biochemika Williama Freya w latach osiemdziesiątych XX wieku. Przekonanie to pokutuje do dziś mimo dowodów, że jest wręcz przeciwnie. Zob. J.E. Brody, Biological role of emotional tears emerges through recent studies, „The New York Times”, 31.08.1982, [online] www.nytimes.com/1982/08/31/science/biological-role-of-emotional-tears-emerges-through-recent-studies.html.
[38] A. Gračanin, L.M. Bylsma, Ad J.J.M. Vingerhoets, Is crying a self-soothing behavior?, „Frontiers in Psychology”, 2014, 28.
[39] A. Gračanin, M.C.P. Hendriks, Ad J.J.M. Vingerhoets, Are there any beneficial effects of crying? The case of pain perception and mood, praca przedstawiona na spotkaniu International Society for the Research on Emotion (ISRE) w Amsterdamie w lipcu 2019.
[40] F. Bayart i in., Influence of maternal proximity on behavioral and physiological responses to separation in infant rhesus monkeys (Macaca mulatta), „Behavioral Neuroscience”,1990, 104(1).
[41] M. Oaklander, The Science of Crying, „Time”, 16.03.2016, [online] time.com/4254089/science-crying/.
[42] J. Wong, Men’s Tears: Football Players’ Evaluations of Crying Behavior, „Psychology of Men & Masculinities”, 2011, 12(4).
